Nie jesteś sam. Michael oczami brata - Jermaine Jackson - ebook

Nie jesteś sam. Michael oczami brata ebook

Jermaine Jackson

4,6

Opis

Jermaine Jackson znał Michaela tak, jak mógł go znać tylko brat. W Nie jesteś sam. Michael oczami brataJermaine rzuca nowe światło na człowieka skrytego za maską supergwiazdy, na tożsamość, która zbyt długo pozostawała w ukryciu. Nie jesteś sam. Michael oczami brata to obraz prawdziwego Michaela: dziecka, które pod adresem 2300 Jackson Street, Gary w stanie Indiana, dzieliło z Jermainem piętrowe łóżko; brata, z którym razem śmieli się, płakali i oddawali się wspomnieniom; chłopca który dorósł i stał się legendą.

Nie jesteś sam. Michael oczami brata to surowa, szczera i bardzo poruszająca biografia, której celem jest pokazanie Michaela Jacksona jako człowieka, a nie legendę, widzianego oczami brata. Jermaine Jackson znał Michaela tak, jak mógł go znać tylko brat. Tą książką chce pokazać najbardziej prawdziwy obraz Michaela, opisać kim był i co go ukształtowało.

Nie jesteś sam. Michael oczami brata to intymny portret Michaela Jacksona, rzucający nowe światło na jego prywatne życie. Jest to zaproszenie do odkrycia prawdziwego charakteru Michaela, jego wewnętrznych przekonań i ukrytych uczuć - najskrytszych myśli osoby, która zawzięcie strzegła swojego prywatnego życia.

To jest prawda, jaką znamy. Przeczytałem tak wiele o tym, co ludziom się wydaje, że wiedzą o Michaelu… ale ta książka jest o tym, co się naprawdę zdarzyło. - Jermaine Jackson

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 775

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (19 ocen)
14
3
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginalny: YOU ARE NOT ALONE

First published by HarperCollinsPublishers 2011

Copyright © by Jermaine Jackson 2011

Jermaine Jackson asserts the moral right to be identified as the author of this work Front and back cover photographs © Harrison Funk Zdjęcie na wyklejce: © 2009 George DeKeerle/Getty Images Zdjęcie na opasce książki: © Michael Och Archives/Getty Images Następujące zdjęcia: wkładka s. 9 (górne lewe, środkowe lewe, środkowe prawe, dolne), s. 11 (góra i dół), s. 12 (górne prawe, środkowe, dolne lewe, dolne prawe), s. 13 (pierwszy rząd po lewej, pierwszy rząd po prawej, trzeci rząd po prawej, czwarty rząd po lewej), s. 15 (środkowe lewe, dolne) copyright © by Harrison Funk Pozostałe zdjęcia copyright © by Jackson family collection

’Billie Jean’: © 1987 Mijac Music (BMI)

Words and music by Michael Joe Jackson; All rights administered by Warner/Chappell North America Ltd.

’Smooth Criminal’: © 1982 Mijac Music (BMI)

Words and music by Michael Joe Jackson; All rights administered by Warner/Chappell North America Ltd.

’Word to the Badd’: © 1991 Sony/ATV Music Publishing LLC, Ecaf Music, Green Skirt Music Inc, Black Stallion Music, Pebbitone Music, Warner Tamerlane Publishing Corp.

All rights on behalf of Sony/ATV Music Publishing LLC and Ecaf Music administered by Sony/ATV Music Publishing LLC.

All rights reserved. Used by permission.

Copyright © for Polish edition by Dream Books (A division of Dream Music Ltd.), Warsaw, Poland 2012

Projekt okładki: © Harrison Funk

Redaktor prowadzący: Jaga Miłkowska

Tłumaczenie: Aleksandra Gietka-Ostrowska

Redakcja: Ewdokia Cydejko

Korekta: Elżbieta Szelest

Konsultacja muzyczna: Piotr Mackowiak (Dream Music)

Wydanie I 

ISBN: 978-83-934595-8-2

Dream Music Sp. z o.o.

ul. Wspólna 50 lok. 9, 00-687 Warszawa, Polska

Tel. +48-22-4035713

Fax. +48-22-4035713

e-mail:[email protected]

website:www.dreambooks.com.pl, www.dreammusic.pl

Skład: LIMA

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Stawiłem sobie pomnik trwalszy niż ze spiży,

Od królewskich piramid sięgający wyżej;

Ani go deszcz trawiący, ani Akwilony

Nie pożyją bezsilne, ni lat niezliczony

Szereg, ni czas lecący w wieczności otchłanie.

Nie wszystek umrę, wiele ze mnie tu zostanie…1

PROLOGRok 2005

Mały hotel w Santa Maria w Kalifornii. Lustro w łazience zasnuwa para, pozostałość po mojej porannej kąpieli. Jest tak gęsta, że ledwie widzę swoje odbicie. Stoję przy umywalce, z ręcznikiem owiniętym wokół bioder. Ociekam wodą. Zaparowana tafla szkła kusi, by napisać na niej słowa, które bezustannie kołaczą mi w głowie.

MICHAEL JACKSON JEST NIEWINNY… NA 1000 PROCENT.

Jeszcze jeden ruch palca i na końcu pojawia się wielka kropka. Po chwili zmieniam ją w uśmiechniętą buźkę. Wierzę w szczęśliwe zakończenia.

Gapię się na to zdanie, próbując wyobrazić sobie nasz tryumf. Sprawiedliwości staje się zadość, mój brat zostaje zrehabilitowany. Jest dziesiąty marca dwutysięcznego piątego roku, jedenasty dzień sądowej farsy, w której Michael uczestniczy jako oskarżony o molestowanie seksualne nieletnich.

Michael Jackson jest niewinny… na 1000 procent – czytam po raz wtóry. Wpatrzony w lewy górny róg lustra, odnoszę wrażenie, że uśmiechnięta buźka na końcu zdania zaczyna się przesuwać. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przenoszę się pamięcią do łazienki Michaela w posiadłości Hayvenhurst w Encino na obrzeżach Los Angeles, gdzie mieszkał, zanim przeniósł się do Neverland. Wiem, że w dwutysięcznym piątym roku robię dokładnie to, co on w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym drugim. W lewym górnym rogu lustra nabazgrał wtedy czarnym pisakiem – żeby pasowało do czerni marmuru: thriller! 100 MILIONÓW SPRZEDANYCH PŁYT. WYPRZEDANE STADIONY W TRASIE KONCERTOWEJ.

Pomyśl o czymś, zobacz to oczyma duszy, uwierz, a się stanie. Tak uczyli nas w dzieciństwie rodzice: Katherine i Joseph. Dacie radę. Przecież potraficie. Wciąż słyszę w uszach słowa powtarzane przez ojca podczas pierwszych, trudnych dla nas prób zespołu Jackson Five. Śpiewaliśmy więc te same frazy niemal bez końca, póki efekt go nie zadowolił. Pomyśl o czymś, powiedz to głośno, zobacz oczyma duszy, jak osiągasz cel, wyobraź to sobie, a się stanie. Zaszczep tę myśl w głowie i włóż w działanie całe serce, dodawała matka dużo łagodniejszym tonem. Rodzice wtłaczali nam to do głowy na wiele lat przed tym, nim modne stały się teorie pozytywnego myślenia. Zaprogramowali nasze umysły tak, by nie dopuścić do nich bodaj cienia wątpliwości. Zawsze musieliśmy dawać z siebie wszystko.

Michael zdawał sobie sprawę, że swoim solowym albumem zatytułowanym Thriller dokonał przełomu w muzyce i osiągnął szczyty popularności. Zdanie, które nabazgrał na lustrze, stało się dlań punktem wyjścia. Potem wyprowadził się do Neverland, czarny tusz wyblakł i tekst przestał być widoczny, szkło jednak na wiele lat zachowało po nim ślad – na zaparowanej powierzchni pojawiały się kontury liter, jakby ktoś zapisał na niej magicznym piórem zaszyfrowaną wiadomość. Zaparowane lustra i szyby zawsze przypominały mi o Michaelu – i o tym, co wtedy napisał.

Od lat osiemdziesiątych trzymał swoje pomysły w tajemnicy, póki nie udało mu się ich zrealizować, a mimo to zapisywał je w miejscu, na które codziennie patrzył. Zdarzało się również, że nagrywał je na dyktafon, a potem słuchał własnego głosu i wyobrażał sobie efekt. Nie mówił o swoich planach, nie chciał, by ktokolwiek miał na nie jakiś wpływ. Polegał wyłącznie na sobie i sile swego umysłu. Od listopada dwutysięcznego trzeciego roku – kiedy został aresztowany i postawiony w stan oskarżenia – aż po marzec dwutysięcznego piątego bardzo tej siły potrzebował.

Przez wszystkie dni procesu wstawał o wpół do piątej rano, mył się, ubierał, a potem przygotowywał się psychicznie do kolejnych rytualnych upokorzeń.

Wczoraj, dziewiątego marca dwutysięcznego piątego roku, rozpoczęły się mało wiarygodne zeznania Gavina Arvizo, piętnastolatka pozującego na „ofiarę” molestowania. Chłopak nie szczędził nam szczegółów. Cały czas siedziałem tuż za plecami Michaela, tak jak pierwszego dnia procesu.

Na zewnątrz mój brat wydawał się pozbawiony emocji, niemal zimny. Ale stalowe tamy, za którymi skrywał uczucia, pękały stopniowo jedna po drugiej.

Fala chłodniejszego powietrza rozprasza parę w łazience i napisana na lustrze wiadomość znika, ale jej sens nadal pozostaje w moim umyśle. Michael zostanie uniewinniony. Gdybym mógł, wyryłbym to wielkimi zgłoskami na grobie naszego dziadka. Pomyśl o czymś, powiedz to głośno, zobacz oczyma duszy, jak osiągasz cel, wyobraź to sobie, a się stanie.

Choćbym jednak nie wiem jak się starał, nic nie wynagrodzi bólu i zmartwień, które stały się udziałem naszej rodziny. Zamyślam się, wracając wspomnieniem do czasów, gdy Hollywood wydawało nam się miejscem magicznym. Wtedy wierzyliśmy jeszcze, że droga z żółtej kostki zawiedzie nas wprost do zaczarowanej krainy Czarnoksiężnika z Oz.

Oglądam w pokoju wiadomości lokalne. Czekam na relację z jedenastego dnia procesu. Myślę o Michaelu i o tym, co będzie robił w Neverland. Samochody zostaną wyprowadzone na podjazd. Michael wstanie o czwartej, zje śniadanie na srebrnej tacy w sypialni, kradnąc dla siebie kilka cennych chwil. Potem zejdzie na dół, a po kolejnych trzech kwadransach wyjedzie do sądu. Jego dzień jest zaplanowany co do minuty z zegarmistrzowską precyzją.

Myślę o jego osiągnięciach i o tym, przez co teraz przechodzi.

Jakim cudem coś tak pięknego zostało wypaczone i zohydzone? Czy stało się tak za sprawą sławy, jaką zdobył? Czy tak się kończy amerykański sen, kiedy czarnoskóry piosenkarz osiąga aż tak wielki sukces? Czy twórca, który staje się silniejszy niż wytwórnia, musi się stoczyć? Czy gra idzie o prawa autorskie? Niszczy się człowieka, aby nadal na nim zarabiać? W głowie kołatało mi coraz więcej takich pytań.

Czy przyjaciele Michaela z Hollywood, jego okazjonalnie zatrudniani adwokaci, tymczasowi sojusznicy i producenci unikają go teraz, bo stanowi dla nich zagrożenie? Czy zawsze traktują przyjaźń jak biznes, z którego się czerpie korzyści? I co się stało z tymi, którzy próbowali nas rozdzielić? Tymi, którzy sączyli jad w jego serce, szepcąc, że powinien się trzymać z dala od rodziny, bo nie można nam ufać. Dlaczego teraz go opuścili? Dlaczego nie szepczą słów pociechy? Dlaczego go nie wspierają?

Michael szybko rozpoznaje fałszywych przyjaciół i wie, co znaczy rodzina. Teraz jednak grozi mu więzienie. Wszystko, co zbudował, obraca się w ruinę. Chciałbym móc cofnąć czas. Podnieść igłę gramofonu, zatrzymać obracającą się płytę i przenieść nas w czasy Jackson Five. Czasy, kiedy czuliśmy się prawdziwą rodziną. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, jak mawiała nasza matka.

Bezustannie zastanawiam się, co by było, gdyby… Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że powinniśmy byli rozegrać to wszystko inaczej – inaczej potraktować Michaela. Odepchnęliśmy go, gdy zaczął szukać swego miejsca, i przez to wydaliśmy go sępom na pożarcie. Wpuściliśmy do domu obcych. Ja też popełniłem grzech zaniechania. Niepotrzebnie odpuściłem. Kiedy ludzie z otoczenia Michaela przestali mnie do niego dopuszczać, mogłem stanąć pod bramą Neverland i walić w nią aż do skutku. Powinienem był rozpoznać niepokojące sygnały i za wszelką cenę chronić brata. Nie dopełniłem obowiązku. Zawiodłem najbliższego mi człowieka.

Dzwoni komórka. Odbieram. Głos matki drży z przerażenia.

– Michael jest w szpitalu… Przyjechaliśmy za nim… Poślizgnął się i upadł… Uszkodził sobie kręgosłup.

– Już jadę – rzucam w drodze do drzwi.

Hotel leży w połowie drogi między Neverland a budynkiem sądu w Santa Maria. W kilka minut docieram do szpitala. Jego dyrektor już na mnie czeka. Wchodzimy bocznym wejściem, by uniknąć zamieszania i dziennikarzy zgromadzonych od frontu.

W korytarzu oddziału na drugim piętrze zebrał się tłumek pielęgniarek i pacjentów. Na mój widok cichnie szmer rozmów. Przy zamkniętych drzwiach do prywatnej sali stoją znajomi ochroniarze ubrani w ciemne garnitury. Rozstępują się, żeby mnie przepuścić.

Wewnątrz panuje półmrok. Zasłony są zaciągnięte.

Michael stoi przy oknie. Ma na sobie niebieskie spodnie od piżamy i czarną marynarkę.

– Cześć, Erms – mówi ledwie słyszalnym szeptem.

– Jak się czujesz? – pytam.

– Boli mnie kręgosłup. – Krzywi się w wymuszonym uśmiechu.

Upadł w swojej łazience na ranczo, wychodząc spod prysznica. Bardzo cierpi. Widać los postanowił zadać mu kolejny cios. Molestował przecież dzieci. Zasłużył na karę, prawda? Policja na pewno ma niepodważalne dowody jego zbrodni, inaczej nie stanąłby przed sądem, czyż nie? Ciężko będzie wyjaśnić ludziom, że to wszystko to jakaś koszmarna pomyłka.

Prócz nas w pokoju są tylko matka i Joseph. Siedzą pod ścianą, po mojej prawej stronie. Podobnie jak ja, nie mają pojęcia, co robić, ale swoją obecnością próbują dodać Michaelowi otuchy. Trwają więc przy nim i udają, że niczym się nie martwią. Michael cierpi, bolą go plecy i żebra, ale bardziej doskwiera mu ból duszy.

W ciągu ostatniego tygodnia mój brat mocno podupadł na zdrowiu. Ma czterdzieści sześć lat. Jego giętkie niegdyś ciało tancerza stało się ledwie kruchą skorupą. Porusza się niepewnie. Promienny uśmiech zmienił się w wymuszone skrzywienie ust. Wygląda mizernie i blado. Nie znoszę tego, co się z nim dzieje. Dałbym wiele, aby to powstrzymać. Mam ochotę krzyczeć na całe gardło, wstrząsnąć nim tak, żeby odpowiedział wrzaskiem.

Opowiada nam o wczorajszych zeznaniach.

– Chcą mnie wykończyć – mówi. – Nastawiają przeciwko mnie wszystkich, z którymi coś mnie łączy. Zaplanowali to, żeby się mnie pozbyć.

Nasz ojciec nigdy nie lubił mówić o uczuciach. Udaje, że słucha, ale widzę, że aż go świerzbi, żeby zmienić temat. Napomyka o koncercie w Chinach.

– To nie najlepszy moment, Joe – upomina go łagodnie matka.

– A kiedy będzie lepszy? – Cały Joseph. Jak zawsze bezpośredni i jak zawsze gotów korzystać z okazji. Skoro Michael wyszedł wreszcie z sądu, uznał, że pora z nim pogadać o czymś, co nie dotyczy procesu. – Niech się zajmie czym innym. To mu dobrze zrobi.

Michael nie wygląda na zaskoczonego. Jak my wszyscy, przywykł do dziwactw Josepha. Wie, że ojciec już tak ma, i kropka. Myślę, że Joseph okazuje w ten sposób ojcowską troskę. Martwi się czymś, nad czym nie panuje, próbuje więc wyrzucić z myśli ostatnie zdarzenia. Dla niego Michael jest już wolny i może wrócić na scenę. Na końcu tunelu błyszczy światło – i tylko to się dla niego liczy. Niestety, nikt nie dostrzega jego dobrych intencji.

– Nic złego nie zrobiłem – podejmuje Michael, jakby nic się nie stało. – Nie rozumiem dlaczego…

Wiem dokładnie, co czuje. Zajmował się przecież wyłącznie muzyką, napełniał świat nadzieją, dawał mu rozrywkę, śpiewał o miłości i współczuciu. Troszczył się o innych, a ktoś zbrukał jego czyste intencje, oskarżając go o molestowanie dziecka. To trochę tak, jakby mieć pretensje do Świętego Mikołaja, że zagląda do dziecięcych łóżeczek.

Nie istniał bodaj cień dowodu obciążającego Michaela i FBI dobrze o tym wiedziało. Podobnie zresztą jak policja i wytwórnia Sony. (FBI przyznało to w roku dwutysięcznym dziewiątym. Dopiero po śmierci mojego brata okazało się, że nie dysponowano żadnym dowodem usprawiedliwiającym wniesienie oskarżenia po trwającym szesnaście lat dochodzeniu). W dwutysięcznym piątym roku władze po prostu zmyśliły to, co było im na rękę. Pomyśl o czymś, zobacz to oczyma duszy, uwierz, a się stanie – tyle że w negatywnej odsłonie.

Michael podnosi wzrok z podłogi. Nigdy nie widziałem go aż tak przygnębionego. Od razu widać, że chce się wygadać. Do tej pory zawsze trzymał przy nas emocje na wodzy. Był opanowany, stanowczy, dużo mówił o zaufaniu. Wierzył w sprawiedliwość boską, nie w wyrok wydany przez sędziego w todze. Teraz jednak na jego kamiennym spokoju pojawiają się rysy, bez wątpienia pod wpływem wczorajszej rozprawy, a i ból w plecach ma w tym pewnie swój udział.

Rzeczywistość zaczyna przerastać Michaela.

– Nic, co o mnie mówią, nie jest prawdą. Dlaczego tak kłamią?

– Kochanie… – Matka próbuje go pocieszyć, ale brat przerywa jej, unosząc dłoń.

– Opowiadają o mnie straszliwe bzdury. – Mówi coraz szybciej. – Że zrobiłem to albo tamto. Że wybieliłem sobie skórę. Że uwiodłem dziecko. Nigdy bym nie…

– Milknie. – Wszystko to kłamstwa. Stek kłamstw – dodaje ciszej drżącym głosem.

Pe łnym zniecierpliwienia gestem szarpie za brzeg marynarki. Przypomina poirytowane dziecko, które chce jak najszybciej uwolnić się od przebrania. Ignorując ból, staje pewniej na nogach.

– Michael… – Matka chce go chyba pocieszyć. Za późno. Michael zaczyna płakać.

– Oskarżają mnie, a świat im wierzy, choć się mylą… Mylą się – powtarza z mocą.

Joseph stoi jak sparaliżowany. Nie ma pojęcia, co począć z taką eksplozją uczuć. Matka przyciska ręce do twarzy. Michael rozpina szarpnięciem guziki marynarki i szamocze się z rękawami. Materiał zsuwa mu się z ramion, ukazując nagą klatkę piersiową.

– Spójrzcie na mnie – szlocha Michael. – No spójrzcie! Nikt mnie nie rozumie. Nikt! – Kuli się w sobie.

Stoi przed nami z nisko opuszczoną głową, jakby wstydził się tego wybuchu. Dopiero teraz widzę, jak naprawdę wygląda jego skóra. Jestem przerażony. Tak bardzo się tego wstydzi, że dotąd ukrywał ciało nawet przed naszym wzrokiem. Jego tors ma niezdrową, brązową barwę, upstrzoną na piersiach białymi plamami. Duży biały placek pokrywa skórę żeber, sięgając aż do żołądka, drugi biegnie przez cały bok. Białe plamy rozrzucone są też na jednym ramieniu i nad łokciem. Na całej skórze więcej jest bieli niż brązu – Michael wygląda jak białoskóry mężczyzna oblany kawą. Cierpi na chorobę zwaną bielactwem, cynicy tego świata uznali jednak, że celowo próbował rozjaśnić skórę, ale zabieg się nie udał.

– Próbowałem ludzi czegoś nauczyć… Chciałem ich zainspirować – Michael mówi teraz szeptem.

Matka podbiega, żeby go pocieszyć.

– Bóg zna prawdę. On wie wszystko – powtarza, tuląc jego głowę.

Stoimy wokół. Nie obejmujemy go, by nie urazić jego bolących pleców, ale nikomu to nie przeszkadza. Pomagam mu z powrotem wciągnąć marynarkę na ramiona.

– Trzymaj się – mówię. – Wszystko będzie dobrze.

Szybko bierze się w garść. Wygląda na zawstydzonego.

– Już w porządku. Nic mi nie jest.

Zostawiam go z rodzicami, zapewniając, że zjawię się na procesie, jak tylko wrócę z podróży. My, bracia, zmieniamy się przy nim, żeby go pocieszać – moja kolej nadejdzie za kilka dni.

Po moim wyjściu jeden z ochroniarzy przyniósł z sądu wiadomość od adwokata Michaela, Toma Mesereau. Sędzia nie jest zachwycony spóźnieniem mojego brata. Zagroził, że jeśli Michael za godzinę nie zjawi się na rozprawie, cofnie zwolnienie za kaucją. Paraliżujący ból nie stanowił dla niego jak widać dostatecznego usprawiedliwienia.

Wracam do hotelu. Kończę pakowanie walizek i oglądam transmisję z gmachu sądu. Osłaniając chorą skórę parasolem, Michael przedziera się do wejścia ubrany tak, jak go widziałem w szpitalu – w spodnie od piżamy i czarną marynarkę. Po jego obu stronach idą Joseph i jeden z ochroniarzy, podtrzymując go za ramiona.

Podczas procesu Michael zawsze starał się wyglądać nieskazitelnie i elegancko, dlatego bardzo starannie dobierał garderobę. Fakt, że zjawia się tak niedbale ubrany, w dodatku w piżamie, pozbawia go po trosze godności, sprawia, że czuje się mniej pewnie. Cały ten cyrk wymyka się spod kontroli… a przecież trwa dopiero od dziesięciu dni.

Łapię za hotelowy telefon i wykręcam numer. Po drugiej stronie znów padają zapewnienia, które chciałem usłyszeć: Tak, samolot nadal jest do wynajęcia. Może czekać na lotnisku Van Nuys. Wszystko będzie przygotowane. Tak, polecą wszędzie, gdzie sobie zażyczę. Wystarczy uprzedzić dzień wcześniej, a DC-8 z czterema silnikami wzbije się w powietrze i zaniesie Michaela na wschód, do Bahrajnu, gdzie zacznie nowe życie z dala od fałszywych oskarżeń wymiaru sprawiedliwości. Po wszystkim, czego doświadczyłem, chętnie zrzeknę się obywatelstwa i zabiorę Michaela oraz jego dzieci tam, gdzie nikt go nie dosięgnie. Możemy liczyć na pomoc naszego przyjaciela. Dysponujemy pilotem. Mamy dostęp do samolotu. Wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Mój brat – niewinna ofiara fałszywych oskarżeń – nie trafi do więzienia. Nie przeżyłby tam ani godziny. Nie wyobrażałem sobie nawet takiej możliwości.

Plan B przygotowaliśmy bez jego wiedzy, gdybym mu jednak powiedział, że jesteśmy gotowi na każdą ewentualność, pewnie nabrałby podejrzeń. Zacząłby węszyć, zadawać niewygodne pytania. Nie musiał wiedzieć wszystkiego. Przynajmniej na razie.

Postanowiłem, że gdy tylko Tom Mesereau wspomni, że wymiar sprawiedliwości się na nas uwziął, wprowadzę ten plan w życie, wykorzystując lotnisko w San Fernando Valley na obrzeżach Los Angeles. Nocą wywieziemy Michaela z Neverland, ukrytego pod kocami albo w bagażniku. Miałem mnóstwo czasu na dopracowanie szczegółów, bo jak dotąd Tom powtarzał tylko: „dziś znów mieliśmy dobry dzień”, nawet gdy zeznania świadków brzmiały potwornie. Znał wszystkie kruczki prawne, na razie więc unikał poważniejszych ciosów. Szybko odkryłem, że nie warto oceniać przebiegu procesu na podstawie pełnych emocji, lecz mało rzetelnych doniesień medialnych. Czekałem zatem na właściwy moment, powoli jednak traciłem cierpliwość i pewnie dlatego pisałem palcem po lustrze.

Ruszam w drogę. Jadąc na południe z włączonym tempomatem, zastanawiam się, skąd Michael czerpie siłę, która pozwala mu to wszystko przetrwać. Jestem z niego bardzo dumny, mimo że media uznały go winnym, zanim zdążył dowieść swej niewinności. Wszędzie trąbią o sprzecznych zeznaniach i sensacyjnych, rzekomo świeżo ujawnionych faktach, nie zostawiając mu pola do obrony. Pamiętam jednak, co Michael powiedział na początku procesu, w dwutysięcznym trzecim roku: „Kłamstwa są jak sprinterzy. Prawda biega w maratonach”. Piękne słowa. Szkoda, że nigdy ich nie wyśpiewał.

Zaczynam wyobrażać go sobie po zakończeniu procesu. Niemal widzę ten obraz jak na filmie. Gdy to wszystko się skończy, zrobię, co w mojej mocy, by oczyścić wizerunek Michaela. Najgorsze wtedy będzie już za nami. Nic go więcej nie dotknie. Będę go bronił, bo wiem, jaki jest. Znam jego serce, duszę, charakter, cel, jaki mu przyświeca. Znam chłopca ukrytego za fasadą gwiazdy. Znam brata, z którym mieszkałem przy Jackson Street 2300. Wychowaliśmy się razem i wiele razem przeżyliśmy. Dzieliliśmy marzenia i sławę. Razem występowaliśmy w Jackson Five i jednocześnie odeszliśmy z zespołu. Wspólnie przeżyliśmy etap kłótni, cierpienia, skandali i niewyobrażalnej presji. Płakaliśmy razem. Krzyczałem na niego, a on na mnie. Nie chciał mnie widywać, a potem błagał, bym z nim został. Byliśmy wobec siebie lojalni, ale nieopatrznie zdradziliśmy się nawzajem. Dzięki temu wszystkiemu wiem, co czuje i co myśli równie dobrze, jak on sam. Tak, jak tylko prawdziwy brat to potrafi.

Kiedyś – powtarzam sobie po raz kolejny – kiedy wreszcie skończy się ten straszny rok dwutysięczny piąty, ludzie darują Michaelowi jego niepopełnione winy. Postarają się go zrozumieć i przestaną go osądzać. Potraktują łagodnie i ze współczuciem, tak jak on traktuje wszystkich, których spotyka. Odrzucą uprzedzenia i spojrzą na niego inaczej niż przez pryzmat jego muzyki. Dostrzegą nie gwiazdę estrady, lecz człowieka: niewolnego od wad, pełnego wątpliwości, omylnego. Kogoś, kto bardzo się różni od swego publicznego wizerunku.

Pewnego dnia prawda zwycięży w maratonie…

POCZĄTEKlata dzieciństwa

ROZDZIAŁ PIERWSZYWieczne dzieciństwo

Michael stał obok mnie. Miałem osiem lat, on – zaledwie cztery. Oparł łokcie na parapecie, brodę położył na złączonych dłoniach. Obaj patrzyliśmy w ciemność nocy z okna naszego pokoju. Była Wigilia Bożego Narodzenia. Padał śnieg, co wprawiało nas w zachwyt. Duże płatki gęsto się sypały. Okolica wyglądała jak po wielkiej bitwie na poduszki. Każde śnieżne pióro połyskiwało srebrzyście w ostrym świetle jedynej latarni ulicznej. Na trzech domach po przeciwległej stronie ulicy lśniły kolorowe lampki, tylko Whitowie zdecydowali się na zwykłe przezroczyste żarówki. Na ich trawniku stały figurki Świętego Mikołaja i reniferów z błyszczącymi nosami. Białe światełka biegły wzdłuż linii dachu, okalały ścieżkę do domu i zwieszały się z okien. Mrugające lampki oświetlały też najpiękniej ubraną choinkę, jaką w życiu widzieliśmy.

Patrzyliśmy na nią z zazdrością, bo naszego maleńkiego domku na rogu Jackson Street i Dwudziestej Trzeciej Alei nie zdobiły żadne światełka ani pięknie ubrane drzewko. Był to zresztą jedyny pozbawiony świątecznych akcentów budynek w okolicy. Myśleliśmy nawet, że jedyny taki w miasteczku Gary w Indianie, matka jednak przekonała nas, że są też inne domy i inni świadkowie Jehowy, którzy nie obchodzą świąt Bożego Narodzenia, tacy choćby jak rodzina pani Macon mieszkająca dwie ulice dalej. Wiedza ta nie zmieniła naszego sceptycznego nastawienia: oto patrzyliśmy na coś, co poprawiało nam nastrój, ale w głowie tłukła nam się myśl, że wcale to nie takie dobre. Święta nie wynikały z woli Bożej – chodziło w nich wyłącznie o komercję. W rezultacie patrzyliśmy na dwudziestego piątego grudnia jak na wielki bankiet, na który nikt nas nie zaprosił, ale nie przeszkadzało nam to czerpać przyjemności z tej zakazanej zabawy.

Nasze okno przypominało trochę okno wystawy – z naszego szarego, zimnego świata patrzyliśmy na bogate, tryskające życiem i lśniące kolorami wnętrze sklepu – życie naszych sąsiadów – i na dzieci, które bawiły się na ulicy nowymi zabawkami, jeździły na nowych rowerach i ciągnęły po śniegu nowe sanki. Mogliśmy sobie jedynie wyobrażać, jak to jest czuć radość, która przywołuje na twarz tak promienne uśmiechy. Michael i ja bawiliśmy się przy oknie we własną grę. Każdy z nas wybierał jeden z płatków śniegu widocznych w smudze światła latarni, po czym śledził jego lot. Wygrywał ten, czyj płatek szybciej dołączył do innych tworzących białą pierzynkę. Obserwowaliśmy wirujący w powietrzu śnieg, którego pojedyncze drobinki rozdzielały się, a potem łączyły z powrotem, znów tworząc jedność.

Tamtej nocy dostrzegliśmy pewnie i policzyliśmy setki płatków, zanim wreszcie pogrążyliśmy się w milczeniu.

Michael wyglądał na zasmuconego. Pamiętam, że patrzyłem na niego z góry, odczuwając podobny smutek. Nagle zaczął śpiewać:

Dzwonku dzwoń, dzwonku dzwoń, całą drogę dzwoń.

Jak wesoło mknąć wokoło i słuchać dzwonków sań.

Po raz pierwszy usłyszałem wtedy, jak śpiewa. W moich uszach jego głos brzmiał jak anielskie pienie. Nucił cicho, żeby matka nas nie usłyszała. Podjąłem piosenkę. Razem zaśpiewaliśmy jeszcze kilka wersów Cichej nocy i Małego dobosza2. Czuliśmy się jak dwaj kolędnicy stojący na progu własnej pustelni. Śpiewaliśmy prosto z serca proste piosenki znane ze szkoły. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że wkrótce nasz los zwiąże się z muzyką.

Twarz śpiewającego Michaela promieniała radością. Udało nam się skraść nieco magii świątecznej nocy. Rozpierało nas szczęście. Niestety, bardzo krótko, bo przypomnieliśmy sobie, że jedynie udajemy. Nie obchodzimy przecież świąt Bożego Narodzenia i nasz następny ranek będzie dokładnie taki sam, jak wszystkie inne. Później wiele razy czytałem, że Michael nie lubi świąt ze względu na rodzinne tradycje. To nieprawda. I to już od chwili, gdy jako czterolatek oznajmił mi z powagą, patrząc na dom White’ów: „Kiedy dorosnę, sprawię sobie mnóstwo takich lampek. Codziennie będę obchodził Boże Narodzenie”.

– Szybciej! szybciej! – krzyczał Michael, co chwila piszcząc radośnie. Siedział skulony, z kolanami pod brodą na przedzie sklepowego wózka, a Tito, Marlon i ja popychaliśmy go w dół Dwudziestej Trzeciej Alei. Mocno trzymałem rączkę wózka, podczas gdy nasi bracia biegli obok. Metalowe kółka podskakiwały na nierównej ulicy. Słońce mocno świeciło. Rozpędzaliśmy wózek, a potem wskakiwaliśmy do niego jak bobsleiści, czepiając się kratek. Wyobrażaliśmy sobie, że mkniemy w dół pociągiem. Zwykle zabieraliśmy dwa-trzy takie wózki stojące w okolicy sklepu Giant i wiązaliśmy je razem. Sklep znajdował się mniej więcej trzy przecznice od naszej ulicy, za boiskiem rozciągającym się tuż za naszym domem, wózki jednak łatwo było znaleźć także tutaj – stały porzucone, więc nikt nie robił problemów. Michael był maszynistą.

Miał bzika na punkcie pociągów Lionela – małych, ale ciężkich modeli parowych i elektrycznych pociągów sprzedawanych w pomarańczowych pudełkach. Zawsze gdy matka zabierała nas do sklepu z używaną odzieżą prowadzonego przez Armię Zbawienia, pędził jak strzała na piętro, by sprawdzić, czy przypadkiem nikt nie podarował biednym kolejki Lionela – używanej, ale w dobrym stanie. W jego wyobraźni sklepowe wózki zmieniały się w dwa-trzy wagoniki, a Dwudziesta Trzecia Aleja – w proste, lśniące tory. Pociąg mknął jak szalony, zbyt szybko, by zabierać po drodze pasażerów, a jego koła stukały rytmicznie głosem Michaela. Stawał dopiero pod semaforem w miejscu, gdzie kończyła się ślepo Dwudziesta Trzecia, jakieś pięćdziesiąt metrów od tyłu naszego domu.

Kiedy Michael nie bawił się na ulicy w pociąg, siadywał na dywanie w naszym wspólnym pokoju ze swoją cenną lokomotywą Lionela. Rodziców nie było stać na to, żeby kupić mu nową, nie mówiąc już o całym komplecie w oryginalnym opakowaniu, z zestawem torów i modelami dworców. Pewnie dlatego marzenie o własnej kolejce zakwitło w jego głowie znacznie wcześniej niż marzenie o sławie i występach.

Jak sądzę, nasza radość podczas zabaw brała się z potrzeby szybkości. Niezależnie od tego, co robiliśmy, zawsze próbowaliśmy prześcignąć się nawzajem. Gdyby ojciec wiedział, jak bardzo pragnęliśmy w życiu szybkiego tempa, pewnie zaraz by się z nami rozprawił: potencjalne obrażenia byłyby gwoździem do trumny naszej kariery.

Kiedy wyrośliśmy wreszcie ze sklepowych wózków, zaczęliśmy budować „gokarty” z pudeł, kółek od dziecięcych spacerówek oraz desek znalezionych na pobliskim śmietnisku. Rodzinnym konstruktorem był Tito, który zawsze wiedział, co z czym połączyć. Pasjami rozmontowywał stare budziki i radia, a potem składał je na kuchennym stole, albo godzinami przypatrywał się, jak Joseph grzebie pod maską naszego starego buicka stojącego obok domu. Dzięki temu wiedział, gdzie ojciec trzyma skrzynkę na narzędzia. Z trzech desek zbiliśmy podwozie w kształcie litery „i” oraz wał napędowy. Na wierzch przybiliśmy gwoździami otwarty kokpit – prostokątne drewniane pudło. Ze sznura na bieliznę, który podkradliśmy matce, powstał mechanizm sterujący: swego rodzaju wodze przyczepione do przednich kół. Nasze dzieło potrzebowało mnóstwo miejsca do skrętu – mniej więcej tyle, co potężna cysterna na paliwo – dlatego jeździliśmy głównie po liniach prostych.

Tor wyścigowy urządziliśmy sobie na szerokim chodniku na tyłach naszego domu. Z jednej strony ograniczał go wąski trawnik, z drugiej – metalowe słupki z rozwieszonym między nimi łańcuchem. Zresztą, to akurat nie miało dla nas znaczenia. Liczył się tylko wyścig. Często wystawialiśmy dwa gokarty: Tito pchał Marlona, a ja Michaela. Dystans nie przekraczał pięćdziesięciu metrów. Duch rywalizacji nigdy nas nie opuszczał. Ważne było, kto dojedzie pierwszy i kto się okaże zwycięzcą.

– Szybciej – krzyczał Michael. Wychylony do przodu, zagrzewał nas do walki. Ale Marlon też nie znosił przegrywać, rywalizacja zawsze była więc zaciekła. Marlon należał do chłopców, którzy nie potrafili zrozumieć, że nie da się prześcignąć własnego cienia. Niemal to widzę: Marlon pędzi ulicą z zaciętą miną, wpatrzony w cień u swego boku. Potem jego upór zmienia się w zaskoczenie, gdy widzi, że nie udało mu się odsadzić rywala i cień nadal przy nim tkwi.

Popychaliśmy gokarty przed sobą, póki nie zdarła się metalowa węzłówka. Wtedy koła zaczynały się krzywić i w końcu odpadały. Michael przewracał się na bok, a ja śmiałem się do rozpuku.

Podobnych emocji dostarczała nam karuzela na szkolnym boisku. Przykucaliśmy na środku, chwytaliśmy się metalowych słupków i czekaliśmy, aż pozostali bracia rozpędzą karuzelę.

– Szybciej! Szybciej! Szybciej! – piszczał Michael. Oczy miał mocno zaciśnięte, chichotał głośno. Chwytał słupki niczym lejce i kręcił się dookoła. Wiatr smagał jego twarz.

Wszyscy marzyliśmy wtedy o tym, żeby się przejechać prawdziwym pociągiem, poprowadzić prawdziwego gokarta i pokręcić się na prawdziwej karuzeli w Disneylandzie.

Znaliśmy pana Longa na długo przed tym, nim usłyszeliśmy o Roaldzie Dahlu3. Dla nas był oryginalnym Willym Wonką Afroamerykanów. Wyglądał jak postać z bajki: miał kręcone białe włosy, pomarszczoną twarz i ciemną skórę, a w dodatku rozdawał dzieciom cukierki. Mieszkał ulicę dalej, przy Dwudziestej Drugiej Alei, wpadaliśmy do niego czasem po drodze do podstawówki mieszczącej się na odległym krańcu Jackson Street.

Mnóstwo dzieci wydeptywało ścieżkę do domu pana Longa, bo jego młodszy brat chodził do naszej szkoły. Znajomość z Timothym oznaczała, że można było liczyć na korzystną ofertę. Za dwa, góra pięć pensów dostawało się małą brązową torebkę pełną lukrecji, sznurówek, cytrynowych groszków i bananowych żelków – wszystkie cukierki, o jakich się tylko marzyło, leżały u nich poukładane równiutko na łóżku w pokoju od frontu. Pan Long niewiele się uśmiechał i niewiele mówił, ale rankami nie mogliśmy się już doczekać wizyty w sklepie. Wymienialiśmy nazwy, a on skwapliwie napełniał torebki. Michael uwielbiał cukierki i ten poranny rytuał uszczęśliwiał go na resztę dnia. To, skąd braliśmy pieniądze, to już inna sprawa, o której opowiem później.

Traktowaliśmy te papierowe torebki jak największy skarb. Po powrocie do domu chowaliśmy je w swoim pokoju tak, by inni ich nie znaleźli. Ja wsuwałem słodycze pod łóżko albo pod materac, zawsze więc ktoś się w końcu do nich dobierał. Michael znalazł sobie dużo lepszą kryjówkę, bo nikomu nie udało się ich odnaleźć. Kiedy znacznie później go o nią spytałem, zachichotał tylko cicho. Miał specyficzny śmiech: ni to chichot, ni parskanie. Zawsze trochę nieśmiałe, jakby wstydził się radości.

Michael lubił bawić się w sklep. Najpierw przygotowywał ladę, opierając starą tablicę o dwa stosy książek i nakrywając ją obrusem, a potem rozkładał na niej swoje cukierki. Najczęściej otwierał ten sklepik w drzwiach naszego pokoju albo na dole piętrowego łóżka, klękał za ladą i czekał na klientów. Targowaliśmy się do upadłego, wymieniając cukierki albo płaciliśmy za nie drobniakami z reszty od pana Longa lub znalezionymi na ulicy.

Michael miał jednak smykałkę do muzyki, a nie do interesów. Wyszło to na jaw bardzo szybko. Pewnego dnia Joseph zrugał go za to, że zbyt późno wrócił ze szkoły.

– Gdzie byłeś? – spytał.

– Poszedłem po cukierki – odparł Michael.

– Ile za nie dałeś?

– Pięć centów.

– Ile dostaniesz, gdy je odsprzedasz?

– Pięć centów.

– Nie sprzedaje się towaru po tej samej cenie, za jaką się go kupiło. – Joseph pacnął go w tył głowy. – Szkoda fatygi!

Michael zawsze był taki: zbyt uczciwy i za mało obrotny.

– Dlaczego nie ma sensu sprzedawać cukierków za pięć centów? – spytał mnie później w naszym pokoju. Nie potrafił, biedak, tego zrozumieć i miał żal do ojca o niezasłużone razy. Zostawiłem go wtedy samego. Gdy wychodziłem, siedział na łóżku i mrucząc pod nosem, układał słodycze w równe kupki. Nie miałem wątpliwości, że nadal bawi się w sklep.

Kilka dni później Joseph przyłapał go na podwórku. Michael stał przy płocie i podawał cukierki dzieciakom z ulicy, które miały w życiu jeszcze mniej szczęścia od nas. Zebrał się przy nim spory tłumek.

– Ile dostałeś za te cukierki? – spytał go Joseph.

– Nic. Oddałem je za darmo.

Prawie trzysta kilometrów dalej i ponad dwadzieścia lat później odwiedziłem Michaela na jego ranczo w Neverland Valley, w Santa Ynez w Kalifornii. Poświęcił mnóstwo czasu i pieniędzy, by zmienić tamtejsze nieużytki w park rozrywki. Krewni i znajomi tłumnie przyjeżdżali obejrzeć, jakiego cudu tam dokonał. Neverland opisywano zawsze jako dziwaczny wytwór kapryśnej wyobraźni gwiazdy, sugerując, że był on efektem fascynacji Michaela Disneyem. Po części to prawda, ale niezupełnie. Zrozumiałem to, gdy tylko ujrzałem to, co zbudował.

Wspomnienia z dzieciństwa powróciły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Białe świąteczne lampki wisiały nad wejściem, wokół podjazdu, na drzewach, okuciach i rynnach rezydencji w stylu Tudorów. Michael polecił, aby się paliły przez okrągły rok. W ten sposób pokazywał, że u niego codziennie są święta. Potężna lokomotywa parowa ciągnęła wagony między sklepami a kinem, a mniejszy pociąg zabierał gości na przejażdżkę wokół posiadłości i po zoo. W drzwiach głównego budynku stał naturalnej wielkości woskowy kamerdyner z tacą w dłoniach. Po szerokich schodach wchodziło się do ogromnej bawialni. Tutaj przy drzwiach czuwały wielkie figury Supermana i Dartha Vadera z Gwiezdnych wojen. Wewnątrz, na ogromnym stole z makietą wzgórz, dolin, miast i wodospadów, rozstawiono wielką kolejkę Lionela. Dwa albo trzy pociągi z włączonymi światłami krążyły bezustannie po torach. W domu i poza nim Michael zbudował sobie największą kolejkę, o jakiej niegdyś marzył.

Na tyłach domu ciągnął się tor gokartowy, pełen przeszkód i ciasnych zakrętów. Tuż za nim w rytm muzyki kręciła się karuzela z figurkami pędzących koni. Był też sklep ze słodyczami, a w nim wszystko za free, oraz pięknie ubrana choinka, na której lampki jarzyły się przez cały rok. W roku dwutysięcznym trzecim Michael wyznał, że zbudował to ranczo, by mieć wszystko, o czym marzył w dzieciństwie. Myślę jednak, że próbował też odtworzyć coś, czym zbyt krótko się cieszył, tym razem w większej, ulepszonej wersji. Mówił o sobie, że jest „fanatykiem fantazji”. Ranczo było spełnieniem największej z nich.

W Neverland przywoływał wspomnienia z dzieciństwa, które tak szybko utracił. Dla niego jednak to dzieciństwo było niczym ktoś bliski, kto zaginął wiele lat temu. Ukryte w nim dziecko szukało w przeszłości sposobu, aby go odnaleźć i znów się zbliżyć do kogoś, kim się stał. Nie uciekał od dorosłości, bo nigdy nie czuł się dzieckiem. Jako chłopiec musiał zachowywać się jak mężczyzna, kiedy zatem stał się mężczyzną, próbował cofnąć się w czasie i po raz pierwszy być chłopcem. Był bardziej Benjaminem Buttonem4 niż Piotrusiem Panem – sam zresztą tak o sobie mówił.

Ja pamiętałem wiele szczęśliwych chwil, Michael z trudem je sobie przypominał. Być może miało to coś wspólnego z tym, że byłem cztery lata starszy od niego.

Pewnego dnia wsiedliśmy z przyjacielem i bratankiem na quady i wybraliśmy się na objazd rancza liczącego dwa tysiące siedemset akrów. Jego obszar zdawał się nie mieć końca, granice sięgały poza zielony horyzont upstrzony starymi dębami. Polną drogą dotarliśmy na najwyższe w okolicy wzgórze, z dala od cywilizacji i równiny. Ze wszystkich stron rozciągał się z niego fantastyczny widok. Objąłem spojrzeniem posiadłość, park rozrywki, jezioro, diabelski młyn, pociągi i otaczającą je zieloność. Ogarnęły mnie radość i duma. „Stworzyłeś coś niesamowitego”, powiedziałem w myślach do brata, a wieczorem powtórzyłem to głośno.

– To kraina wiecznego szczęścia – odparł.

Późniejsze opinie o Neverland i jego wypaczony obraz pokazały, co naprawdę świat myśli o Michaelu i ile warte były szumne deklaracje ludzi, którzy go otaczali. Większość opinii o nim i jego ranczo była szokująco niesprawiedliwa, a nikt nie próbował znaleźć głębszego wyjaśnienia jego poczynań. Powtórzę za wszystkimi: tak, ukształtowała go rodzina. Ale to sława – a zwłaszcza status ikony muzyki pop, jaki nadano mojemu bratu – wzniosła potężną barierę między nim a ludźmi, przez których pragnął być zrozumiany. Żeby go lepiej poznać, musimy wejść w jego skórę i zobaczyć życie z jego perspektywy. Jak powiedział do swoich fanów w roku dwutysięcznym trzecim w programie Eda Bradleya w CBS: „Jeśli chcecie dowiedzieć się o mnie więcej, posłuchajcie piosenki, którą napisałem. Nosi tytuł Childhood5. Wszyscy powinni ją usłyszeć”.

Michael miał świadomość, że jest dzieckiem uwięzionym w skórze mężczyzny. Dlatego w tekście napisał: „Ludzie mają mnie za dziwaka, bo kocham to, co zwyczajne… Ale czy wiecie, jak spędziłem dzieciństwo?”. Na swój sposób powiedział: oto, dlaczego jestem taki, jaki jestem.

Wielu próbowało zajrzeć w nasze dzieciństwo, dostrzec coś więcej niż tylko ikonę muzyki albo potwora stworzonego przez media, myślę jednak, że aby kogoś w pełni poznać i zrozumieć, trzeba przeżyć to, co on. Nasz świat był bardzo specyficzny. To świat licznych braci i sióstr mieszkających pod jednym dachem. W małym domku przy Jackson Street 2300 – ulicy nazwanej tak dla uczczenia prezydenta Andrew Jacksona, nie nas – dzieliliśmy wspomnienia, muzykę i wielkie marzenie. Tam zaczęła się nasza historia, tam Michael zaczął pisać piosenki i tam, mam nadzieję, lepiej go zrozumiemy.

ROZDZIAŁ DRUGIJackson Street 2300

Wszystko zaczęło się w dniu, w którym stojąc przy kuchennym zlewie, odkryliśmy, że potrafimy śpiewać.

Nasz codzienny rytuał po kolacji bardziej przypominał pracę przy taśmie produkcyjnej niż zmywanie. Umyć – osuszyć – ułożyć w stos – odstawić na miejsce. Wymienialiśmy się obowiązkami co tydzień, zawsze parami: dwoje dzieci wycierało naczynia, dwoje odkładało je do szafek. Między nami królowała matka, w fartuchu na domowej sukience, z rękami zanurzonymi po łokcie w pianie. Zawsze gwizdała coś albo nuciła, ale po raz pierwszy dołączyliśmy do niej, gdy zaśpiewała Cotton Fields, stary numer bluesmana Leada Belly’ego. Matka lubiła rytm tej piosenki nawiązującej do pieśni niewolników, bo kojarzył jej się z dzieciństwem. Pochodziła z Eufauli w Alabamie, gdzie urodziła się w maju 1930 roku jako Katie Scruse.

Jej dziadkowie uprawiali bawełnę w tym „bawełnianym stanie”, pradziadek zaś był niewolnikiem w posiadłości zamożnej rodziny noszącej nazwisko Scruse. Ponoć natura obdarzyła go pięknym głosem. „Słychać go było z kościelnej wieży po drugiej stronie doliny”, mawiała matka. Śpiewać potrafił też jego syn, a nasz dziadek, Papa Prince. Matka zarzekała się, że talent odziedziczyła po przodkach, a potem jeszcze rozwinęła go w kościelnym chórze, w młodości była bowiem gorliwą baptystką. Niemal od dnia narodzin powtarzała nam, że w naszej rodzinie piękny głos przechodzi z pokolenia na pokolenie.

Ojciec naszego ojca z kolei, Samuel Jackson, był nauczycielem i dyrektorem szkoły. Nie potrafił zaśpiewać poprawnie nawet Swing Low, Sweet Chariot, miał jednak czysty wysoki głos, który wykorzystywał w kościelnym chórze. Matka grała w szkole średniej na klarnecie i pianinie, a Joseph – na gitarze.

Kiedy nasi rodzice poznali się w tysiąc dziewięćset czterdziestym dziewiątym roku, ich połączone DNA wytworzyło supergen zdolności muzycznych, który przekazali swoim dzieciom. Nie było to bynajmniej dziełem przypadku – jak zapewniała matka, nasz talent pochodził od Boga. Michael ujął to później inaczej, mawiając, że doszło wówczas do boskiego zjednoczenia śpiewu i tańca.

Uwielbialiśmy, gdy matka śpiewała. Stojąc przy zlewie, wyczarowywała przed nami rozległe pola Alabamy. Dostawałem gęsiej skórki, słuchając jej głębokiego głosu. Głosu, który brzmiał tak jak wszystko, co do nas mówiła: ciepło, miękko, kojąco. Zaczęliśmy śpiewać razem przy zmywaniu, gdy zepsuł się nasz stary czarno-biały telewizor i trzeba go było oddać do naprawy. Pewnego dnia podjąłem melodię drugim głosem. Miałem może z pięć lat, ale wyciągałem wysokie tony i trzymałem rytm. Matka spojrzała na mnie z góry, zaskoczona, ale nie przestała śpiewać. Wtedy do chóru dołączyli moi bracia, Tito i Jackie oraz siostra Rebbie. Michael był wówczas mały, nosił pieluchę i ledwie trzymał się na nogach, ale kiedy naczynia zostały już umyte i pochowane, a blaty lśniły czystością, matka siadała, brała go w ramiona i śpiewała mu do snu. Piosenka Cotton Fields była moim debiutem i kołysanką Michaela.

W moich pierwszych wspomnieniach widzę Michaela jako oseska z pieluchą. Nie pamiętam dnia jego narodzin ani chwili, w której matka przyniosła go do domu. Kolejne dzieci nie budziły w nas większych emocji. Miałem pięć lat, kiedy zacząłem zmieniać mu pieluchy. Wszyscy pomagaliśmy matce, gdy tylko nadarzała się okazja. W rodzinie z dziewięciorgiem maluchów przydawała się każda para rąk.

Michael był bardzo ruchliwym dzieckiem, pełnym energii i ciekawym świata. Wystarczyło na chwilę spuścić go z oka, a już wpełzał pod stół albo pod łóżko. Kiedy nagabywaliśmy matkę o zmywarkę, podskakiwał i kręcił się w miejscu, jakby już na niej siedział. Zmieniając mu na kanapie woniejącą pieluchę, miałem wrażenie, że usiłuję schwycić mokrą, ruchliwą rybę – ciągle się wiercił, obracał i wierzgał. W tej sytuacji spięcie pieluchy agrafką było wyzwaniem nawet dla dorosłego, a co dopiero dla pięciolatka, toteż często wzywałem na pomoc Rebbie albo Jackiego. Michael miał niezwykle długie, smukłe palce. Chwytał nimi mój kciuk i patrzył mi w twarz wielkimi, sarnimi oczami, które mówiły: „Uwielbiam cię tak dręczyć, koleś”. W moich oczach był jednak młodszym bratem, o którego należało się troszczyć. Zawsze wpajano nam, że trzeba opiekować się rodzeństwem, za niego czułem się jednak szczególnie odpowiedzialny. Być może dlatego, że matka w kółko krzyczała: „Gdzie Michael?… Czy Michael nic sobie nie zrobił?… Czy ktoś zmienił Michaelowi pieluchę?”. Na co któreś z nas zawsze odpowiadało: „Tak, mamo. Jest tutaj. Nic mu nie dolega”.

Nie martw się. Michael ma się dobrze.

Matka naszej matki, mama Martha, kąpała nas, dzieciaki, w wielgachnej cynowej misce, wypełnionej wodą z mydłem. Pilnowałem Michaela, który, stojąc w tej miniaturowej wannie, z uniesionymi rękami i skrzywioną twarzą, poddawał się drobiazgowemu szorowaniu. Mycie zaczynało się od palców stóp, a kończyło na płukaniu uszu. Zawsze musieliśmy być czyści i wystrzegać się bakterii. Wpojono nam tę zasadę, zanim jeszcze nauczyliśmy się chodzić i mówić. Nic zaś nie walczyło z brudem skuteczniej niż mydło z olejkiem z oliwek i jego obfita piana. Musieliśmy więc często się namydlać i mocno szorować. Matka miała bzika na punkcie czystości. Wszystko wokół miało być schludne i równo poukładane. To zaś, co takie nie było – należało natychmiast sprzątnąć. Wszystko – i wszyscy, a zatem i my – musiało wyglądać jak należy.

Bakterie uważaliśmy za niewidzialne monstra, które wywołują straszliwe choroby. Roznosili je wszyscy, z którymi się stykaliśmy. Unosiły się w powietrzu, leżały na ulicy, pływały po powierzchni wody. Ciągle żyliśmy w strachu przed ich atakiem. Ledwie któreś z nas kichnęło lub zakaszlało, do akcji wkraczał olej rycynowy. Każde z nas musiało wypić łyżeczkę, by powstrzymać inwazję tych groźnych hord.

Michael, La Toya, Janet i ja wyrośliśmy w niemal neurotycznym strachu przed bakteriami, nietrudno zrozumieć dlaczego.

Zanim zaczynaliśmy wieczorne śpiewy, otrzymywaliśmy pierwsze surowe napomnienie: „Naczynia zmywa się wyłącznie czystą wodą. CZYSTĄ WODĄ!”. Po nim przychodziło kolejne: „Woda musi być gorąca. Tak gorąca, jak tylko zdołacie wytrzymać. I nie żałujcie do niej płynu”. Każdy z talerzy trzeba było starannie wyszorować i przejechać po nim palcem, żeby zapiszczał. Szklankę myliśmy, suszyliśmy i oglądaliśmy pod światło, aby sprawdzić, czy nie zostały na niej smugi. Jeśli tak, myliśmy ją po raz drugi.

Po powrocie z podwórka przechodziliśmy dezynfekcję. Pierwsze pytanie matki brzmiało zawsze: „Myliście ręce? Nie? To marsz do łazienki”.

Jeśli w sekundę później nie usłyszała szumu cieknącej wody, zaczynały się kłopoty. Rano, zanim wyszliśmy do szkoły, poddawała nas drobiazgowym przesłuchaniom: „Umyliście buzie? A nogi? Między palcami też? Pamiętaliście o łokciach?”.

Potem przechodziliśmy test kwasu. Matka moczyła w alkoholu pałeczkę do uszu i przeciągała nią po naszych karkach. Jeśli bawełna zabarwiła się na szaro, oznaczało to jedno: byliśmy nie dość czyści. „Wracajcie do łazienki”, mówiła wtedy matka, „i umyjcie się jak należy”.

Gdy mieliśmy ochotę na czekoladowe ciasto albo ciasteczka, zawsze podawała w wątpliwość ich nieskazitelną czystość. „Przecież już myłem ręce”, protestowałem wtedy głośno. „Nie szkodzi”, odpowiadała. „Wychodząc z łazienki, dotknąłeś klamki. Idź i umyj je jeszcze raz”.

Ubrania zmienialiśmy codziennie. Każda rzecz musiała być czysta i wyprasowana. Żadne z nas nie wyszłoby na ulicę w pogniecionej lub poplamionej bluzce. W wieku sześciu lat wszyscy uczyliśmy się zasad prania. W domu wszystko musiało działać jak w zegarku. Tylko tak dało się utrzymać porządek wśród dziewięciorga dzieci.

Kiedy w dwutysięcznym siódmym roku wziąłem udział w brytyjskiej edycji Domu Wielkiego Brata, wszyscy śmiali się ze mnie, że aż tak się boję bakterii i zawsze pytam współmieszkańców, czy umyli ręce, gdy zabierają się do gotowania. Moja żona, Halima, nie była tym zaskoczona. Nazywała mnie „bakteriofobem”, a ja w duchu przyznawałem jej rację. Do dziś za nic nie dotknę klamki w męskiej toalecie, bo mam świadomość, jak wielu z tych, którzy z niej korzystają, zapomina umyć ręce. Nie opieram rąk o poręcze publicznych schodów i wind. Tankując samochód, wkładam rękawiczki ochronne albo chwytam pistolet przez papierową chusteczkę. W hotelach dezynfekuję alkoholem pilot od telewizora, zanim po niego sięgnę. Żyję, żeby zabijać bakterie.

Michael był identyczny. W czasach, kiedy jeszcze dopuszczano do niego fanów, nie znosił składać autografów cudzym długopisem. Najbardziej bał się jednak bakterii, które unosiły się w powietrzu. Wyśmiewano go, bo nosił chirurgiczną maseczkę. Krążyły słuchy, że ukrywa pod nią efekty nieudanej operacji plastycznej. Śmiałem się do łez, czytając artykuły, w których pisano o tej maseczce, wyrażając jednocześnie obawę o zdrowie Michaela. Cóż, dziennikarze mieli rację. Rzeczywiście chodziło o obawę – więcej, o strach Micheala, że nabawi się czegoś roznoszonego przez bakterie. Pewnie czuł się wtedy nieco gorzej albo jego odporność spadła, a podobne jak ja, żył w nieustannym strachu przed atakiem bakterii. Właśnie dlatego zaczął nosić maseczkę. Po jakimś czasie jednak stała się ona rodzajem modnego dodatku, za którym mógł się skryć. Maleńką tarczą, z której korzystał, aby zachować chociaż cień prywatności.

Właściwie nie pamiętam, by nasza matka kiedykolwiek nie była w ciąży. Nigdy nie widziałem jej na ulicy bez wielkiego brzucha i siat z zakupami albo naręcza używanych ubrań. Między rokiem tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym a tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym szóstym urodziła dziewięcioro dzieci. To prawdziwy wyczyn, biorąc pod uwagę pierwotny plan jej i Josepha – miało skończyć się na trójce.

Pierwsza przyszła na świat moja siostra Rebbie, potem Jackie (1951), Tito (1953), ja (1954), La Toya (1956), Marlon (1957), Michael (1958), Randy (1961) i Janet (1966). Byłoby nas dziesięcioro, ale bliźniak Marlona, Brandon, zmarł tuż po narodzinach. Dlatego właśnie podczas pogrzebu Michaela w dwutysięcznym dziewiątym roku Marlon poprosił go, by przekazał uściski jego bratu bliźniakowi. Ponoć bliźnięta nigdy nie zapominają o łączącej ich więzi.

Gdy byliśmy dziećmi, matka często nas przytulała. Wbrew powszechnej opinii nasze dzieciństwo nie było wcale szare i smutne. Przeciwnie. Matka obdarzała nas miłością, tuliła, całowała, rozpieszczała. Dziś nadal czujemy, że bardzo nas kocha. Byłem jej ulubieńcem, podobnie jak Michael. On, ja i La Toya często rywalizowaliśmy o upragnione miejsce u boku matki. Walczyliśmy o to, które z nas oprze się o jej nogę albo chwyci się rąbka jej koszuli. La Toya starała się, jak mogła, aby nas rozdzielić.

Kiedy matka wychodziła, a my braliśmy się za łby, zawsze wymuszaliśmy na niej obietnicę, że nikomu nic nie powie. Obiecywała, owszem, nawet bardzo przekonująco, ale ledwie matka stawała na progu, natychmiast do niej biegła i wyznawała dramatycznie: „Mamo, a Jermaine znów się bił!”. Marzyliśmy o tym, żeby spuścić jej manto za to, że nas wsypywała. Siedziała cicho, obserwowała nas bacznie i tylko czekała, żeby zacząć mówić. I nieważne, że czasem musiała zmyślać. Grunt, że nabijała sobie u matki punkty, a ja dostawałem za karę kolejne obowiązki. Dowcip polegał jednak na tym, że choćby nie wiem, jak się starała, ja i tak miałem fory i zawsze byłem „pieseczkiem mamusi”, jak mawiała Reebie. „To ciebie kochała najbardziej”, dorzucał Michael, choć i on nie miał powodów do narzekań.

Nie czułem się wybrańcem. Jeśli matka kiedykolwiek traktowała mnie ulgowo, z pewnością miało to związek z tym, co się wydarzyło, gdy była w ciąży z Michaelem. Miałem wtedy trzy lata i uznałem, że torba soli mi nie zaszkodzi. Wylądowałem w szpitalu z niewydolnością nerek. Byłem w takim szoku, że nic z tego nie pamiętam. Byłem silny, ale i tak spędziłem na oddziale ponad trzy tygodnie. Matki i Josepha nie stać było na codzienne wizyty, ale kiedy mnie odwiedzali, siostra oddziałowa zawsze im mówiła, że płakałem i wzywałem ich, zdzierając sobie gardło. Gdy wychodzili, stawałem na łóżku i zawodziłem. Może to i lepiej, że nie pamiętam wyrazu twarzy matki zmuszonej wtedy ode mnie odejść. Wspominała później, że były to jedne z najcięższych chwil w jej życiu.

Wreszcie wróciłem do domu, ale ten wypadek sprawił, że stałem się beksą uczepioną matczynej spódnicy. Wiedziałem też, że nie pozwolę się więcej porzucić. Pierwszego dnia w szkole wyrwałem się z uścisku nauczycielki i popędziłem korytarzem w kierunku drzwi, by odnaleźć matkę. „Musisz tu zostać, Jermaine. Tylko na trochę”, tłumaczyła mi spokojnie, a ton jej głosu sprawił, że znów poczułem się pewnie. Jej zrozumienie dla słabości innych wynikało z głębokiej, niezachwianej wiary w Boga. W cudowny sposób udawało jej się łączyć pokorę bożego sługi z autorytetem sędziego pokoju. Miewała chwile zwątpienia, ale jej wewnętrzny spokój łagodził wiele trudnych sytuacji.

Cierpiała dla nas, przez osiemdziesiąt jeden miesięcy swojego życia, nosząc w łonie kolejne dzieci. Była piękna. Podobał nam się sposób, w jaki czesała swoje falujące czarne włosy i w jaki nosiła proste sukienki. Jej idealnie nałożona czerwona pomadka zostawiała lepkie smugi na naszych policzkach. Dla nas była słońcem świecącym w domu przy Jackson Street 2300. Gdy zaczęła pracować na pół etatu w domu handlowym Searsa, z niecierpliwością czekaliśmy na jej powrót. Pamiętam, jak stawała w drzwiach, oblepiona gęstym śniegiem Indiany. Zatrzymywała się tuż za progiem, energicznie tupała na wycieraczce, żeby oczyścić buty, a potem strząsała śnieg z włosów. Wtedy podbiegał do niej Michael – który wyrastał na najszybszego z rodzeństwa – i obejmował ją za nogę. Za nim pędziłem ja, potem La Toya, Tito i Marlon. Nim matka zdjęła płaszcz, sięgała do kieszeni i wydobywała z nich zwyczajowy podarunek: dwie paczki gorących prażonych orzeszków ziemnych.

W tym czasie Jackie i Reebie przygotowywali kuchnię, żeby matka mogła coś ugotować, zanim wróci Joseph. Zawsze mówiliśmy o nim w ten sposób. Zawsze Joseph. Nigdy ojciec, tato, tatuś. Tylko Joseph. Tak sobie życzył. Żebyśmy mieli do niego szacunek.

W przedszkolu dzieci uczą się wierszyka o kobiecie6, która mieszka w bucie i ma tyle dzieci, że nie wie, co z nimi począć. Biorąc pod uwagę liczebność naszej rodziny i niewielki metraż przypadających na nią pomieszczeń, wierszyk ten znakomicie oddawał sytuację w naszym domu przy Jackson Street, w którym mieszkało się jak w pudełku po butach. Dziewięcioro dzieci, dwoje rodziców, dwie sypialnie, łazienka, kuchnia i salon upchnięte w prostokącie szerokim na dziewięć metrów, a długim na dwanaście. Z zewnątrz budynek wyglądał jak z obrazka narysowanego przez małe dziecko: od frontu drzwi i okno, na dachu komin. Wzniesiono go w latach czterdziestych ubiegłego wieku. Obity sidingiem, miał spadzisty dach kryty ceramiczną dachówką tak wąski, że sprawiał wrażenie, jakby miał się rozsypać przy silniejszym podmuchu wiatru. Wejście zwrócone było w stronę Jackson Street, która tuż pod naszym oknem łączyła się z Dwudziestą Trzecią Aleją, tworząc skrzyżowanie w kształcie litery T.

Krótka ścieżka wiodła przez trawnik od chodnika do czarnych, ciężkich drzwi. Gdy się je zatrzaskiwało, cały dom drżał w posadach. Za progiem wystarczyło dać jeden krok, by znaleźć się w salonie, gdzie na brązowej rozkładanej kanapie spały dziewczyny. Na lewo znajdowały się kuchnia i bokówka, na wprost – niewielki, długi na dwa kroki korytarz. Drzwi na prawo prowadziły do pokoju chłopców, drzwi na lewo – do sypialni rodziców, do której przylegała mała łazienka.

Jackson Street leżało w spokojnej dzielnicy, w prostokącie ulic wyznaczonym od południa przez autostradę międzystanową, a od północy przez tory kolejowe. Nieznającym okolicy łatwo było wytłumaczyć, gdzie znajduje się nasz dom: za boiskiem liceum imienia Theodore’a Roosevelta. Na jego zamkniętym łańcuchem ogrodzeniu kończyła się Dwudziesta Trzecia Aleja. Za płotem natomiast rozciągał się widok na bieżnię po lewej i boisko do baseballu z niewielkimi trybunami na przeciwległym końcu po prawej. Joseph mawiał, że mamy szczęście, bo dom należy do nas. Dla naszych sąsiadów los nie był aż tak łaskawy. Dlatego też nigdy nie zaliczaliśmy się oficjalnie do miejscowej biedoty. Miejsce w tej grupie zarezerwowano dla mieszkańców rządowego osiedla po drugiej stronie liceum – z naszych okien widzieliśmy ich identyczne domy. Rodzice wbijali nam do głowy, że choćby nie wiem jak źle nam się wiodło, zawsze znajdzie się ktoś, kto ma w życiu jeszcze gorzej. Jak zatem opisać naszą sytuację? Cóż, nie stać nas było na rzeczy nowe, ale jakoś wiązaliśmy koniec z końcem i dawaliśmy sobie radę.

Matka nauczyła się wykorzystywać nawet najmniejsze resztki jedzenia – w czarnej społeczności zamrażarka jest ważniejsza od samochodu czy telewizora. Zasada była prosta: ugotować mnóstwo jedzenia, zamrozić je, rozmrozić i zjeść. Często jadaliśmy więc to samo: fasolkę pinto w potrawce i zupę z fasoli pinto, kurczaka, kurczaka, a potem znów kurczaka, pastę z jajek, makrelę z ryżem i tony spaghetti, przez co do dziś nie znoszę makaronów. Robiliśmy sami lody z oranżady w proszku „Kool-Aid”. Uprawialiśmy nawet warzywa, bo Joseph miał nieopodal działkę, na której rosły ziemniaki, fasolka szparagowa, fasola czarna, kapusta, buraki i… orzeszki ziemne. Od najmłodszych lat uczyliśmy się, jak dbać o warzywa i orzeszki, jak je pielić i przerywać, żeby miały więcej miejsca. Gdy narzekaliśmy – a robiliśmy to często – że brudzimy sobie ręce i kolana, Joseph odpowiadał, że jako nastolatek tyrał na polu bawełny i „zbierał 150 kilogramów tego świństwa dziennie”. O matce mówił, że jest najlepszą kucharką w mieście, i miał rację – gdy stawał w drzwiach, kolacja już na niego czekała. Co więcej, matka umiała utrzymać porządek i dbała o dom. To zaś oznaczało, że w jego oczach była idealną żoną.

Na Rebbie też nie narzekał, bo kiedy matka poszła do pracy, ta przejmowała jej obowiązki – robiła zakupy, gotowała, sprzątała i doglądała, jak sobie radzimy. Rebbie była naszą najstarszą siostrą i niańką – surową i łagodną zarazem, metodyczną i opanowaną. W moich wspomnieniach zawsze widzę ją w kuchni, jak piecze dla nas ciastka. Była też pierwszą z rodziny, która wedle słów Josepha, zapowiadała się obiecująco, wygrywając lokalne konkursy taneczne. Występowała w duecie z Jackiem i często przynosiła do domu dyplomy oraz puchary.

Matka pracowała we wszystkie dni tygodnia i w niektóre soboty, a czasem również wieczorami jako kasjerka u Searsa. Nie było jej jednak stać na zakupy w tym sklepie, a jeśli już się na nie decydowała, wybierała opcję z przedpłatą. Wymagało to cierpliwości, bo najpierw za zarezerwowany przez siebie towar wpłacało się zaliczkę, a potem spłacało kolejne raty, zanim cokolwiek trafiło do domu. Sears był naszym Harrodsem. Dorastaliśmy, często słysząc słowo „przedpłata”. Nie znosiliśmy chwili, gdy matka wpłacała pieniądze, a potem odchodziła z pustymi rękami. Dla nas to kompletnie nie miało sensu. Czuliśmy się rozczarowani i często narzekaliśmy z tego powodu, matka jednak nigdy się nie skarżyła. Była pogodzona z życiem i pokładała wiarę w Bogu. Każdą wolną chwilę spędzała na czytaniu Biblii.

Jako dwulatka zachorowała na polio, które w jej przypadku doprowadziło do częściowego paraliżu – dopiero jako dziesięciolatka zdjęła drewniany usztywniacz na nogę. Nie opowiadała nam o swoich cierpieniach, wiem tylko, że przeszła kilka operacji, zawaliła szkołę i do końca życia kulała, bo miała jedną nogę krótszą. Mimo to nigdy nie słyszałem od niej słowa skargi. Często zapewniała za to, że miała szczęście, bo udało jej się przeżyć, choć choroba zabrała wielu innych. Marzyła o karierze aktorskiej, ale nie rozpaczała, gdy polio odebrało jej tę szansę. Kiedy była nastolatką, rówieśnicy bezlitośnie wyśmiewali jej kalectwo, wyrosła więc na kobietę chorobliwie nieśmiałą i mało pewną siebie.

Na jedną z pierwszych randek Joseph zabrał ją na jakieś przyjęcie. Miała wtedy dziewiętnaście lat. Tańczyli przytuleni wolny kawałek. Wtedy ojciec poczuł, że drży. Spytał, co się stało. Kryjąc głowę na jego piersi, odparła, że wszyscy się na nich gapią.

Joseph rozejrzał się spokojnie. Faktycznie, na parkiecie zostali tylko oni. Ludzie wytykali ich palcami i szeptali coś do siebie, zasłaniając dłonią usta. Pewnie zauważyli już, że jego partnerka miała jedną nogę krótszą i dlatego nosiła but z inaczej wyprofilowaną podeszwą. Matka przywykła do takich szeptów i unikała zgromadzeń, ojciec jednak zupełnie się nimi nie przejął. Ba, od razu znalazł zaletę całej tej sytuacji: „Przynajmniej mamy parkiet tylko dla siebie, Katie” – oznajmił i podjął taniec.

Matka przeniosła się z Alabamy do Indiany jako dziecko, kiedy dziadek Prince postanowił zatrudnić się w przemyśle stalowym. Marzyła, że zostanie dziewczyną muzyka, szybko straciła więc głowę dla grającego na gitarze Josepha. Wystarczyły mu wiosna i lato, by namówić ją na małżeństwo. Poznali się na ulicy. Właściwie na ulicy stała matka, Joseph natomiast siedział w oknie, pod którym zatrzymała swój rower. Od razu zwrócili na siebie uwagę. Przez tydzień albo dwa matka jeździła tą samą trasą. Wreszcie Joseph zebrał się na odwagę, wybiegł do niej na ulicę i przedstawił się. Potem zaprosił ją do kina i na tańce. Katie Scruse, złotoskóra dziewczyna, tak nieśmiała, że nigdy nie patrzyła nikomu w twarz, zakochała się w Josephie Jacksonie, smukłym, wygadanym, charyzmatycznym robotniku. Pobrali się przed sędzią pokoju w listopadzie tysiąc dziewięćset czterdziestego dziewiątego roku i za osiem i pół tysiąca dolarów kupili nasz rodzinny dom w Gary. Wydali na niego wszystkie oszczędności oraz pieniądze pożyczone od ojczyma matki.

Kiedy z trojga zaplanowanych dzieci zrobiło się czworo, potem pięcioro i więcej, zaczęli oszczędzać niewielką pensję mamy, żywiąc nadzieję, że pewnego dnia Joseph dobuduje do ich małego domku kolejną sypialnię. Gdy dorastaliśmy, na podwórku piętrzył się stos cegieł – symbol marzeń naszej matki o większym, lepszym domu.

Domek z czasów mojego dzieciństwa ma wiele oblicz. Był maleńki. Bezustannie tłoczyliśmy się wokół matki i siedzieliśmy sobie na głowach, o wygodzie nie ma co wspominać, rodzice jednak często rozmawiali o tym, że dzięki tej ciasnocie zawsze jesteśmy razem i trzymamy się blisko. Z bliskości zaś bierze się przywiązanie, a z przywiązania – siła. Wszczepiono nam tę myśl już w dzieciństwie. Dlatego zawsze staliśmy za sobą murem i wszystko robiliśmy razem. W Gary niewiele rodzin traktowało się z równą serdecznością. Było to typowe robotnicze miasteczko, wzniesione w tysiąc dziewięćset szóstym roku przez czarnych imigrantów, dzięki którym wśród piaszczystych pagórków i szczeciniastej roślinności północno-zachodniej Indiany wyrosło nowoczesne centrum przemysłu stalowego.

Tutejsi staruszkowie często opowiadali o tym, jaką estymą darzono wtedy tych, którzy nie szczędzili krwi, potu oraz ciężkiej pracy. Mężczyźni z Gary nigdy nie bali się nadgodzin i mozolnej harówki. „Ciężka praca przynosi owoce”, mawiał Joseph. „Jaką miarką dawne, taką oddawane”, dorzucał. W oczach swoich przodków odniósł sukces: miał stałą pracę i własny dom, dla nas chciał jednak czegoś więcej. Żadnemu z nas nigdy nie kazał przestać bujać w obłokach. Nie mówił: stańcie mocno na ziemi i poszukajcie sobie roboty. Przeciwnie. Chciał, żebyśmy mieli marzenia i dążyli do tego, by je zrealizować.

Blisko dziewięćdziesiąt procent mieszkańców Gary i większość obywateli Indiany znalazło zatrudnienie w fabryce, zakładzie Inland Steel znajdującym się pół godziny drogi od miasta w kierunku wschodnich przedmieść sąsiedniego Chicago. Joseph był operatorem dźwigu. Całymi dniami przenosił tam i z powrotem stalowe belki. Pracował w pocie czoła przez osiem-dziesięć godzin dziennie. Siedząc w szklanej kabinie na szczycie żurawia, często wspominał lata spędzone w Durmott, na południe od Little Rock w stanie Arkansas. W młodości całe kieszonkowe wydawał na kino. Siadał w mroku i godzinami oglądał nieme filmy, obiecując sobie, że pewnego dnia zostanie pierwszą czarnoskórą gwiazdą jednego z nich. Nie marzył o pracy w fabryce, bo była to niemal niewolnicza harówka, taka sama, do jakiej zmuszano wiele pokoleń jego czarnych przodków. „Trzeba zawsze piąć się w górę, a nie trzymać się dna”, powtarzał.

Zanim poznał matkę, tuż po przyjeździe do Indiany, pracował przy budowie torów. Potem trafił do odlewni. Obsługiwał młot pneumatyczny w pobliżu wielkiego pieca, w którym wytapiano stal. „Czy było tam gorąco?”, prychał. „Ludzie mdleli od żaru. Pracowaliśmy w dziesięciominutowych odstępach, bo podłogi rozgrzewały się do białości”.

Składał się wyłącznie ze skóry i kości. Choćby nie wiem, ile jadł, nigdy nie tył, bo harował za dwóch. Większość z nas – w tym Michael – odziedziczyła po nim dobrą przemianę materii. Szczupła budowa ciała ułatwiała mu tę jego „najgorszą robotę na świecie”, do jego obowiązków należało bowiem wybieranie z pieca popiołu. Siedząc w uwiązanym do sznura kuble, opuszczał się do głębokiego przewodu kominowego o średnicy metra. Słuchając jego opowieści, mówiłem sobie w duchu, że rzeczywiście osiągnął sukces – w porównaniu z tym piekłem praca na dźwigu wydawała się fantastyczna.

Niech nikt nie waży się mówić, że Joseph nie zna smaku ciężkiej pracy. Taka harówka wymagała określonych cech charakteru – należało być twardym i bardzo silnym wewnętrznie, a Joseph, jak sam mawiał, urabiał sobie ręce po łokcie, żeby zarobić na życie. Myślę, że stąd się właśnie wzięła jego potrzeba szacunku od innych. Jako młody człowiek zawsze pracował na poślednich stanowiskach i podobnie jak matka wywodził się z rodziny niewolników. Później udało mu się awansować, uznał więc, że zasługuje na ów szacunek, i dlatego oczekiwał go od najbliższych. Wiedział, co do niego należy. Im więcej płodził dzieci, tym dłużej zostawał w pracy po godzinach, żeby więcej dorobić do wypłaty. Gdy urodził się Michael, znalazł sobie dodatkowe zajęcie i odtąd pracował jeszcze na dwie zmiany w fabryce konserw.

Jako dzieci wiedzieliśmy, że rodzice z trudem wiążą koniec z końcem. Łącznie zarabiali tygodniowo siedemdziesiąt pięć dolarów. Byli zbyt dumni, aby wyciągać rękę po pomoc do państwa, dlatego zimą Tito i ja odśnieżaliśmy podwórka sąsiadów, żeby dołożyć się do domowego budżetu. Zawsze wiedzieliśmy, kiedy Joseph dostawał wypłatę, bo wtedy pojawiał się w kuchni nowy bochenek chleba i paczka mielonki. Co jakiś czas tracił pracę, a potem przyjmowano go na nowo. W chwilach przestoju wynajmował się do kopania ziemniaków. O tym, że znów wyleciał, też wiedzieliśmy, bo wtedy na stole pojawiały się wyłącznie ziemniaki – pieczone, gotowane, zapiekane i smażone.

Zakłady Inland Steel zapewniały chleb wielu pokoleniom mieszkańców Gary. Mawiano nawet, że tutejsi mają tylko trzy wyjścia: mogą trafić do fabryki, więzienia albo grobu. Te dwa ostatnie rezerwowano zresztą dla członków gangów, bo i takie pojawiły się w okolicy. Bez względu na to jednak, co szykował nam los, Joseph zdecydowany był zmienić jego wyroki. Ta myśl nigdy go nie opuszczała. Chciał, żebyśmy wszyscy wyrwali się z miasteczka razem z nim i z matką.

Joseph był jednym z sześciorga dzieci. Miał trzech braci i dwie siostry. Jako najstarszy, najlepszy kontakt miał z siostrą, która urodziła się wkrótce po nim: z Verną Mea. Mawiał, że nasza siostra Rebbie bardzo mu ją przypomina, jest bowiem miłą, skrzętną gosposią, dojrzałą ponad swój wiek. Josephowi imponował sposób, w jaki Verna Mea dbała o dom i dzieci. Często wspominał, że jako siedmiolatka zapalała lampę naftową i czytała bajki młodszym braciom Lawrence’owi, Lutherowi i Timothy’emu. Potem zachorowała, a Joseph nie potrafił jej pomóc. Lekarze byli bezradni, bo nie znali przyczyny jej choroby. Verna Mea zachowywała spokój. „Wszystko będzie dobrze”, pocieszała ich, leżąc w łóżku. „Na pewno wyzdrowieję”. Ale nie wyzdrowiała. Jej stan się pogorszył. Joseph stał w drzwiach pokoju i obserwował zgromadzonych przy niej dorosłych. Wreszcie Verna Mea się poddała i odeszła. Nie mogąc znieść jej straty, Joseph płakał przez wiele dni. Wtedy ronił łzy po raz ostatni. Jeśli dobrze go zrozumiałem, miał jedenaście lat.

Michael i ja płakaliśmy często i z byle powodu, nie znosiliśmy więc jego kamiennej obojętności. Nigdy przy żadnym z dzieci nie okazał śladu emocji. Gdy spuścił nam lanie, a my darliśmy się wniebogłosy, zawsze burczał, że robimy aferę z byle powodu.

W czasie gdy kształtowała się jego osobowość, Joseph cierpiał z powodu śmierci siostry i rozpaczliwie za nią tęsknił. Idąc za konnym wozem, na którym złożono jej trumnę, poprzysiągł sobie, że już nigdy więcej nie spojrzy na żaden grób. Ta jedna śmierć na zawsze zatrzasnęła drzwi do jego serca. Dotrzymał słowa: nigdy nie poszedł już na żaden pogrzeb. Aż do roku dwutysięcznego dziewiątego.

W szkole Joseph bał się jednej z nauczycielek. Przykazanie, że należy szanować wszystkich pedagogów, w jego przypadku miało szczególną moc, bo jego ojciec, Samuel Jackson, zarządzał liceum i był zwolennikiem surowej dyscypliny egzekwowanej za pośrednictwem kar cielesnych. Kobieta ta tak bardzo ojca przerażała, że drżał na całym ciele, gdy tylko wypowiadała jego imię. Pewnego dnia wywołała go do odpowiedzi – miał odczytać to, co napisała na tablicy. Oczywiście, znał wszystkie słowa, ale strach odebrał mu mowę. Nauczycielka powtórzyła polecenie. Ponieważ drugi raz nie udzielił odpowiedzi, kara go nie minęła i drewniany liniał jął raz za razem spadać na jego gołe pośladki. Ba, w drewnie nawiercono nawet specjalne otwory, żeby bardziej bolało. Wymierzając mu razy, nauczycielka przypominała głośno, za co został ukarany: sprzeciwił się jej poleceniom, bo nie odczytał tego, o co go prosiła. Ojciec znienawidził ją za to, ale też zaczął bardziej ją szanować. „Dzięki temu, że spuściła mi manto, zawsze jej słuchałem i przykładałem się do lekcji”, mawiał.

Tak samo odbierał kary, które wymierzał mu Papa Jackson. Tak został wychowany, w myśl starego porzekadła, że „lepsze bite, niż zgnite”, bo jeśli chce się zmusić kogoś do posłuchu, trzeba najpierw porządnie złoić mu skórę. Nauczkę wbitą mu do głowy „przez siedzenie” zapamiętał do końca życia. Kilka tygodni później ta sama nauczycielka zorganizowała konkurs talentów. Uczniom pozwolono zaprezentować dowolne umiejętności: mogli coś namalować, wyrecytować wiersz, napisać opowiadanie alb zaprezentować fragment przedstawienia. Joseph nie był artystą i nie znał się na gadaniu, bo przecież oglądał tylko nieme filmy, ale pamiętał, jak pięknie brzmiał głos dziadka śpiewającego Sing Low, Sweet Chariot