Narkotyki - Stanisław Witkiewicz - ebook

Narkotyki ebook

Stanisław Witkiewicz

4,0

Opis

Napisane w 1932 roku „Narkotyki” są swego rodzaju rozprawą Stanisława Ignacego Witkiewicza z własnymi słabościami, ale też z — panującą wśród jemu współczesnych — opinią na temat jego stylu życia i skłonności do uzależnień. Witkacy opisuje własne stany „pod wpływem”, swoje upadki, słabości, powroty do nałogów, ale i fascynacje. Tekst ten po latach nie traci na świeżości dzięki obrazowości relacji, która jest podstawowym walorem tego dzieła, podczas gdy przesłanie pedagogiczne pozostaje mocno wątpliwe. Dziś odczytywane „Narkotyki” wydają się nie tylko niezwykłą wycieczką w krainę wyobraźni i językową zabawą, lecz także mimowolnym głosem w dyskusji nad legalizacją miękkich narkotyków. Obecne wydanie zostało opatrzone przypisami, nieznacznie uwspółcześnione, całkowicie zachowany został jednak swobodny, pełen neologizmów, język Witkacego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 200

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Narkotyki

Stanisław Ignacy Witkiewicz

Jirafa Roja

Warszawa 2010

© Copyright by Jirafa Roja, 2010

Redakcja: Łukasz Gołębiewski

Łamanie: Tatsu |[email protected]

Druk i oprawa: Fabryka Druku Sp. z o.o. | www.fabrykadruku.com.pl

ISBN 978-83-61154-43-3

Wydanie I Warszawa 2010

Wstęp

Napisane w 1932 roku „Narkotyki” są swego rodzaju rozprawą Stanisława Ignacego Witkiewicza z własnymi słabościami, ale też z opinią — panującą wśród jemu współczesnych — na temat jego stylu życia i skłonności do uzależnień. Tekst, jako forma polemiki z „łatką” degenerata tekst ani trochę nie przekonał krytyków autora „Nienasycenia. Przekorność tej publicystyki, jej ironia, są aż nadto widoczne.Nie palcie, nie pijcie, nie zażywajcie kokainy — spróbujcie w razie czego peyotlu. Myjcie się porządnie i gimnastykujcie, golcie się moją metodą, nie puszcie się, bo szkoda czasu– pisze, kończąc swój esej, w którym tyleż samo złośliwości pod adresem „jadów”, jak i pochwał nieszczędzonych tymże.

„Narkotyki”, choć są tekstem w zamierzeniu eseistycznym, stanowią ciekawe uzupełnienie twórczości zarówno literackiej Witkacego, jak i swego rodzaju appendix (uwielbiał appendiksy) do malarstwa, które często sygnował literkami rejestrującymi stan, w jakim tworzył. Wielokrotnie zresztą w „Narkotykach” powtarza, że te, choć z natury swej toksyczne, mają swoje zastosowanie twórcze i w zasadzie mogłyby być dozwoloneartystom i literatom, którzy wiedzą z absolutną pewnością, że w krótkim czasie mogą się „wyprztykać” i że bezwzględnie bez pomocy alkoholu nic by wartościowego nie stworzyli.

Obrazowy język jest podstawowym walorem tego dzieła, podczas gdy przesłanie pedagogiczne pozostaje mocno wątpliwe. Witkacy opisuje własne stany „pod wpływem”, swoje upadki, słabości, powroty do nałogów, ale i fascynacje. Tekst ten po latach nie traci na świeżości, właśnie dzięki obrazowości relacji. Oto próbka poetyckiej wizji używek:

Czaszka pokrywa się sadzą — w tej sadzy zawstydzone topazowe oczko. To jest nikotyna.

Pół czaszki oddziela się. Z oczodołu wypełza wąż w tęczowych kolorach i patrzy na mnie czarnymi oczkami. Jest pokryty piórkami kolibrzymi. To jest alkohol.

Znowu pół czaszki oddziela się i pokrywa się białym puchem niezmiernie delikatnym. W puchu tym tkwią oczy kobiece błękitne — cudownie piękne i mądre. U dołu wyrasta mała rączka z białego zamszu z czarnymi kocimi pazurkami. Rączka ta ściąga i popuszcza białe lejce, które zachodzą mi na kark, ale bez wrażeń dotykowych. To jest kokaina.

Minęło niedawno 70 lat od samobójczej śmierci Stanisława Ignacego Witkiewicza. „Narkotyki” począwszy od 1975 roku wydawane były zazwyczaj w jednym tomie z wygrzebanym przez Annę Micińską, wieloletnią badaczkę twórczości artysty, esejem „Niemyte dusze”, w którym poruszone są zbliżone zagadnienia. Obecne wydanie zostało opatrzone przypisami, nieznacznie uwspółcześnione, całkowicie zachowany został jednak swobodny, pełen neologizmów, język Witkacego, zgodnie zresztą z jego własną sugestią:język jest rzeczą żywą, gdyby zawsze uważano go za mumię i myślano, że nic w nim zmienić nie wolno, to ładnie wyglądałaby literatura, poezja, a nawet to kochane i przeklęte życie.

Dziś ponownie odczytywane „Narkotyki” wydają się jednak nie tylko niezwykłą wycieczką w krainę wyobraźni i językową zabawą, lecz także mimowolnym głosem w dyskusji nad legalizacją miękkich narkotyków. W swoim traktacie o szkodliwości „jadów” Witkacy zaleca przede wszystkim umiar, także umiar w krytyce, zwalczaniu, zakazywaniu, bo o karaniu w ogóle nie ma mowy — dostateczną karą za używanie wydaje się zrujnowane zdrowie.

Wydawca

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

Przedmowa

Ponieważ tzw. „swobodną twórczością”, to jest tzw. „śpiewaniem ptaszka na gałęzi”, nic dla społeczeństwa i narodu zrobić nie mogłem, postanowiłem po szeregu eksperymentów zwierzyć się ogółowi z moich poglądów na narkotyki, zaczynając od najpospolitszego — tytoniu, a kończąc na najdziwniejszym chyba — peyotlu (któremu rezerwuję osobne miejsce), w celu choćby małego wspomożenia dobrych potęg w walce z tymi najstraszniejszymi — poza wojną, nędzą i chorobami — wrogami ludzkości. Może i ta praca (z powodu pewnego tonu w sformułowaniu gorzkich prawd) potraktowana będzie humorystycznie lub negatywnie, jak moja estetyka, filozofia, sztuki sceniczne, istotne portrety, dawne kompozycje i im podobne „swobodne wytwory”. Oświadczam jednak oficjalnie, że piszę poważnie i chcę wreszcie coś pożytecznego zdziałać, a na idiotów i ludzi nieuczciwych sposobu nie ma, jak o tym podczas mojej dość smutnej działalności miałem sposobność przekonać się. Mówienie komuś: „Jesteś głupi, ucz się, a może zmądrzejesz” — nic nie pomoże, bo człowiek głupi jest przy tym zarozumiały i to, nawet jeśliby mógł przy usilnej pracy zmądrzeć, uniemożliwia mu wybrnięcie z błędnego koła. Mówi się draniowi: „To nieładnie być taką świnią, zastanów się, popraw się” — próżne gadanie: nie rozumiemy tego, że większość draniów jest świadomie właśnie draniowata — oni wiedząo tym i nie chcą być innymi, o ile tylko mogą draniowatość tę dobrze zamaskować.

„Czy można patykowi przebaczyć, że jest patykiem?”, jak mówił Tadeusz Szymberski1, i miał rację.

Byłem niegdyś „fighting manem” — człowiekiem bojowym par excellence, miałem idee i chciałem o nie walczyć — nie było gdzie i z kim. Bynajmniej nie sprzeniewierzyłem się moim ideom (Czysta Forma w malarstwie i w teatrze oraz reforma artystycznej krytyki), tylko doszedłem do przekonania, że są one obecnie nie na czasie, i że może w ogóle minął dla nich ich czas. To, co twierdziłem jeszcze przed wojną, a co wyraziłem w czwartej części książki pod tytułem „Nowe formy w malarstwie…”, że sztuka ginie, to dzieje się na naszych oczach, a wobec tego, czy będziei jaka będzie krytyka artystyczna w moim znaczeniu — to jest krytyka formalna — jest bez znaczenia.

Co innego jeśli rzecz idzie o literaturę, nie jako sztukę — tam jest jeszcze coś do powiedzenia i może jeszcze się na ten temat wypowiem. Obecnie jestem stosunkowo pogodnym osobnikiem lat średnich, który o żadnych „wyczynach” w wielkim stylu już nie marzy i pragnie jako tako skończyć to życie, którego dotąd przynajmniej mimo klęsk i niepowodzeń nie żałuje. Co będzie, to będzie. Zaznaczyć tylko muszę, że „dziełko” niniejsze będzie nosić charakter wysoce osobisty, a więc niejako pośmiertny. Nie jest to megalomania i chęć zaprzątania swoją nikomu dotąd niepotrzebną osobą, ludzi zajętych czym innym i daleko przyjemniejszym. Ale pisząc o moich osobistych przeżyciach nie mogę pominąć siebie. W każdym razie będzie tu podana w sposób przystępny część prawdy o mnie, i to prawdy bezpośrednio dla ogółu pożytecznej.

Czymże to jest wobec potwornych plotek, które o mnie krążą. Pod tym względem w naszym już i tak wyjątkowo plotkarskim i lubiącym bawić się oszczerstwami społeczeństwie spotkało mnie zdaje się wyróżnienie. Mimo całego braku megalomanii, co z całą uczciwością podkreślam, mam wrażenie, że doborem bzdur i kłamstw, jakie o mnie mówiono i mówi się jeszcze, nie każdy przeciętnie znany u nas człowiek poszczycić się może. Nie będę wchodził tu w przyczyny tego zjawiska, ale sądzę, że pewną rolą w wytworzeniu się niechęci ogólnej w stosunku do mnie, była trudność w zgłębieniu mnie intelektualnym przez ludzi bez odpowiednich do tego kwalifikacji, a po wtóre — pewne niezwracanie przeze mnie uwagi na opinię publiczną, przez co czyny, które u innego przeszłyby bez zwrócenia uwagi (np. wypicie aż trzech wódek w jakimś barze), w stosunku do mnie wywoływały niekorzystne dla mnie oburzenie, nieproporcjonalne do ich znaczenia. Mniejsza z tym.

A więc: zaczynam pisać dziś (6 II 1930 roku) tę książkę „na P”, to znaczy w stanie palenia.

Jutro, jak zwykle, przestaję palić — sądzę, że tym razem definitywnie lub na czas bardzo długi — i rozdział o nikotynie będę pisał w miarę odzwyczajania się od papierosów, przy czym jest możliwość, że w środku pisania zapalę znowu i „nie omieszkam zwierzyć się” z tego faktu przed ewentualnymi czytelnikami. Tyle razy się to zdarzało!

Z nikotyną walczę już od lat dwudziestu ośmiu i mimo częstych okresów abstynencji (do kilku tygodni) nie zdołałem całkowicie jej przezwyciężyć. Możliwe to jest i teraz, mimo zaczęcia niniejszej pracy. Zbliża się jednak chwila, w której staje się to koniecznym, o ile nie miałbym zrezygnować z wszelkich wyższych aspiracji w stosunku do siebie samego. Detale na ten temat później. Sądzę, że ten sposób opisu — to znaczy na NP, czyli w stanie niepalenia — będzie dość istotny, ponieważ jednocześnie pragnąc ulubionego i znienawidzonego narkotyku ostatniego chyba rzędu (niech będą przeklęci Indianie i ci, którzy to świństwo do nas przywlekli) będę mógł lepiej analizować ogarniające nałogowego palacza pokusy i podać sposoby ich odparcia na tle wspomnień ohydnego samopoczucia (często maskowanego przed sobą i innymi) przy powrocie do tej świńskiej, bezpłodnej i ogłupiającej trucizny. Właśnie niedawno nie paliłem aż cztery dni (a wiadomo, że drugi dzień jest najgorszy i że trzeciego zaczyna się poprawa) — aż tu „trach” i zapaliłem na nowo (analizuję mechanizm tego zdarzenia później), i wszystko „fajt” od początku. Oczywiście nie wytrzymałem i zapaliłem dziś rano — po prostu, żeby zobaczyć, jak to tam wszystko wygląda na P. Nie żebym „znowu już tak” nie mógł wytrzymać, tylko tak sobie: jeszcze raz na świat spojrzeć z „tamtej strony” (upadku, ogłupienia, zniechęcenia itp.), a potem już definitywnie „szlus”. Tak to się tłumaczy przed sobą te historie. Nienajgorszą rzeczą jest słabość — durchhalten — a jak, o tym napiszę w rozdziałku o nikotynie. Zapaliłem — to jest ponury fakt (kogoż to właściwie obchodzi, ale chodzi o innych, o tysiące, miliony zaczadziałych, otępiałych, sflaczałych) — i piszę dalej tę przedmowę w stanie zupełnego otumanienia. Właśnie chciałem się zająć dalej moją filozoficzną pracą (bardzo ryzykowna historia i jeszcze nie wiem, co z tego wyjdzie), ale okazało się to absolutnie nie możliwym: tępota, brak tego, co dr mat. Stefan Glass2 nazywa „igriwost' uma”, brak możności jakiego takiego skupienia się. To tylko zwierzenia tymczasowe — wszystko będzie opisane z „detajlami” później.

Zacząłem pisać tę przedmowę z rozpaczy, nie mogąc się zabrać z powodu zatrucia nikotyną do czegoś lepszego, chcąc raz zacząć to „dziełko”, usprawiedliwić przed sobą własną swą egzystencję. Czy wszelka „twórczość” nie pochodzi z tych źródeł?

Wracając do opinii publicznej: byłem i jestem dotąd nałogowym palaczem, walczącym bohatersko od lat dwudziestu ośmiu ze straszliwym przyzwyczajeniem. Do pewnego stopnia można by mnie uważać w pewnych okresach za nałogowego pijaka, o ile za takiego (różne są standardy — wzorce) uzna się kogoś, kto urzyna się przeciętnie raz na tydzień, potem nie pije miesiąc albo i więcej i który miał jedną jedyną w życiu pięciodniówkę (a propos pewnej premiery scenicznej — okoliczność wysoce łagodząca) i do dziesięciu trzydniówek, i który nigdy nie chlał wódy rano przy goleniu się.

Ale nigdy nie byłem kokainistą — temu przeczę stanowczo, mimo że dla wielu perwersyjnych kretynów i to moje oświadczenie może być właśnie dowodem za, a nie przeciw.

O ile można by mnie nazwać okresowym pijakiem, „Wochensaufer”, na przestrzeni lat dziesięciu, to proponowałbym nazwę, „Quartalkokainist” w okresie trzyletnim, i to z dużą przesadą. Dwa razy w życiu zażyłem kokainę na trzeźwo i zaraz postarałem się zapić to świństwo. Inne wypadki zażywania tego dragu (z czym się nigdy nie kryłem, podpisując rysunki robione w tym stanie odpowiednią marką Co) połączone były zawsze z wielkimi „popojkami a la maniere russe”. Nigdy nie byłem morfinistą, mając idiosynkrazję do tego specyfiku (raz w życiu miałem zastrzyk minimalny i o mało nie umarłem), ani eteromanem, z powodu jakiegoś braku zaufania do eteru, mimo że używałem go parę razy w życiu: z wódką i przez wdychanie. Rysunki, owszem, były dość ciekawe i przy wdychaniu uczucie ginięcia świata i ciała, a potem „metafizycznego osamotnienia w przestrzennej pustyni” zabawne, ale jakoś to nie przemawiało nigdy do mego przekonania. Innego zdania jest dr Dezydery Prokopowicz2, który opracuje w „dziełku” tym część eteryczną. Bohdan Filipowski3, okultysta i długoletni nałogowy morfinista, zajmie się swoim ulubionym dragiem, na myśl o którym mnie robi się wprost zimno — tak straszne rzeczy przeżyłem wtedy w Petersburgu, gdy przez cztery godziny walczyłem ze śmiercią wśród torsji i zamierania serca. Tak więc stanowczo odpieram zarzuty, co do nałogowego używania wyżej wymienionych preparatów, przyznając się do sporadycznego używania peyotlu i meskaliny, pierwszego wyrobu dr Rouhiera4, a drugiej fabrykacji wspaniałej firmy „Merck”5. Również przeczę przy sposobności, jakobym oddawał się homoseksualizmowi, do którego czuję wstręt najwyższy; jakobym żył płciowo z moją syjamską kotką, Schyzią (Schizofrenią, Isottą, Sabiną, którą bardzo lubię, ale nic poza tym) i jakoby nierasowe zresztą kocięta z niej zrodzone były do mnie podobne; jakobym miał stragan portretowy na Wystawie Poznańskiej i robił dziesięciominutowe portrety po dwa złote (czego te dranie nie wymyślą!); jakobym był blagierem i rzucał się na kobiety przy lada sposobności; jakobym uwodził mężów żonom, chodził we fraku (nigdy nie miałem fraka w ogóle) na Giewont, pisał sztuki sceniczne dla kawału, nabierał i kpił, i nie umiał rysować. Wszystko to są plotki wymyślone przez jakieś obskurne baby, kretynów i idiotów, a nade wszystko przez draniów chcących mi zaszkodzić.

Odpieram te znane mi plotki i z góry te wszystkie, które krążyć jeszcze o mnie w Zakopanem i jego przysiółkach będą. Szlus.

Jeszcze jedna rzecz: może kto pomyśleć, że piszę tę książkę dla autoreklamy. Otóż nie — będą tam opowiedziane rzeczy, które mi wcale zaszczytu nie przynoszą, a głównym celem jej jest uchronienie dalszych pokoleń od dwóch najpotworniejszych „ogłupjansów” (stupefiants): tytoniu i alkoholu, tym groźniejszych, że są one dozwolone, a szkodliwość ich niedostatecznie jest uświadomiona. Narkotykami „białymi” wyższej marki zajmuje się dziś elita ludzkości i te nie są tak groźne — to arystokracja narkotyzmu. Niebezpieczniejsze są te szare, codzienne, demokratyczne jady, na które każdy bezkarnie pozwolić sobie może. Metoda moja jest czysto psychologiczna. Chodzi mi o zwrócenie uwagi na skutki psychiczne trucizn tych, skutki, które każdy, nawet początkujący, może już w miniaturze na sobie oglądać na długo przed tym, nim całkowicie opanowanym zostanie. Ja nie będę przed wami rozbijał jaj (kurzych) i wrzucał ich do spirytusu, abyście zobaczyli, jak ścina się białko pod wpływem „przezroczystego płynu” (jak to czynił za mojej pamięci śp. książę Giedroyć); ja nie będę wam pokazywał w przezroczach, zakopconych płuc i rozdętego serca palacza, ani zdegenerowanej wątroby pijaka, ani zanikłego, wielkości piąstki, żołądka kokainisty — „ja nie będę grał Wam pieśni smutnej, o cienie, lecz dam tryumf dumny i okrutny…” itd. — chcę wam ukazać drobne psychiczne przesunięcia, które w ostatecznym swym rozwinięciu dają obraz zupełnie innych niż w punkcie wyjścia osobowości, duchowo zdeformowanych, pozbawionych wszelkiego tzw. „geistu” (słowo polskie „duch” nie oddaje tego, co niemieckie „Geist” i francuskie „esprit” — dryg, mknik, wyskrzyk, wybłysk, wypęd itp.), siły twórczej i tego rozpędu w Nieznane, do którego konieczna jest odwaga i beztroska, zabijana systematycznie przez ohydny nałóg. Mnie od skutków nikotyny, od której dotąd całkowicie wyzwolić się nie zdołałem, uratowało to, że często i czasem na dość długo (kilka tygodni) przestawałem palić, tak że w sumie pół lub jedną trzecią roku faktycznie nie paliłem. Oczywiście działanie takiej abstynencji par intermittence nie mogłoby być tak korzystne, jak wielkie ciągłe okresy wyrzeczenia się zupełnego — ale i to zrobiło swoje. Ale ci, którzy palą stale, a w 90% wypadków muszą palić coraz więcej, popełniają systematycznie duchowe samobójstwo ratami, nieznacznie, sami o tym nie wiedząc, pozbawiając każde przeżycie barw i blasków, i niszcząc rzecz najcenniejszą: intelekt, za cenę przyjemności prawie żadnej. Bo czyż nałogowy palacz ma w ogóle jakąś przyjemność? Tylko negatywną — zaspokojenia wstrętnej, nienaturalnej potrzeby. Tak jest podobno ze wszystkimi narkotykami, o ile dany osobnik doprowadzi się do dostatecznie, wysokiego stopnia znałogowania.

Jeśli młodzieńcowi lat szesnastu pokażecie wątrobę czterdziestoletniego alkoholika, przerośniętą i zdegenerowaną, czy przestanie pić na ten widok? Nie, zbyt daleko jest od niego ten rok czterdziesty, jest czymś niewyobrażalnym — wiem to z własnego doświadczenia.

A zresztą każdy mówi: „E — czy będę żył o kilka lat dłużej, czy krócej, to jest ganc wurszt und pomade chodzi o tę chwilę”. A potem, jak przyjdzie te ostatnie pięć lat, których się taki nieszczęśnik lekkomyślnie wyrzekł i które mogą być mu faktycznie odjęte, to na głowie staje taki, aby przedłużyć to życie, którego zwykle przedłużać już nie warto. Żyje potem taki osobnik po własnej istotnej śmierci, zidiociały, wewnętrznie, a często i zewnętrznie zniedołężniały, niezdolny do wydatnej pracy, zhipochondryczały, liczący tylko puls co pięć minut i zażywający tony lekarstw, które nie mogą już odrodzić zdegenerowanych komórek. Trzeba ukazać skutki psychiczne, doraźne, których powolnego postępu („schleichender Vorgang” — brrr! Strach!) nie każdy może zaobserwować, a zwłaszcza ten, kto używa danego narkotyku stale, bez przerwy. Wyższe narkotyki dają wściekłe reakcje — zaraz widać ich szkodliwość.

Chęć pokonania tych reakcji, a nie pragnienie pozytywnych skutków, jest często przyczyną popadania ludzi w nałogi. Nikotyna nie daje wyraźnej „glątwy” („katzenjammer”) i tym jest niebezpieczniejsza dla ogółu. Oddać się kokainie czy morfinie bez zastrzeżeń mogą w większości przypadków tylko osobniki już jakby predysponowane, degeneraci i tak niewiele co warci. Tytoń zaczadza, a alkohol spala powoli najlepsze czasem mózgi. Są tacy, co mówią: „Palę i piję, nic mi to nie szkodzi i doskonale się czuję” — oczywiście do czasu. Całe masy drobnych nie-domagań psychofizycznych kumulują się powoli, ażeby potem nagle wybuchnąć w postaci zupełnie określonej choroby psychicznej lub fizycznej. Ale pomyśl, o osobniku nieszczęsny, jak byś świetnie się czuł, gdybyś tego wcale nie robił, jeśli organizm twój jest tak silny, że nawet przy ciągłym zatruwaniu go może jeszcze znośnie funkcjonować. Jakim byś był, gdybyś tego nie robił, nie dowiesz się nigdy. Szkody tej niepodobna zmierzyć i ocenić. Wiedzą o niej trochę ci, którzy przestawali i zaczynali znowu. Cóż bym ja dał, żeby odwrócić te dwadzieścia osiem lat palenia, i to z przerwami.

A dziś, kiedy mi to szkodzi stokroć więcej niż wtedy, gdy miałem lat osiemnaście, jest mi również stokroć trudniej rzucić wstrętny nałóg niż za „dobrych dawnych czasów”.

A cóż musi się dziać z prawdziwymi alkoholikami i kokaini-stami, do jakich zaliczyć się mimo wielkiej chęci moich „wrogów” nie mogę — strach pomyśleć.

Tak więc zaczynamy: jutro jest bal, urzynam się i pojutrze koniec. Daleko łatwiej rozprawić się z nikotyną na tle lekkiej choćby „glątewki” poalkoholowej.

7 lutego 1930

1Poeta młodopolski, przyjaciel Witkacego, sportretowany przez niego w powieści „622 upadki Bunga” jako Tymbeusz.

2 Dezydery Prokopowicz — pod tym pseudonimem, jak twierdzi prof. Janusz Degler w „Witkacego portrecie wielokrotnym”, autor ukrył dr Stefana Glassa.

3 Mieszkający w Zakopanem wróżbita i przyjaciel Witkacego, zmarł w 1940 roku od przedawkowania narkotyków.

4 Alexander Rouhier, autor klasycznej książki „Peyotl, la plante qui fait les yeux emerveilles” (ostatnie wydanie po francusku w 1990 roku).

5 Jeden z największych koncernów farmakologicznych, firma założona w XVII wieku i pozostająca od ponad 300 lat w rękach rodziny Mercków, w 1827 roku jako pierwsza zaczęła wytwarzać na skalę komercyjną morfinę, a następnie także kokainę.

Nikotyna

Lew Tołstoj twierdził podobno, że człowiek, który nigdy w życiu swym nie zapalił papierosa, nie zdolnym jest do prawdziwej zbrodni w całym znaczeniu tego słowa. Jest w tym zdaniu pewna przesada, bo wiadomo, że np. w Europie choćby na długo przed wprowadzeniem tytoniu ludzie mordowali się niezgorzej. Może dopomagał ich w tym alkohol — czort wie — nie moim zadaniem jest pisać historię narkotyków całego świata.

Zresztą — kiedyś nie było też alkoholu. Ale jak tylko daleko sięgnie się w dzieje ludzkie, zawsze na jakieś „omamy narkotyczne” natrafić można. Widocznie świadomość doprowadzona do pewnego stopnia wyostrzenia nie mogła wprost znieść samej siebie wśród metafizycznej potworności Istnienia i czymś musiała łagodzić swą własną perspikację.

Używanie narkotyków połączone było zawsze z obrzędami religijnymi, było częścią integralną różnych kultów. Religia i sztuka też były przecież kiedyś zasłonami dla zbyt okropnie jaskrawo świecącej z czarnej otchłani Bytu — Wiecznej Tajemnicy.

Dopiero począwszy od Grecji, rozpoczyna się pojęciowa walka z tajemnicą tą — walka, która musi skończyć się oczywiście porażką. My żyjemy w epoce wielkiego przełomu.

Wszystkie