Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Budka Suflera. Memu Miastu Na Do Widzenia. - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 listopada 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Budka Suflera. Memu Miastu Na Do Widzenia. - ebook

"Budka Suflera  Memu miastu na do widzenia. Muzyka – miasto – ludzie" to pierwsza w historii biografia zespołu. Merytoryczna, dynamiczna, przepełniona anegdotami i tętniąca autentyzmem opowieść o zespole, który zawładnął sercami Polaków.

Inspiracją dla książki był pożegnalny koncert Budki Suflera w Lublinie 18 września 2014 r. Setlista koncertu stworzyła historię Budki w pigułce. Stała się ona również osią książki i pretekstem do szerszej opowieści o zespole i prywatnym, pełnym przygód życiu jego członków.

Muzyka – to rozdziały, w których jest miejsce nie tylko na analizę konkretnych utworów, ale też na opowieści o wszystkim, co je otaczało: genezie, tekstach, historii płyt, z których pochodzą, ówczesnych trasach koncertowych itd. Jest to próba ukazania fenomenu zespołu, który istniał na scenie przez 45 lat.

Miasto – to fragmenty, które pokazują, że zespół, który osiągnął wielki ogólnopolski sukces, nigdy nie oderwał się od swojej małej ojczyzny, że współtworzył klimat kulturalny Lublina w ostatnim półwieczu.

Ludzie – sfera, w której znajdują się historie dwudziestu najwybitniejszych osób w dziejach zespołu. Intymne portrety żywych ludzi, ukazujące karierę artystyczną bohaterów również z okresów przed-, obok- i po-budkowych, a także ich pasje i życie pozamuzyczne.

Jarosław Sawic – ur. 1976 w Lublinie. Publicysta muzyczny, autor wierszy oraz blisko 100 obszernych tekstów dotyczących rocka, bluesa i jazzu. Analizuje związki muzyki z literaturą (szkice o muzyce w prozie G. G. Marqueza i M. Bułhakowa), opisuje historię muzyki popularnej z odległych kręgów kulturowych (np. Japonii, Izraela i Chile doby Pinocheta), prezentuje zjawiska z pogranicza rocka i muzyki poważnej (artykuły na temat twórczości Johna Zorna i motywów szopenowskich w rocku). Stały współpracownik „Akcentu” i „Lizarda”. Autor esejów zamieszczonych na płytach J. K. Pawluśkiewicza i K. Sadowskiego oraz książki poświęconej życiu i twórczości Bogdana Loebla - "Słucham głosu serca". Publikował również na łamach „Fragile”, "Jazz Forum", „Krytyki Politycznej”, „Midrasza”, „Twojego Bluesa”, "Hybrydy" i "Gazety Wyborczej".

Kategoria: Sztuka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8123-534-1
Rozmiar pliku: 14 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po raz pierwszy zobaczyłem ich… w kinie. Był rok 1977. To musiało być kino „Warszawa” na krakowskim Kazimierzu – najbliżej miejsca, w którym się wychowałem. Film Marka Piwowskiego Przepraszam, czy tu biją zapamiętałem z powodu ślicznej bohaterki i bliskiej poetyce Roberta Planta męskości Krzysztofa Cugowskiego na estradzie w warszawskim „Maximie”. Potem były różne studenckie kluby w Krakowie, i wreszcie pierwsze „służbowe” spotkanie. Już w latach 90., w radiu na kopcu Kościuszki. Tomek Zeliszewski do dziś czasem wypomina mi czekanie przez dobre kilkadziesiąt minut na Pana Dyrektora Od Muzyki. I słusznie. Najprawdopodobniej biegając po forcie, gdzie mieściło się radio… zapomniałem, że ktoś na mnie czeka. No i wstyd mi do tej pory, a żarty na ten temat przyjmuję z pokorą. A potem już były tylko stopklatki z nigdy nienakręconego filmu… Pierwsza historyczna Inwazja Mocy, koncert pod Krakowem dla prawie miliona osób, lot pakistańskim samolotem na koncert w Carnegie Hall, Los Angeles, Ozzie Osbourne, Stewart Copeland i studia nagraniowe z kosmosu. Sesję nagraniową w Village Records zaliczam do najważniejszych momentów w życiu. Pamiętam każdy szczegół. Mieliśmy wtedy wszyscy poczucie, że dzieje się historia. Zderzenie z muzycznym rajem i kompletna niemożność przełożenia go potem na krajowe realia. Nocne rozmowy i wątpliwości w „Hotelu California”. A potem z gruntu skazane na niepowodzenie próby dorównania tamtym dniom jakimś nowym pomysłem. Pionierska Antologia, wywracający standardy Leksykon i zrobiony dla fanów audiofilski box Cień wielkiej góry; z koncertem w mojej kochanej radiowej Trójce. No i ostatni trudny koncert w Krakowie. Tam, gdzie ta historia się zaczęła… Z perspektywy czasu jestem pewien, że z nikim z muzycznego świata nie splątałem – choć przelotnie – tak mocno swoich losów. To była męska przyjaźń od euforii na walce Gołoty, po łzy podczas solówki Lukathera. Razem czyniliśmy kilkakrotnie niemożliwe możliwym... I nikt nam już tego nie odbierze.

Piotr Metz18 września 2014 roku Budka Suflera zagrała swój pożegnalny koncert w Lublinie. Otwierał go utwór Memu miastu na do widzenia. Ten porywający, hardrockowy kawałek z riffami ciężkimi „jak wieko trumny”, żywiołową partią wokalną i tekstem – pożegnalną odą na cześć Lublina – powstał przed równo czterdziestu laty. Trudno o lepszą klamrę spinającą cztery dekady ogólnopolskiej kariery zespołu: 1974–2014. Ale lubelskie korzenie Budki sięgają znacznie głębiej w przeszłość. Dlatego jej „nowożytną” historię należy poprzedzić tym, co stanowi wstęp do wielu klasycznych rockowych albumów: krótką Introdukcją, kiedy trawa była zieleńsza, a smak słodszy…

STARY, DOBRY BLUES

Był koniec sierpnia 1969 roku. Po zachodniej stronie „żelaznej kurtyny” pulsowało – rozedrganym, elektryzującym żarem – hipisowskie lato miłości. Nie dalej jak przed dwoma tygodniami na łąkach Woodstock Jimi Hendrix – w intensywnie różowej przepasce na afro, ubrany w ponczo z tysiącem frędzli – hipnotyzował, niczym kapłan voodoo, wielotysięczny tłum dźwiękami swego białego fendera stratocastera. Grupa Ten Years After przekraczała barierę dźwięku orgiastycznym rock and rollem I’m going home, a gitara Santany na tle dudniących kong i szeleszczących marakasów zniewalała miriadami skąpanych w latynoskim słońcu nutek.

Do pogrążonego w gomułkowskiej szarudze Lublina docierały jedynie przybladłe refleksy tego magicznego świata. Miejscowe kina wyświetlały Rzeczpospolitą babską i Polowanie na muchy. Gazety komentowały przebieg akcji żniwnej w okolicznych pegeerach i zdawały relacje z zawodów strzeleckich ORMO. W sobotnie wieczory w co elegantszych lokalach dansingowe kapele odgrywały z przaśną galanterią Żółte kalendarze Piotra Szczepanika i przeboje Czerwonych Gitar. Na ulicach miasta pustawo, bo młodzież akademicka wyjechała na wakacje. Jednym słowem: nudy…

W tym czasie Krzysztofowi Cugowskiemu – oficjalnie świeżo upieczonemu maturzyście, a prywatnie wielkiemu miłośnikowi brytyjskiego blues-rocka – zepsuł się magnetofon. W tamtej przedpotopowej epoce, gdy muzykę przegrywało się ze zdobywanych cudem zachodnich płyt winylowych lub nielicznych audycji radiowych, był to problem, który należało rozwiązać szybko i zdecydowanie.

Cugowski: To był porządny, szpulowy magnetofon Sony, który rodzice kupili mi okazyjnie w jednym z warszawskich komisów. Poszedłem więc do znajomego z osiedla – Janka Wilka. Jasiu bawił się trochę w elektronikę i naprawiał po przyjacielsku różne muzyczne ustrojstwa. Był akurat u niego jakiś chłopak, na oko dwa–trzy lata ode mnie młodszy. Twarz wydawała mi się znajoma, ale nie mogłem skojarzyć skąd. Miał fryzurę na „beatlesa”, a w rękach trzymał gitarę.

– Cześć – przywitałem się z Jasiem. – Magnetofon ci do naprawy przyniosłem.

– Zrobi się – powiedział Jasio. – A ty się nie martw – zwrócił się do „beat­lesa”. – Wstawi się – rozumiesz, tutaj na progach – te pudełeczka i będzie brzmiała, jak trzeba.

– Mam nadzieję – odpowiedział. – Bo ta samba w ogóle nie stroi. Zupełnie jest do niczego…

Okazało się, że Jasio montował do samby – beznadziejnej lutniczo gitary, która była postrachem polskich gitarzystów z lat 60. – przystawki z pudełek po pastylkach na ból gardła (wycofany już dawno z produkcji akron). Ja się temu przyglądałem z niemałym zainteresowaniem. I jak skończyli, zagadnąłem posiadacza samby:

– Dużo grasz na gitarze?

– Coś tam próbuję – odpowiedział skromnie.

– A co konkretnie? – dopytywałem.

– Różnie: trochę Hendriksa, trochę Creamów i Ten Years After. A najwięcej Mayalla… Znasz?

– Jezu! – krzyknąłem. – No, pewnie, że znam. Jego Hard Road z Gree­nem to potęga.

– A ja wolę Blues Breakers z Claptonem – powiedział i wyciągnął rękę. – Krzysiek.

– Ja też Krzysiek…

– A ty nie chodzisz przypadkiem do Staszica?

– Chodziłem. W tym roku zdałem maturę.

– A ja skończyłem trzecią klasę.

I tak od słowa do słowa dowiedziałem się, że Krzysio Brozi (bo tak miał na nazwisko) gra z kolegą basistą, takie rzeczy… To znaczy rasowego, anglosaskiego blues-rocka, który mnie wtedy niesamowicie rajcował, a nie jakieś tam nikczemne, przaśne bigbity.

– Tylko wiesz – powiedział mi Krzysio. – Mamy kłopot. Sąsiedzi się skarżą, że za dużo robimy hałasu. I boję się, że niedługo stracimy lokum na próby.

– No to chodźcie do mnie – zaproponowałem. – Moi są zahartowani. Zimny wychów im stosuję i słucham muzyki na cały regulator. A jak Jasiu zrobi „szpulowca”, to będziecie mogli nagrywać u mnie.

Krzysztof Brozi – siedemnastoletni uczeń liceum im. Staszica i jego o dwa lata starszy kolega z klatki schodowej Janusz Pędzisz (absolwent technikum chemicznego) toczyli „wojnę domową” z sąsiadami już od ładnych paru lat, muzykując w zespole Sfinksy. I choć estradowa aktywność Sfinksów wyglądała skromniej niż u Kocmołuchów z serialu Jerzego Gruzy – tzn. zespół nigdy nie opuścił progów mieszkania przy ul. Junoszy – to repertuar Sfinksów nie miał nic wspólnego z piosenkami w stylu Tak mi źle, a życie wcale, ale to wcale nie ciągnęło im się jak makaron… Gdy Brozi i Pędzisz zjawili się w mieszkaniu państwa Cugowskich przy ulicy Grażyny, cała trójka postanowiła zmienić pokój Krzysztofa w prawdziwy rockowy „garaż”.

– Jasio Wilk zrobił nam kolumnę, w której były dwie eliptyczne „piątki” w kształcie trumienek – opowiada Cugowski. – Do tego pożyczył nam wzmacniacz marki Luna. I poradził, żeby Brozi podłączył się z sambą do mikrofonowego wejścia tonetki, i nacisnął klawisz do nagrywania, to wtedy mu wyjdzie efekt gitarowego przesteru. Faktycznie, Krzysio tym sposobem „rzęził” jak zdezelowany trabant, a Janusz podpinał się z basówką marki Jolana do drugiego wejścia wzmacniacza. I szyli na dwa „wiosła”. Muszę powiedzieć, że Brozi fantastycznie grał na gitarze. Taki smarkacz, a był pierwszym improwizującym, rockowym gitarzystą w Lublinie i jednym z pierwszych w Polsce (bo w tamtych czasach nawet Nalepa grał jeszcze akordami). Janusz aż tak błyskotliwy nie był, ale rytm trzymał nad wyraz porządnie.

Po paru próbach chłopcy stwierdzili, że „wiosła” warto by uzupełnić „sterem”. Czyli wokalem.

– Krzysiek, spróbuj coś zaśpiewać – namawiali Cugowskiego.

– Dajcie mi spokój – wymigiwał się. – Ja śpiewałem tylko w chórze szkolnym.

W końcu Brozi zaczął grać ultraszybki gitarowy wstęp do swojego ulubionego numeru: I’m Going Home Ten Years After – zabójczej mieszanki bluesa i klasycznego rock and rolla.

– Dawaj – rzucił Cugowskiemu. – To nie jest trudne.

– Krzysiek ryknął tak, że nam kapcie pospadały – wspomina Pędzisz. – Oczywiście technicznie był jeszcze surowy, ale potęga głosu porażała. Odtąd zaczęliśmy nagrywać z wokalem. Krzysiek śpiewał do mikrofonu wieszanego na… żyrandolu.

Zespołowi brakowało jeszcze dwóch elementów. Pierwszym była konkretna nazwa. O etymologii nazw rozmaitych formacji rockowych długo by można pisać. Wspomnijmy choćby zespoły mistrzów Broziego i Cugowskiego – Cream oraz Ten Years After. Ich nazwy powstały w sposób planowy i świadomy: pierwsza akcentowała umiejętności muzyków, którzy stanowili bez wątpienia śmietankę brytyjskiego rocka, druga była swoistym hołdem dla Elvisa Presleya – boga rock and rolla, który objawił się przed dziesięciu laty… Ale zdarzały się też nazwy przypadkowe – np. bardzo popularny w tamtych czasach zespół Procol Harum zaczerpnął to wielce ekstrawaganckie miano od imienia syjamskiego kota swego menadżera. Naszym entuzjastom bluesa wybór odpowiedniej nazwy przysporzył nieco kłopotów.

– Może zostawmy te Sfinksy? – zaproponował Pędzisz.

– Niee – skrzywił się Cugowski. – Za bardzo bigbitem zajeżdża. I to jakimś, kurwa, egipskim.

Padło wiele innych propozycji, ale żadna nie zyskała akceptacji całej trójki.

– To zróbmy tak – powiedział Cugowski, biorąc z półki słownik angielsko-polski Stanisławskiego. – Otworzę go na chybił trafił i niech los zdecyduje.

Cugowski: No i odczytałem kolegom dwa słowa spod palca. Prompter’s box.

– Nawet fajnie brzmi – powiedział któryś z chłopaków. – A co to po polsku znaczy?

– Budka Suflera…

– O jasna cholera! To już trochę gorzej.

Ale uznaliśmy, że nie ma problemu, bo i tak będziemy się posługiwać wersją angielską. Oczywiście życie pokazało, że byliśmy w błędzie… anglojęzyczne nazwy były wówczas źle widziane, i zostaliśmy jak idioci z tą nieszczęsną Budką Suflera. To kojarzyło się z jakimś dziecięcym teatrzykiem: brzmiało dziwacznie i egzotycznie. A że graliśmy równie egzotyczną – jak na standardy ówczesnego Lublina – muzykę, patrzono na nas jak na jakichś kompletnych świrów z innej planety (śmiech).

Drugim brakującym ogniwem zespołu była perkusja. No bo cóż to za rockowa kapela bez podpory dudniących „garów”? Bębniarzem Prompter’s Box został Jacek Grün – tryskający energią student pierwszego roku polonistyki UMCS rodem z Jasła. Był bardzo osłuchany muzycznie, ale własnej perkusji nie posiadał.

– Dlatego na pierwszej próbie Jacek zagrał na… tekturowych pudełkach po smalcu – mówi Cugowski. – No, ale to była, delikatnie mówiąc: farsa, więc na następną sesję udało się pożyczyć zestaw perkusyjny marki Ton.

Tonu prawdziwych bębnów nie zdzierżyli nawet zahartowani sąsiedzi Cugowskiego. Chłopcy musieli poszukać nowego lokum na próby. Zanim to jednak nastąpiło, do zespołu dołączył piąty muzyk. Był nim Witold Odorowicz, student matematyki UMCS.

– Doszliśmy do wniosku, że przydałby się jeszcze jakiś „klawisz” – opowiada Cugowski. – A Witek właśnie grał na pianinie i radzieckich organach Junost. I jako jedyny spośród nas dysponował pewnym muzycznym zapleczem: miał jazzowe inklinacje, grywał wcześniej w lokalnych zespołach i nawet coś komponował…

W ten sposób sformował się pierwszy, historyczny skład prehistorycznej Budki Suflera: Krzysztof Cugowski – wokal, Krzysztof Brozi – gitara, Witold Odorowicz – fortepian, organy, Janusz Pędzisz – gitara basowa, Jacek Grün – perkusja.

„KOŚĆ DINOZAURA”

Zespół znalazł nowe miejsce na próby w osiedlowym klubie „Azory”. I tu dochodzimy do jednego z kulminacyjnych punktów Introdukcji. Momentu, który był jak wystrzałowa solówka gitary z wah-wah w środku dwunastotaktowego bluesa. Pewnego dnia do „Azorów” zajrzał Jerzy Janiszewski. Dwudziestopięcioletni pracownik akademickiego radia o urodzie młodego Bogusława Lindy był wytrawnym koneserem muzyki rockowej. Dwa lata wcześniej wyjechał na saksy do Londynu i miał okazję zetknąć się „face to face” z eksplozją brytyjskiego rocka. Widział m.in. koncert zespołu Yardbirds z młodym Jimmym Page’em. Delektował się na żywo anielskimi dźwiękami mellotronu z „pościelówki” wszech czasów – Nocy w białym atłasie The Moody Blues. Z Anglii przywiózł nie tylko masę bezcennych (bo absolutnie niedostępnych za żelazną kurtyną) płyt, ale też bagaż unikalnych w gomułkowskim PRL-u doświadczeń. I na pewno nie spodziewał się, że na zapyziałym osiedlu Lublina usłyszy dźwięki mayallowskiego bluesa zagranego nie gorzej niż w klubach londyńskiego Soho.

(…) Usłyszałem ich, wpadając przypadkowo po papierosy. Zachwyciła mnie przede wszystkim stylowa gitara Krzysztofa Broziego – pisał piętnaście lat później na łamach „Kuriera Lubelskiego” w swoim Budka Suflera Story.

Początek znajomości był dość burzliwy.

– Co się gapisz? – rzucił napastliwie Cugowski.

– Co to, posłuchać nie wolno? – powiedział pojednawczo Janiszewski. – Gracie jeszcze jakieś inne kawałki Mayalla?

– Nie twój interes. Przesłuchiwać nas tu będzie… Spierdalaj!

– Chłopaki, bez nerwów – łagodził sytuację Janiszewski. – Ja się trochę na tym znam. Pracuję w radiu. Mogę wam pomóc.

Pomoc Janiszewskiego okazała się nieoceniona. Z dnia na dzień stał się nie tylko radiowym promotorem zespołu, ale też jego opiekunem i mentorem. Słowem kimś, kim dla Beatlesów był George Martin.

Umówiliśmy się na nagrania – opowiadał Janiszewski na łamach „Kuriera”. – Pierwszych dokonaliśmy na podręcznym magnetofonie reporterskim. Przedstawiłem je potem na antenie Radia Akademickiego, a reakcja słuchaczy jeszcze bardziej utwierdziła mnie w przekonaniu, że mam do czynienia z nieprzeciętnym zjawiskiem. Wręcz posądzano nas tam w radiu, że to jakiś kawał, że to na pewno nie polska grupa, a już nikt nie chciał wierzyć, że z Lublina.

By uwierzyli, musieli nie tylko o tej dobrej nowinie usłyszeć, ale niczym niewierny Tomasz włożyć palce w ranę… słowem, „zobaczyć” i „dotknąć”. Zimą i wiosną 1970 r. Budka Suflera stała się jedną z głównych atrakcji akademickiej młodzieży Lublina. Zespół zakotwiczył w „Arcusie” – studenckim klubie mieszczącym się w poklasztornym wirydarzu przy ulicy Narutowicza 10. Nie był to naturalnie klub na miarę warszawskiej „Stodoły” czy „Medyka”, ale – obok kawiarni „Chatka Żaka” – jedyny punkt na mapie Lublina, gdzie płynęło wartkim potokiem studenckie życie kulturalne. W „Arcusie” Suflerzy grali już z całkiem przyzwoitą aparaturą – wyposażeni we wzmacniacze i mikrofony zrobione przez znanego lubelskiego elektrotechnika Leona Bortnowskiego (tzw. Lebory). Mogli więc stawiać prawdziwą ścianę elektryzujących dźwięków.

– Byliśmy ortodoksyjnym zespołem rockowym – mówi Cugowski. – Bez żadnych kompromisów w postaci popularnych przebojów spod znaku Beatlesów czy Czerwonych Gitar. W studenckim „Arcusie” budziło to zazwyczaj entuzjazm. Natomiast kiedy czasem grywaliśmy na imprezach tanecznych (np. studniówkach), to młódź była autentycznie zaszokowana hałasem, jaki robiliśmy (śmiech). Bo w Lublinie królowały grzeczne grupy bigbitowe, takie jak Bezimienni czy Słowianie. Nawet Minstrele – najlepszy miejscowy zespół z tego okresu – grali „na miękko”, z łagodnie płynącymi gitarami à la The Shadows.

Pędzisz: Pod wpływem Jurka Janiszewskiego zaczęliśmy poszerzać repertuar. Sięgnęliśmy po numery Zeppelinów, choćby Dazed and Confused czy Whola Lotta Love, i Free. Fascynował nas też doskonały holenderski zespół bluesrockowy Cuby & The Blizzards, którego wokalista paradował w charakterystycznym kożuszku. To było bardzo sugestywne… Pamiętam, że pewnego dnia przyszedłem na próbę w kożuchu ojca.

– O cholera, stary, jaki szałowy ciuch! Wyglądasz w nim jak Cuby – komentowali koledzy.

I odtąd zwracali się do mnie per „Cuby” (śmiech).

„Cuby & The Suflers” wiedli życie umiarkowanie rockandrollowe – tzn. z „pieprzem”, ale bez przesadnych alkoholowych ekscesów.

– Na pierwszym miejscu była zdecydowanie muzyka – mówi Pędzisz. – Piliśmy niewiele: głównie lekkie (i tanie) wina. Natomiast na powodzenie u dziewczyn nie mogliśmy narzekać. I różne, miłe dla nas rzeczy, działy się choćby za kotarami w „Arcusie”.

Oczywiście z uwagi na wrodzoną dyskrecję w intymne zakamarki „Arcusa” przesadnie wgłębiać się nie będziemy. Warto natomiast przytoczyć historię jedynego nagrania prehistorycznej Budki, które przetrwało do dzisiejszych czasów. Otóż wiosną 1970 r. grupa zarejestrowała w akademickim radiu pięć utworów. Przygotowano je z myślą o międzynarodowym obozie studenckim w Giżycku, na którym Suflerzy mieli wystąpić pod auspicjami ZSP. Nie były to – jak dotychczas – covery (czyli opracowania brytyjskich standardów), tylko autorskie kompozycje zespołu. Cztery z nich skasowano. Ocalała „kość dinozaura” – Blues George’a Maxwella – z muzyką Odorowicza i nieco „broadwayowskim” tekstem lubelskiego poety Aleksandra Migo. Utwór ma nietypową konstrukcję: wolny, mollowy temat ze stylową partią pianina spina tu kontrastowa klamra szybkiego bluesa. Nie zachwyca natomiast ani gitara Broziego, ani nienaturalny wokal, który brzmi, jakby Cugowski cierpiał przeokropne katusze.

– Bo była to potworna udręka – opowiada. – Nie akceptowałem wówczas polskich tekstów w rocku. Dlatego mój śpiew na Bluesie brzmi koszmarnie. Kupa wstydu – nic więcej. Na dodatek Migo był, jak się później dowiedziałem, etatowym pracownikiem SB. Trudno powiedzieć, czy dostał zlecenie, żeby nas infiltrować, ale nie mogę tego wykluczyć. Takie to były parszywe czasy…

– W nagraniach radiowych wypadliśmy sto razy gorzej niż na koncertach czy nawet próbach – potwierdza Pędzisz. – Brak nam było doświadczenia, a i warunki nie były najlepsze. Może nawet lepiej, że nie dotrwały do dzisiaj (śmiech). A obóz w Giżycku był początkiem końca zespołu. Po koncertach trzymaliśmy się osobno. Krzysio Brozi poznał tam dziewczynę, w której zakochał się na zabój i nic innego go nie interesowało. Reszta też chodziła własnymi drogami. Wtedy uświadomiłem sobie, że długo już nie pogramy.

Na Mazurach chłopcy grali jednak nie najgorzej, wykonując m.in. utwory Taste – grupy irlandzkiego mistrza gitary Rory’ego Gallaghera. Po koncercie Suflerów zaczepiła grupka hipisujących Holendrów:

– Hi boys! You did really well on the stage! Where are you from?

– From Lublin – odpowiedział Cugowski.

– Dublin? Oh, that’s why you played Taste pieces… – mówili Holendrzy przekonani, że mają do czynienia ze stuprocentowymi Irlandczykami.

Niestety, we wrześniu 1970 r. doszło do stuprocentowego rozkładu pierwszego wcielenia Budki. Jako pierwszy odpadł Brozi.

– Rezygnuję definitywnie z grania – oznajmił kolegom. – Mam na głowie studia i myślę poważnie o ślubie.

– Najbardziej protestował Jacek Grün, który bardzo chciał dalej grać – opowiada Cugowski. – Ale ponieważ reszta kolegów też miała swoje pozamuzyczne plany, to cała sprawa się rypła.

Ostatecznie Brozi poświęcił się karierze naukowej. Został profesorem filozofii na UMCS. Był jednym z pionierów antropologii kulturowej w Polsce i szefem działu filozofii w literackim kwartalniku „Akcent”. Zmarł nagle w 1996 r. w wieku zaledwie czterdziestu czterech lat.

Grün wyjechał do Białegostoku, gdzie pracował jako ceniony dziennikarz muzyczny (pisał często o Budce) i polityczny (publikował m.in. we „Wprost” i „Nie” byłego rzecznika prasowego KC PZPR, Jerzego Urbana, co było powodem ostrych polemik z Cugowskim). Zmarł w roku 2010.

Witold Odorowicz, po ukończeniu studiów matematycznych, przerwał świetnie zapowiadającą się karierę uniwersytecką na rzecz zajęcia określanego w PRL mianem „badylarstwa”. Nie miał żyłki ogrodnika i do końca życia żałował, że nie został profesjonalnym pianistą. Zmarł w 2006 r.

Janusz Pędzisz pracuje do dziś na Wydziale Chemii UMCS. Grywa hobbystycznie na basie i z wielkim sentymentem wspomina dawne czasy.

– Rozpad tej pierwszej Budki nie był dla mnie wielkim dramatem – podsumowuje Cugowski. – Ot, skończyła się jakaś przygoda. Studiowałem prawo i raczej nie myślałem o kontynuowaniu „kariery” rockowego krzykacza. No i wówczas – bodaj w październiku 1970 r. – spotkałem na Krakowskim Przedmieściu Romka Lipkę.

Lipko – drobny, długowłosy szatynek o melancholijnym spojrzeniu – był rówieśnikiem Cugowskiego. I jego kolegą ze szkoły muzycznej (a także z liceum Staszica). Chłopcy nie byli bliskimi przyjaciółmi, ale spotykali się od czasu do czasu przy różnych okazjach. Ostatni raz na wiosnę – podczas tzw. meczu muzycznego, który organizował Lubelski Dom Kultury. „Egzotyczna” Budka Suflera stanęła wtedy w szranki z zespołem Lipki, który nazywał się jeszcze osobliwiej – Stowarzyszenie Cnót Wszelakich. Jak wieść gminna niesie, aplauz publiczności przesądził o bezdyskusyjnej wygranej formacji Cugowskiego.

– Mieli łatwiej, bo grali znane covery, podczas gdy my głównie swoje numery – nie daje za wygraną Lipko.

Cugowski: Okazało się, że całkiem przypadkowe spotkanie było początkiem niespodziewanej reinkarnacji Budki.

– Jak tam twój zespół? – zagadnął mnie Romek.

– Nijak – odpowiedziałem. – Nie ma już zespołu. Chłopaki się rozeszli. A co z twoim Stowarzyszeniem Cnót Wszelakich? – Uśmiechnąłem się z przekąsem (ta nazwa dla kapeli rockowej była po prostu niemożliwa).

– Po japońsku. Jako tako – odparł Romek.

I dodał:

– A może wpadłbyś do nas na próbę i coś zaśpiewał?

– Czemu nie? Ale pamiętaj, że jeśli z tego coś wyjdzie, to bierzemy nazwę mojego „bandu”.

– A to ci akurat mogę obiecać – zgodził się Lipko. – Możemy się nazywać Budka Suflera…

YOUR TIME IS GONNA COME

Stowarzyszenie Cnót Wszelakich rezydowało w Domu Kultury w Milejowie (obok sławnych Zakładów Przetwórstwa Owocowo-Warzywnego). Lipko był tam instruktorem muzycznym, a oprócz niego w zespole występowali bracia Ziółkowscy ze Świdnika. Młodszy, Andrzej, grał na gitarze, a starszy, Waldemar, na perkusji. W drugim wcieleniu Budki Suflera zmienił się więc skład i miejsce na próby. Natomiast repertuar przejęto od poprzedniczki z tzw. dobrodziejstwem inwentarza.

– „Stowarzyszenie” poruszało się w jakichś dziwacznych obszarach: ni to rockowych, ni to bigbitowych – mówi Cugowski. – Przywiozłem więc Romkowi taśmy z nagraniami i wzięliśmy na warsztat w zasadzie to samo co w pierwszej Budce: mayallowsko-zeppelinowskie bluesy. Romek szybko to chwycił – grał na basie i pianinie. Andrzej Ziółkowski był na początku wyraźnie słabszy od Broziego, bo nie potrafił jeszcze improwizować. Ale nadrobił to piorunem i w ciągu paru miesięcy stał się porządnym, blues­rockowym gitarzystą.

Chłopcy mieli kłopoty z logistyką. Z Lublina do Milejowa było 40 km, co wówczas – bez auta i dobrej komunikacji – stanowiło pewne wyzwanie.

Cugowski: W Milejowie mogliśmy grać tylko w nocy – kiedy dom kultury kończył pracę. A że pekaesy kursowały do szóstej po południu, pozostawał pociąg. I tłukliśmy się osobowym do Chełma – trzydzieści na godzinę. W Świdniku dosiadał się do nas Andrzej Ziółkowski. W miejscowości Jaszczów mieliśmy wysiadkę i trzeba było dać „z buta” te cztery kilometry po wertepach do Milejowa. Co latem było przyjemne, ale w zimie grzęźliśmy w zaspach. Po próbach kładliśmy się na dmuchanych materacach i okryci zakurzonymi kinowymi kotarami toczyliśmy często rozmowy do białego rana. Pamiętam, jak Andrzej marzył:

– Jak to by było fajnie nagrać kiedyś „czwórkę”, albo chociaż singla…

– Jasne – komentowałem. – I może byś jeszcze chciał, „Zióła”, ruskim sputnikiem się przelecieć. Ech, ty to jesteś fantasta…

Bo w ówczesnych warunkach nagranie jakiejkolwiek płyty wydawało się jakimś nieosiągalnym, kosmicznym marzeniem.

Marzeniem bardziej przyziemnym było znalezienie odpowiedniego perkusisty. Waldemar Ziółkowski – mniej uzdolniony muzycznie od brata – szybko pożegnał się z zespołem. Kolejnym bębniarzem Budki został Ryszard Siwiec.

Cugowski: Rysio perkusistą był niezłym. Ale pochodził z zamożnej rodziny i nie miał zbytniej motywacji, żeby z nami grać. A i towarzysko nie był fair. Nam wtedy często z Romkiem nieomal głód zaglądał w oczy – żywiliśmy się głównie ziemniakami z tłuszczem w wiejskim barze przy Domu Kultury (obskurnej budzie, gdzie serwowano wódkę na szklanki). Aż tu pewnego razu wpadamy do miejscowej knajpy – patrzymy – a tam Rysiu pałaszuje sobie wielką porcję schabowego czy innego devolaya z frytkami…

– O, żesz ty, kurwa mać, dusigroszu jeden! – sklęliśmy go. – Ładnie to tak obżerać się mięskiem, kiedy kumplom ledwo na chleb starcza?!

– Za swoje jem. – Wzruszył ramionami.

Nic więc dziwnego, że Siwiec długo w Budce miejsca nie zagrzał. Jego następcą został Zbigniew Zieliński. Dziewiętnastolatek o wyglądzie skandynawskiego pacholęcia był kumplem z podwórka Andrzeja Ziółkowskiego.

Zieliński: „Dziunka” (bo taką miał ksywę Andrzej w Świdniku) zaproponował mi grę ze swoją kapelą podczas wakacyjnego wypadu do Darłówka. To był chyba 1970 r. A po roku ściągnął mnie do Budki. Pamiętam jak dziś, jest sierpień, sączę sobie piwko w Świdniku, a tu podjeżdżają Krzysiek z Romkiem taryfą:

– Zbieraj się. Jedziemy na próbę do „Arcusa”.

Repertuar Budki na ogół znałem, bo grali wówczas same covery. A jeśli czegoś nie słyszałem w oryginale, jak np. I’m a Mover czy Magic Ship Free, to układałem do tych utworów partie bębnów „na czuja”. Dopiero potem, jak Krzysiek puścił mi Free z płyty, okazało się, że Simon Kirke grał je prawie tak samo jak ja (śmiech).

Ten skład Budki z dwuosobową „frakcją” świdnicką przetrwał dobre trzy lata. Nie bez pewnych zawirowań, bo wiosną 1971 r. Cugowskiego, który zawalił studia prawnicze, capnęło Ludowe Wojsko Polskie.

– Odsłużyłem pół roku w Białobrzegach w łączności – opowiada. – Bez traumy, bo „fali” wówczas na szczęście nie było. Po powrocie z wojska kontynuowałem studia w Rzeszowie, który był wówczas ponurym grajdołem z chatami krytymi strzechą w centrum miasta. Poza tym, że budowano sławetny pomnik „pizdy” (czyli Pomnik Czynu Rewolucyjnego przypominający jako żywo intymny fragment damskiej anatomii – J.S.), nic ciekawego tam nie było. Wynudziłem się setnie i po roku z ulgą wróciłem do Lublina.

Podczas trwającej półtora roku absencji Cugowskiego Suflerzy znaleźli sobie zajęcie w lubelskim Teatrze im. Osterwy. Przez parę miesięcy grali na żywo muzykę Seweryna Krajewskiego w spektaklu wg komedii Fredry Gwałtu, co się dzieje.

– Ale na afiszach nazwa „Budka Suflera” nie figurowała – precyzuje Zieliński. – To była prywatna fucha Romka, z którym grał „Dziunka”.

– Praca w teatrze była ciekawym doświadczeniem – mówi Lipko. – Miałem możliwość sprawdzenia się w innym repertuarze. Wspierał nas Leszek Wijakowski z zespołu Minstrele.

Po powrocie Cugowskiego zespół znalazł nowe miejsce na próby w Lubelskim Domu Kultury. Poza tym praktycznie nic się nie zmieniło: chłopcy szlifowali dalej klasyczne, brytyjskie covery, celując zwłaszcza w opracowaniach utworów Free, Your Time Is Gonna Come Zeppelinów i beatlesowskiego I’m the Walrus (w wersji znanej z wykonania grupy Spooky Tooth). Budka miała status lokalnej gwiazdy, ale poza Lubelszczyzną była zespołem kompletnie anonimowym.

– Graliśmy w „Arcusie”, na pokazach mody „Gracji”, różnych imprezach w mieście. Pamiętam też koncert w Zamościu na placu Zamkowym – wspomina Zieliński. – Wszystko toczyło się spokojnym rytmem, bo myśmy byli naprawdę bardzo grzecznym zespołem. Po próbach zaglądaliśmy czasem do Pijalni Miodów obok LDK-u, ale ja wolałem chodzić na wątróbkę i frytki do knajpy „Kaczuszka”.

– Uważam, że na tamte czasy należy spojrzeć z odpowiednim dystansem – komentuje Lipko. – Nie żebym je, broń Boże, chciał deprecjonować – bo w ten sposób wyrzuciłbym na śmietnik kawał własnego życia. Ale nie warto też im nadawać przesadnie wysokiej rangi. Prawda jest taka, że byliśmy wówczas młodym zespołem „coverowym”, bez własnego repertuaru. I skłamałbym, mówiąc, że granie np. tych wszystkich utworów Free wywarło jakikolwiek wpływ na moją późniejszą twórczość.

Może akurat nie Free, ale jakieś piętno na późniejszej karierze Lipki te undergroundowe czasy jednak odcisnęły. Choćby dlatego, że to właśnie w tym okresie powstały zalążki (a czasem nawet skończone motywy) klasycznych budkowych kompozycji, takich jak Cień wielkiej góry czy Memu miastu na do widzenia.

– Układaliśmy z Romkiem dużo fajnych tematów – przyznaje Cugowski. – Ale brakowało nam doświadczenia, żeby to wszystko przetworzyć w kompozycje z prawdziwego zdarzenia, porobić jakieś wstępy, mostki itp.

– Komponowali obydwaj – mówi Zieliński. – Romek przynosił „funty” (czyli akordy – J.S.) i melodie, które Krzysiek rozwijał wokalnie po swojemu.

– Pracowaliśmy w takim systemie przez następne kilkadziesiąt lat – potwierdza Lipko. – Ja siadałem do pianina i grałem przygotowane motywy, a Krzysztof je rozbudowywał wokalnie w różnych kierunkach. Często bardzo interesujących – tak że inspirował mnie do tworzenia nowych linii melodycznych na bazie jego modyfikacji. Natomiast nigdy nie zdarzyło się, żeby przyszedł i powiedział: Słuchaj, Romek, mam tu taką fajną melodię. Spróbuj zrobić do niej akompaniament.

Zawsze musiałem pierwszy uderzyć w klawisze pianina. Było to zresztą zgodne z konstrukcją zespołu, który od początku opierał się na dwóch filarach: mojej muzyce i głosie Krzyśka...

Pod koniec 1973 r. doszło do dwóch ciekawych wydarzeń. Pierwsze mogło zmienić nie tylko historię Budki, ale i całego polskiego rocka. Cugowski dostał szansę śpiewania z grupą Breakout. Zespół Tadeusza Nalepy był wówczas u szczytu sławy, wydając w ciągu paru lat kilka fantastycznych (i bardzo popularnych) płyt jak Na drugim brzegu tęczy, Blues czy Karate.

Cugowski: Znałem dobrze perkusistę Breakoutów, Józka Hajdasza. Józek przyjechał na koncert do Lublina i wpadł do mnie z propozycją.

– Kroi się dla ciebie niezła okazja – powiedział. – Tadek Nalepa chce wziąć wokalistę…

Do pomysłu zapalił się Jurek Janiszewski, który umówił mnie na spotkanie z Nalepą w klubie „Kolejarza”.

Jakoś mi głupio było wprost odmówić, a nie czułem się jeszcze gotowy, że tak powiem mentalnie, do śpiewania w tak znanym zespole. Poradziłem się więc Ziółkowskiego:

– Słuchaj, „Zióła”, w jakiej tonacji zaśpiewać Nalepie, żeby mu było ciężko zagrać?

On na to:

– Na B-dur będzie sobie łamał palce.

Przyszedłem do „Kolejarza”, a tam cała ekipa Breakoutów z Goleniewskim, Trzcińskim, Hajdaszem… I rzecz jasna Nalepą, który powiedział:

– No, to jedziemy. W jakiej tonacji ci, synku, zagrać?

– Najbardziej by mi B-dur pasowało – próbowałem go wpuścić w maliny.

On się skrzywił, jakby kilo cytryn zjadł.

– B-dur powiadasz…

I zaczął grać, ale bez przekonania. Chyba wyczuł, że go chcę zrobić w bambuko. W ten sposób nie dostałem angażu u Nalepy. I myślę, że dobrze się stało. I dla Breakoutów, i dla Budki (śmiech).

Drugie wydarzenie – odwrotnie – choć z pozoru mało spektakularne, miało znaczący wpływ na całą późniejszą historię Suflerów. Ich koncerty zaczął wówczas nagłaśniać Andrzej „Szwejo” Bronisz. Wówczas zaledwie dwudziestoletni, elektrotechnik-pasjonat i człowiek od początku oddany Budce całą duszą i ciałem pozostał akustykiem zespołu aż do końca. Zmarł w 2010 r.

Początki były naprawdę ciężkie – opowiadał kreator dźwięku Suflerów Janowi Skaradzińskiemu. – Graliśmy na przerobionych regentach. Praktycznie nie mieliśmy aparatury i wszystko trzeba było wynajmować za pieniądze. Chłopcy sami płacili.

Rok 1973 Budka zamknęła koncertem z inną gwiazdą polskiego rocka. Wystąpiła na imprezie noworocznej w „Chatce Żaka” przed trójką wirtuozów z zespołu SBB. I to nadzwyczaj udanie.

Doszło nawet do tego, że publiczność w trakcie występu SBB chóralnym skandowaniem domagała się powrotu na estradę lublinian – pisał Janiszewski. – I absolutnie nie była to nadmierna sympatia, która w tego rodzaju okolicznościach towarzyszy „słabszemu”, ale po prostu przejaw autentycznego uznania. Być może przemawia przeze mnie lokalny patriotyzm, ale te same standardy rockowe w rodzaju „I’m Going Home” (Ten Years After) w wykonaniu obu grup wydawały mi się i chyba były bardziej rasowe i autentyczne w interpretacji Suflerów.

Mimo to na początku roku 1974 Suflerzy zaczęli powoli tracić wiarę w sukces poza lokalnym podwórkiem. Ich sen o potędze nie pozwalał się wyśnić. Aż do chwili, gdy miesiąc później… zapadli w cudowny „wielki sen”.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: