Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Prawdziwa historia McDonald’s. Wspomnienia założyciela - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
28 października 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Prawdziwa historia McDonald’s. Wspomnienia założyciela - ebook

OPOWIEŚĆ O NIEZWYKŁYM SUKCESIE McDONALD’S PIÓRA JEGO ZAŁOŻYCIELA RAYA KROCA!

Niewielu przedsiębiorców może poszczycić się tym, że radykalnie zmieniło styl życia ludzi, a Ray Kroc właśnie do nich należy. Jego rewolucja w funkcjonowaniu restauracji szybkiej obsługi, systemie franczyz, pomysły na ujednolicone szkolenia dla personelu i reklamę stawiają go w czołówce nawet wśród twórców biznesowych imperiów. Kroc nie był jednak typowym rekinem biznesu, swoją pierwszą franczyzę McDonald’s otworzył dopiero w wieku 52 lat. W Prawdziwej historii zaś spotykamy nie tylko Raya Kroca sprawnego biznesmena, lecz przede wszystkim Kroca człowieka kryjącego się za światowym gigantem w branży fast foodów.

Nieodparcie entuzjastyczny, wizjonerski, urodzony gawędziarz – Kroc fascynuje i inspiruje na każdej stronie swej Prawdziwej historii. Na podstawie tej jego autobiograficznej opowieści powstał film McImperium w reżyserii Johna Lee Hancocka z Michaelem Keatonem w głównej roli.

Myszkuje w śmietnikach konkurencji, zachwyca lub zniechęca do siebie każdą nowo napotkaną osobę. Lecz nawet jego wrogowie zgadzają się, że w trzech kwestiach Ray Kroc nie ma sobie równych: w sprzedawaniu hamburgerów, zarabianiu pieniędzy i opowiadaniu historii. z Prawdziwej historii McDonald’s.

Każda strona tej szczerej, zabawnej opowieści od zera do milionera jest pełna niespodzianek. The Boston Globe

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8062-868-7
Rozmiar pliku: 846 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZEDMOWA

W Stanach Zjednoczonych nie ma już nowych możliwości!”, „System podatkowy zdusił wszelką przedsiębiorczość!” W ciągu ostatnich trzydziestu lat bezustannie słyszeliśmy te narzekania, a tymczasem to właśnie w tym okresie powstały największe fortuny i najbardziej znacząco podniósł się poziom życia na świecie!

Ci z nas, którzy prowadzą wykłady z przedsiębiorczości czy zarządzania nowymi projektami na wyższych uczelniach biznesowych, wiedzą, że ten pesymizm jest nieuzasadniony. Na dowód mamy „studia przypadków”, pokazujące sukcesy jednostek i rozwój przedsiębiorstw.

Raz na jakiś czas pojawia się taki człowiek jak Ray A. Kroc, wyjątkowa, inspirująca postać i uosobienie drogi od „pucybuta do milionera”, który pokazuje w praktyce to, czego uczymy, dyskredytując utyskiwania malkontentów. Jego autobiografia, będąca zarazem historią korporacji McDonald’s, w sposób spektakularny obala opinię tych, którzy przekonują, iż podejmowanie ryzyka już się nie opłaca. Przypomina nam, że szanse są na wyciągnięcie ręki i trzeba jedynie mieć trochę wyczucia oraz znaleźć się we właściwym miejscu i czasie, żeby po nie sięgnąć. Rzecz jasna, odrobina szczęścia nie zaszkodzi, ale kluczowym elementem, o którym bogate społeczeństwa zdają się dziś często zapominać, nadal jest ciężka praca – po prostu harówka.

Ray Kroc odwiedził naszych studentów z Tuck School of Business Administration w Amos, na kampusie Dartmouth College w roku 1974 oraz dwa lata później, w marcu 1976 roku, w towarzystwie kilku kluczowych członków swojej kadry kierowniczej, w tym Freda Turnera, prezesa i CEO McDonald’s. (Okoliczności drugiej wizyty potwierdziły tylko niezwykłą energię i determinację, cechujące całą jego karierę. Kiedy z powodu burzy śnieżnej zamknięto lotniska w regionie, niezrażony Ray Kroc zarekwirował autokar McDonald’s z siedziby w Bostonie i zapewnił transport kadrze kierowniczej, która tam ugrzęzła).

Swoją absolutną szczerością Ray Kroc rozbroił wymagające audytorium studentów MBA. Podczas obu spotkań podzielił się z nimi historią swojego życia oraz firmy McDonald’s, przedstawiając w pigułce to, o czym szerzej możemy przeczytać w jego autobiografii. Odpowiedział na wszystkie pytania studentów, przy okazji wyjaśnień i dyskusji eksponując cechy, które uczyniły z niego legendę współczesnego handlu: bezkompromisową filozofię biznesu, niemal obsesyjne oddanie kluczowym obszarom działalności skierowanym na zdobycie rynku rodzimego, nacisk na tak podstawowe wartości, jak uprzejmość, schludność i obsługa klienta, oraz niezachwianą lojalność wobec partnerów w interesach, zwłaszcza tych, którzy pracowali w firmie od samego początku. W czasie swoich wystąpień dał się poznać jako dowcipny mówca, ambitny i pracowity biznesmen oraz człowiek głęboko przekonany, iż w Stanach Zjednoczonych każdy może osiągnąć rozsądnie wyznaczony cel, a nawet przekroczyć własne oczekiwania. Ray Kroc jest jedną z wyjątkowych postaci, które mają zarówno charyzmę doskonałego lidera i handlowca, jak i dbałość o szczegóły, niezbędną u zdolnego menedżera.

Nie trzeba słuchać Kroca zbyt długo, żeby uświadomić sobie, że oryginalny tytuł jego autobiografii (Grinding It Out, „Przemielmy to”) nie jest dowcipnym nawiązaniem do przygotowywania najsłynniejszego produktu McDonald’s. Przywodzi on raczej na myśl ponadtrzydziestoletni staż, podczas którego Ray Kroc pracował jako sprzedawca i kierownik sprzedaży, najpierw dla innych, a potem w swoim małym biznesie. Jego życiowa szansa pojawiła się bowiem dopiero w roku 1954, gdy miał pięćdziesiąt dwa lata, czyli był w wieku, w którym pracownicy wyższego szczebla często zaczynają się zastanawiać nad urokami emerytury. Prawdziwa historia… przypomina też czytelnikom, nie bez przyczyny, jak ogromnych nakładów czasu, energii i pieniędzy wymagało zbudowanie dominującej pozycji, jaką McDonald’s cieszy się obecnie na rynku fast foodów i sieci franczyzowych.

W przełomowym roku 1976 korporacja McDonald’s po raz pierwszy przekroczyła miliard dolarów rocznego dochodu. Przeciętny student, uczący się historii biznesu, może nawet nie zdawać sobie sprawy, jak istotny jest fakt, iż nastąpiło to w dwudziestym drugim roku działalności firmy. By pokazać ten sukces we właściwym świetle, warto zwrócić uwagę, że IBM, firma podziwiana za tempo swojego wzrostu, pierwszy miliard zarobiła dopiero w 1957 roku – czterdziestym szóstym roku istnienia. Natomiast korporacja Xerox, również słynąca z tempa rozwoju, dołączyła do klubu miliarderów w roku 1969, po sześćdziesięciu trzech latach funkcjonowania. Polaroid wciąż nie wypracował rocznych zysków tej wysokości, chociaż został założony w roku 1937. Pomimo zmian w poziomach cen od czasu założenia Xerox Corporation w roku 1906 te statystyki sprzedaży oraz całkowity dochód pozwalają pokazać skalę historii McDonald’s oraz bezprecedensowego tempa rozwoju firmy.

Historia korporacji McDonald’s jest fascynująca sama w sobie, lecz stanowi tylko jeden aspekt tej książki. Otóż zasady funkcjonowania wprowadzone lub udoskonalone w McDonald’s pod kierownictwem Raya Kroca zrewolucjonizowały przemysł spożywczy, zmieniły nawyki żywieniowe konsumentów na całym świecie i zwiększyły ich oczekiwania. Kto z nas nie ma obecnie mniej cierpliwości dla opieszałej obsługi, zbyt drogich posiłków, rozmiękłych frytek czy braku higieny w lokalach gastronomicznych?

Książka Raya Kroca to nie tylko fascynujący pamiętnik, lecz także cenny wkład w lekturę obowiązkową studentów kierunków biznesowych. Prawdziwa historia… może się okazać wręcz nieodzowna dla osób planujących założenie własnej firmy, bez względu na to, czy mają kilkanaście czy pięćdziesiąt kilka lat.

Paul D. Paganucci,

prodziekan i profesor na wydziale zarządzania

Tuck School of Business Administration w Amos

Dartmouth College

Hanover, New Hampshire

29 czerwca 19761

Zawsze wierzyłem, że człowiek jest kowalem własnego losu, szczęścia i nieszczęścia. To prosta filozofia, którą musiałem chyba odziedziczyć po moich wiejskich przodkach z Czech. Lubię ją, gdyż sprawdza się równie dobrze teraz, gdy jestem multimilionerem, jak i w czasach, gdy mając niewiele ponad dwadzieścia lat, sprzedawałem papierowe kubki za trzydzieści pięć dolarów tygodniowo, dorabiając grą na pianinie, żeby utrzymać żonę i córeczkę. Zgodnie z tą filozofią należy rzecz jasna chwytać każdą nadarzającą się okazję i tego od zawsze się trzymam. Po siedemnastu latach sprzedawania papierowych kubków dla Lily Tulip Cup Company i wspięciu się na szczyt drabiny w strukturze sprzedawców firmy dostrzegłem szansę w postaci brzydkiego, rozkraczonego na sześciu nogach automatu do mlecznych koktajli o nazwie Multimixer i chwyciłem ją obiema rękami. Niełatwo było zrezygnować z bezpiecznej i dobrze płatnej pracy, żeby iść na swoje. Moja żona była zaszokowana i pełna niedowierzania. Lecz mój sukces szybko uciszył jej obawy, ja zaś bez reszty oddałem się misji sprzedaży multimixera każdemu stoisku z napojami w drogerii i barze mlecznym Ameryki. Była to ciężka, lecz satysfakcjonująca praca. Uwielbiałem ją. A jednocześnie wciąż się rozglądałem za nowymi możliwościami. Mam takie powiedzenie: „Dopóki jesteś zielony, rośniesz, a gdy tylko dojrzejesz, zaczynasz gnić”. Ja zaś byłem zielony jak koniczyna w Dzień Świętego Patryka, kiedy usłyszałem niesamowite nowiny o tym, co się dzieje z moim multimixerem w Kalifornii.

Echa docierały do mnie w postaci telefonów od zainteresowanych klientów w różnych częściach USA. Jednego dnia był to właściciel restauracji w Portlandzie w Oregonie, następnego sprzedawca na stoisku z napojami w Yumie w Arizonie, a w następnym tygodniu menedżer baru mlecznego w Waszyngtonie. Za każdym razem przekaz był mniej więcej taki sam: „Chcę jeden z tych pańskich mikserów, taki jak mają bracia McDonald w San Bernardino w Kalifornii”. Moja ciekawość rosła. Kim byli bracia McDonald i dlaczego klienci dowiadywali się o multimixerze od nich, skoro podobne maszyny miałem w wielu innych miejscach? (Wtedy automat stał już na pięciu, a nie na sześciu nogach). Zasięgnąłem więc informacji i ze zdumieniem dowiedziałem się, że bracia McDonald mieli nie jeden, nie dwa albo trzy, ale osiem multimixerów! Nie potrafiłem sobie wyobrazić ośmiu multimixerów wyrzucających z siebie czterdzieści koktajli jednocześnie. Miksery sprzedawałem po sto pięćdziesiąt dolarów za sztukę, a warto pamiętać, że był rok 1954. Jeszcze bardziej zaskakujący był fakt, iż działo się to w San Bernardino, miasteczku w tamtych czasach cichym i spokojnym, leżącym praktycznie na pustyni.

Pewnego dnia poleciałem do Los Angeles i odbyłem kilka rutynowych spotkań z moimi lokalnymi przedstawicielami. Następnego dnia wczesnym rankiem pokonałem sześćdziesiąt mil (ponad 90 km) na wschód do San Bernardino. Około 10.00 rano wolno przejechałem obok lokalu McDonalda i nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia. Budynek był dość mały, ośmiokątny i usytuowany na rogu ulicy, na powierzchni około dwustu stóp (60 m). Był to typowy, niczym się niewyróżniający drive-in. Gdy zbliżała się 11.00, czyli godzina otwarcia lokalu, zaparkowałem samochód i obserwowałem, jak schodzi się obsługa – sami mężczyźni, ubrani w schludne białe koszule i spodnie oraz białe papierowe czapki. To mi się spodobało. Zaczęli przenosić produkty z długiego, niskiego magazynu na tyłach. Na czterokołowych wózkach przewozili do ośmiokątnego budynku worki ziemniaków, kartony z mięsem, skrzynki z mlekiem i napojami bezalkoholowymi oraz kartony z bułkami. Zdecydowanie coś tu jest na rzeczy, pomyślałem sobie. Tempo ich pracy rosło, aż wreszcie uwijali się jak mrówki na piknikowym kocu. Potem zaczęły się zjeżdżać samochody, a ludzie ustawiać w kolejkach. Niebawem parking się zapełnił, a klienci podchodzili do okienek i odchodzili od nich z torbami hamburgerów. Osiem multimixerów pracujących jednocześnie wydawało się uzasadnione w obliczu niekończącej się procesji klientów, podchodzących jeden po drugim do okienek. Pod pewnym wrażeniem, ale nie bez sceptycyzmu, wysiadłem z samochodu i stanąłem w kolejce.

– Co tu jest takiego atrakcyjnego? – spytałem śniadego mężczyznę w garniturze z marszczonej bawełny, stojącego przede mną.

– Nigdy pan tu nie jadł? – spytał.

– Nie.

– Zobaczy pan, dostanie pan tu najlepszego hamburgera, jakiego pan jadł w życiu, za piętnaście centów – zapewnił mnie. – I nie trzeba czekać ani przejmować się napiwkami dla kelnerek.

Opuściłem kolejkę i obszedłem budynek, gdzie kilku mężczyzn jadło hamburgery, przykucnąwszy w cieniu, z plecami opartymi o ścianę niczym łapacze baseballowi. Jeden miał na sobie fartuch stolarza, musiał przyjść tu pieszo z pobliskiego placu budowy. Rzucił mi otwarte, przyjacielskie spojrzenie, więc spytałem go, jak często przychodzi tu na lunch.

– Każdego cholernego dnia – oznajmił, nie przestając przeżuwać. – Kanapki mojej starej z zimnym klopsem nie mogą się z tym równać.

Dzień był gorący, ale zauważyłem, że wokół lokalu nie latają chmary much. Ubrani na biało mężczyźni na bieżąco wszystko sprzątali i porządkowali. To mi ogromnie zaimponowało, ponieważ brak higieny, zwłaszcza w restauracjach, zawsze mnie irytował. Zauważyłem, że śmieci sprzątano nawet na parkingu.

W jaskrawożółtym kabriolecie dostrzegłem truskawkową blondynkę, która wyglądała tak, jakby się zgubiła w drodze na Brown Derby albo do kawiarni Paramount. Pochłaniała hamburgera i torbę frytek z elegancką, wręcz fascynującą precyzją. Ośmielony własną ciekawością podszedłem do niej i oznajmiłem, że prowadzę badania dotyczące ruchu drogowego.

– Czy mogłaby mi pani powiedzieć, jak często tu przyjeżdża? – spytałem.

– Gdy tylko jestem w okolicy – odpowiedziała z uśmiechem. – Czyli bardzo często, bo tu mieszka mój chłopak.

Nie wiem, czy żartowała, czy mówiła serio, czy może po prostu wspomniała o chłopaku, żeby zniechęcić potencjalnego natręta w średnim wieku, lecz nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. To nie jej seksapil, ale jawna rozkosz, z jaką zajadała się hamburgerem, przyspieszyła mi puls. Jej apetyt wydał mi się spotęgowany przez ludzi w samochodach wypełniających parking i czułem, jak ciśnienie mi rośnie niczym miotaczowi, który raz za razem nie dopuszcza do zdobycia bazy. To był chyba najbardziej niesamowity mechanizm sprzedaży, jaki w życiu widziałem!

Nie pamiętam, czy zjadłem wtedy hamburgera na lunch, czy nie. Wróciłem do samochodu i poczekałem do 14.30, kiedy tłum się przerzedził i zostali pojedynczy klienci. Wtedy wszedłem do środka i przedstawiłem się Macowi i Dickowi McDonaldom. Ucieszyli się ze spotkania (nazywali mnie „Panem Multimixerem”), a i ja od razu poczułem do nich sympatię. Umówiliśmy się na kolację tego samego dnia, żeby mogli opowiedzieć mi o swoim biznesie.

Zafascynowała mnie prostota i efektywność systemu, który mi wieczorem opisali. Każdy etap produkcji ograniczonego menu był maksymalnie uproszczony i realizowany przy możliwie najmniejszym wysiłku. Sprzedawali tylko hamburgery i cheeseburgery. Kotlety ważyły jedną dziesiątą funta (ok. 45 g), wszystkie były smażone w ten sam sposób i kosztowały piętnaście centów. Za dodatkowe cztery centy dostawało się plasterek sera. Napoje kosztowały dziesięć centów, koktajle mleczne o pojemności szesnastu uncji (ok. 0,5 litra) dwadzieścia centów, a kawa pięć centów. Później bracia zabrali mnie na spotkanie z architektem, który kończył projektować ich nową restaurację drive-in. Budynek wyglądał bardzo schludnie, był czerwono-biały z żółtymi elementami i imponująco dużymi oknami. W porównaniu z ośmiokątnym budynkiem nowy McDonald miał kilka udoskonaleń w strefie obsługi. Ponadto w tylnej części lokalu zaplanowano toalety. Teraz klienci musieli chodzić spory kawałek do długiego, niskiego budynku, w którym mieściły się zarówno magazyn i biuro, jak i łazienki. Wyjątkowe w nowej restauracji były dwa łuki wystające ponad dach. Przed wejściem miał stanąć wysoki szyld opatrzony łukami, które od spodu podświetlane były neonowymi lampami. Tutaj od razu dostrzegłem szereg problemów. Łuki wyglądały tak, jakby silny wiatr mógł je przewrócić, a neonowe światła wymagałyby mnóstwa zabiegów, żeby się nie przepalały i nie wyglądały tandetnie. Natomiast pomysł z łukami oraz cały projekt ogólnie mi się podobał.

Noc w hotelu spędziłem na rozmyślaniach o tym, co widziałem. W mojej głowie pojawiła się wizja restauracji McDonald na skrzyżowaniach w całym kraju. W każdej z nich z warkotem pracowało osiem multimixerów napełniających moje kieszenie wartkim strumieniem pieniędzy.

Następnego ranka wstałem z gotowym planem działania. Byłem na miejscu, gdy okienka w McDonaldzie otworzyły się dla klientów. Potem nastąpiła powtórka scenariusza z poprzedniego dnia, którą obserwowałem z niesłabnącą fascynacją. Lecz po rozmowie z braćmi McDonald pewnym elementom przyjrzałem się o wiele dokładniej i uważniej. Zwróciłem uwagę na to, jak pracownik odpowiedzialny za smażenie hamburgerów wykonywał swoje zadanie, jak dociskał porcje mięsa, przekładając je na drugą stronę, jak na bieżąco czyścił skwierczący grill. Najwięcej czasu poświęciłem jednak frytkom. Bracia wspomnieli, że jest to jeden z kluczowych elementów ich sprzedażowego sukcesu, i opisali mi cały proces. Chciałem się jednak przekonać na własne oczy, jak to działa. Musiał istnieć jakiś sekret, dzięki któremu frytki były takie smaczne.

Większość ludzi uważa frytki z ziemniaków za mało inspirujące danie. To zapychacz, który się podjada dla zabicia czasu, pomiędzy kęsami hamburgera i łykami koktajlu mlecznego. Tak to wygląda w przypadku zwyczajnych frytek. Lecz frytki braci McDonald należały do zupełnie innej ligi. Poświęcali im mnóstwo uwagi, podobnie jak ja miałem robić w przyszłości, choć wtedy tego jeszcze nie wiedziałem. Frytki stały się dla mnie niemal świętością, a ich przygotowywanie – rytuałem sprawowanym z religijnym wręcz oddaniem. Bracia McDonald przechowywali ziemniaki – najwyższej jakości gatunek z Idaho, każdy ziemniak o wadze mniej więcej ośmiu uncji (250 g) – w pojemnikach w magazynie na tyłach. Jako że stanowią przysmak dla szczurów, myszy i innych gryzoni, ścianki pojemników wyłożone były dwoma warstwami gęstej siatki ogrodzeniowej. Dzięki temu szkodniki nie miały do nich dostępu, a nic nie ograniczało cyrkulacji świeżego powietrza. Przyglądałem się, jak ziemniaki są pakowane do worków i przewożone czterokołowymi wózkami do budynku baru. Tam pracownicy starannie je obierali, pozostawiając odrobinę skórki, a potem cięli na długie słupki i wrzucali do dużych zlewów wypełnionych zimną wodą. Pracownik odpowiedzialny za frytki, z wysoko podwiniętymi rękawami, zanurzał ręce w ławicy ziemniaczanych rybek i delikatnie je mieszał. Widziałem, jak skrobia zabarwia wodę na biało. Następnie je odsączano, a pozostałość skrobi spłukiwano z połyskujących frytek gumowym wężem zakończonym spryskiwaczem. Potem ziemniaki wędrowały do metalowych koszów, ułożonych niczym na linii produkcyjnej, obok kadzi do smażenia w głębokim tłuszczu. Powszechnym problemem, jeśli chodzi o frytki, jest smażenie ich w oleju, który był już używany do przygotowywania kurczaka lub innej potrawy. Żadna restauracja się do tego nie przyzna, ale prawie wszystkie tak robią. Jest to pewnie niewielkie, ale mimo wszystko wykroczenie, i jedno z tych drobnych przestępstw, przez które frytki cieszą się złą sławą, rujnując apetyt całej rzeszy amerykańskich konsumentów. Bracia McDonald nie psuli jakości oleju do frytek w ten sposób. Rzecz jasna, dla nich pokusa nie istniała. Nie mieli czego na nim smażyć. Frytki sprzedawali po dziesięć centów za torebkę o wadze trzech uncji (ok. 80 g) i trzeba przyznać, że była to prawdziwa okazja. Klienci też zdawali sobie z tego sprawę. Kupowali nieprzebrane ilości frytek. Do okienka wydającego frytki przyczepiona była na długim łańcuchu pokaźna, aluminiowa solniczka, która wydawała z siebie nieprzerwany hałas, niczym tamburyno w ręku dziewczyny z Armii Zbawienia.

Podejście braci McDonald do procesu robienia frytek wydawało mi się niezwykle interesujące i, co z przyjemnością odnotowałem, naprawdę tak proste, jak mi opisali. Byłem przekonany, że doskonale to zapamiętałem i że każdy potrafi to odtworzyć, jeśli dokładnie wykona poszczególne kroki. Był to jeden z wielu błędów, jakie popełniłem w moich kontaktach z braćmi McDonald.

Kiedy minęła pora lunchu i ruch osłabł, ponownie spotkałem się z braćmi. Ich biznes budził mój autentyczny entuzjazm i miałem nadzieję, że ich nim zarażę i przekonam do opracowanego przeze mnie planu.

– Sprzedając multimixery w całym kraju, odwiedziłem wiele kuchni w różnych restauracjach i barach dla kierowców – zacząłem – i nigdy nie widziałem lokalu o tak wielkim potencjale jak wasz. Może stworzylibyście sieć? Byłaby to kopalnia złota dla was i dla mnie, bo każdy lokal zwiększyłby sprzedaż moich multimixerów. Co wy na to?

Cisza.

Miałem wrażenie, że poplamiłem krawat zupą czy coś w tym stylu. Bracia siedzieli bez ruchu, patrząc na mnie. Potem Mac posłał mi grymas, który w Nowej Anglii czasem można uznać za uśmiech, po czym odwrócił się na krześle i pokazał ręką wzgórze wznoszące się niedaleko restauracji.

– Widzi pan ten duży biały dom z werandą? – spytał. – To nasz dom, który uwielbiamy. Wieczorami siedzimy na werandzie, patrząc na zachód słońca i naszą restaurację. Panuje tu spokój. Nie potrzebujemy problemów. Mamy możliwość cieszenia się teraz życiem i to właśnie zamierzamy robić.

Z mojego punktu widzenia jego podejście wydawało się zupełnie niezrozumiałe i dopiero po kilku minutach zdołałem znaleźć argumenty. Szybko jednak okazało się, że dalsza dyskusja nie ma sensu, więc powiedziałem, że mogą mieć ciastko i je zjeść, jeśli znajdą kogoś, kto będzie dla nich te restauracje zakładał. Wciąż mógłbym sprzedawać w tej sieci moje multimixery.

– To będzie wymagało wiele zachodu – zaprotestował Dick. – Kto zgodziłby się dla nas otwierać lokale?

Siedziałem tam, czując, jak narasta we mnie całkowite przekonanie. Nachyliłem się nad stołem w ich stronę i rzuciłem:

– A co powiecie na mnie?2

Kiedy wracałem samolotem do Chicago tego pamiętnego dnia w 1954 roku, w aktówce miałem świeżo podpisany kontrakt z braćmi McDonald. Byłem zaprawionym w bojach weteranem biznesu, lecz wciąż ciągnęło mnie na pole walki. Miałem pięćdziesiąt dwa lata. A do tego cukrzycę i początki artretyzmu. We wcześniejszych potyczkach straciłem pęcherzyk żółciowy i prawie całą tarczycę. A jednak byłem przekonany, że najlepsze jeszcze przede mną. Wciąż byłem zielony i rosłem, unosząc się nieco wyżej niż samolot. Nad chmurami było jasno i słonecznie. Wokół było tylko błękitne niebo, a w dole widziałem całe akry piętrzących się pagórków od rzeki Kolorado aż po jezioro Michigan. Kiedy zaczęliśmy podchodzić do lądowania w Chicago, aura poszarzała i zrobiło się ponuro. Może powinienem był to potraktować jako zły omen.

Lecz moje myśli, gdy przebijaliśmy się przez czarne kłęby chmur, krążyły wokół ukrytych ulic i alejek pode mną, na których dorastałem razem z moim stuleciem.

Urodziłem się w roku 1902 w Oak Park, tuż za zachodnią granicą Chicago. Mój ojciec, Louis Kroc, pracował dla Western Union. Zatrudnił się w firmie jako dwunastolatek i powoli, lecz konsekwentnie piął się po szczeblach kariery. Edukację przerwał w ósmej klasie i robił, co mógł, żebym ja skończył szkołę średnią. Wybrał sobie jednak niewłaściwe dziecko. Mój brat Bob, który urodził się pięć lat po mnie, oraz siostra, Lorraine, młodsza o osiem lat, byli o wiele pilniejszymi uczniami. Bob został profesorem, prowadził badania medyczne i mieliśmy ze sobą tak niewiele wspólnego, że przez całe lata trudno było nam znaleźć temat do rozmowy.

Moja matka, Rose, była życzliwą duszą. Prowadzony przez nią dom był wysprzątany i dobrze zorganizowany. Lecz nie podchodziła do kwestii czystości z taką zawziętością jak jej matka. Nigdy nie zapomnę kuchni mojej babki. Podłoga przez cały tydzień przykryta była gazetami. W sobotę zbierano je z podłogi – już i tak czystej jak kornet zakonnicy – i szorowano ją zawzięcie gorącą wodą z mydłem. Kiedy była czysta i sucha, znów układano warstwę gazet, które miały ją chronić przez kolejny tydzień. Ten stary zwyczaj babcia przywiozła z Czech i nie zamierzała go zmieniać. Moja matka dorabiała, dając lekcje gry na pianinie, i oczekiwała, że będę pomagał jej w pracach domowych. Nie miałem nic przeciwko temu. Co więcej, byłem dumny, że potrafię dobrze pozamiatać, posprzątać i posłać łóżka.

W tamtych czasach w towarzystwie dorosłych dzieci i ryby nie miały głosu, ale nigdy nie czułem się ignorowany. Ojciec należał do grupy wokalnej, która spotykała się w naszym domu. Musieliśmy z bratem bawić się na górze, podczas gdy matka akompaniowała mężczyznom na pianinie. Gdy tylko muzyka na dole cichła, przerywaliśmy z Bobem zabawę i szybko zbiegaliśmy do szwalni usytuowanej dokładnie nad kuchnią. Wyciągałem z podłogi kratkę wentylacyjną (w czasach przed centralnym ogrzewaniem wykorzystywano klapki w podłodze, żeby nagrzane powietrze unosiło się na wyższe piętra). Matka stawiała na tacy, przymocowanej przez ojca do starego kija od szczotki, poczęstunek i podawała nam do góry przez klapkę. Miało to cudowny posmak przygody, jako że mama udawała, iż podsuwa nam jedzenie ukradkiem, nie zdradzając się przed innymi dorosłymi.

Jako chłopak nie przepadałem za czytaniem. Książki mnie nudziły. Wolałem działać. Spędzałem jednak wiele czasu na przemyśleniach. Wyobrażałem sobie różne sytuacje oraz to, jak bym sobie w nich poradził.

– Co robisz, Raymondzie? – pytała matka.

– Nic. Myślę sobie.

– Raczej pogrążasz się w marzeniach – odpowiadała. – Danny Dreamer* znów w akcji.

Często nazywali mnie Dannym Marzycielem, nawet później, kiedy byłem w szkole średniej i wracałem do domu podekscytowany kolejnym obmyślanym projektem. Nigdy nie uważałem, że marnuję energię na marzenia. Zawsze wiązały się z konkretnymi działaniami. Kiedy wymyśliłem sobie na przykład stoisko z lemoniadą, niewiele później rzeczywiście je postawiłem. Ciężko na nim pracowałem i sprzedałem mnóstwo lemoniady. Jeszcze będąc w szkole podstawowej, przez jedne wakacje byłem zatrudniony w sklepie spożywczym. Dorabiałem sobie w drogerii wuja. Pracowałem też w małym sklepiku muzycznym, który założyłem z dwoma przyjaciółmi. Zawsze gdy tylko istniała taka możliwość, pracowałem. Praca jest w życiu jak mięso w hamburgerze. Stare powiedzenie mówi, że ciągła praca bez rozrywki czyni z człowieka nudziarza. Nigdy tak nie uważałem, ponieważ dla mnie praca była rozrywką. Czerpałem z niej tyle samo przyjemności co z gry w baseball.

W tamtych czasach ten sport był, rzecz jasna, rozrywką narodową i rozgrywki sąsiedzkie w alejce za naszym domem to były prawdziwe mistrzostwa. Ojciec też interesował się baseballem i gdy miałem siedem lat, zaczął mnie zabierać na mecze Chicago Cubs na stadionie w zachodniej części miasta. Obejrzałem wtedy wiele podwójnych autów w wykonaniu słynnych zawodników drużyny Cubs, w stylu Tinker do Eversa, a ten do Chance’a. Wtedy drużyna Cubs się liczyła, a ja miałem w małym palcu statystyki praktycznie każdego gracza, łącznie z jego numerem buta. Mój ojciec należał do tej samej loży masońskiej co Joe Tinker, przez co miałem przewagę nad innymi dzieciakami podczas naszych częstych sporów na temat graczy, zwłaszcza jeśli chodzi o Cubs. W końcu musiałem mieć rację, skoro mój stary osobiście znał Joego Tinkera. Te potyczki w alejce były cudownie wyczerpujące. I z jaką zawziętością rozgrywaliśmy mecze! – z pokrywą od kubła na śmieci jako bazą domową, mocno poobijanym kijem (powgniatanym od kamieni wybijanych w ramach praktyki) i piłką owiniętą czarną taśmą izolacyjną. I to okropne uczucie, kiedy matka wychodziła na werandę na tyłach domu i wołała: „Raymond! Pora wracać do domu na lekcję”. Moi koledzy przedrzeźniali jej głos i sposób mówienia, podczas gdy zadzierający nosa ekspert od drużyny Cubs ponuro odkrzykiwał: „Już idę!” – i ociągając się, zmierzał na lekcje pianina pod okiem matki.

Gra na pianinie przychodziła mi naturalnie. Moja zręczność przy klawiaturze cieszyła matkę i do dziś jestem jej wdzięczny za godziny spędzone na wymagających dyscypliny ćwiczeniach, chociaż wtedy raczej uważałem, że ma zbyt wygórowane wymagania. Osiągnąłem poziom, dzięki któremu zdobyłem coś w rodzaju reputacji w okolicy, i kierownik chóru w kościele parafialnym Harvarda zwerbował mnie do akompaniowania na organach podczas prób – co nie należało do jego najtrafniejszych decyzji. Miałem chęci i umiejętności, ale stateczne akordy pieśni zaczęły mi ciążyć. Przez całą drugą część wieczoru wierciłem się na ławce starych organów. Nie mogłem pojąć, jak ci ludzie znoszą te wszystkie przerwy, instrukcje chórmistrza i powtarzanie bez końca tych samych pasaży. Co gorsza, muzyka była tak cukierkowa i powolna, że wprost dusiłem się na galerii. Kiedy wybrzmiała ostatnia pieśń, która zdawała się ciągnąć bez końca, i chórmistrz powiedział: „To by było na tyle, panie i panowie, dobranoc”, spontanicznie zagrałem końcówkę starej wodewilowej piosenki Shave and a haircut, two-bits. Oczywiście chórmistrz był zgorszony. Nie udzielił mi reprymendy za tę drobną niestosowność, ale też nigdy więcej nie poprosił o akompaniowanie na organach.

Moje zainteresowania muzyczne miały bardziej komercyjny charakter. Podziwiałem pianistów w dużych sklepach Woolworth i Kresge w Loop, dzielnicy handlowej Chicago. Grali i śpiewali, żeby przyciągnąć klientów do działów muzycznych, gdzie półki wypełnione były nutami i akcesoriami na sprzedaż. Gdy wpadła ci w ucho melodia, która cię zaciekawiła, i chciałeś ją usłyszeć, pianista dawał ci krótką, energiczną próbkę. Wyobrażałem sobie, że też jestem pianistą, i moja szansa pojawiła się latem, gdy ukończyłem pierwszą klasę szkoły średniej.

Poprzednie lato oraz przerwy na lunch podczas roku szkolnego spędziłem, obsługując automat do napojów w drogerii wuja, Earla Edmunda Sweeta, w Oak Park. Tam się przekonałem, że uśmiechem i entuzjazmem można wpłynąć na klientów i przekonać ich, żeby kupili deser lodowy, mimo iż przyszli na kawę. W każdym razie odkładałem każdy zarobiony grosz, aż nazbierałem tyle, żeby z dwójką przyjaciół otworzyć sklep muzyczny. Każdy z nas zainwestował sto dolarów i wynajęliśmy klitkę na lokal za dwadzieścia pięć dolarów miesięcznie. Sprzedawaliśmy nuty i niszowe instrumenty, jak okaryny, harmonijki ustne oraz ukulele. Byłem pianistą, więc grałem i śpiewałem więcej, niż sprzedawałem. Smutna prawda była taka, że nie zarabialiśmy tyle, żeby się utrzymać w interesie. Przedłużaliśmy wynajem lokalu co miesiąc i po kilku miesiącach zrezygnowaliśmy: sprzedaliśmy nasz asortyment innemu sklepowi muzycznemu, podzieliliśmy się pieniędzmi i na tym się skończyło.

Druga klasa szkoły średniej dłużyła mi się bez końca. Zacząłem się tam czuć jak wcześniej w drużynie skautów. Tempo było dla mnie po prostu za wolne. Bardzo chciałem zostać skautem i przez pewien czas dobrze się bawiłem. Zrobili mnie trębaczem. Lecz trąbka to dość ograniczony instrument i okazało się, że na spotkaniach ciągle robię to samo. Kręciłem się w kółko. Nie czyniłem postępów, więc stwierdziłem, że nic tu po mnie. W szkole było tak samo – mnóstwo uciążliwości, a niewielkie postępy.

Jedyne, co naprawdę w szkole lubiłem, to debaty. To było coś, w co mogłem się wgryźć – oczywiście w przenośni – chociaż nie wahałbym się zatopić zębów w adwersarzu z przeciwnej drużyny, gdyby to pomogło mi dowieść moich racji. Uwielbiałem być w centrum uwagi, przekonując audytorium, że to moja strona ma rację. Jedna z debat, którą dobrze pamiętam, dotyczyła kwestii „Czy należy zabronić palenia papierosów?”. Jak często się zdarzało, trafiłem do zespołu, który miał trudniejsze zadanie, czyli miał bronić prawa do palenia. Dyskusja była bardzo burzliwa, lecz moi przeciwnicy popełnili błąd, przedstawiając nikotynę jako mrocznego demona, zbyt podłego i groźnego, żeby mógł zyskać akceptację ogółu społeczeństwa. Retoryka się sprawdza, dopóki pozostaje w kontakcie z rzeczywistością. Wytknąłem im więc tę przesadę, po prostu opowiadając historię mojego pradziadka i jego ukochanej fajki. Nazywaliśmy go Dziadkiem Phossie, czyli Dziadkiem Brodą. Opowiedziałem o trudach, jakich doświadczył w Czechach, i o tym, jak dotarł do Stanów Zjednoczonych. Zwięźle przedstawiłem, jak zbudował dom dla rodziny ciężką pracą własnych rąk. Zostało mu już niewiele życia i przyjemności, oprócz rzucania patykiem, który przynosił mu jego mały pies, i wpatrywania się w kłęby dymu z jego stareńkiej fajki, pamiętającej lepsze czasy. „Kto z was – spytałem – pozbawiłby tego starca z siwą brodą jednej z jego ostatnich radości na świecie, ukochanej fajki?” Z zachwytem zauważyłem łzy w oczach kilku dziewcząt na widowni, kiedy skończyłem mówić. Żałowałem, że mój ojciec nie słyszy tego aplauzu. Osłodziłby mu nieco rozczarowanie moim brakiem chęci do nauki.

Tej wiosny Stany Zjednoczone przystąpiły do wojny. Podjąłem pracę sprzedawcy kawy ziarnistej i innych towarów, chodząc od domu do domu. Byłem przekonany, że znajdę swoje miejsce w świecie, i nie widziałem powodu, żeby wracać do szkoły. Zresztą ważniejsze były działania wojenne. Wszyscy śpiewali Over There. I ja też chciałem tam być. Moi rodzice stanowczo się sprzeciwiali, ale w końcu przekonałem ich, żeby pozwolili mi się zaciągnąć jako kierowca karetki Czerwonego Krzyża. Oczywiście musiałem skłamać na temat mojego wieku, lecz nawet moja babka była skłonna się z tym pogodzić. W grupie, z którą pojechałem na szkolenie w Connecticut, był inny chłopak, który też sfałszował metrykę, żeby się dostać. Uważano go za dziwaka, bo gdy mieliśmy czas wolny, szliśmy do miasta podrywać dziewczyny, a on zostawał w obozie i rysował. Nazywał się Walt Disney.

Zawieszenie broni podpisano tuż przed tym, jak miałem wsiąść na statek płynący do Francji. Wróciłem więc do rodzinnego Chicago, zastanawiając się, co teraz począć. Rodzice nakłonili mnie, żebym wrócił do szkoły, ale wytrzymałem zaledwie jeden semestr. Algebra nie stała się atrakcyjniejsza pod moją nieobecność.

Chciałem zająć się sprzedażą oraz dorabiać grą na pianinie i tak też zrobiłem. Dostałem swój obszar sprzedaży artykułów pasmanteryjnych i odnalazłem się w tym jak ryba w wodzie. W każdym hotelu, w którym się zatrzymywałem, urządzałem pomieszczenie z próbkami i poznawałem gust każdego kupującego, dostosowując do niego moją ofertę sprzedaży. Żaden szanujący się miotacz nie rzuca piłki tak samo każdemu odbijającemu i żaden szanujący się sprzedawca nie używa tych samych argumentów w stosunku do każdego klienta. W roku 1919, jeśli zarabiałeś dwadzieścia pięć albo trzydzieści dolarów tygodniowo, to dobrze ci się powodziło i nie minęło wiele czasu – jeśli miałem dobry tydzień i dużo zleceń muzycznych – a zarabiałem więcej niż mój ojciec.

W wieku siedemnastu lat byłem istnym „szejkiem” – pewnym siebie i dość irytującym w towarzystwie. Wtedy dziewczęta szalały za Rudolphem Valentino, więc i ja go naśladowałem. Czesałem moje kręcone włosy z przedziałkiem pośrodku i grubo smarowałem brylantyną, żeby powstała fryzura zaczesana do tyłu i błyszcząca niczym lakierowana skóra. Kupowałem drogie ubrania i paliłem tureckie papierosy z filtrem, kiedy chodziłem na randki. Gdy siadaliśmy przy stoliku, wyjmowałem pudełko moich zagranicznych papierosów i niedbale rzucałem je na blat, żeby pokazać, jaki jestem wyrafinowany. Była to przejściowa faza, lecz do dziś napawa mnie wstydem, gdyż szczerze nie znoszę udawania klasy. Czerpię wręcz perwersyjną przyjemność z przypominania sobie wieczoru, podczas którego zostałem zmuszony, żeby otrząsnąć się z tej pozy raz na zawsze.

Znajomy muzyk, Herbie Mintz, który zawsze wiedział, gdzie znaleźć pracę, zwierzył mi się, że nowy klub nocny szuka pianisty z moim stylem. Otwarto go aż w Calumet City, ale stawki mieli znacznie wyższe niż gdzie indziej. Rzuciłem się na tę okazję. Dotarcie z Oak Park w zachodniej części miasta na południowo-wschodnie przedmieścia było nie lada wyprawą. Jechałem kilkoma autobusami i pociągami, lecz jakimś cudem zdążyłem na otwarcie o dziewiątej wieczorem.

Okazało się, że to dom publiczny. „Kabaret” na dolnym poziomie, gdzie graliśmy, był udekorowany najbrzydszym tandetnym pluszem i najbardziej prostackimi złoceniami rodem z końca XIX wieku, jakie można sobie wyobrazić. Rządziła nim madame, która musiała ważyć jakieś dwieście funtów (90 kg). Nigdy wcześniej nie widziałem takiego stroju, jaki ona na sobie miała. Jej fryzura i makijaż ekstrawagancją dorównywały stylowi tego przybytku, a całości dopełniała spowijająca ją aura tanich perfum. Nawąchałem się ich, kiedy stała nade mną, śpiewając do mojego akompaniamentu. Wciąż mam przed oczami żółte perły podskakujące na jej wydatnym biuście, pierścienie połyskujące na tłustych palcach, kiedy chropawym, lecz donośnym głosem wyśpiewywała swój repertuar.

Pomiędzy kolejnymi wejściami, gdy porozsyłała klientów do sypialni na piętrze, burdelmama podchodziła do pianina, żeby poznać mnie bliżej.

– Gdzie mieszkasz, kochaneczku? – spytała.

Starając się z całej siły opanować drżenie głosu, odparłem, iż w Oak Park.

– Nie możesz wracać tak daleko po nocy. Dzisiaj prześpisz się tutaj.

Bałem się odmówić. Przez resztę wieczoru kuliłem przy pianinie i obserwowałem ją kątem oka, w nadziei, że będzie trzymała się ode mnie z daleka. Klientela nie należała do najspokojniejszych, co bynajmniej nie dodawało mi otuchy. Tuż przed ostatnim wejściem na scenę chyłkiem podszedłem do barmana i poprosiłem go na stronę. Usilnie starałem się zachowywać swobodnie i nie jąkać ze strachu.

– Mam już do zagrania tylko jeden set, a potem czeka mnie długa droga do domu. Będę chciał się szybko zebrać – powiedziałem. – Czy mógłbym od razu odebrać zapłatę?

Z pokerową twarzą, choć doskonale wiedział, co jest grane, barman wyjął pieniądze i wręczył mi. Pobiegłem do męskiej toalety i schowałem je w skarpecie, bo nie miałem do nikogo zaufania w tym lokalu. Po występie, gdy reszta chłopaków z zespołu jeszcze składała instrumenty, ja biegłem już ulicą, żeby zyskać jak największy dystans pomiędzy mną i madame.

Nigdy tam nie wróciłem.

Niedługo potem okazało się, że osiągnąłem już wszystko, co możliwe, w sprzedaży artykułów pasmanteryjnych. Było to ciekawe zajęcie, lecz wiedziałem, że nie zrobię kariery jako sprzedawca kwiatowych nadruków, które gospodynie wiejskie naszywały na swoje sukienki i poszewki poduszek. Porzuciłem to zajęcie latem 1919 roku i znalazłem sobie pracę w zespole grającym nad jeziorem Paw-Paw w Michigan. Byliśmy tam naprawdę „na topie” w naszych pasiastych marynarkach i słomkowych kapeluszach. Istna „szalona młodzież” i „dzieciaki zwariowane na punkcie charlestona”.

Grałem w pawilonie dime-a-dance** o nazwie Edgewater. Jezioro było w tamtych czasach niezwykle popularnym letnim kurortem i przyciągaliśmy gości ze wszystkich okolicznych hoteli. Późnym popołudniem nasz band wsiadał na pokład jednego z promów na jeziorze i płynąc wzdłuż wybrzeża, graliśmy, ile nam starczyło sił. Któryś z nas podchodził na dziób i obwieszczał przez megafon: Dziś wieczorem tańce w Edgewater, niech nie ominie was dobra zabawa!

Wśród stałych bywalców były siostry Ethel i Maybelle Fleming. Pochodziły z Melrose Park w Illinois i latem pracowały w hotelu swoich rodziców, położonym dokładnie naprzeciwko Edgewater, na drugim brzegu. Ich ojciec był inżynierem z Chicago, który rzadko zaglądał nad jezioro. Matka prowadziła hotel, praktycznie w pojedynkę gotując i sprzątając. Była niezwykle energiczną kobietą. Siostry przypływały kajakiem do pawilonu i wieczory spędzały w naszym towarzystwie. Po tańcach wszyscy szliśmy na hamburgery albo pieczone kiełbaski czy też przejażdżkę po jeziorze w świetle księżyca.

Niemal od samego początku między mną i Ethel zaiskrzyło. Zanim lato dobiegło końca, byliśmy już sobą poważnie zainteresowani.

Następnie zacząłem pracować w dzielnicy finansowej Chicago, zapisując notowania na tablicy New York Curb, jak kiedyś nazywano Amerykańską Giełdę. Zatrudniała mnie firma Wooster-Thomas, której nazwa w moich uszach brzmiała bardzo solidnie. Moje zajęcie polegało na odczytywaniu dalekopisu i przekładaniu symboli na ceny akcji, które następnie wpisywałem na tablicę służącą analizom zatrudnionych w biurze dżentelmenów. Potem dowiedziałem się, że za imponującą nazwą kryła się firma-krzak, handlująca na prawo i lewo rozwodnionym kapitałem.

Na początku lat dwudziestych mój ojciec otrzymał awans w ADT, filii Western Union, i został przeniesiony do Nowego Jorku. Nie chciałem rozstawać się z Ethel, gdyż planowaliśmy rychły ślub, lecz matka nalegała, żebym przeprowadził się razem z nimi. Udało mi się znaleźć pracę w nowojorskim biurze Wooster-Thomas, tym razem w charakterze kasjera, co było zajęciem o wiele bardziej monotonnym niż wpisywanie notowań na tablicę. Okazało się, że nie musiałem się tam męczyć dłużej niż rok. Pewnego dnia zastałem biuro zabite deskami i sądowe zawiadomienie o bankructwie. To mnie zabolało! Byli mi winni tygodniowe zarobki oraz urlop. Zamierzałem go wykorzystać, żeby odwiedzić Ethel w Chicago. W tej sytuacji nie widziałem powodu, żeby zwlekać, więc wyjechałem następnego dnia. Matka była rozczarowana, kiedy oświadczyłem, że wyjeżdżam i nie zamierzam wracać, lecz niewiele mogła na to poradzić. Tym bardziej że sama też nie znosiła Nowego Jorku. Po moim wyjeździe tak długo męczyła ojca, aż wreszcie zrezygnował z awansu i wrócili do Chicago.

W roku 1922 uznaliśmy z Ethel, że nie chcemy dłużej czekać. Nie byłem jeszcze pełnoletni, ale zamierzałem się ożenić, żeby nie wiem co. Kiedy poinformowałem o tym ojca, spojrzał na mnie twardo i oznajmił:

– Nie ma mowy!

– Co proszę?

– Nie ma mowy, Raymond, żebyś się ożenił. Najpierw musisz znaleźć stałą posadę. I nie jako roznosiciel gazet ani boy hotelowy. Mam na myśli coś solidnego.

Gdy kilka dni później zacząłem pracować jako sprzedawca papierowych kubków marki Lily, nie wiedziałem, co mnie w nich tak pociąga. Najbardziej chyba fakt, że to była nowość, która miała w sobie coś niezwykle pozytywnego. Od samego początku miałem też nieodparte wrażenie, że papierowe kubki są elementem nowej przyszłości Ameryki. Najwyraźniej ojciec się ze mną zgadzał, gdyż nie miał dalszych obiekcji i mogłem poślubić Ethel.

* Danny Dreamer, czyli Danny Marzyciel; amerykański komiks z lat trzydziestych (przyp. tłum.).

** Lokale, w których tancerki pobierały za taniec z gośćmi drobną opłatę (przyp. tłum.).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: