Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Leonora - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
17 maja 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Leonora - ebook

Leonora Carrington była kobietą nieposkromioną i niespokojnym duchem. Los przeznaczył jej życie bogatej dziedziczki, jednak Leonora rzuciła wyzwanie społecznym konwenansom, rodzicom i nauczycielom, zerwała wszelkie religijne i ideologiczne więzy z własnym środowiskiem, by zdobyć sobie prawo do wolności, osobistej i artystycznej. Dziś jest legendą i najważniejszą malarką surrealistyczną, a jej fascynujące życie stało się pożywką dla naszych snów.

Obdarzona wybujałą fantazją, ekscentryczna jako dziecko i zbuntowana jako nastolatka, Leonora Carrington przeżyła swą najbardziej burzliwą historię miłosną z malarzem Maxem Ernstem. To z nim zanurzyła się w zamęcie surrealizmu. W Paryżu przyjaźniła się z Salvadorem Dalí, Marcelem Duchampem, Joanem Miró, André Bretonem czy Pablem Picassem; to z powodu Maxa postradała zmysły, kiedy trafił do obozu koncentracyjnego. Leonorę wysłano na leczenie do zakładu dla psychicznie chorych w Santander, skąd uciekła, by pod rękę z Peggy Guggenheim podbić Nowy Jork. Osiedliła się w Meksyku, gdzie w malarstwie i literaturze osiągnęła pełnię artystycznego wyrazu, tworząc dzieła niepowtarzalne i wybitne.

„Łącząc dziennikarstwo z fikcją, Poniatowska stworzyła nowy gatunek literacki”. Publishers Weekly

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-141-7
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1 CROOKHEY HALL

Stos talerzy na obrusie w jadalni rośnie. Czwórka dzieci je na śniadanie porridge: najstarszy Patrick, jego bracia Gerard i Arthur, Leonora. Dziewczynka niechętnie patrzy w białą papkę, ale niania, Mary Kavanaugh, mówi, że w głębi talerza z owsianką kryje się jezioro Windermere, najpiękniejsze i największe w Anglii. Wówczas Leonora, poczynając od brzegu, nabiera łyżkę zupy, słyszy plusk wody, widzi, jak maleńkie fale marszczą taflę jeziora. Właśnie dotarła do Windermere.

Z zielonych oczu trzech chłopców najbardziej lubi wesołe oczy Gerarda.

Jadalnia jest ciemna, podobnie zresztą jak całe Crookhey Hall. Od dziecka świat Leonory pokrywa sadza. Ziemia to chyba jakiś ogromny komin. Dym z fabryk tekstylnych w Lancashire towarzyszy im dniem i nocą. Ojciec jest królem tej ciemności, najczarniejszym ze wszystkich, biegłym w poczerniałych interesach. Ludzie mijani na ulicach także są czarni. Dziadek wynalazł maszynę, która wytwarza tkaninę Viyella, połączenie bawełny z wełną, i firma Carrington Cottons przoduje w okolicy w smoleniu powietrza popiołem. Ojciec, Harold Wilde Carrington, sprzedaje interes firmie Courtaulds i zostaje głównym akcjonariuszem ICI, Imperial Chemical Industries.

W Crookhey Hall trzeba się dużo nachodzić, żeby przejść na drugi koniec domu. W gotyckiej posiadłości mieszkają Carringtonowie: ojciec Harold, matka Maurie, Gerard – brat, który urodził się po Leonorze i chętnie się z nią bawi w odróżnieniu od zbyt dorosłego Patricka i zbyt małego Arthura. Towarzystwa dotrzymują im dwa młode szkockie teriery, Rab i Toby. Leonora kuca koło Raba, zagląda mu w oczy i gładzi go nosem po pysku.

– Chodzisz na czworakach? – pyta matka.

Leonora dmucha psu w pysk i Rab ją gryzie.

– Po co tak robisz? Mógł ci zostawić bliznę – woła przestraszona Maurie.

Dorośli zadają takie pytania, bo nie mają wstępu do owej tajemnej strefy, jaka wytwarza się między dziećmi a zwierzętami.

– Chcesz powiedzieć, że ja nie jestem zwierzęciem? – pyta matkę zdumiona Leonora.

– Owszem, jesteś ludzkim zwierzęciem.

– Wiem doskonale, że jestem koniem, tam w środku jestem koniem.

– Co najwyżej źrebaczkiem, młodą klaczką, masz podobne narowy, taką samą siłę, rzucasz się na przeszkody, przesadzasz je, ale mimo to ja widzę przed sobą dziewczynkę w białej sukience, z medalikiem na szyi.

– Mylisz się, mamo, jestem koniem przebranym za dziewczynkę.

Tártaro to drewniany konik na biegunach, na którym jeździ wiele razy dziennie. „Galopuj, Tártaro, pędź, Tártaro”. Ciemne oczy rzucają błyski, zacięta twarz wydłuża się niczym koński pysk, włosy to grzywa rumaka, uzda kołysze się w szaleńczym pędzie wokół szyi, która wysuwa się coraz dalej do przodu.

– Prim, zejdź już – prosi Nanny. – Za długo jeździsz. Jak nie przestaniesz, przyjdzie twój ojciec i założy ci wędzidło między zęby.

Dzieci boją się Harolda Carringtona. Mieszkają w innej części domu, ich królestwem jest nursery, widują rodziców tylko raz dziennie. Niekiedy dorośli wołają je na herbatę w salonie lub w bibliotece. Nie mogą się odzywać, póki ktoś nie zapyta. „Z cytryną czy z mlekiem?”, indaguje matka, trzymając w prawym ręku czajniczek Sheffield. Ma dziwny zwyczaj mówienia: „Ktoś tu właśnie poplamił sobie ubranie… Ktoś tu siorbie herbatę… Widzę tu kogoś z żałobą za paznokciami… Ktoś pokazuje palcem… Ktoś tu dzwoni łyżeczką o filiżankę… Ktoś tu się garbi przy stole…”. Cała czwórka rodzeństwa prostuje się jednocześnie. Leonora patrzy na służących, którzy przemykają niczym powiew wiatru – nie odzywają się do niej wcale lub tyle co nic. Zwracają się jedynie do francuskiej guwernantki, mademoiselle Varenne, niani i nauczyciela jej braci, który także i ją uczy katechizmu.

Dorośli pytają za to: „Jak ci idzie nauka? Możesz poczytać mi na głos?”. Dobre maniery wniknęły we wszystko: ściany, wielkie lustra, stołki, filiżanki z wrzącą herbatą, które koniecznie trzeba trzymać prosto w drodze do ust, portrety przodków niezdolnych do choćby jednego porozumiewawczego mrugnięcia. Tutaj każda rzecz jest krucha, trzeba uważać, gdzie stawia się stopy, być ostrożnym.

– Leonoro, możesz mi powiedzieć, jakie postępy poczyniłaś w nauce? – Harold patrzy na nią z uśmiechem. Cieszy go jej bystrość. Zdumiewa, że Leonora poddaje osądowi słowa dorosłych. Przygląda się córce biegającej po korytarzach Crookhey Hall, uważa, że ma wiele wdzięku. Nie poskąpi na nią pieniędzy ni wysiłków.

Lekcje ciągną się bez końca, jedna za drugą, niczym paciorki różańca. Dwa razy na tydzień grubasek Mr Richardson torturuje Leonorę grą na pianinie. Długie palce dziewczynki obejmują oktawę, dlatego też maestro zapewnia Maurie, że jej córka może w przyszłości zostać wybitną pianistką. Ilekroć Richardson pochyla twarz nad klawiaturą, spadają mu z nosa malutkie binokle, a Leonora chowa je i trzyma, póki nauczyciel nie ubłaga jej, by oddała zgubę. Potem przychodzi pora na szermierkę i balet, które są do siebie podobne: trzeba odskakiwać do tyłu, do przodu i trafiać do celu. Wolałaby biegać po ogrodzie z braćmi, niż uczyć się szycia i haftu, wciąż kłuje się igłą po opuszkach ze złości, że nie pozwalają jej wyjść.

Całe prawe skrzydło domu należy do dzieci. Harold i Maurie powierzyli je guwernantce i opiekunce. Mademoiselle Varenne je obiad z rodzicami, ale irlandzka niania towarzyszy dzieciom dniem i nocą. Kochają ją za to. Dzieci najchętniej odesłałyby mademoiselle Varenne z powrotem do Francji z jej Marsylianką i całą resztą. Wiedzą, że i tak w końcu wyjedzie, Mary Kavanaugh nigdy. Choć jest mała i szczupła, miło wesprzeć się na jej ramieniu lub złożyć głowę na podołku. Magnetyzuje ich swoimi opowieściami o maleńkich stworkach, sidhach.

– Nanny, dlaczego nie mogę ich zobaczyć?

– Bo mieszkają pod ziemią.

– To krasnoludki?

– Duchy, które przybierają cielesną postać i wychodzą na powierzchnię.

– Ale dlaczego żyją ukryci pod ziemią?

– Ponieważ z Hiszpanii przybyli Celtowie pod wodzą Mileda i podbili Irlandię. Wówczas sidhowie zstąpili do wnętrza Ziemi i zajęli się magią.

– Gdyby sidhowie byli malutcy, mogłabym ich zobaczyć, ja wszystko widzę, Nanny.

– Nikomu nie udało się zobaczyć tego, co najmniejsze, Leonoro, nawet naukowcom przez ich mikroskopy: „Big fleas have little fleas / upon their backs, to bite them. / Little fleas have lesser fleas / so on ad infinitum”.

Sidhowie skaczą po stole, przy którym Leonora odrabia lekcje, wchodzą do wanny, gdy się kąpie, do łóżka, kiedy idzie spać. Leonora mówi do nich po cichutku: „Pójdziemy razem do ogrodu, chodźcie ze mną”, „Mademoiselle Varenne to zaraza, pomóżcie mi przed nią zwiać”, „Mamy już dosyć tych jej imiesłowów biernych i trybu łączącego”. Tacy właśnie są Francuzi.

– Elle nous casse les pieds – mówi Leonora. – She’s breaking our feet – tłumaczy matce. – „Que tu voulusses, que nous fîmes, que vous fîtes” to odmiana w czasach, których nie używają nawet sami Francuzi. Właśnie, nawet Ludwik XVI już tak nie mówił.

Sidhowie okazują się lepszymi przyjaciółmi nawet od Gerarda. Oboje wchłonęli Jonathana Swifta, ale Gerard nie chce już bawić się w Liliputów ani prosić o audiencję u cesarza Blefuscu. Małe ludziki wychodzące z ziemi doradzają tylko Leonorze, Gerardowi już nie, on nie identyfikuje się z Alicją Lewisa Carrolla ani z Beatrix Potter niosącą pod pachą swojego Piotrusia Królika. To dobre dla dziewczynek. Sidhowie są najmądrzejsi w świecie, mądrzejsi nawet od wielkiej ryby w stawie, a to nie byle co, bo ryba wie wszystko. Dziewczynka staje nad brzegiem, a ryba zapewnia ją, że wszystko się ułoży; błyskają srebrne łuski na jej grzbiecie. Z pomocą Nanny, rzecz jasna.

– Mogę ci zadać pytanie, na które nikt nie umiał mi odpowiedzieć?

– Proszę bardzo.

– Kiedy umrze mój ojciec?

– Tego rzeczywiście nie wiem.

– Nanny, czemu musimy spać w nocy?

– Bo jest za ciemno, żeby dało się robić cokolwiek innego.

– Sowy to potrafią i nietoperze też. Zawsze chciałam spać, wisząc do góry nogami jak nietoperz.

– Owszem, to całkiem dobra pozycja, krew spływa do głowy – zgadza się Nanny.

W nocy Leonora się budzi.

– Na gałęzi jesionu siedzi nagi chłopiec i mnie woła.

Nanny wstaje i wygląda przez okno.

– Nie ma nikogo.

– Muszę po niego pójść, zamarznie w świetle srebrnej kuli.

– Jesion to największe i najpiękniejsze drzewo na świecie, jego korzenie sięgają morza, a gałęzie podtrzymują niebo. Podobnie jak dąb i głóg zamieszkują go wróżki, które nie zgodziłyby się na żadnego chłopca – mówi Nanny, siadając na brzegu łóżka, podczas gdy dziewczynka znów zasypia.

Sytuacja powtarza się, kiedy spacerują wokół Crookhey Hall.

– Widziałam chłopca, który wyciągał do mnie rączkę, taką bardzo małą, i już miałam mu podać dłoń, kiedy krzyknął i się rozpłynął.

– Nic nie widzę, Prim.

– Nie mów do mnie Prim.

– Jesteś wyniosła i sztywna, patrz tylko, jak wyciągasz szyję.

– Nie znoszę, jak mówisz do mnie Prim. Patrz, znów się pokazał, o tam. Właśnie się schował za drzewem.

Nanny szuka go wzrokiem i uśmiecha się do dziewczynki.

– Wygląda na to, że sidhowie cię lubią.

– Tak, chciałabym, żeby bawili się ze mną przez całe życie.

– Jeśli będziesz czytać, Prim, nigdy nie będziesz sama. Sidhowie dotrzymają ci towarzystwa.

W nursery dziewczynka maluje po ścianach, ale matka nie karci jej, bo sama także ozdabia wieczka szkatułek, które sprzedają na kiermaszach dobroczynnych. Maurie rysuje kwiaty, potem je koloruje, Leonora woli konie, dodaje coraz to nowe kucyki na białych ścianach. Maurie podziwia sprawność córki: „Doskonale ci wyszło”.

Kiedy Nanny pyta, jaka jest jej ulubiona zabawka, Leonora odpowiada:

– Najbardziej lubię Tártara. On nienawidzi ojca.

Gdy ją strofują, biegnie na swojego konika. Ilekroć Gerard nie chce z nią wyjść do ogrodu, dosiada Tártara i buja się, dopóki ktoś nie przyjdzie do nursery. Czasem pozbawiają ją deseru po obiedzie, ale bujanie Tártara zastępuje z nawiązką smak każdego czekoladowego ciastka.

Pociąga ją zapach gotowanych potraw, być może dlatego, że nie wolno jej wchodzić do kuchni. Tam w środku bulgocą na ogniu tajemnicze steak and kidney pie, roast beef i haddock. Stara i pożółkła kucharka czeka zgarbiona nad piecem, aż zagotuje się rosół. Jej córka, która służy za dziewczynę na posyłki, mówi jej, że jeśli źle się czuje, niech pójdzie się położyć, na Boga; ona może ją zastąpić bez najmniejszego problemu.

– W kółko się skarżysz, mamo.

– Uparta mulico! – krzyczy kucharka. – Ja tu się zwijam z bólu, a ty się nade mną nie ulitujesz!

– To idź się powieś! W okolicy drzew nie brakuje, a sznur jest tani.

– Powinnam cię była utopić zaraz po urodzeniu – odpowiada stara z twarzą wykrzywioną ze złości.

Czy ludzie mogą się tak do siebie odnosić? Leonora wchodzi w świat odmienny niż jej nursery. Inny jest też świat stajni, gdzie nie potrzebuje niczyjego pozwolenia, by dosiąść konia na oklep albo przytulić źrebaka, który strzyże uszami i parska na powitanie dziewczynki. W kuchni dominuje zapach baraniny. Gotująca się zupa ma w sobie wiele ze stajni, z obory, spichlerza, kompostu, przygody, grzywy na wietrze, której trzeba się uchwycić, by nie spaść. Jest też w niej wiele do odkrycia, ponieważ poza nożami szuflady mieszczą aromaty pochodzące bez wątpienia wprost z Mezopotamii.ROZDZIAŁ 2 MAŁA AMAZONKA

W nursery Leonora przeżywa na nowo historie, które opowiada Mary Kavanaugh i babcia ze strony matki, Mary Monica z Westmeath.

– Irlandia to szmaragdowozielony kwadracik wielkiej kapy, która okrywa Ziemię – mówi Nanny.

– A kto przykrywa Ziemię przed snem?

– Słońce. Słońce to kołdra ubogich. W Irlandii otula ich także gęsta mgła.

Carringtonowie przemierzają codziennie drogi Westmeath. Z mgły wynurzają się cienie, które się materializują: ptaki, owce, czasem jakiś lis, a nade wszystko konie, które tak kocha Leonora, pasterze zaganiający swoje stada. Czwórka dzieci wychodzi na spacery nawet podczas deszczu. „To święcona woda”, mówi Nanny, więc zamykają parasole, bo skoro woda dobrze robi sałacie i warzywom, dzieci dojrzeją w dżdżu jak owoce. Trawa kładzie się na ziemi, to jej prześcieradło. Leonora lubi obserwować, jak skłania się pod naporem wiatru, który łagodnie pochyla ją coraz bardziej, aż wreszcie źdźbła kładą policzek na poduszce. Ziemia jest tak słodka, tak posłuszna! Drzewa także uginają się na wietrze, a on niesie ich gałęzie po wzgórzach. Dzieci wracają w porze podwieczorku, z zarumienionymi, błyszczącymi policzkami, z włosami, na których perlą się maleńkie krople deszczu. Leonorę przepełnia cała hippiczna energia tej ziemi. „Naprawdę przypominasz klaczkę”, mówi babcia. Jej kroki brzmią tak donośnie, że pyta ją nawet, czy ma kopyta zamiast butów. „Ileż to źrebiczek kryje się w każdej twojej nóżce!” Najwspanialsza trasa spacerowa prowadzi do Belvedere, gdzie park i ogród zstępują niczym królewski dywan wprost do jeziora. Babcia jako pierwsza podnosi głowę:

– Co nam opowiecie dziś wieczorem?

Uwielbia historie o miłości: o trzech złotych jabłkach, których niebiańska muzyka rozbrzmiewa na wietrze; o Caer, dziewczynie, którą Aengus Mac Óg zobaczył na brzegu jeziora zmienioną w łabędzia.

Opowiada też, że Noe nie chciał zabrać hieny do Arki, ponieważ żywiła się padliną i wyła, przedrzeźniając ludzki śmiech. Jednak po potopie wilk skrzyżował się z panterą i hiena narodziła się ponownie. Leonora ma obsesję na punkcie tego zwierzęcia. Niektóre średniowieczne legendy mówią, że hiena ma w oczach dwa kamienie; jeśli ktoś ją zabije, wyjmie je i włoży sobie pod język, zobaczy przyszłość.

– Ty jesteś Celtem, masz gorącą głowę, masz mój upór. Może saksońska krew też dojdzie u ciebie do głosu i staniesz się wyrachowana – mówi babcia, Mary Monica Moorhead.

Pat zaprasza dwóch kolegów, równie jak on nieokrzesanych, synów pastora Prince’a. Wspólnie przywiązują Leonorę do drzewa w charakterze żywej tarczy i nabijają strzałami niczym świętego Sebastiana.

Ojciec chodzi do klubu z innymi dżentelmenami, palą papierosy i roztrząsają kwestię, kogo jeszcze można by przyjąć. Tam, przed kolacją w domu, wypija swoją codzienną szklaneczkę whisky. Jej matka przyjmuje wizyty i sama także je składa. Wychodzi wcześnie, mówiąc na pożegnanie: „Bądźcie grzeczni, idę na kiermasz dobroczynny. Jeśli wrócę wcześnie, przyjdę powiedzieć wam dobranoc”.

Dziewczynka wchodzi bez pukania do ojcowskiej biblioteki. Nikt nie ośmiela się otwierać drzwi tego pokoju o wąskich oknach sięgających sufitu, pełnego hebanowych mebli i wyciszających kroki perskich dywanów.

– Wszyscy mnie nienawidzą, bo jestem dziewczynką. Kiedy mam lekcje, moi bracia się bawią.

– Nie możesz się bawić jak chłopak – odpowiada Harold Carrington.

– Moi bracia i ich okropni koledzy mówią, że dziewczynkom nie wolno robić tego samego co im. To nieprawda, bo ja potrafię tyle co oni. Umiem uderzyć równie mocno jak Gerard, a konie, smoki, krokodyle i nietoperze rysuję lepiej niż Pat.

– Co to za koledzy?

– Synowie pastora Prince’a, którzy opowiadają najbardziej paskudne żarty, jakie w życiu słyszałam.

– Jak chcesz, możesz pójść ze mną na curling – proponuje Harold pod wrażeniem siły charakteru córki.

– Nie podobają mi się płaskie kamienie ani kije do curlingu. Chcę, żebyś mnie wysłuchał. Mam trzech braci, którzy robią, co chcą, tylko dlatego, że są chłopcami. Kiedy urosnę, zetnę włosy i wysmaruję sobie policzki twoim olejem do włosów, żeby wyrosła mi broda. Pat ma wąsy i w szkole Stoneyhurst przezywają go „Wąsik”. Gdy raz tak na niego powiedziałam, to zaraz mi przyłożył.

– Ukarzę go.

– Daj mi skończyć, tato. Jako jedyna muszę godzinami ćwiczyć na pianinie, myć się codziennie, co chwila się przebierać i wciąż za wszystko dziękować.

– Leonoro, wychowanie dziewczynek różni się od wychowania chłopców. Was trzeba wychowywać tak, byście umiały sprawiać przyjemność.

– Nie chcę sprawiać przyjemności! Nie chcę podawać herbatki! Jedyne, czego w życiu pragnę, to być koniem!

– Daj spokój… Klaczką też nie możesz być. Możesz być tylko sobą.

– Mama powiedziała, że mam tak podły charakter, że zostanę wiedźmą, zanim skończę dwadzieścia lat.

– W tym przypadku twoja matka się myli. Masz charakter, w tym jesteśmy do siebie podobni.

– Tato, mogę się cała pokryć zmarszczkami, nim skończę dwadzieścia lat, to dla mnie bez znaczenia. Ale chciałabym chodzić nad staw, kiedy tego zapragnę, rozmawiać z dużą rybą i wspinać się na drzewa jak moi bracia.

Harold Carrington przygląda się córce, siedząc za biurkiem na swoim wysokim krześle. „Moja krew – myśli. – Carringtonówna do szpiku kości”.

Podczas poobiedniej kawy mademoiselle Varenne oświadcza, że mała Carringtonówna żywotnością bije swoich trzech braci na głowę, trudno nad nią zapanować. Harold Carrington podnosi wzrok znad „Timesa” i odpowiada, że jego córka spożytkuje nadwyżki energii na jazdę konną.

Jej kucyk Black Bess ani myśli galopować. Leonora krzyczy: „Gee up, Bessie!” i nagle Black Bess podrywa się do biegu, mimo że wcześniej nie chciał nawet truchtać. W nocy śni jej się, że grubiutka Black Bess wygrała Grand National. Upaja się wizją swojego kucyka, tak słodkiego i krąglutkiego, wyprzedzającego Flying Foxa. To nie byle co, bo Latający Lis jej dziadka nigdy nie przegrał żadnego wyścigu.

– Tato, proszę, daj mi innego konia. Jestem już wystarczająco duża, Black Bess nigdy nie pobiegnie tak, jak bym chciała.

Jej nową klaczą zostaje Winkie. Na niej uczy się brać przeszkody. Pewnego ranka koń nagle zatrzymuje się przed płotkiem, Leonora spada, zwierzę ją przygniata.

– Tym razem nic ci się nie stało, ale najwyraźniej to nie jest wierzchowiec odpowiedni dla ciebie.

– Uwielbiam Winkie, tato.

Stajenny ukrywa przed Maurie, że jej córka bierze klacz ze stajni i jeździ na niej co chwila. Z początku trzymała się grzywy, teraz już nie. „Stanowimy jedność”, tłumaczy matce. Gdy przestaje galopować, rzuca się na plecy, kładzie głowę i barki na końskim zadzie i patrzy w niebo. Maurie używa damskiego siodła. Matka z córką razem wyprawiają się na przejażdżki, w takich chwilach Leonora kocha ją jak źrebak klacz. „Pięty niżej”, mówi Maurie. „Nie odrywaj pośladków od siodła”. Zawracają galopem i nagle, bez jednego słowa wyjaśnienia, Leonora kieruje Winkie do jeziora. Matka zatrzymuje się oniemiała. Leonora wyjeżdża na drugim brzegu, bryzgając wodą na wszystkie strony.

– Czemu to zrobiłaś? Jesteś cała mokra.

– Winkie chętnie pływa, a ja lubię patrzeć, jak przebiera nogami w wodzie.

– To ty jesteś narowistą klaczką, nie ona. Czemu popełniasz takie szaleństwa?

– To nie szaleństwo, to eksperyment. Nigdy nie eksperymentowałaś, mamo?

Leonora jest najbardziej zbuntowana z czwórki rodzeństwa. Taką ma naturę, ale swoje robi także jazda konna, podczas której czuje się wolna jak ptak. Rusza galopem i zaraz przytrafia się jej to samo co z porridge’em: dociera do głębi. Jej klacz ma długie kości, jak ona, sierść lśniącą tak samo jak włosy Leonory. Galop uwalnia Leonorę od strachu przed dorosłymi, którzy wciąż czegoś wymagają.

– I am a horse, I am a mare – oświadcza każdemu, kto tylko zechce jej słuchać.

Gerard ją rozumie.

– Jesteś nightmare, senną zjawą. Nocą słyszę stukot twoich kopytek na podłodze, widziałem, jak wypadasz galopem przez okno. Całe szczęście, że nie jesteś tą zjawą tak naprawdę, bo wtedy odeszłabyś na zawsze.

Leonora spóźnia się na posiłki.

– Wybaczcie, koń mnie zatrzymał, chciał mi pokazać swój skarb.

– Konie nie mówią – ucina Harold Carrington.

– Do Leonory mówią – broni siostry Gerard. – Widziałem, jak trącają ją chrapami w ramię i pytają, jak się miewa.

– Nie pleć! Starczy już tych bzdur! – Harold wypuszcza widelec.

W dniu polowania foxhounds kotłują się w psiarni. Niecierpliwią się do szaleństwa, ujadają, drapią i patrzą błagalnie złotymi oczami. Wracają mokre, z wywieszonym językiem, spryskują podłogę spienioną śliną. Nim na nowo ktoś zamknie je w psiarni, wprowadzane przez nie zamieszanie rozwesela dom. Konie mają swojego stajennego, psom także przydzielono opiekuna, który umie odpowiedzieć na wszystkie pytania zadawane przez Leonorę. Co jedzą? Jak spały? Jak urodzą się szczeniaki? Jak iska im pchły? Psy obskakują go dokładnie tak samo jak myśliwi Carringtona – on częstuje gości sherry lub whisky, a ci machają ogonami i śmieją się krótkimi szczeknięciami.

Po polowaniu całymi dniami utrzymuje się zapach stajni, zwierzęcej sierści, ziemi, potu i krwi.

Harold poluje na bażanty, setki dzikich kaczek, przepiórki, zające i tysiące kuropatw. Potem pojawiają się one na pogrzebowych bankietach przeistoczone w pasztety, paszteciki, musy, sztufady. Martwym spojrzeniem przepiórki zaświadczają o potędze ojcowskiego przemysłu chemicznego, który nie bez powodu zwie się „Imperial”. Harold także jest cesarzem, wbija nóż w mięso. Wydaje rozkazy: niech przyniosą, odstawcie na górę, połóżcie, zróbcie, otwórzcie, przyprawcie. Leonorę do mdłości doprowadza myśl, że polowanie kończy się na jej talerzu. Pewnej nocy przyśniło jej się, że po obudzeniu znalazła na swoim brzuchu zakrwawionego martwego królika.

Harold Carrington nie wie, że za jego plecami lis się śmieje, wilk, zezując, zagląda przez drzwi, jeleń przechodzi przez stół, kuropatwy tańczą, trzymając się za skrzydła; to już nie są upolowane zwierzęta, już nie trupy. Zwierzęta wygrały potyczkę i za nic mają strzelby, za nic foxhounds zipiące z wywalonymi jęzorami.

– Psy są rasowe, dzieci także – chwali się guwernantka przed Mary Kavanaugh, która rozumie ją jedynie połowicznie.

– Ja tam widzę, że dzieci zadają się z pierwszym lepszym: z psami, kotami, kaczkami, gęśmi, co wyciągają szyje, gdy idą przed siebie, kołysząc się na boki. Lepiej by zrobiły, gdyby poświęciły więcej uwagi łacinie i grece. Mniej bajdurzeń, a więcej rozsądku, nie proszę o zbyt wiele! Wiedza to synonim precyzji, a te dzieci chodzą jak nieprzytomne.

– Sęk w tym, że zwierzęta przemawiają do nich nawet wtedy, gdy im bardzo spieszno.

– Nanny, to pani jest odpowiedzialna za to szaleństwo.

– Ja osiągnęłam poziom, który dla pani nigdy nie będzie dostępny, mademoiselle. Poruszam się w wymiarze astralnym.

– W to akurat nie wątpię.

– Problem w tym, że jest pani Francuzką, a Francuzi przywiązują nadmierną wagę do materii. „Merde! Merde! Shit! Shit!”

Jeden z jezuickich preceptorów Patricka, ojciec O’Connor, zjawia się w niedziele, by odprawić mszę w kaplicy Crookhey Hall. Uczestniczą w niej także niektórzy sąsiedzi i goście. Choć Harold jest protestantem, a jego jedyne credo stanowi praca, Maurie narzuca swój katolicyzm. Zresztą duchowny jest inteligentny. Po mszy zapraszają go na kolację. Wtedy proponuje:

– Chodźmy popatrzeć w niebo, tu na północy doskonale widać spiralną galaktykę Andromedy. Można podziwiać także inne gwiazdozbiory.

Na twarzy Leonory odbija się światło najjaśniejszej gwiazdy: Oriona. „Patrz, tam widać Wenus”. Planety wirują wokół dziecięcych głów. Na nieboskłonie na północ od Anglii bez problemu da się dojrzeć świetlny krąg Andromedy.

– Nie pierwszy raz widzę tę spiralę, znam ją ze snów – stwierdza Leonora.

– Granica dzieląca świat rzeczywisty od nierzeczywistego jest bardzo cienka – odpowiada ojciec O’Connor.

– U nas w domu mówią, że od kiedy skończyłam dwa lata, mam wizje, i nikt mi nie wierzy prócz Nanny i Gerarda.

– A Pat?

– Pat wszystko wie najlepiej, ale fakt, że uczy się w Stoneyhurst, jeszcze nie gwarantuje, że jest inteligentny.

– Są ludzie, którzy w snach widzą, co ich czeka.

– Nie mam pojęcia, co mnie czeka, za to wiem doskonale, czego nie chcę robić.

– Czego zatem nie chcesz robić, Prim?

– Niech ksiądz nie mówi do mnie Prim, nie znoszę tego. Nie chcę robić tego co wszyscy.

– Tak, już słyszałem, że jesteś krnąbrna.

Ojciec O’Connor odwiedza ich nie tylko z powodu niedzielnej mszy, także dlatego, że dziewczynka, jako jedyna spośród czwórki rodzeństwa, intryguje go.

– Bardzo źle sypiam podczas pełni księżyca.

– Dlaczego?

– Bo to wilczyca – wtrąca Gerard. – Nie słyszał ojciec, jak wyje do księżyca?

– Pewnej nocy zobaczyłam plamę na dywanie, a ponieważ nie pamiętałam, by coś się tam wylało, podniosłam wzrok i blask księżyca położył się u mych stóp. Czy to prawda, że w księżycu kryje się czternaście tysięcy przekleństw? Widziałam kiedyś, jak księżyc utonął w jeziorze. Czy na księżycu jest woda, ojcze O’Connor?

– Tam, gdzie jest woda, jest życie.

– Ale jest tam czy nie?

– Zdaje mi się, że jak dotychczas naukowcy jej tam nie znaleźli.

Dziewczynka zaskakuje go. Dociekliwość to, zdaniem księdza, największa cnota, podobnie jak poznanie jest owocem pragnienia. Któż wie, dokąd zaprowadzi ją to wizjonerskie usposobienie?

– Księżyc to pustynia usiana kraterami – oświadcza Pat.

Nie wiadomo, od której strony ugryźć małą Leonorę. Ci, którzy ją znają i z nią przebywają, nigdy nie wiedzą, co też wpadnie jej do głowy. Z reguły jest poważna, dlatego ojciec O’Connor lubi patrzeć, jak się uśmiecha, słyszeć jej śmiech. Dziewczynce udaje się go przekonać, że rasa ludzka w niczym nie przewyższa końskiej.ROZDZIAŁ 3 GRÓB BOŻY

Harold Carrington wzywa córkę do biblioteki.

– Postanowiliśmy z matką wysłać cię do szkoły przy klasztorze.

Dziecko nie ma nic do gadania. Kiedy dorośli podjęli decyzję, wskazują drzwi palcem: „Do klasztoru” i pozbywają się go.

– Wkładamy więcej trudu w wychowanie ciebie jednej niż wszystkich twoich braci razem wziętych – tłumaczy Maurie. – Kto jest surowy względem dzieci, wychowuje je; kto im ustępuje, przyczynia się do ich zepsucia – dodaje po chwili słodszym tonem.

Zakon Grobu Bożego zajmuje pałac wybudowany przez Henryka VIII w Newhall, w mieście Chelmsford w Essex, więzieniu Oscara Wilde’a.

Długa sypialnia budzi nieufność. Okna są wąskie i nikt nie może przez nie wyglądać, o ile nie wejdzie na krzesło, a krzeseł nie ma, z wyjątkiem jednego dla nadzorczyni, która siedzi na nim chyba od dziesiątego wieku przed Chrystusem. Wzdłuż obu bocznych ścian zasłony z tkaniny przypominającej linoleum oddzielają łóżka o cienkich materacach i twardych poduszkach. Pierwszą czynnością po przebudzeniu jest wylanie zawartości nocnika.

– Nie narzekajcie. My, nowicjuszki, śpimy na desce wprost na podłodze, a w Wielkim Tygodniu pościmy ku chwale Pana Jezusa i nosimy koronę cierniową. Spójrz tylko, jakie mam blizny – mówi nowicjuszka do Leonory.

– Cisza! – woła matka przełożona.

Co można zrobić z ciszą? Z początku Leonora połyka ją haustami. W Crookhey Hall rozmawiała z Gerardem i Nanny. Teraz wie już, że cisza oznacza samotność.

Po wejściu do refektarza rzucają się w oczy długie jak sam Wielki Post ławy. Siostry w kornetach i fartuchach szybko podają posiłek. Matka przełożona siada u szczytu stołu i czyta na głos fragment Pisma Świętego. Słychać jedynie skrobanie łyżek o dno głębokiego talerza. Całe szczęście, że siostry załatwiają sprawę tak szybko, bo przebywanie w refektarzu to prawdziwa udręka!

– Widziałam właśnie gryfa.

– Tu nie ma gryfów – denerwuje się zakonnica.

– Owszem, są, w rogach kaplicy… Może to ojciec Carpenter, pół lew, pół orzeł.

Siostry kurczą się pod swoimi czarnymi habitami, przypominają Leonorze zad dzika.

Podczas lekcji słyszy, że przed Mojżeszem rozstąpiło się morze, a Jozue zatrzymał słońce, nim dotarło do zenitu. Myśli: „Mogę zrobić to samo”. Prawa kosmiczne stanowią część jej życia.

– Będziemy musiały obciąć ci włosy.

– Nie.

– Twoja próżność ma w nich pożywkę.

Hebanowe loki spadają na posadzkę, Leonorze łzy ciekną po policzkach, próbuje otrzeć je kosmykiem włosów, jak miała to dotychczas w zwyczaju, ale nawet najdłuższy jest już na to za krótki. Zakonnicy robi się jej żal.

– Ładnie ci w tej fryzurze.

– Wyglądam strasznie.

Gdzie jesteś, jezioro Windermere? Gdzie jesteś, Nanny?

Święci i męczennicy z kaplicy to fantastyczne stwory, które przefruwają z jednego piedestału na drugi. Lew gotów pożreć w rzymskim Koloseum jedną z pierwszych chrześcijanek zatrzymuje się wobec siły jej spojrzenia i zamiast zjeść ofiarę, rzuca się przed nią na ziemię i płacze z żalu. Figura Świętego Patryka otwiera ramiona, Święta Urszula płacze łzami z morskiej wody. W klasztorze krążą plotki, że do jednej z zakonnic dostęp ma wyłącznie ksiądz biskup. To stygmatyczka, co roku w Wielkim Tygodniu na stopach i dłoniach otwierają się jej rany po gwoździach, a z boku sączy się ciemna, lepka krew.

Rozpalona uwielbieniem dla świętych Leonora spędza w kaplicy długie godziny; z zamkniętymi oczyma klęczy przed ołtarzem. Jest głęboko przekonana, że jej stopy nie dotykają już ziemi, unosi się.

Zaciskając powieki, oświadcza matce przełożonej: „Matko, przed chwilą lewitowałam”. Zapewnia, że nocami słyszy, jak rosną rośliny, widziała ponadto, jak w chrzcielnicy ze święconą wodą pływał na tratwie maleńki tygrys.

– Jeżeli wstąpię do zakonu i złożę śluby, zostanę świętą?

– Wykluczone, by tak fantazjująca i nieposłuszna jak ty dziewczynka została świętą!

– Inspiruje mnie Joanna d’Arc, płonę jak ona.

– Te słowa dyktuje ci pycha.

Dziewczynka przeraża wielebną matkę, jej zachowanie burzy gładką powierzchnię jej przekonań. W odróżnieniu od innych Leonora ociąga się z wykonywaniem poleceń, jakby była nieobecna duchem. Potem nagle recytuje swoje modlitwy głuchym głosem, kończy później niż wszyscy, a jej finałowe amen niesie się echem między witrażami. W jakim świecie ona przebywa? Nieoczekiwanie przerywa ciszę niezrozumiałymi wypowiedziami. „Do kaplicy weszło właśnie dziewięćdziesiąt dziewięć koni przebranych za owce”, oświadcza. „Udawajmy, że jesteśmy pasterkami”.

Matka przełożona unika jej. Leonora przemyka się chyłkiem, jest nieuchwytna, lekka jak duch, nigdy nie słychać, że nadchodzi. Matka Teresa przygląda się, gdy dziewczynka biega po ogrodzie, klęka w kaplicy. Wolałaby, żeby stąd zniknęła. Kiedy zakonnica w refektarzu czyta na głos żywot Jezusa, Leonora nie odrywa od niej wzroku, zapomina o jedzeniu lub przerywa całkiem bez związku z czytanym fragmentem: „Chrystus był człowiekiem czy krzyżem?” albo „Czemu służy umartwienie?”.

– Powinna jak najszybciej stąd odejść! Rodzice przysłali ją tu, by się zmieniła. Ale jak może się zmienić, skoro zaszła już tak daleko w swoich ekscentrycznych nawykach?

Koleżanki także jej nie lubią, jest pariaską, nie rozumie, co to przynależność do wyższej klasy ani zdobywanie wykształcenia w brytyjskim klasztorze, który formuje uprzywilejowane dziewczęta. Leonora nie bierze udziału we wspólnych pracach, nie bawi się na przerwie. Niektóre dziewczynki widziały, jak rozmawia sama ze sobą. Płomienny temperament sprawia, że trudno z nią wytrzymać. Jej oczy to dwa czarne kozły, a może czarne koty albo gotowe do ataku byki. Opowiada o dziwnych rzeczach, chowa się po kątach, żeby rysować w swoim zeszycie postaci zwierząt o ludzkich twarzach. Jej dziki i konie patrzą zaczerwienionymi oczyma nakreślonymi krwistym tuszem, który sama przygotowuje. Parę razy wspomina, że nie boi się czarownic ani duchów. „Leonora jest opętana, zaprzedała duszę diabłu”. W klasztorze więcej się mówi o szatanie niż o Jezusie Chrystusie.

Dawniej, w Lancashire, wiedźmy płonęły na rynku na stosach. W swoim odosobnieniu zakonnice są oblubienicami Pana Boga, Jezusa Chrystusa, Ducha Świętego lub w ostateczności Świętego Józefa. Żyją w klauzurze niczym nawiedzone. Witają świt z podkrążonymi oczami. Jedzą to samo co dziewczynki. Leonora wie o tym, bo widziała, że matce furtiance został kawałek szpinaku na zębach. Czasem spod kornetu wysuwa się kręcony loczek. A więc mają włosy? W porze modlitwy na Anioł Pański śmierdzą potem. Ich gospodarne palce wieńczą czarne paznokcie. Jakie też mają paznokcie u nóg? Pełna nieufności Leonora unika ich, podobnie zresztą jak koleżanek. Woli sidhów. Jest ich wspólniczką, doradza małym psotnikom zabawę paciorkami różańca przytroczonego do paska zakonnic, pociąganie ich za welony lub rozwiązywanie sznurówek przy butach. Jutro posolą konfiturę przeznaczoną na śniadanie.

– Matka przełożona cuchnie capem.

– Bo diabeł to czarny kozioł.

Leonora chętnie zaprzyjaźniłaby się z jakąś bystrą dziewczynką, ale nie udaje jej się takiej znaleźć.

Poczucie inności to jej sekret.

– Cisza!

Cisza to matka introspekcji. Lub marzeń.

W porze medytacji wiele dziewcząt śpi jak zabite.

Rzeczy niepowszednie niepokoją. Leonora potrafi pisać obiema rękami, a lewą ręką także od tyłu. W dzieciństwie guwernantka próbowała przywiązywać jej ramię. Używa obu półkul mózgowych, bierze ołówek prawą ręką i rysuje, potem powtarza wszystko lewą, i to nawet lepiej. Zakonnice patrzą na nią jak na dziwadło. Kiedy była bardzo mała, Nanny powiedziała jej: „Bardzo niewielu ludzi to potrafi, to dar, ty w dodatku robisz to sprawnie i pewnie, nie mylisz się”. Według zakonnic Leonora jest nie tylko zbuntowana, lecz cierpi na jakieś zaburzenia umysłowe, nikt przecież nie pisze i nie rysuje obiema rękoma.

W XVII wieku Lancashire było ośrodkiem czarnej magii. Wszystko tu pokrywała zawsze czarna warstwa sadzy, neolityczne głazy zaświadczały o pogańskiej przeszłości. Poślubione Belzebubowi wiedźmy ze swojej wieży zamieniały ludzi w świnie lub wilki. Na ziemi od dawien dawna spoczywały ułożone ze znaczonych hieroglifami kamieni mistyczne kręgi, a w Pendle Hill któregoś poranka odkryto ciała dwunastu powieszonych osób oskarżonych o czarną magię, to fakt historyczny. Po dziś dzień mroczna sylwetka wieży wznosi się nad Lancashire, a ludzie powiadają, że z lochów, gdzie skazańcy czekali na śmierć, wciąż dochodzą krzyki i lamenty.

Matka przełożona uważa, że małą Leonorę należy wydalić. Upewnia się co do tego w dniu, kiedy zapada na grypę, a Leonora posyła do niej wiadomość, że w jej oknie usiadła pliszka, aby uprzedzić ją o śmierci zakonnicy: „Czcigodna matko, zostało matce tylko kilka dni życia”.

– Dziecko, matka przełożona oczekuje cię w swoim gabinecie.

– Nie umarła?

Spowiednik i zakonnice z Zakonu Grobu Bożego postanawiają usunąć ją ze szkoły. Leonora wysłuchuje ich werdyktu z wysoko uniesioną głową, tak jak uczyniłaby to jej klacz Winkie.

„Pańska córka zachowuje się dziwacznie, a ponadto nie zdołała się zaprzyjaźnić z żadną uczennicą, dlatego też nie może pozostawać dłużej w naszej społeczności”, mówi matka przełożona Haroldowi Carringtonowi.

– Nieznośna dziewucha z ciebie – irytuje się ojciec.

Leonora jest kartką papieru na wietrze, wypali się, nikt nic nie może dla niej zrobić, ani matka, ani ojciec nie zapobiegną strawieniu przez wewnętrzny płomień.

Dzięki interwencji biskupa Lancaster, który bywa na herbatce u państwa Carringtonów, Leonora zostaje przyjęta do innego klasztoru katolickiego, do szkoły St. Mary’s w Ascot. Także i tam siostry są zwolenniczkami cierniowej korony.

Pod czarnymi welonami sączy się krew.

Maurie prosi o osobny pokój dla córki i nie zdając sobie z tego sprawy, odsuwa ją w ten sposób od innych.

Nauczycielka wskazuje jej ławkę w głębi klasy, z podwyższenia katedry pyta nową uczennicę:

– Carringtonówna, co robisz?

– Rysuję konie.

Natychmiast przesadza ją do pierwszego rzędu i nie spuszcza jej z oka.

– Dlaczego koniecznie próbujesz być inna? – karci ją matka przełożona.

– Bo ja jestem inna.

Nauczycielka się skarży: „O wszystkim zapomina, wszystko ją rozprasza, zarówno podczas pracy, jak i zabawy. Nagle się zatrzymuje i nie ma sposobu, żeby ściągnąć ją z powrotem na ziemię”.

– To ta irlandzka krew. Irlandia to kraj kretynów i marzycieli – odpowiada matka przełożona.

Patricia Paterson, kuzynka Leonory i uczennica St. Mary’s, woli inne dziewczynki. „Jestem przeciwna wszelkiej dyscyplinie”, mówi do niej Leonora. „Bo ty się nie chcesz dostosować, szłoby ci dużo lepiej, gdybyś postępowała tak jak ja: słuchała się”. Na odgłos muzyki twarz Leonory łagodnieje, dźwięk organów z kaplicy otula ją, dziewczynka zapomina o wszystkim innym; dobrze gra na pianinie, zakonnice próbują więc kształcić ją w tym kierunku i wcielić do chóru. W odpowiedzi Leonora wyciąga skądś piłę i wydobywa z niej żałosne dźwięki. „To moje skrzypce”, wyjaśnia dyrektorce chóru, a ta nie zgadza się, by dała koncert, o który prosi. „Czuję się częścią muzyki, dajcie mi farby, dajcie mi pędzle, zostawcie mnie w spokoju”, broni się, patrząc czarnymi oczyma, które teraz przypominają sztylety. „Jesteś obłąkana”, wnioskuje nauczycielka.

Leonora nie zamierza się podporządkować, nadal pisze lewą ręką i od tyłu.

Pali papierosy schowana w sztucznej grocie Najświętszej Panienki z Lourdes, jedna z nowicjuszek donosi o tym matce przełożonej.

– A więc pozostajesz we władaniu nałogu – konstatuje ta ostatnia.

– Od kiedy skończyłam jedenaście lat.

– U ciebie w domu o tym wiedzą?

– Tylko Nanny. Powiedziała mi, że jeśli nie przestanę, każdy kominiarz, który zapuści się do mojego gardła, cały uwala się sadzą.

– Skąd bierzesz papierosy?

– Mój tata ma całą skrzynkę.

Przed upływem roku wyrzucają ją znowu. Patricia Paterson odprowadza ją do bramy. „Z tą piłą to już przesadziłaś”.

Leonora ma dziesięć lat, kiedy Carringtonowie przeprowadzają się z całym dobytkiem i z Nanny do Hazelwood, domu mniej okazałego niż Crookhey Hall, owiewanego przez słoną morską bryzę. Nie ma już tylu ciemnych przejść i korytarzy co w Crookhey i nie można bawić się z Gerardem w duchy, jednak woń morza warta jest każdej ceny. Salon w Crookhey był imponujący, w jednym z kątów stała kądziel. Było tam mnóstwo luster i lanc, ale najbardziej przykuwała wzrok zbroja, która teraz także strzeże nowego salonu w Hazelwood. Kiedyś Leonora wdrapała się z Gerardem na dach Crookhey i zobaczyli całą Wielką Brytanię. Tu, w Hazelwood, mogą się tylko zastanawiać nad przeznaczeniem trzech wielkich ciemnych łuków pod sklepieniem, które nie prowadzą donikąd.ROZDZIAŁ 6 DEBIUTANTKA

Wracają do Hazelwood. Relacja z podróży, jaką Maurie zdaje Haroldowi, wydaje się Leonorze równie powolna jak weneckie kanały.

Próbuje przekonać matkę, by pozwoliła jej studiować malarstwo w Londynie.

– To głupi i próżniaczy pomysł, powinnaś czekać na swoją przyszłość w domu.

– Czekać?

– Nie ma nic złego w malowaniu – mówi. – Ja sama maluję szkatułki na kiermasze dobroczynne. Twoja ciotka Edgeworth pisała powieści i przyjaźniła się z Walterem Scottem; ale za nic w świecie nie powiedziałaby o sobie, że jest „artystką”, to by było źle widziane. Artystki prowadzą się niemoralnie, żyją po mansardach na kocią łapę. Zostałaś wychowana w luksusie i w życiu nie zdołasz się przyzwyczaić do mieszkania w jakiejś klitce. Tańczyłaś w salach z kryształowymi żyrandolami, a teraz miałabyś zamiatać podłogę w sieni? Poza tym kto ci broni malować tutaj? W ogrodzie jest wiele pięknych zakątków.

– Chciałabym malować akty, a tu nie ma modeli.

– Dlaczego nie? – przekonuje Maurie. – Każdy, kto zdejmie ubranie, staje się modelem.

Leonora obgryza paznokcie. Jej jedyną ucieczką jest jazda konno.

– Teraz jesteś już gotowa na pałac Buckingham i prezentację na dworze króla Jerzego V – oświadcza ojciec.

Diamentowa tiara Maurie ma wylądować na głowie Leonory.

– Nie założę tej korony, jest śmieszna.

– Masz prześliczną suknię, do której tiara pasuje idealnie, powinnaś pokazać trochę rodzinnych klejnotów.

– Jest bardzo ciężka, nie chcę jej. Czemu nie kupisz mi płaszcza ze skóry goryla albo osła? Takie coś nosiłabym z przyjemnością.

Maurie obraża się, a Leonora trzęsie się ze złości.

– Powinnaś być nam wdzięczna. Gdybyś była brzydka i tępa, nie przedstawialibyśmy cię na dworze – próbuje załagodzić ojciec.

– To szkoda, że nie jestem.

– Nie wiesz, co mówisz.

– Załóż mi worek na głowę, pójdę w nim do pałacu Buckingham. Ja chcę malować.

– Leonoro, tam będą na ciebie patrzeć jak na kobietę, a nie jak na malarkę, którą chciałabyś zostać. Te plany to bzdura.

– Bzdurą jest to, kim chcę być w życiu, ojcze?

Leonora prowokuje ojca, który emanuje autorytetem.

– Czy gdybym była hieną, też musiałabym iść na ten bal?

– I tak przedstawiłbym cię na dworze – ucina Harold Carrington.

– No to mam nadzieję, że zmienię się w hienę i będę warczeć, pryskać śliną, zmienię płeć i będę się śmiać tuż przed tronem.

Przedstawienie na dworze to zaszczyt, usankcjonowanie dobrego urodzenia, świadectwo czystości krwi, przynależności do elity. Młodzi ludzie znajdują oparcie w swoim drzewie genealogicznym, wybranych jest niewielu. Nawet członkowie rodziny muszą przejść przez drobne sito, zasady dopuszczenia należą do nader rygorystycznych. Zaproszenie do pałacu Buckingham to kamień milowy w życiu.

Naprzeciw podwyższenia debiutantki oczekują na króla, królową i książęta. Stoją na dole. Z góry z surową życzliwością spogląda na nie cały dwór. Do sali wkracza para królewska, a kwiat dziewcząt pochyla się w ukłonie ćwiczonym od wielu dni; niepodobna, by kwiat ten okazał się kwiatem kalafiora i potoczył na posadzkę, gdy potknie się jakaś krągła niezdara z wachlarzem w dłoni.

Kolejno wyczytywane są ich imiona, dziewczęta wychodzą na estradę. Ubrana w lśniącą biel, szczuplejsza o parę kilo Leonora wstaje, zamyka wachlarz i rusza w kierunku podium, skłania się głęboko przed królem, nieco mniej głęboko przed królową i po raz trzeci bardzo przelotnie przed dworem. Wraca na swoje miejsce i siada z wysoko podniesioną głową, choć tiara bardzo jej ciąży. Na karku czuje intensywne spojrzenia osób siedzących za nią i obraca głowę ku ojcu.

– Tyle przygotowań do czegoś takiego, mamo?

Kelnerzy z wysuniętą jak u hiszpańskich grandów żuchwą obsługują ich w białym pawilonie ogrodowym.

– Co takiego? Czy nie zdajesz sobie sprawy, że właśnie zostałaś przedstawiona królowi?

– Dali byle jakie kanapki.

– Zachowujesz się koszmarnie. Chciałam ci podarować tiarę, ale w takim razie możesz o tym zapomnieć. To, co stało się przed chwilą, to kluczowy moment w twoim życiu, w naszym także. To twoi monarchowie, oni cię chronią; to twój kraj, twoja historia.

Rodzice urządzają jej w Ritzu bal debiutantki. Leonora ma się oswoić z balami w Paryżu: u hrabiego Étienne de Beaumont, u hrabiny Greffuhle, u Rothschildów, u Polignaców, u wicehrabi Charles’a de Noailles, który przyozdobił swoją salę balową (mogącą służyć również za teatralną) obrazami Goi i Tycjana. Kandelabry pobrzękują złoconymi blaszkami, które zdają się żyć własnym życiem. Każdy gość jest anonsowany przez mistrza ceremonii ze szczytu schodów.

– Lord.

– Duchess.

– Lady.

– Marquis.

– Count.

– Earl.

– Prince.

– Baroness.

Wszystkie oczy kierują się ku nowo przybyłemu, który wkracza na salę. Nie ma gorszego ciężaru niż ciężar spojrzeń.

– Chciałabym być hieną – mówi Leonora, rzucając ubranie na łóżko po powrocie z balu.

– Znowu? Dobrze się bawiłaś?

– No wiesz! Chcesz jeszcze, żebym się tym bawiła? Wszyscy goście myślą tylko o protokole, a kobiety zastanawiają się, która ma ładniejszą suknię.

Matka patrzy na nią zbolała.

– Ja jestem zadowolona, byłaś najładniejsza, wszyscy przyjaciele tak mówili.

– Twoi przyjaciele?

– No… znajomi. Nie rozumiem, czemu zawsze musisz kwestionować to, co mówię, i pogardzasz moim zdaniem.

Po swoim debiucie Leonora chodzi na kolejne bale, wszystkie są równie sztywne. Nikt nie robi niczego, co byłoby sprzeczne z etykietą. Panny – wszystkie ponętne – obawiają się śmiać lub mówić zbyt głośno. Nie zdejmują rękawiczek nawet do tańca. Żadna rozmowa nie wychodzi poza pogodę, pogoń za lisem lub najlepsze letniska do spędzenia ciepłych miesięcy. Cecil Beaton fotografuje Leonorę, a jej matka marzy o królewskim ślubie. Odzywa się po francusku: „Tu dois faire un grand mariage. Ton père et moi…”. Leonorę denerwuje, kiedy matka mówi w tym języku, ma zły akcent.

– Mamo, mówisz po francusku jak holenderska krowa.

– Zwracaj się do mnie z szacunkiem.

– To nie brak szacunku, tylko prawda. Podobnie jak to, że utyłaś.

Popijanie herbatki w białym namiociku w ogrodach pałacu Buckingham wydaje jej się absurdalne. Goście spacerują z filiżankami w rękach, przedstawiają się sobie nawzajem. Leonora wyciąga dłoń, którą inni całują. Czasem starczy jedynie lekkie skinienie głową i podąża się do kolejnej grupki. Kiedy jakiś młodzieniec próbuje nawiązać rozmowę, po krótkiej chwili Prim przestaje go słuchać i choć uśmiecha się niczym Mona Liza, rozmówca rozumie, że zajmuje coraz mniejszą przestrzeń na zielonym trawniku garden party. Ani jeden uczestnik balów i owych five o’clock teas nie przykuwa jej uwagi; ona natomiast przyciąga spojrzenia, a gdy przechodzi, szepczą, że jest nie tylko ładna, lecz także bogata. „Jaka świetna partia!”, „Widziałeś, jak się porusza, z jaką wyższością patrzy?”, „Ma onieśmielającą urodę, jest nieprzystępna!”

Maurie podejmuje trud dbania o stroje córki, która trzy razy dziennie przybiega do hotelu się przebrać. Ledwo starcza jej czasu, by zrzucić z siebie suknię poranną i założyć popołudniową, a potem wciągnąć jeszcze wieczorową, którą matka ułożyła na łóżku obok pantofelków do tańca. Nie do pomyślenia, żeby założyła dwa razy to samo, żadna z debiutantek nie popełniłaby takiego faux pas. Nie wspominając już o trzech sznurach pereł lub sygnecie chevalière z rodzinnym herbem! Maurie podkreśla, że trousseau wyszło bardzo drogo, a Harold Carrington jest przykładnym i szczodrym ojcem. Leonora myśli sobie coś wręcz przeciwnego. „Ojciec napełnia mnie lękiem, a w najlepszym razie mnie nudzi”. Z całego wyposażenia najbardziej przypada jej do gustu bardzo dobrze skrojony strój przeznaczony na wyścigi w Ascot; jego szara barwa przypomina chmury nabrzmiałe od deszczu. Jedwabna bluzka ładnie na niej leży, kołnierzyk z żabotem się nie gniecie i młoda kobieta wygląda w nim korzystnie. Jednak prowokuje matkę: „Nie lubię się ubierać, wolę zrzucać odzież”.

Carringtonównie, należącej do dystyngowanej publiczności, przysługuje miejsce w specjalnym sektorze królewskiej trybuny w Ascot.

– Chcę porobić zakłady.

– Nie możesz. Tam na górze w królewskim sektorze jesteś cały czas na oczach publiczności, jeśli wstaniesz lub się poruszysz, wszyscy natychmiast to odnotują. Nie zauważyłaś jeszcze, że monarchowie nie kichają?

– Wobec tego chcę iść do padoku obejrzeć konie.

– Wykluczone, zaproszono cię na królewską trybunę w przekonaniu, że potrafisz się tam zachować.

– Mamo, po co właściwie mnie zaprosili, skoro i tak niczego mi tam nie wolno?

Na następne zaproszenie do królewskiej loży w Ascot Leonora przychodzi z książką. Książę, księżna, hrabia pytają ją: „What are you reading?”, „Aldous Huxley, Eyeless in Gaza”. Nie podnosi wzroku znad tomu i przewraca strony nie niepokojona już więcej. Nie chcą przeszkadzać owemu osobliwemu stworzeniu, które na swój sposób nimi pogardza. W loży nikt nie wie, że Huxley jest autorem Nowego wspaniałego świata.

– Dobrze się bawiłaś? – pyta Maurie.

– Prawie skończyłam książkę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: