Kobiety ze Lwowa - Beata Kost - ebook + książka

Kobiety ze Lwowa ebook

Beata Kost

4,7

Opis

 

 

W 1930 roku otwarto we Lwowie Muzeum Zasłużonych Polek. W niewielkich salkach znalazły się obrazy, rzeźby, zdjęcia, dokumenty oraz pamiętniki z powstań i wojen. A także osiemnaście pudeł z biogramami. Można się domyślać, że były wśród nich nazwiska znane, ale i te zupełnie zapomniane. Podobnie jak w zebranych tu opowieściach.

Oto historie lwowianek, które mieszkały w tym mieście całe życie albo tylko chwilę. To próba odpowiedzi na pytanie, jakie były one same i jaki był „ich Lwów”: Lwów wybitnych aktorek i wielkich śpiewaczek, ideowych nauczycielek i zasobnych arystokratek, dzielnych feministek i uduchowionych muz, pełnych poświęcenia żołnierek i wybitnych naukowczyń.

Burzliwa historia Lwowa i zmiana granic sprawiły, że muzeum nie przetrwało, podobnie jak wiele historii kobiet, które współtworzyły to miasto. Kraj zapomniał o swoich literatkach, przebrzmiała sława aktorek, poszły w niepamięć skandalizujące romanse femmes fatales, a praca kresowych siłaczek może budzić dziś politowanie. Poza nielicznymi wyjątkami nie są patronkami ulic, nie mają pomników ani tablic pamiątkowych. Ich codzienne sprawy, dorobek i osiągnięcia wciąż pozostają na marginesie wiedzy o Lwowie. Pozostają nieznane: zarówno bohaterki haseł w encyklopediach , jak i „dziunie” opiewane w lwowskich piosenkach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 489

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (6 ocen)
4
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Redakcja KRYSTYNA PODHAJSKA
Korekta JOLANTA KUCHARSKA, JAN JAROSZUK
Projekt okładki, opracowanie graficzne i typograficzne, łamanie to/studio
Zdjęcie na okładce © Magdalena Russocka / Arcangel
Copyright © by Beata Kost Copyright © by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2017
Warszawa 2017 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-65780-67-6
Wydawnictwo Marginesy ul. Forteczna 1a 01-540 Warszawa tel. 48 22 839 91 27 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

„D O P Ó K I  J E S T W  M I E S Z K A N I U S T Ó Ł”

Nasze lwowskie babki i prababki miały niezwykle barwne życiorysy, nie zawsze zgodne z jedynym stworzonym przez społeczeństwo scenariuszem, który nakazywał kobiecie wyjść za mąż i urodzić dzieci. Znajdą tu Państwo historie Polek mieszkających we Lwowie, lwowianek przez całe życie i przez krótki czas – znanych i anonimowych, emancypantek i zwykłych mieszczek. Kobiet, o których można przeczytać w encyklopedii, i „dziuń” opiewanych w lwowskich piosenkach. Choć współtworzyły miasto, ich codziennemu życiu i osiągnięciom poświęcono niewiele uwagi.

Czas zatarł wiele szczegółów. Od utracenia Lwowa minęło siedemdziesiąt lat, co dodatkowo rozmyło obraz przeszłości. Zapomniano o literatkach, przebrzmiała sława aktorek, poszły w niepamięć wywołujące skandale kobiety fatalne. Praca pełnych poświęcenia kresowych siłaczek – nauczycielek i sióstr zakonnych – często może budzić politowanie. Wszystkie one błąkają się na obrzeżach polskiej historii i kultury, rzadko przywoływane przez badaczy. Ich życiorysy nie są już częścią opowieści przyczyniającej się do budowy naszej tożsamości narodowej. Poza nielicznymi wyjątkami te kobiety nie są patronkami ulic, nie mają pomników ani tablic pamiątkowych.

Przeminęły, a opowieści o nich wciąż czekają na biografów, scenarzystów i reżyserów. Spójne odtworzenie ich losów nie uda się z wielu względów. Rekonstruowanie historii Polek we Lwowie to próba rekonstruowania minionego świata na podstawie niekompletnych i czasem trudno dostępnych materiałów – archiwaliów, artykułów prasowych, wspomnień. Po zmianie granic duża ich część pozostała we Lwowie, zbiory rodzinne rozproszyły się wraz z mieszkańcami miasta po Polsce i świecie, spora część uległa zniszczeniu.

„Kobiety zawsze są w niezgodzie z moralistami, i wtedy, gdy głupie są i umysłowo gnuśne, i wtedy, gdy pragną rozszerzyć swe pole myślenia, zdobyć zasób wiedzy i zrozumienie spraw ogólniejszych. I to, i tamto nie przestaje być przedmiotem satyry”, pisała w 1938 roku jedna z moich bohaterek, Łucja Charewiczowa. Nie myliła się – dokładnie zbadała dzieje Polek we Lwowie i w Rzeczypospolitej. Choć współtworzyły one miasto i wpływały przez sześć stuleci na jego historię, w oficjalnych opracowaniach poświęcono im niewiele miejsca.

Średniowieczny Lwów to otoczony murem niewielki gród nad rzeką Pełtwią. Wokół rynku i wzdłuż przylegających do niego ulic stoją jedna przy drugiej kolorowe kamienice, przestrzeń między nimi wypełniają liczne stragany. Tłoczą się tam ludzie, w większości kobiety. Zajmują się handlem albo przyszły kupić rzeczy potrzebne do prowadzenia gospodarstwa domowego. Taki zakres działania wyznaczyło im społeczeństwo. Jeżeli nie potrafią się odnaleźć w tych ciasnych granicach, pozostaje im jeszcze wstąpienie do klasztoru. Podobnie jak kobiety w całej Europie, nie mogą się kształcić. Nie mogą też decydować o sobie. Robi to za nie mężczyzna – ojciec, mąż lub tutor (opiekun prawny). „Niewiasty mają mieć opiekuny ku sprawowaniu wszystkich rzeczy. Albowiem przodkiem dlatego, że świadectwem nie mogą być pokonane. [...] Też prawa umieć nie powinny, a iżby ich też do sądu nie powłaczano – dlatego że niewiasty szkody strzec nie umieją”, informował Bartłomiej Groicki, znawca prawa miejskiego. Kobiety nie pełnią wobec tego żadnych funkcji publicznych. Nie mogą nawet sprawować urzędowej opieki nad dziećmi, bo „[...] żadna niewiasta, także ani matka własna, ani stara matka wedle dawnych praw opiekalniczkami być nie mogą, albowiem ten urząd mężom właśnie, a nie białogłowom należy”.

Gdzie można było spotkać lwowiankę? Prawie zawsze w domu, w niedzielę w kościele, czasem w sali ratuszowej. Swój majątek oddawała mężowi jako posag, z mężem spisywała intercyzę i po jego śmierci jej los zależał od jego testamentu – mogła otrzymać dożywocie, ale nie zawsze je dostawała. Jeśli nie była przedstawicielką znanego rodu, historia jej życia szybko była zapominana. W księgach miejskich prowadzonych w Polsce od XIV wieku bardzo rzadko pojawiały się wzmianki o kobietach, bo też niewiele można było o nich powiedzieć. Lepszy los spotykał czasem kobiety z gminu, które stawały się bohaterkami podań i pieśni.

„Pani matka pisać nie umiała”, zanotował w XVI wieku syn lwowskiej mieszczki Anny Tomaszewiczowej. Rzeczywiście, córka bednarza Mikołaja Śmieszka nie odebrała żadnego wykształcenia, ale jej słowa zanotowane w kronikach miejskich pokazują, jak zdobywała pozycję w mieście: „[...] swój dom zarobiłam wierną pracą moją, albowiem też nie dosypiała, ani dosiadała, ani dopijała, ani dojadała, starając się abych swoją ubogą chałupkę miała, w czem mnie Pan Bóg raczył pocieszyć, a potem za pomocą Boga i inszego imienia więcej dostałam”. Wcześnie straciła męża i pięćdziesiąt lat przeżyła jako wdowa. Własną pracą pomnażała majątek, warząc i sprzedając piwo. W swoim salonie zgromadziła doborowe towarzystwo, bywali tam lekarze i poeci, a nawet kaznodzieja Piotr Skarga, który po wyjeździe ze Lwowa pisał listy do niepiśmiennej kobiety. Badacze informują o powstaniu tradycji prowadzenia salonów w wieku XVIII, ale oto przykład salonu prowadzonego przez kobietę jeszcze w wieku XVI.

Przed wiekami samodzielnie gospodarujące lwowianki to rękodzielniczki, przekupki, szynkarki, kupcowe, praczki i szwaczki. Mimo ograniczeń prawnych budowały swoją niezależność finansową. Co dawało im większą swobodę? Często wdowieństwo. Największą obrotnością wykazała się pod koniec XVI wieku owdowiała mieszczka Anna Łącka. Była właścicielką dóbr ziemskich, a we Lwowie prowadziła między innymi sklep korzenny. Poza tym handlowała kożuchami z Turcji i małmazją (to słodkie wino było niezwykle popularne w dawnej Polsce). Pośredniczyła w handlu wieloma towarami, podpisywała umowy z Anglikami – sprowadzali oni sukna, które Łącka sprzedawała za południową granicą. Jej partnerami w interesach byli hurtownicy krakowscy, kupcy z Niemiec i Włoch. Ta energiczna kobieta podróżowała, ścigała dłużników, pertraktowała z wierzycielami, prowadziła obfitą korespondencję i była właścicielką sporej biblioteki.

Uczone bywały jednak prawie zawsze jedynie zakonnice. Czasem kobiety pełniły w mieście funkcje honorowe. W XVII wieku we Lwowie powołano lożę dwunastu wdów po rajcach – mogły do niej należeć kobiety ze znanych rodów. Jako tak zwani jednacze godziły one skłócone osoby, ale najczęściej opiekowały się kaplicami i fundowały wyposażenie do kościołów lub wspierały instytucje religijne. I tak na przykład Anna Pstrokońska, Zuzanna Brzeska, Zofia Hanlowa, Jadwiga Gąsiorowszczanka były fundatorkami kościołów i klasztorów. Najbardziej zasłużone chowano z wielką pompą w kościołach i upamiętniono tablicami epitafijnymi.

Niektóre kobiety próbowały wpływać na bieg wydarzeń historycznych. Tak uczyniła w 1648 roku Katarzyna Słoniowska. Podczas oblężenia miasta przez Kozaków weszła między dostojników podczas narady wojskowej w kościele bernardynów – i jak podawał historyk Ludwik Kubala – rzuciwszy srebro od panien karmelitanek i swój własny majątek do nóg księcia Wiśniowieckiego, „[...] zaklęła go z płaczem wielkim na miłość ojczyzny, naBoga, naświętych patronów kraju, na wszystko najdroższe na świecie, aby stanął na czele wojska i ratował ojczyznę”.

Kiedy dorastałam, nasłuchałam się opowieści o niezwykłych kobietach należących do świata, który dawno przeminął. Przeminął nawet w skali czasu babci Marii, królującej nam niepodzielnie i snującej lwowskie opowieści. Oceniając czasem współczesność, babcia powtarzała: „przed wojną nie do pomyślenia”. Owo „przed wojną” brzmiało dla mnie jak „przed potopem”. Wojna wytyczyła w świecie lwowian nieprzekraczalną granicę oddzielającą to, co minione, od tego, co aktualne. Skurczyły się mieszkania podzielone na części i zasiedlone przez przybyszów z obcego świata, pamiątki poginęły podczas przeprowadzek, a rzeczy cenne zostały wyprzedane, bo potrzebne były pieniądze na zaspokojenie codziennych potrzeb. Moja rodzina nie opuściła Lwowa po II wojnie światowej. Choć Stanisław Grabski, wiceprzewodniczący Krajowej Rady Narodowej, tłumaczył Polakom, że sprawa granic została przesądzona, babcia Maria – podobnie jak wielu innych lwowiaków – wierzyła, że mimo zmieniających się układów politycznych Lwów pozostanie wierny Polsce. Z tym przekonaniem została we Lwowie i tam zmarła, przeżywszy prawie dziewięćdziesiąt lat. Później poznałam podobne do niej Polki, które dzielnie trwały na swoich skromnych posterunkach, ucząc i wychowując kolejne pokolenia.

Klamka polityczna zapadła, ale trzeba było jakoś zorganizować życie w szarej, radzieckiej rzeczywistości. W mieście, którego ludność prawie w stu procentach została wymieniona, pozostały nieliczne polskie rodziny. Ich sytuacja finansowa znacząco się pogorszyła – pierwsze pokolenie przymusowo wcielone do państwa sowieckiego nie znało nowego języka urzędowego, czyli rosyjskiego, rzadko też posługiwało się ukraińskim. A zatem nawet najlepiej wykształceni jego przedstawiciele zajmowali podrzędne stanowiska. Kobiety dorabiały szyciem, dyżurami przy chorych i korepetycjami. Wróciły do pieczenia przekładańców, haftowania, gry na fortepianie i ustnego przekazywania historii z przeszłości. Po latach, już po upadku ZSRR, urzędnicy z Polski będą patetycznie mówić o nowych kresowych siłaczkach. Ale one niemal instynktownie wiedziały, co należy robić w nowej rzeczywistości. Herbertowska „potęga smaku” i tu okazała się niezwykle ważna.

Kobiety ratowały się przed zmianami w różny sposób. Moja druga babcia – Barbara – ustawiała wszystkie zegarki w domu na czas środkowoeuropejski. Wszyscy sowieccy sąsiedzi chodzili do pracy na ósmą według czasu moskiewskiego, ale dla babci ósma to była szósta, jak w Warszawie, Budapeszcie i Pradze – jak w jej dawnym świecie, który dla niej na zawsze został za żelazną kurtyną.

Babcia Maria pielęgnowała dawne zwyczaje, choć było jej ciężko z trójką dzieci. Kwiaty w wazonach, wykrochmalone obrusy, herbata zawsze zaparzana w porcelanowym imbryczku... Tuż po wojnie zdarzało się, że na obiad były tylko ziemniaki. „Ale nikt nam nie wmówi, że można je zjadać z gazety”, lubiła powtarzać babcia i wyciągała rodzinną zastawę. I potem przy herbacie snuła swoje opowieści. Tak, dopóki jest w mieszkaniu stół, wokół którego można się zgromadzić, dopóty będzie przekazywana historia. Historie babci bywały „ciężkie jak ołów i lekkie jak puch” o mieście, o ludziach i o tym, jak się dawniej żyło.

Babcia szyła, haftowała, przerabiała, żeby tylko, broń Boże, nikt z nas nie wyglądał jak człowiek sowiecki. Z przedwojennego kapelusza zrobiła pantofelki do pierwszej komunii dla mojej mamy Hani. A górę komunijnej sukienki wykroiła z przedwojennej koszuli dziadka Julka. Dla mnie własnoręcznie szyła sukieneczki ze stójką albo kołnierzykiem bebe. Serdecznie ich nie znosiłam, bo uważałam, że wyglądam w nich jak dziwoląg.

Podobnie jak inne Polki, babcia robiła, co mogła, aby ochronić swoje wnuki nie tylko przed wpływem wszechobecnej propagandy. Próbowała stworzyć dla nas przyjazny świat, w którym moglibyśmy dorastać. Prowadzała nas zatem do parków, gdzie inne babcie też przyprowadzały swoje wnuki. Mówiliśmy ze sobą po polsku i nie orientowaliśmy się, że nasze polskie istnienie przebiega w świecie równoległym do tego rzeczywistego, w którym obowiązują inne języki i zwyczaje, inna wiedza historyczna.

Kiedy byliśmy starsi, w cudem ocalałych salonach wypełnionych obrazami i książkami, przy dźwiękach fortepianu inne starsze panie uczyły nas religii, historii i języka polskiego. Przychodził tam do nas Święty Mikołaj, występowaliśmy w jasełkach. Z tektury wycinaliśmy białe lampiony z witrażykiem z czerwonej bibułki na Dzień Zaduszny, Święto Niepodległości i rocznicę obrony Lwowa, bo w sklepach nie sprzedawano zniczy. Choć był to koniec lat osiemdziesiątych XX wieku, wiedzieliśmy, że o tych spotkaniach nie wolno nikomu mówić, by nie narażać naszych rodziców ani innych dorosłych. Mieliśmy szczęście, bo chodziliśmy do polskiej szkoły. Uczyły nas polskie nauczycielki, a nasza polonistka prowadziła teatrzyk z prawdziwego zdarzenia.

Polskiego Lwowa już nie było, z miasta młodości naszych babć zachowały się tylko mury. Przetrwała garstka ludzi, którzy próbowali zapobiec ostatecznemu zatarciu prawdy o jego historii. Nie wszystko jako dziecko rozumiałam i opowieści nie układały mi się w żaden logiczny ciąg. Dopiero z biegiem lat, przyglądając się postawom Polek, które pozostały w oddzielonym granicą od reszty Polski Lwowie, coraz bardziej doceniałam ich poświęcenie i postawę. To kobiety po raz kolejny przekazywały tradycję, język i historię.

Bez wchodzenia na barykady kobiety zapewniały wolność swoją codzienną pracą – tym razem broniły dzieci i wnuki przed sowietyzacją. Wszak symbol wolności zawsze był kobietą.

W mieście, które miało swoją własną walczącą na barykadach dziewczynę, nie mogło być inaczej. Gdy podczas Wiosny Ludów także we Lwowie Polacy walczyli o wolność Polski i innych narodów, doszło do zajść 1 i 2 listopada 1848 roku, nazwanych „lwowskimi” albo „krwawymi” Zaduszkami. Nastroje w mieście coraz bardziej się radykalizowały, obawiano się wybuchu powstania – mieszczanie zarzucali szlachcie, że ulega żądaniom z Wiednia. Na ulicach zaczęto budować barykady, miasto w ramach akcji odwetowych zostało zbombardowane przez Austriaków, w wyniku walk zginęło około stu osób – w taki sposób austriackie dowództwo wojskowe wykorzystało zatargi uliczne do rozprawienia się z polskim ruchem narodowym.

„Lud, nie będąc pod rygorem wojskowym, nie chciał ustąpić od barykad i poczęło się morderstwo po ulicach z bezbronnymi. Na jednej z barykad stała moja siostra rodzona Julia; trzymając czerwoną chorągiew, zachęcała lud do obrony; padło kilkanaście strzałów, zgruchotana kulami do połowy padła dziewica-męczennica. Lud porwał zgruchotane ciało, dziewica dwudziestotrzyletnia, śliczna jak posąg, już nie żyła...”, wspominał pamiętnikarz Seweryn Łusakowski. Nie musimy porównywać jej do nikogo, choć mamy tendencję do porównywania tego co nasze, do tego co obce; oceniania: lepsze czy gorsze, zaściankowe czy wielkomiejskie.

Wystarczy odszukać i odkurzyć dawne historie: mamy własne Julie, Jadwigi, Stanisławy i Aniele. Artystki, święte, uczone i kurtyzany – szukały własnej ścieżki, miały swoje skromne i wielkie osiągnięcia. Wiele z nich przewinęło się przez miasto nad Pełtwią.

MIŃCIA

Z przekazu babci Marii wyłaniał się obraz miasta, który utrwalił się w jej pamięci. Postacie autentyczne mieszały się w jej opowieściach z tymi na poły fikcyjnymi. Pierwsza z nich to Mińcia. Babcia upominała nas: „Mówisz jak Mińcia” albo „Wyglądasz jak Mińcia z katarynką”. Znaczyło to mniej więcej tyle, że mówimy nielogicznie albo dziwacznie się ubrałyśmy. Wiedziałyśmy już, że Mińcia była lwowskim świrkiem, czyli dziwaczką. Siadała na stołeczku w samym sercu miasta na Wałach Hetmańskich przy pomniku Sobieskiego lub przy Kasie Oszczędności i wygrywała melodyjki na harmonii nazywanej w gwarze lwowskiej katarynką. Z instrumentu wydobywał się dziwnie jednostajny, blaszany dźwięk. Mińcią straszono dzieci w czasach, kiedy jeszcze wolno było to robić. Ale lwowskie batiary nie bały się jej wcale. Awantury z jej udziałem przyciągały widzów. Zaczynało się od niewinnego pytania: „Mińciu, która godzina?”. Tradycyjnie padała odpowiedź: „Moja pierwsza, twoja ostatnia, ty batiaru jeden”, po czym Mińcia-Tryńcia odpędzała intruzów laską. Jej odpowiedzi bywały jednak tak nieparlamentarne, że nawet zaprawieni w pyskówkach zawodnicy uciekali z pola walki. Po latach mogłam przeczytać w książkach, jak wyglądała: wysoka, chuda, z włosami upiętymi w kok i oczami zasłoniętymi przez ciemne okulary. Mówiła metalicznym falsetem, podpierała się laską. Była ponoć niewidoma, stąd okulary i laska – mówiono na nią Ślepa Mińcia. A może nosiła laskę zamiast różdżki, a okulary zamiast tarczy ochronnej?

Choć niewidoma, zawsze była na bieżąco, ponieważ wszystkie ważne wydarzenia rozgrywały się na Wałach Hetmańskich lub w ich okolicy. W głowie Mińci, zdaniem bohaterki Zegara słonecznego Jana Parandowskiego, chodził najlepszy zegar w całym mieście. I choć Parandowski pisał, że „wszystko tak prędko mija i znika jak rysunek na łupkowej tabliczce, gdy się po niej przeciągnie mokrą gąbką”, legenda Ślepej Mińci przetrwała we Lwowie nawet w latach powojennych.

W naszej kamienicy mieszkała starsza pani „z czasów przedwojennych”, miała na imię Michalina. Nosiła szarobure stroje, a na długim nosie ciemne, okrągłe okulary. Była opryskliwa i bardzo jej się bałam. Lubiłam sobie wyobrażać, że jest to Mińcia we własnej osobie. Pomnik Jana III, pod którym siedziała, trafił po wojnie do Gdańska, ale samotna Mińcia mogła przecież osiąść w naszej kamienicy na górnym Gródku... Historia Mińci stała się dla mnie czymś w rodzaju kwintesencji opowieści o lwowskich świrkach, wiedźmach, tajemniczych Michalińciach, Róziach, ciotkach Bańdziuchowych, Zosiach Kociarkach. W czasach mojego dzieciństwa każda dzielnica miała swoją gwiazdę, czyli kobietę urodzoną wiele lat przed wojną, która o mieście wiedziała wszystko i często była postrzegana przez nowe otoczenie jako dziwaczna „polska pani”.

RÓŻA

Prawdziwa lwowianka – zgodnie z wyobrażeniami mężczyzn – powinna mieć wiele zalet i talentów: z niewymuszonym wdziękiem prowadzić wytworne rozmowy salonowe, pielęgnować tradycje narodowe, umieć rzucić wiązankę gwarowych słówek, których nie powstydziłby się żaden batiar, a kiedy zajdzie potrzeba, stanąć do walki z bronią w ręku. No i powinna świetnie gotować. Jak Róża.

Babcia Maria miała kilka starych książek kucharskich, które jako dziecko namiętnie przeglądałam, aż w końcu jedna z nich rozpadła się na postrzępione części. Była to Praktyczna kuchnia Róży Makarewiczowej. Pozwolono mi dalej dręczyć zniszczoną książkę, która swoje tajemnice odkryła przede mną, gdy nauczyłam się czytać.

Pani Róża i jej przyjęcia... Ach, te szparagi, perliczki i sorbety – gdy w sowieckim Lwowie półki sklepów zapełniały puszki sałatki z kapusty morskiej, a kilometrowe kolejki ustawiały się po masło i mięso. Babcia Maria, wspierana przez zięcia, robiła, co mogła, ale musiała ulec siermiężnej rzeczywistości. Wzdychała więc nad zupą cebulową, która nigdy nie poznała białego wytrawnego wina – człowiek sowiecki pił tylko słodkie wina czerwone. Ja z kolei wzdychałam nad przepisami pani Róży – pierwsze miejsce w moim rankingu zajęła zupa żółwiowa. Przepis na tę zupę Róża dostała w wytwornym drezdeńskim hotelu na Postplatz. Sto dwadzieścia lat temu zupa żółwiowa należała do najdroższych i była rzadko podawana, choć „[...] konserwów żółwich [...] można dostać w każdym [!] sklepie delikatesów”. Jak ją gotowano? Opis zabijania żółwia jest drastyczny, więc go pominę. „Następnie płucze się żółwia letnią wodą, potem nalewa zimną wodą i gotuje, dopokąd zielony kolor nie zejdzie ze skorupy, wtenczas zlać wodę i łatwo już zdjąć skorupę. Następnie płucze się mięso żółwie, oczyszcza z wnętrzności kraje w plastry jak dłoń, daje do rondla łyżkę masła, włoszczyznę uszatkowaną, majranku, kawałeczek gałki muszkatowej, białego pieprzu w całości. Podczas duszenia podlewa się mocnym rosołem rumianym, kieliszkiem madery, a jeżeli tej nie ma w domu, kieliszkiem rumu. Na ostatek przefasować tę zupę przez sitko, dodać krwi z żółwia, niech się raz jeszcze zagotuje. Podać z pulpetami lub knedlikiem”.

Któregoś dnia, wędrując po cmentarzu Łyczakowskim, na grobowcu Juliusza Makarewicza, wybitnego polskiego prawnika, kodyfikatora polskiego prawa karnego, zobaczyłam tabliczkę z napisem „Róża Makarewicz”. Nie wiem, jak mogłam wcześniej tę tabliczkę przeoczyć, bo przy grobie zatrzymywałam się setki razy z wycieczkami, które oprowadzałam po cmentarzu... „Zbudzę się, o Chryste, gdy zawołasz mnie. Lecz pozwól mi spać chwilę, gdyż jestem bardzo zmęczona”, głosił napis epitafijny. To była ona – moja Róża, królowa ulokowana w kulinarnym panteonie babci Marii razem z warszawiankami Lucyną Ćwierczakiewiczową i Marią Monatową oraz wilnianką Wincentą Zawadzką.

Róża z Rosienkiewiczów Makarewiczowa z ulicy Cichej 1 we Lwowie stała się sławna, gdy na rynku księgarskim ukazały się dwie jej książki: Praktyczna kuchnia oraz335 recept pieczenia ciast, robienia lodów, likierów itd. W książce pisanej w 1898 roku we Lwowie autorka tłumaczyła czytelniczkom, że skoro od książki i fortepianu wędrują prosto do ołtarza, powinny nauczyć się zarządzać domem. Bez względu na możliwości, wykształcenie, aspiracje i plany życiowe kobieta po ślubie musiała bowiem prowadzić gospodarstwo domowe. Za Praktyczną kuchnię Róża została nagrodzona złotym medalem na Wystawie Higieny we Lwowie w 1907 roku i na krakowskiej Wystawie Kucharsko-Spożywczej w 1908 roku oraz dyplomem honorowym na lubelskiej Wystawie Higienicznej. Zmarła we Lwowie 23 września 1938 roku.

OLGA

Miałam czternaście lat, gdy po raz pierwszy w powojennym Lwowie pojawiła się możliwość odrodzenia polskiego harcerstwa, które powstało w tym mieście w 1911 roku. „Może ci się nie podobać maszerowanie w mundurku, ale harcerstwo musicie odrodzić”, mówiła babcia Maria. I tak poznałam Olgę Drahonowską „pierwszą druhnę Rzeczypospolitej”, która założyła żeński skauting.

We Lwowie zaczynał się wiek XX, gdy niezwykle zdolna i ambitna Olga zdawała maturę. Kobiety mogły studiować zaledwie od kilku lat i Olga skorzystała z tego prawa. Najpierw uczyła się w konserwatorium, chodziła też na kurs rzeźby do profesora Jana Nalborczyka. Po kilku latach zaczęła studia uniwersyteckie na wydziale przyrodniczym, ale wciąż powtarzała, że nie odnalazła swojej drogi. W Sokole zdobyła uprawnienia instruktora zajęć sportowych. Chciała działać społecznie. Ale zarówno w Sokole, jak i w organizacji Eleusis czegoś brakowało młodym dziewczynom, które rwały się do czynu, bo jak mówiła Olga, „[...] czynnik rycerski, żołnierski, wojskowy [...] pociągał coraz silniej”.

Aż tu nagle około 1909 roku na łamach lwowskiej prasy zaczęły się pojawiać wzmianki o nowym systemie wychowawczym zastosowanym w Anglii. Na dodatek okazało się, że pewien młody człowiek z politechniki – znajomy Olgi – studiuje podręcznik skautingu autorstwa Roberta Baden-Powella. Grupka entuzjastów skautingu, w której znalazła się Olga, postanowiła nadać ruchowi bardziej polski charakter. Olga zabierała koleżanki na górskie wycieczki, w czasie których czytały, modliły się, uprawiały sport, rysowały mapy, pomagały Hucułom w pracy na roli. Najważniejsze jednak było to, że idea skautingu przeszczepiona na polski grunt miała przełamać bierność młodych, której tak nie znosiła Olga, bo z niej – jej zdaniem – wyrastali obywatele posłuszni wobec władz zaborczych. Ona zaś chce służyć Ojczyźnie, „zapałem naszej młodości stworzyć nowego, doskonalszego niż dotąd człowieka, nowego, doskonalszego niż dotąd Polaka”.

I panna Drahonowska z ulicy Lenartowicza 21 zamieniła koronkowe szale i kapelusze z wstążkami na mundur harcerski. Nosiła się tak: szara bluza flanelowa z kieszenią i wykładanym miękkim kołnierzem, do tego szara spódnica, skórzany pas i filcowy kapelusz. Na wycieczki zabierała plecak. Rok później jej narzeczony, Andrzej Małkowski – ten od podręcznika skautingu – podpisał we Lwowie rozkaz o powołaniu do życia czerech pierwszych polskich drużyn harcerskich. Olga prowadziła drużynę żeńską. Dziewczyny same szyły sobie mundury, a nawet namioty potrzebne na obozie. Jeśli nie zdążą – na obozie śpią w szałasach pasterskich na rozścielonej słomie, ale „[...] wszelki brak komfortu był dla nas bodźcem do zwalczania trudności, do hartowania swej woli, do kształcenia wytrzymałości i męstwa. Tak, właśnie męstwa! Sądzę, że zdałyśmy z niego egzamin podczas bojów o niepodległość w trakcie i po zakończeniu I wojny światowej”. Olga i jej koleżanki z III Lwowskiej Drużyny Harcerek wymyślają pozdrowienie „Czuwaj”. Olga współtworzy harcerski hymn. Pewnego dnia, idąc ulicami Lwowa, myśli o wierszu Ignacego Kozielewskiego Wszystko co nasze Ojczyźnie oddamy, po czym w rytm własnych kroków tworzy do niego refren:

Ramię pręż! Słabość krusz!

Ducha tęż! Ojczyźnie miłej służ!

I modyfikuje nośną melodię pieśni Na barykady, którą śpiewa cały batiarski, robotniczy Lwów. A co na to wszystko mówią nobliwi mieszkańcy Lwowa? „Och, to cała historia! Chłopców, co prawda, chwalono, ale nad nami, dziewczętami, załamywano ręce. Jakież to z nich będą żony i matki?! – biadały te stare papryki! Cóż, były to czasy, kiedy o pełną emancypację kobiet wciąż trzeba było walczyć” chichotała, opowiadając swoją historię, prawie dziewięćdziesięcioletnia druhna.

W 1911 roku Olga otrzymała stopień porucznika w powołanych właśnie Polskich Drużynach Strzeleckich. Organizowała żeńskie kursy instruktorskie, opracowała broszurę Polskie skautki – zarys organizacyjny. Naczelna skautka Rzeczypospolitej wspominała: „[...] była nas grupa dwudziestu trzech energicznych, młodziutkich kobiet, nie chcących być gorszymi od mężczyzn. Toteż studiowałyśmy terenoznawstwo, ćwiczyłyśmy wolę i spostrzegawczość, dbałyśmy o rozwój naszej kultury fizycznej, pomagałyśmy ludziom starszym i chorym, spełniając tak krytykowane kilkadziesiąt lat później dobre uczynki. W dalszym ciągu dużo czasu poświęcałyśmy na samokształcenie”.

FLORA

Kiedy jako nastolatka zaczęłam zastanawiać się nad wyborem studiów, babcia Maria (rocznik 1904), zwolenniczka posiadania przez kobietę dyplomu, własnego kąta i własnych pieniędzy, powiedziała mi, że pierwsza lwowska studentka nazywała się Flora Ogórek. Skąd o niej wiedziała – nie wiem i już się nie dowiem. Myślałam, że to taka lwowska Nawojka. Zapamiętałam zabawne nazwisko i po latach sprawdziłam, że Flora Mira Ogórek istniała naprawdę i z ogromną determinacją walczyła o przyjęcie na studia uniwersyteckie. Zdecydowała, że będzie lekarką, a jeśli nie dostanie się na studia we Lwowie, wyjedzie za granicę. W żadnym z zaborów Polki nie miały prawa studiować na wyższych uczelniach. Flora złożyła papiery na Uniwersytet Lwowski po raz pierwszy w 1895 roku. Mimo że świetnie zdała maturę i uzyskała zgodę rady wydziału oraz senatu uczelni, ministerstwo w Wiedniu „[...] prośbie panny Flory Ogórek o przyjęcie w charakterze zwyczajnego ewentualnie nadzwyczajnego słuchacza na wydział medyczny nie dało miejsca”.

Ona sama i Józef Ogórek, jej ojciec, profesor greki w lwowskim gimnazjum, nie dali za wygraną. „Podpisany ponownie kołacze do przybytku nauki i pokornie prosi o przypuszczenie do niej jego córki. Do tego zachęca go zasadnicze prawo natury i prawo ludzkości, na podstawie których nikomu, kto czuje w sobie chęć i pragnienie kształcić swego ducha i rozwijać swoje przyrodzone duchowe zdolności w najszlachetniejszym kierunku, nie może i nie powinno być wzbronione duch jego podnieść, uszlachetnić, co go Panu Bogu milszym, a ludzkości pożyteczniejszym uczynić jest w stanie”, pisał Józef Ogórek w kolejnym podaniu rok później. Powołał się przy tym na przykład mieszkanki Wiednia, która jako pierwsza kobieta dostała zgodę na studiowanie. I choć w 1896 roku lwowskie pismo feministyczne „Ster” podało wzmiankę o tym, że hospitantką (wolnym słuchaczem) na Uniwersytecie Lwowskim została Flora Ogórek, tak naprawdę studia rozpoczęła dopiero rok później. Nie tylko minister z Wiednia nie zamierzał popierać kobiet, które chciały zdobyć wyższe wykształcenie. Profesorowie szacownej lwowskiej uczelni też nie zawsze byli przychylni. Mimo to na początku XX wieku podjęła ona pracę we Lwowie i niewątpliwie była jedną z pierwszych polskich lekarek wykształconych na rodzimej uczelni.

Pierwsze kroki zostały poczynione i oto w 1910 roku we Lwowie prowadziło praktykę dziesięć lekarek. Flora została pierwszą biegłą sądową na terenie całego zaboru austriackiego. Jak pisał jej ojciec, była „ludzkości pożyteczniejszą” nie tylko jako lekarka. W 1905 roku doprowadziła do powstania we Lwowie Pogotowia Higienicznego – prowadziła kurs udzielania pierwszej pomocy, pielęgnowania chorych, dietetyki. Była też redaktorką „Przeglądu Higienicznego” i zaangażowaną społecznicą: prowadziła wykłady na Uniwersytecie Ludowym, jeździła z odczytami na temat między innymi higieny oraz kobiecej anatomii.

W styczniu 1930 roku na ulicy Ossolińskich 11 otwarto Muzeum Zasłużonych Polek. Jego założycielki – Maria Bruchnalska i księżna Eleonora Lubomirska – podkreślały, że spełniają wolę Antoniny Machczyńskiej, która takie zadanie wyznaczyła organizacjom kobiecym zrzeszonym w lwowskim Zjednoczeniu Polskich Chrześcijańskich Towarzystw Kobiecych. W niewielkich pomieszczeniach przylegających do Muzeum Książąt Lubomirskich kobiety wyeksponowały obrazy, rzeźby, dokumenty towarzystw kobiecych, pamiętniki kobiet z powstania listopadowego i powstania styczniowego, I wojny światowej, wojny polsko-ukraińskiej – wszystkie te pamiątki miały być ilustracją dziejów kobiet ze Lwowa i z całej Polski...

Na uroczystość otwarcia muzeum przybyły niemal wyłącznie kobiety. Księżna Eleonora Lubomirska, od lat dusza przedsięwzięcia, wyjaśniła, że inicjatywa napotkała wiele trudności. Obawiając się krytyki, celowo zaprosiła niewielkie grono życzliwych pomysłowi mężczyzn. Wydawać by się mogło, że w mieście, w którym tak niedawno jeszcze „słabe kobiety chwytały za broń i przyczyniły się bezwarunkowo do odparcia wroga”, nie trzeba będzie przekonywać męskiej części społeczeństwa do tego, że kobiety też mają prawo do przedstawienia swojej – jakże ubogo udokumentowanej – historii. Skąd więc ta „trwoga niemała”, te „ciernie krytyki”, to „niedowierzanie i zdziwienie”, o których w swoim przemówieniu przypomniała księżna?

Mimo że muzeum mieściło się w gmachu należącym do Zakładu Narodowego im. Ossolińskich, ani uroczystość, ani same zbiory nie przykuły uwagi lwowskich mediów: gazet codziennych bądź dodatków ilustrowanych. Istnienie Muzeum Zasłużonych Polek zauważyło jednak pismo naukowe: na łamach „Kwartalnika Historycznego” (rok 1933, tom II) ukazał się tekst pióra doktor Łucji Charewiczowej. Napisała ona, że do powstania muzeum przyczyniły się społecznice chcące upamiętnić zasłużone Polki: „I myśl ta została we Lwowie zrealizowana. Różnie się można zapatrywać na ten separatyzm pamiątek przeszłości i różnicowanie na podstawie kryterium płci, ale jak długo w muzeach nie będzie się uwzględniało należycie pamięci kobiet, tak długo ten niepozorny jeszcze dziś skarbczyk pamiątek kobiecych z największym zapałem zbieranych i konserwowanych przez profesorową Marię Bruchnalską zasługiwać będzie na jak największy pietyzm samych kobiet”.

Na koniec słowo o pani Marii, którą tak zajęła historia Polek, że przez całe życie zbierała dotyczące ich materiały i pieczołowicie układała w wielkich skrzyniach. Przygotowana przez nią Bibliografia kobiet polskich uwzględniła wszystkie działy piśmiennictwa. Pani Maria zgromadziła setki biogramów kobiet od czasów najdawniejszych do jej współczesnych. Wreszcie jej praca doczekała się benefisu – w Muzeum Zasłużonych Polek materiały i biogramy przełożono do osiemnastu kartonowych pudeł. Pudła wyeksponowano w dużej przeszklonej szafie w obawie przed rozproszeniem ich zawartości – same organizatorki twierdziły jednak, że to utrudnia ocenę ogromu benedyktyńskiej pracy Marii Bruchnalskiej, ale nie zdołały wymyślić atrakcyjniejszego sposobu.

„Dział historyczny zawierał skarby bezcenne dla serc polskich”. W galerii po lewej stronie przy wejściu zawieszono dziewięć dużych plansz, na których umieszczono zdjęcia kobiet biorących czynny udział w powstaniu 1863 roku. Pomysłodawczynią tej ekspozycji była właśnie Maria Bruchnalska, a podpis „Ciche Bohaterki 1863” stał się również tytułem opracowania, które wydała w 1934 roku. „Ze ściany tej patrzyły z wyblakłych fotografii setki oczu babek naszych, które wszystko poświęcić potrafiły dla Polski...”.

„Kobiety są wytworem swojej epoki”, pisała Łucja Charewiczowa. Muzeum po raz pierwszy miało pokazać, w jaki sposób Polki widziały siebie na tle dziejów i wydarzeń ważnych dla całego kraju oraz na tle historii miasta. „W całej Polsce rozbiorowej tradycja narodowa tuliła się nawet w roboczych fartuchach kobiet rzemieślniczych i wiejskich, które zwłaszcza na kresach zachodnich i wschodnich umiały z liter polskich modlitewników krzesać iskry świadomości narodowej dla zasilenia serc całej rodziny”. Trudno w to uwierzyć, ale po latach kobiety ponownie podjęły ten trud. W sowieckim Lwowie po 1945 roku dzieci życiowych rozbitków spotykały się w salonach siwowłosych pań, wymazanych z dziejów miasta po dwakroć: jako Polki i jako kobiety. Panie te znowu uczyły historii dla „zasilenia serc”. I znowu robiły to w ukryciu, bo tego, co głosiły, nigdy nie ceniono w oficjalnym obiegu.

Im właśnie dedykuję swoje opowieści.

×

K R O N I K A R K A M I A S T A  I  K O B I E T

Łucja Charewiczowa (1897–1943)Historyk, docent historii miast Uniwersytetu Jana Kazimierza, kustosz Muzeum Historycznego Miasta Lwowa

Adres: ulica Gródecka 8a – dom, Rynek 4 – Muzeum Historyczne Miasta Lwowa

Była podobna do najsłynniejszych średniowiecznych mniszek – zdolna, pracowita, wytrwała, skoncentrowana na wybranych tematach, które chciała badać najlepiej, jak to możliwe. Odkurzyła stare dzieje i nadała im nowy sens. Interesowały ją duże miasta, ich historia i rozwój. Była jedną z pierwszych historyczek zajmujących się w sposób nowatorski tą tematyką. Profesor Jan Ptaśnik, jej nauczyciel akademicki, mówił, że należy „[...] zacząć od tego miasta, w którym się żyje i pracuje i które się kocha”. Postępowała zgodnie z jego zaleceniami i pisała świetne prace o Lwowie. Ponadto jako pierwsza badała naukowo dzieje polskich kobiet. Wierzyła, że uda się napisać historię ich dochodzenia do samodzielności.

Imię i nazwisko: Łucja Henryka Maria Charewiczowa (z domu Strzelecka). Urodzona 12 sierpnia 1897 w Cieszanowie, córka Cezaryny i Jana Strzeleckich. Stan rodzinny: zamężna. Wzrost – niski, oczy – piwne, usta – małe, nos – krótki, włosy – szatynka, twarz – okrągła Brak szczególnych znamion.

Ze wszystkich zdjęć patrzy nastolatka. Włosy zawsze uczesane starannie i gładko, przedziałek pośrodku głowy. Sukienki z kołnierzykiem o zaokrąglonych rogach. Starannie dobrana reszta stroju: żakiet, spódnica, kapelusz i buciki. Kiedy nadchodzą chłody, wkłada świetnie skrojony płaszcz. Łucja nosi się po miejsku na polowaniu i na wycieczce, podobnie ubiera się do pracy i na spacery z mężem. Na górskiej ścieżce podpiera się kijkiem, ale ma sukienkę w romby, zapinaną na białe guziki, a do tego mały kapelusz. Modnisia. Mieszczuch. Od razu widać, że lepiej czuje się na Akademickiej i Wałach Hetmańskich niż w Bieszczadach lub Czarnohorze. Jej filigranowa figura sprawiła, że przez całe życie wyglądała jak wymuskana gimnazjalistka. Swojemu wysokiemu mężowi, Zdzisławowi Charewiczowi, sięga do ramienia. Wyglądają ze sobą jak ojciec i córka, choć on jest od niej tylko o rok starszy. Z postawy łatwo poznać w nim wojskowego. Zdzisław pochodzi z rodziny ziemiańskiej, robił karierę najpierw w wojsku, a potem jako urzędnik państwowy. Ma zabawny dołeczek w prawym policzku – chyba łatwo go rozśmieszyć. Łucja przeciwnie, zawsze jest poważna. Na zdjęciach Zdzisław często trzyma ją za łokieć, jakby się bał, że ją zgubi.

Niech nas nie zmylą staranne uczesanie ani modne sukienki – Łucja mocno skoncentrowała się na pracy zawodowej i jej podporządkowała swoje życie. Dzięki temu czuła się spokojna i szczęśliwa. Ale choć wyznaczyła drogę tysiącom Polek, które poświęciły się naukom humanistycznym, jej nazwisko nie widnieje na żadnej tablicy upamiętniającej ofiary II wojny światowej. Nie umieszczono go też na tablicach upamiętniających profesorów lwowskich zamordowanych przez Niemców. Ma tylko wpis w obozowej kartotece w Auschwitz-Birkenau i dwie małe tablice pamiątkowe w rodzinnym Cieszanowie.

Jako dziecko dużo chorowała, ale rodzice starali się zapewnić jej najlepsze wykształcenie. Najpierw domowe, potem w szkole wydziałowej w Jarosławiu i u benedyktynek w Przemyślu – Łucja skończyła tam dwie klasy i wróciła do Jarosławia. Wszędzie dostawała stopnie co najmniej dobre.

W 1913 roku rozpoczęła naukę w Prywatnym Gimnazjum Zofii Strzałkowskiej we Lwowie. W czerwcu 1918 roku zdała maturę z odznaczeniem i była „dojrzałą do studiów w uniwersytecie”. Najpierw studiowała na Uniwersytecie Jana Kazimierza, potem na dwa semestry wyjechała do Krakowa. Tam stała się ulubioną studentką profesora Jana Ptaśnika, autora książki Miasta i mieszczaństwo w dawnej Polsce – pozycji niezastąpionej, jeśli chodzi o syntezę badań nad dziejami miast polskich. Kiedy Ptaśnik dostał etat na UJK, Łucja wróciła do Lwowa i z tym miastem związała całe swoje życie.

Szybko zaczęła się wyróżniać wśród innych uczonych nowatorskim podejściem w badaniach nad historią miast. Postrzegała miasto nie jako „zabudowany teren, na którym zmieniali się właściciele, toczyły bitwy, powstawały i upadały budowle”, lecz jako dzieło wielu pokoleń, z których każde miało wpływ na jego kulturę materialną i duchową. Studiowała teksty źródłowe, księgi miejskie, dokumenty cechów. Interesowało ją, dlaczego miasto, które jest ośrodkiem kultury i motorem gospodarki narodowej, rozwija się lub obumiera. Chciała też dokonać syntezy dziejów miast polskich. Najwięcej czasu poświęcała jednak badaniom historii Lwowa. Stała się jego kronikarką i gorliwą entuzjastką.

Łucja władała kilkoma językami. W szkole poza polskim uczyła się ruskiego (tak nazywano ukraiński), francuskiego i rosyjskiego, poznała łacinę, grekę i niemiecki. Francuskim posługiwała się podczas pobytu w Paryżu, łacina i greka ułatwiły badanie dziejów Lwowa, rosyjski z ukraińskim pomogły opuścić okupowane przez Sowietów miasto. Niemiecki przydał się jej w ostatniej podróży: w więzieniu na Pawiaku i w obozie koncentracyjnym Auschwitz-Birkenau...

W 1921 roku Łucja wychodzi za mąż. Zdzisław Charewicz jako wojskowy dostał mieszkanie służbowe – osiedli więc przy ulicy Gródeckiej 8a, gdzie stoją domy zwane oficerskimi. W listopadzie tego samego roku zostaje młodszą asystentką w katedrze historii średniowiecznej UJK. Dużo pracuje, dorabia kursami wakacyjnymi i wykładami zleconymi. Otrzymuje zaledwie dwie trzecie normalnego wynagrodzenia „szczebla b, grupy VIII” należnego na jej stanowisku. Uczelnia nie ma pieniędzy na rozpieszczanie młodego naukowca, tym bardziej że jest kobietą. Swoją skromną pensją musi się podzielić z „siłą pomocniczą” przydzieloną prawdopodobnie do opieki nad księgozbiorem. Te skromne dwie trzecie dostaje przez kilka lat. Mimo trudności finansowych nie rezygnuje z pracy naukowej i w latach 1924–1931 pracuje na UJK już jako starsza asystentka.

Na razie zaczyna się jej przygoda z nauką: w maju 1924 roku Łucja obroniła doktorat na UJK i dostała dziesięciomiesięczne stypendium rządowe. Pojechała na studia uzupełniające do Paryża. Zamieszkała w pensjonacie przy rue de l’Odéon. Po raz pierwszy, odkąd wyszła za mąż, tak długo miała być sama. Z Paryża wysłała mężowi – „Dzichowi swemu” – zdjęcie, na którym wygląda nieco inaczej niż zwykle. Lekko rozwichrzoną fryzurę zasugerował jej być może fotograf z rue Denfert-Rochereau na Montparnasse.

W Paryżu Charewiczowa zapuszcza korzenie, załatwia formalności, chodzi na uczelnię i do biblioteki, która oszołomiła Łucję ogromem prac z jej dziedziny. „Obawiam się już z pełną świadomością raz stracenia głowy w Bibliotece Narodowej”, zwierza się profesorowi Franciszkowi Bujakowi. Pisze dużo listów, tęskni za bliskimi. Chce dokładnie poznać miasto, więc wszędzie chodzi pieszo, a „wieczorem, gdy się kładę, mam wrażenie, że nogi moje zwisły na zgrzytających zawiasach”.

Część badaczy podawała, że Łucja biegle mówiła po francusku dzięki babce Francuzce, która z dziadkiem Tytusem Rawicz-Mikułowskim, powstańcem listopadowym i emigrantem, przyjechała do Polski. W rzeczywistości babcia Celestyna de la Temple musiała chyba opanować język polski, gdyż – jak wynika z listów Łucji – francuskiego w domu nie używano i nad językiem musiała pracować niezwykle intensywnie: „Z językiem tutejszym jednak trzeba się osłuchać, okropnie daleka od tutejszej jest wymowa lwowskich nauczycielek języka francuskiego, toteż mam trochę trudności”, pisze do Lwowa.

Wielkość Paryża, panujące w nim ruch i zgiełk przyprawiają Łucję o zawrót głowy. Najlepiej czuje się w bibliotece: „[...] pod wielu względami przypominam w Paryżu Głafirę Siemionowną z powieści Lejkina, wprawdzie umiem już teraz trochę więcej, nie tylko jak ona komnatnyje słowa, ale jak ona boję się wejść na wieżę Eiffla i na Notre Dame, a na ulicy to cudem unikam rozjechania, zawsze przy przechodzeniu ruchliwszych miejsc jestem jak mysz ze strachu spocona, choć już trzeci miesiąc tu jestem”. Inaczej niż we Lwowie wyglądają tu również relacje towarzyskie. Opieki naukowej ze strony profesorów spodziewać się nie może. Szybko też dociera do niej, że „samemu trzeba poszukiwać pomocy naukowych”, które na szczęście „są bardzo liczne i wspaniałe”. „Poznałam tu dosyć Polaków, ale każdy tu sobą zajęty i nikogo nic inni nie obchodzą, a mężczyźni zachwyceni Francuzkami, w czym im zawsze potakuję, by nie być podejrzaną o zazdrość! Ale tak naprawdę to one znów strasznie piękne nie są, muszą się ubrać i umalować!”.

Hałas uliczny ciągle budzi ją po nocach. Chwilami czuje się bardzo samotna. „[...] zanadto wielki pieszczoch byłam we Lwowie i teraz czuję się strasznie, strasznie sama”. Odkłada wtedy książki i idzie nad Sekwanę, by oglądać mosty i statki. Tylko to chciałaby zabrać do Lwowa – tam brakuje jej wody i tego widoku. Niewielka Pełtew od wielu lat płynie pod miastem w podziemnym kolektorze.

Mimo przeszkód ambitna i uparta Łucja wszystko załatwia sama, nikogo nie prosi o pomoc. No, może tylko profesora Ptaśnika, którego informuje, że od kilku miesięcy żyje w nędzy, bo władze uczelni wyjaśniają nieporozumienie z zaległym stypendium. Trzy razy w tygodniu chodzi na lektorat, ćwiczenia i wykłady. Poza tym niestrudzenie zwiedza muzea. Oszołomiły ją zbiory Muzeum Wieków Średnich w Cluny. Poznając Paryż, próbuje znaleźć rozwiązanie zagadek historycznych Lwowa, które bardzo ją intrygują.

Po powrocie do Lwowa wpada w wir pracy naukowej. „Nawet nie przypuszczałam, że Ty, Luciu, w tak krótkim stosunkowo czasie Twej pracy na uniw[ersytecie] staniesz się taką «powagą» profesorską. Od uczennic, których już gromadkę skupiłaś na Twoich ćwiczeniach, dużo o Tobie słyszę i cieszę się”, pisała do niej przyjaciółka.

Łucja chciała się dowiedzieć, jak opisywano i badano dzieje Lwowa. W opracowaniach innych historyków wyszukiwała luki i analizowała, dlaczego się pojawiły. Interesowali ją autorzy i pobudki, jakie nimi kierowały przy doborze tematów: zamiłowania naukowe, ciekawość odkrywcy, „interes dla wiedzy czystej”, pasja, sentyment dla przeszłości, patriotyzm? Była historykiem i detektywem. Organizm miejski niezmiennie ją fascynował: labirynty ulic, stare instalacje... Próbowała znaleźć odpowiedź na pytanie, czym miasto było dla jego dawnych mieszkańców, jaka była ich mentalność oraz ich świadomość społeczna. Aż do wybuchu II wojny światowej pisała artykuły popularne i naukowe, przyczynki, opracowania i recenzje – wszystkie dotyczyły Lwowa. Właściwie przez całe życie przyświecało jej motto, które zapisała dopiero w 1938 roku w tomie Historiografia i miłośnictwo Lwowa: „[...] chciałam wielu, wyzutym z sentymentu dla przeszłości miasta Lwowianom wykazać, że Lwów, to wielka rzecz i wielkie jest jego dziejowe znaczenie i narodowa wartość”.

W latach dwudziestych ubiegłego wieku Lwów coraz częściej przyglądał się swojej historii. Nie budziło wątpliwości, że to miasto położone na szlakach kupieckich prowadzących ze wschodu w głąb Rzeczypospolitej zbudowało swoją dawną świetność przede wszystkim dzięki handlowi. To on sprawił, że rozwinęło się silne mieszczaństwo polskie, które przez pokolenia wspierało rozwój miasta. Po odzyskaniu niepodległości Lwów starał się wrócić do propagowania handlu na miarę epoki. W 1921 roku zorganizowano tam pierwsze Targi Wschodnie, które miały reklamować wyroby lokalne i krajowe oraz przyczynić się do rozwoju współpracy handlowej z innymi krajami.

Łucję też zajmował ten temat: badała znaczenie handlu dla miast polskich ze szczególnym uwzględnieniem Lwowa, który w XIV i XV wieku pojawił się na widowni polskiego życia gospodarczego. Swój doktorat zatytułowała Handel Lwowa w XV wieku. Promotor, Jan Ptaśnik, docenił jej wysiłek: „Żmudna to i uciążliwa praca, bo trzeba się przez ogromną ilość dyplomów i ksiąg rękopiśmiennych przedzierać, wiele lat dla tego celu poświęcić, aby dać możliwie wierny obraz przeszłości”. Uważał on, że tak wartościowy tekst powinien jak najszybciej zostać opublikowany. Okazja nadarzyła się rok później – w 1925 roku Zakład Narodowy im. Ossolińskich zaplanował nową serię wydawniczą: Studia nad Historią Kultury w Polsce. Pierwszym tomem stał się Handel średniowiecznego Lwowa, czyli rozszerzona wersja doktoratu Łucji.

W czasach I Rzeczypospolitej miasto miało znaczenie przede wszystkim dla handlu, ale i pod względem kulturalnym „przedstawiało niezmiernie ważny punkt, przez który wraz z artykułami handlu przepływały na zachód znamiona kultury wschodniej, nie tyle może europejskiej, ile azjatyckiej, z zachodu zaś przelewało się przez to miasto na wschód w drodze handlu wymiennego wszystko to, co kulturę zachodnią, specjalnie zaś polską, cechowało”. Praca autorstwa Łucji była imponująca. Profesor Ptaśnik mógł być dumny ze swojej uczennicy. On sam, choć najbliżej związany z Krakowem, odkrył dla siebie miasto nad Pełtwią: „Lwów polski we własnym interesie powinien dbać o swoją przeszłość, z której soki żywotne czerpie i na nią się dumnie powołuje”, pisał. „Dla celów handlowych przychodzą nie tylko ludzie, ale także i ich twory artystyczne i literackie, zwykłe produkty rzemiosła i prawdziwej sztuki, a wraz z nimi różne prądy umysłowe i czysto duchowe”. Wydanie tej książki rozpoczęło współpracę historyczki z przedstawicielami samorządu i przemysłowców, którzy mieli wspólne cele i chcieli połączyć siły, by pielęgnować tradycję i łączyć ją z nowoczesnością. Wydana praca Łucji wsparła Targi Wschodnie. We wstępie można przeczytać: „Targi Wschodnie, którym ten Handel średniowiecznego Lwowa [...] wraz z życzeniami większego aniżeli w dawnych wiekach rozwoju poświęcamy”.

Kolejną pracę – Wodociągi starego Lwowa – Łucja napisała na prośbę i z inicjatywy inżyniera Stanisława Alexandrowicza, dyrektora Zakładów Wodociągowych. Zgromadziła w niej najstarsze materiały źródłowe związane z budową i użytkowaniem urządzeń wodociągowych Lwowa. Finansowe wsparcie „gminy królewskiego stołecznego miasta Lwowa” dostała na wydanie Lwowskich organizacji zawodowych za czasów Polski przedrozbiorowej w 1929 roku.

Łucja nie unikała wyzwań. Dowodem tego jest między innymi praca Dzieje miasta Złoczowa napisana na podstawie niezwykle skromnych materiałów źródłowych.

Pisała o animozjach lokalnych, ograniczaniu praw handlowych unitów, czyli Rusinów i Ormian, więziach łączących przedstawicieli różnych warstw społecznych. W kolejnej pracy – Klęskach zaraz w dawnym Lwowie – dowodziła, że gorsze od wojen były epidemie, które miały niekorzystny wpływ „[...] na ciągłość oraz rozwój życia gospodarczego i kulturalnego miasta, wpływ głębiej jeszcze w lata następne sięgający aniżeli skutki oblężeń, napadów i pożarów, bo ogień niszczył tylko dorobek ludzi, a nie ich samych, najzacięciej prażące hufnice i muszkiety nie miotały tak śmiercionośnych pocisków, jak nieodgadnione wówczas w istnieniu, lecz z swych strasznych skutków tylko znane, bakcyle zarazy”.

Coraz więcej uwagi Charewiczowa poświęcała dawnym lwowiakom. Pisząc o renesansowej kamienicy w rynku, zwanej „czarną”, przedstawiła historię nie tylko jej, lecz także ludzi, którzy w niej mieszkali. Zbadała również setki wątków, aby po latach odpowiedzieć na pytanie, w jakim stopniu kobiety wpływały na dzieje tego miasta.

Czwarty Powszechny Zjazd Historyków Polskich w Poznaniu w 1925 roku był zarazem pierwszym, na którym kobiety były prelegentkami i zabrały głos w naukowej debacie historycznej. Łucja wystąpiła tam z odczytem o Pracy w średniowiecznej Polsce. Na zjeździe wystąpiła też Helena Polaczkówna, starsza koleżanka Łucji z Zakładu Nauk Pomocniczych Historii UJK.

Prawdopodobnie podczas pobytu w Paryżu, kiedy Łucja badała genezę i ustrój średniowiecznych miast francuskich, zainteresowały ją dzieje Christine de Pisan (Krystyny z Pizy). Christine żyła na przełomie XIV i XV wieku i jest uważana za pierwszą feministkę. Pochodziła z Włoch, ale od wczesnego dzieciństwa mieszkała z ojcem w Paryżu. Była poetką i pisarką, autorką pierwszej w nowożytnym świecie rozprawy feministycznej Księga miasta kobiet (Le Livre de la Cité des dames). Księga ma formę dialogu. Biorą w nim udział Rozum, Prawo i Sprawiedliwość – zapraszają do rozważań na temat roli kobiet w świecie mężczyzn. Christine pisała o edukacji kobiet, dowodząc, że – wbrew powszechnej wówczas opinii – nauka nie może szkodzić kobietom.

Być może to dzięki przeczytaniu Księgi miasta kobiet Charewiczowa odkryła nowy obszar zainteresowań i stała się inicjatorką badań nad przeszłością kobiet polskich. Wiele lat później w rozprawie Kobieta w dawnej Polsce pisała o Christine jako prowadzącej „walkę na pióra o sprawę kobiecą” w czasach, kiedy powszechnie uważano, że „[...] nauka jednoczy kobietę ściślej z diabłem”.

Charewiczowa należała do drugiego pokolenia Polek, które miały możliwość ukończenia studiów wyższych. Była też świadkiem przełomowych wydarzeń związanych z emancypacją kobiet. Urodziła się pod koniec XIX wieku, kiedy to pierwsze przedstawicielki płci pięknej zostały przyjęte na uniwersytet lwowski. Studia rozpoczęła w czasie, kiedy Polska odzyskała niepodległość i Polkom przyznano prawa wyborcze. Obserwowała kariery naukowe swoich koleżanek, ale... Nie mogła nie burzyć się na myśl o tym, że jej kariera naukowa skończy się na uzyskaniu tytułu doktora, tylko dlatego, że jest kobietą. Mimo przychylności sporej grupy profesorów nie było wówczas zgody na habilitacje pań. Helena Polaczkówna, niezwykle utalentowana uczona, walczyła bez powodzenia o habilitację na UJK. Do dziś uchodzi za pierwszoplanową postać wśród ówczesnych badaczy zajmujących się naukami pomocniczymi historii. Prowadziła badania w dziedzinie sfragistyki i dyplomatyki, wydawała źródła. Oceniana jako rzetelna erudytka, śmiałe sądy opierała na głębokiej analizie źródeł, pisała znakomite recenzje. Łucja Charewiczowa podkreślała, że odważne recenzje Heleny były niezwykle ważne jako przykład „umocnienia się zmysłu krytycznego i świadomości warsztatowej” wśród kobiet, bo pierwszym badaczkom często brakowało wiary w siebie i cierpiały na nadmiar samokrytycyzmu. Mimo tego habilitacji we Lwowie nie zrobiła. Po kilku latach asystentury niezakończonej habilitacją musiała odejść z uczelni.

Polaczkówna rozpoczęła pracę w Archiwum Ziemskim (Bernardyńskim) i zrobiła habilitację na uniwersytecie w Poznaniu w 1930 roku – młoda uczelnia potrzebowała kadry naukowej. Od obrony jej doktoratu do habilitacji upłynęło dwadzieścia jeden lat. Mimo późniejszych starań nie wróciła na UJK. Charewiczowa do pewnego momentu szła podobną drogą zawodową. W 1932 roku musiała odejść z uczelni i dzięki poparciu profesora Franciszka Bujaka została kustoszem Muzeum Historycznego Miasta Lwowa. Przełom nastąpił kilka lat później, gdy w 1935 roku habilitację na UJK otrzymała pierwsza kobieta – historyk sztuki Karolina Lanckorońska. Dwa lata później habilitację na tej uczelni uzyskała również Łucja. Razem z nią broniła się inna wybitna uczona, historyk literatury Stefania Skwarczyńska.

Na uczelnię Łucja wróciła dopiero po kilku latach. Prowadząc badania archiwalne w muzeum, coraz częściej sięgała po tematy związane z historią kobiet. W księgach miejskich szukała najdrobniejszych choćby informacji na temat bezimiennych postaci kobiecych uwiecznionych przed wiekami na płaskorzeźbach i obrazach, między innymi w lwowskich kościołach. Postawiła nawet tezę, że przekazu ustnego w języku polskim dokonywały kobiety. I to przede wszystkim kobietom zawdzięczamy rozwój języka polskiego. Z kolei w okresie zaborów to głównie kobiety, ucząc i wychowując dzieci, zaszczepiły im „żywy stosunek do książki”, a tym samym zapewniły ciągłość polskiej kultury: „[...] opowieść o narodowej chwale i klęskach snuły od najdawniejszych czasów matki polskie, urabiając pierwsze pojęcia historyczne dziecka, wszczepiały w jego duszę kult przeszłości. Polska więc dziejowa tradycja ustna przechodziła żywym słowem z pokolenia na pokolenie, głównie dzięki kobietom. Znaczenie zaś domowego wpływu na polski zmysł historyczny wzmogły lata niewoli narodowej”.

Łucja szukała odpowiedzi na pytanie, „[...] czyż jest możliwe takie wydzielanie elementów kobiecych z historii, aby móc napisać specjalną historię kobiety? Jaki byłby cel takiego wyodrębnienia, jeśli nie potrafimy uchwycić w sposób szczególny historii mężczyzny, czy idąc jeszcze dalej – historii dziecka?”. Nie zrażały jej trudne początki badań ani brak opracowań o charakterze syntetycznym. Pisała o tym, że ruch feministyczny z dnia na dzień rośnie w siłę, historia kobiet będzie więc się cieszyć szczególną uwagą jako „temat o wielkiej przyszłości”. Aby do tego doszło, trzeba badać epoki historyczne, a także pochodzące z nich materiały źródłowe pod kątem działalności kobiet i skłaniać naukowców, by w nowatorski i kreatywny sposób podchodzili do prowadzonych badań oraz ich wyników. Dzięki temu mogliby tworzyć i wydawać wybitne prace. Zachęcała również swoje koleżanki do samodzielnych badań i prowadzenia polemik.

Na Międzynarodowym Kongresie Historyków Charewiczowa mówiła o roli kobiety w historii oraz o potrzebie opracowania dziejów kobiety: „Czas najwyższy, by zadanie to podjęło młode pokolenie historyczek, należycie wyszkolone i przygotowane”. W 1933 roku napisała tekst, w którym przedstawiła dorobek naukowy kobiet: Stanowisko kobiet polskich w popularyzatorskiej i naukowej pracy historycznej. Wkrótce wydała kolejne pozycje: Z przeszłości lwowianek oraz biografię Mieszczka lwowska XVI w. Zofia Hanlowa.

W 1937 roku ukazała się praca Ukraiński ruch kobiecy. Charewiczowa stwierdziła w niej zaniepokojona, że antypolskość cechuje i scala ten ruch. W 1938 roku zostało wydane opracowanie Kobieta w dawnej Polsce. Celem tej „historii kobiet” było prześledzenie, w jaki sposób dawne epoki wpłynęły na losy kobiet żyjących w pierwszej połowie XX wieku. Dzisiaj, po blisko osiemdziesięciu latach, ta klasyczna pozycja polskiej historiografii kobiecej wzbudza mieszane uczucia i sprawia wrażenie nieco anachronicznej – zmieniły się styl i narracja tego rodzaju opracowań. Nie umniejsza to w żaden sposób zasług Łucji Charewiczowej.

Dla prasy ogólnopolskiej Charewiczowa pisała artykuły o kobietach w średniowieczu i przedwojennym Lwowie oraz o udziale kobiet w życiu gospodarczym tego miasta. Podczas prelekcji i wykładów zbierała niemało pochwał od słuchaczek. A były to kobiety, które już żyły po nowemu i wiedziały, co to znaczy godzić pracę zawodową i niejednokrotnie społeczną z życiem rodzinnym. Po wysłuchaniu jednej z tych prelekcji Matylda Fechtdeganowa napisała do Łucji:

Po wysłuchaniu mowy niedzielnej.

Słuchałam, jak cudny utwór muzyczny.

Mało słońca dało mi życie, lecz słowa Twe

Pani, koiły me rany, choć były smutne.

Przyjm od starej weteranki – idealistki

Błogosławieństwo za pojmowanie powinności kobiet.

Łucja robi karierę naukową, Zdzisław – najpierw w wojsku, potem jako urzędnik. W 1937 roku ona ma już habilitację, on awans w urzędzie wojewódzkim – zostaje naczelnikiem wydziału społeczno-politycznego. Łucja na swoim koncie ma srebrny laur Polskiej Akademii Literatury, Złoty Krzyż Zasługi; Zdzisław natomiast został odznaczony brązowym medalem za długoletnią służbę i Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Dużo podróżują po kraju, odwiedzają letniska i zimowiska. Zdzisław poluje, jeździ na nartach w Worochcie, Pasiecznej, Komańczy. Wypoczywa wówczas od dyskusji politycznych i spraw wojskowych. Łucja szybko się męczy i marznie, a wtedy on otula ją swoim płaszczem – tak zostali uwiecznieni na zdjęciu.

Łucja często gorączkuje, kilka razy przeszła zapalenie płuc. Badanie wykazało, że w jej lewym płucu pojawiły się zwapnienia. Jest przerażona, kiedy w 1931 roku Dzich trafia do szpitala – kilka miesięcy wcześniej profesor Ptaśnik umarł po nieudanej operacji woreczka żółciowego. Na szczęście w przypadku męża obeszło się bez komplikacji.

Nie mają dzieci, dlatego Łucja może bez reszty oddać się swoim pasjom. Działa społecznie w dziedzinach, które wiążą się z jej pracą zawodową. Wygłasza pogadanki i odczyty, popularyzuje tematy historyczne, uczestniczy w pracach stowarzyszenia Rodzina Wojskowa i organizacji kobiecych. Uważa, że kobiety nie doceniają wpływu mediów na opinię publiczną i dlatego nie starają się zaistnieć w prasie czy radiu. Zachęca je do większej aktywności politycznej. Znane literatki namawia do pisania tekstów do prasy ogólnopolskiej.