Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na misji. Życie na linii frontu amerykańskiej dyplomacji - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
29 września 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Na misji. Życie na linii frontu amerykańskiej dyplomacji - ebook

Wspaniale napisana relacja Hilla to pełna przygód historia o niebezpieczeństwie, ginących kolegach, negocjacjach o wielką stawkę i dramatycznych wyborach. Są tu portrety zbrodniarzy wojennych – jak Mladić czy Karadžic, amerykańskich prezydentów: Busha, Clintona i Obamy, wiceprezydentów – w tym Dicka Cheneya, sekretarzy stanu: Madeleine Albright, Colina Powella, Condoleezzy Rice i Hillary Clinton, ambasadorów takich jak Richard Holbrooke czy Lawrence Eagleburger – i wielu innych.
Hill bez ogródek opisuje zmagania waszyngtońskich biurokratów, a także zdecydowanie krytykuje agresywne amerykańskie interwencje i „wojny z wyboru”.

„Świetne wprowadzenie do trudnej gry dyplomacji” – „The Washington Post”.

„Christopher Hill był jednym z naszych najlepszych dyplomatów, biorąc na siebie największe wyzwania – od Kosowa po Koreę Północna i Irak – w swojej trzydziestoletniej karierze” – Madeleine Albright, była sekretarz stanu USA.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-2039-7
Rozmiar pliku: 8,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pamięci moich rodziców, którzy nauczyli mnie wiele o świecie.

Ludziom pracującym w służbie zagranicznej, którzy podjęli się trudnych zadań w odległych od domu placówkach, i ich rodzinom.

Moim dzieciom: Natowi, Amy i Clarze, które przeżyły mnóstwo czasu w bardzo dalekich stronach.

Mojej kochającej żonie, Julie.

Od autora

Niniejsza książka to wspomnienia z mojego życia w roli amerykańskiego dyplomaty. Opisuję karierę zawodową, w ramach której reprezentowałem Stany Zjednoczone, zwłaszcza w trudnych czasach i często w dalekich krajach, w których sytuacja nie była łatwa. W czasie mojej długiej, trwającej mniej więcej trzydzieści trzy lata podróży zatrzymywałem się i w Polsce: raz w połowie lat 80. XX wieku, kiedy byłem urzędnikiem do spraw gospodarczych ambasady amerykańskiej, a drugi raz, gdy powróciłem do Warszawy jako ambasador Stanów Zjednoczonych.

Spoglądając na Warszawę oczami Amerykanina w latach 80. oraz w pierwszych latach XXI wieku, widziałem dwa różne miasta. Żeby opisać Warszawę w odstępie dwudziestu pięciu lat, musiałbym użyć czarno-białego obrazu do przedstawienia pierwszego miasta, a kolorowego – do opisu drugiego. Dawniej pustawa warszawska Starówka, na którą tylko od czasu do czasu zapuszczał się jakiś turysta, przemieniła się w tętniące życiem miasteczko handlowe, jakie być może wyobrażano sobie na początku, czyli prawie sześćset lat wcześniej.

Kiedy przyjechałem jako ambasador słonecznego dnia w czerwcu 2000 roku, wydawało się, że nawet pogoda poprawiła się z biegiem lat, jakie upłynęły od mojego poprzedniego pobytu. Szybko stwierdziłem, że wiele się zmieniło, zwłaszcza jeśli chodzi o ludzi. Wyglądało na to, że pozorny koniec długiej drogi, która doprowadziła Polskę do członkostwa w Unii Europejskiej oraz pozycji ważnego członka NATO i bliskiego sojusznika Stanów Zjednoczonych, został już przez ludzi zinternalizowany. Epoka komunizmu, którą doskonale pamiętałem z lat 80., kiedy mieszkałem w Warszawie, została przez wiele osób niemal zapomniana. Stała się najwyżej odległym wspomnieniem, prawie nieistniejącym w pamięci młodszych pokoleń.

Polska odzyskiwała swoje należne miejsce w Europie, lecz przy tym mówiła w niej własnym głosem o potrzebie specjalnych relacji ze Stanami Zjednoczonymi. W tamtym okresie był to samotny głos, wielu Europejczyków chciało bowiem chyba budować europejską tożsamość kosztem stosunków transatlantyckich, jak gdyby głosząc wszem wobec, że Europa to nie USA. Kiedy władzę objęła administracja prezydenta George’a W. Busha, nie brakowało tematów, które poruszano w wyżej wspomnianym kontekście – liczni Europejczycy wymieniali raczej różnice niż podobieństwa państw po obu stronach Atlantyku. Stany Zjednoczone nie poparły protokołu z Kioto w sprawie zmian klimatu. Europa je poparła. W USA wykonuje się karę śmierci. W Europie nie. I tak dalej. Polska odgrywała rolę dobrego Europejczyka, a równocześnie dołączyła do Wielkiej Brytanii jako zdecydowany zwolennik ścisłych relacji transatlantyckich. Nie wszyscy Europejczycy byli zadowoleni z powodu podejścia Polski. Skutkowało to nawoływaniami, żeby Polska zachowywała się bardziej po europejsku, a mniej po amerykańsku. Lecz w Polsce panował istotny konsensus, uważano, że nie powinna być zmuszona wybierać pomiędzy Europą a Ameryką. A kiedy rozpoczęła się wojna w Iraku, nie było zaskoczeniem, że jedynymi państwami europejskimi, które wysłały tam jednostki bojowe, były Wielka Brytania i Polska.

Wewnętrzna dynamika polskiej polityki początkowo podlegała nieuniknionym napięciom związanym z odchodzeniem od komunizmu, przy czym szczególną rolę odgrywały głębokie przemiany gospodarcze rozpoczęte już na początku rządów premiera Mazowieckiego. Urzędnicy Departamentu Stanu odpowiedzialni za Polskę – a i ja stałem się w lipcu 1989 roku urzędnikiem zajmującym się Polską – podziwiali solidarność Polaków w tych trudnych czasach, kiedy realne dochody wielu ludzi spadły na łeb na szyję, a działalność gospodarcza wydawała się ograniczona do działalności zastępów ulicznych handlarzy. W owym czasie polscy politycy utrzymywali państwo na pomyślnym kursie. I nawet kiedy Polska wybrała postkomunistyczne SLD, którego wielu przywódców piastowało wysokie stanowiska w czasach komunizmu, nigdy nie pojawiło się poczucie, że Polska się cofnie.

Tymczasem Polska, czy to wskutek wewnętrznej dynamiki, czy też procesu, jaki objął wiele państw na całym świecie, zapomniała chyba ostatnio o owym poczuciu solidarności, którym kierowała się w latach pod każdym względem trudniejszych niż dzisiejszy okres. Pojęcia lewicy i prawicy nie wyjaśniają adekwatnie politycznych podziałów i sojuszy komuś, kto chce je zrozumieć. Wyjątkowym wkładem Polski była solidarność, koncepcja, która już dawno temu przestała mieć jakikolwiek związek z konsensusem politycznym czy programowym, jednak wciąż odgrywała swoją rolę, wespół z Kościołem, w kształtowaniu ducha tolerancji, po tym, jak Polska wyszła z długiego, mrocznego i niebezpiecznego okresu komunizmu narzuconego przez Związek Radziecki.

Duch tolerancji i wspólnoty bez wątpienia osłabł, podczas gdy Polska obrastała w lata, liczne wewnętrzne spory, skandale, a nawet kryzysy. Niestety, doświadczana obecnie przez Polskę polaryzacja występuje także w wielu innych krajach.

Ostatecznie to Polacy, i zapewne nikt inny, muszą zjednoczyć się tak jak wcześniej, żeby jakoś poradzić sobie z tym najnowszym wyzwaniem. Zagrożenia dla wolności, dla jakości polskiej demokracji, wreszcie dla przykładu, jaki Polska stanowi dla Europy i całego świata, są nader realne. Lecz będę pokładał w niej ufność jako autor, którego wciąż inspirują polskie doświadczenia i przeżycia w otoczeniu Polaków, z czasów większej próby niż ta dzisiejsza.

Na koniec chciałbym napisać, że fakt publikacji tej książki w polskim tłumaczeniu stanowi dla mnie wielki zaszczyt. Języka polskiego zacząłem się uczyć przed moim pierwszym wyjazdem na placówkę w Polsce. To piękny język, choć wyzwania w zakresie jego gramatyki i struktury, jakie stawia osobie posługującej się na co dzień angielszczyzną, mogą się wydawać nie do pokonania. Mam nadzieję, że polscy czytelnicy będą mogli ocenić i docenić przebieg długiej kariery zawodowej człowieka, który pracował nie tylko w Polsce, lecz także w innych państwach oraz na innych kontynentach.Prolog

Był czerwiec 2009 roku. Pierwszy raz w życiu znalazłem się w stolicy prowincji Zi Kar. An-Nasirijja leży w południowo-wschodnim Iraku, mniej więcej 300 kilometrów w tym właśnie kierunku od Bagdadu. Po drodze dużo piachu. Miasto przypominało inne zubożałe miejscowości południowego Iraku, widziałem w pierwszych miesiącach mojego pobytu w tym kraju. Saddam Husajn zaniedbywał je przez całe dziesięciolecia, pozostawiając je na pastwę pustynnego słońca i piaskowych burz. Tutejsze miasta musiały sobie radzić same. Jazda konwojem pojazdów od bazy lotniczej Tallil, gdzie rankiem przyleciałem małym, śmigłowym samolotem wojskowym, trwała około półtorej godziny. Wydawała się znacznie dłuższa: widoki w postaci jednopiętrowych domów, zdezelowanych ogrodzeń, wyschniętych koryt rzecznych i kanałów nie chciały się skończyć. Poboczem chodzili mężczyźni z głowami owiniętymi tradycyjnymi kefijami; powoli, jak gdyby starali się oszczędzać siły w czerwcowym upale. Chyba nie zwracali uwagi na tumany pyłu wzbijane przez sześć czarnych, opancerzonych chevroletów suburbanów, którymi posuwaliśmy się naprzód na spotkanie z Radą Prowincji. Tablice i plakaty z podobiznami spoglądającego denerwującym, natarczywym wzrokiem Muktady as-Sadra niespecjalnie urozmaicały monotonne, bure otoczenie ani nie przyciągały uwagi. I one były pokryte warstwą pyłu. Siedziałem z tyłu samochodu i wyglądałem przez okno. Moje myśli powracały raz po raz do rozważań o całym Iraku, o tym, co nasze zaangażowanie w tym kraju oznaczało dla Stanów Zjednoczonych, co dla Irakijczyków, wreszcie – choć tego ostatniego pytania nie zadawałem sobie aż tak dosłownie – kiedy osiągniemy nasz cel.

Przyleciałem z Bagdadu do prowincji Zi Kar, żeby zrobić to, co czynią amerykańscy ambasadorzy na całym świecie: spotkać się z miejscowymi władzami i nabrać pojęcia o tym, co myślą ludzie poza stolicą kraju. Amerykańskie wojska wyzwoliły An-Nasirijję^() podczas triumfalnego marszu do Bagdadu w 2003 roku. Prowincję zamieszkiwali prawie wyłącznie szyici, których jest w Iraku większość i do których zaliczała się przeważająca część spośród najbardziej gnębionych ofiar reżimu Saddama Husajna. Nasze siły spodziewały się wiwatujących tłumów, które będą sypać im pod nogi płatki róż, jak przewidywał na antenie ogólnokrajowego kanału telewizyjnego nasz ówczesny wiceprezydent. Powiedział to z charakterystyczną pewnością siebie i tonem takim, jak gdyby stwierdzał oczywisty fakt. Ten jego ton wyprowadził niektórych w pole, a innych ludzi mocno rozgniewał. W rzeczywistości, kiedy wiosną 2003 roku nasi marines błyskawicznie zdobyli An-Nasirijję, rozpraszając wojsko Saddama, widzieli mniej więcej to samo co ja: żadnej radości w tym pustynnym mieście, tylko zwykli ludzie, którym było wszystko jedno i którzy pewnie chcieliby, żebyśmy się wynieśli równie szybko, jak się pojawiliśmy.

Dotarliśmy do ratusza i powoli wysypaliśmy się z pojazdów. Jeszcze w samochodzie ściągnąłem wymaganą podczas takich podróży kamizelkę przeciwodłamkową, żeby wpatrujący się we mnie Irakijczycy nie uznali, że się spodziewam, iż któryś z nich będzie do mnie strzelał. Oznaczałoby to przesadnie dużą nieufność z mojej strony. Rozejrzałem się po otaczających nas czteropiętrowych budynkach mieszkalnych, zastanawiając się, jak posłana przodem drużyna, która miała zapewniać nam bezpieczeństwo, poradziłaby sobie z nieplanowanymi zagrożeniami, które mogły się pojawić w każdym z licznych okien. Popatrzyłem na sklepy i przechodniów. Ich ospałe kroki ostro kontrastowały ze śmigającymi jak szalone taksówkami i półciężarówkami, które zachowywały się, jakby ich kierowcy uczestniczyli w bezustannym wyścigu. Wszedłem po kilku schodkach i napotkałem wysłannika miejscowych, który serdecznie mnie powitał – Irakijczycy są w tym dobrzy. Wprowadził mnie oraz moją kilkuosobową świtę do wnętrza budynku. Reszta naszej ochrony pozostała przed nim, w opancerzonych terenówkach z pracującymi silnikami – po to, żeby w razie potrzeby szybko nas wywieźć, no i chyba przede wszystkim po to, żeby nie przestała pracować klimatyzacja.

Szefa Rady Prowincji nie było tego dnia w mieście, kiedy więc wraz z dowódcą mojej ochrony wysiedliśmy z windy o rozmiarach trumny, przyjął mnie zastępca szefa rady, Abdul Hadi Abdullah Mohan. Winda stękała i jęczała, jak gdyby podniesienie nas na wysokość trzeciego piętra zdecydowanie przekraczało jej możliwości. Mohan, być może z onieśmielenia albo z innego powodu, przywitał się ze mną z entuzjazmem równie niewielkim jak ten, z którym wiozła mnie winda. Zacząłem więc pracować nad tym, żeby gospodarz poczuł się swobodnie. Powiedziałem mu, że ogromnie mi miło znaleźć się po raz pierwszy w prowincji Zi Kar.

Usiedliśmy w małym gabinecie Mohana, po chwili dołączyło do nas kilku członków Rady Prowincji. Byli obecni także ludzie z zespołu do spraw odbudowy prowincji, no i personel naszej ambasady, więc gabinet wydawał się jeszcze mniejszy. Irakijczycy wyciągnęli kilka dodatkowych krzeseł, których drewniane nogi szurały po twardej, marmurowej posadzce, jakby wcale nie chciały się znaleźć tam, gdzie je zabierano. To samo co z windą.

Nastąpiła wstępna wymiana uprzejmości; aż za dobrze znałem ten rytuał po latach życia na Bałkanach – stanowiących dawniej zachodnią część tego samego Imperium Osmańskiego, które przez długie wieki władało An-Nasirijją. Przeszedłem do rzeczy, rozpoczynając od często wygłaszanego przeze mnie w podobnych warunkach stwierdzenia, że Stany Zjednoczone pragną długofalowych relacji z ludnością Iraku, jeśli ludność Iraku chce tego samego. Nasze wojska będą się wycofywać, natomiast nasze zainteresowanie pomyślnością irackiego ludu jest trwałe. To prawda, że Stany Zjednoczone leżą bardzo daleko – mówiłem Mohanowi – jednak Irak na zawsze pozostanie bliski naszym sercom. Wojna była bardzo trudnym okresem dla wszystkich. Opisałem wprowadzone przez nas w życie umowy z Irakiem: pierwszą, która regulowała zasady obecności naszych oddziałów, i drugą, opisującą ramy naszych rodzących się relacji cywilnych z tym krajem. W pewnym stopniu dokumenty te pozostawały co prawda tylko na papierze, jednak sygnalizowały Irakijczykom, że komuś przynajmniej chciało się przelać na ów papier szczegóły tego, jak mogłyby docelowo wyglądać normalne relacje.

Zawsze uważałem, że nasze strategiczne porozumienie ramowe, czyli Strategic Framework Agreement^() albo SFA, jak w nieunikniony sposób skracano jego nazwę (a w Iraku okupowanym przez amerykańskie wojsko chyba dosłownie wszystko było znane pod skrótową nazwą lub akronimem), nader mocno przypominało zrodzoną w latach 50. radziecką umowę o „przyjaźni” z tym czy innym wschodnioeuropejskim satelitą. We wczesnych latach 80. byłem na placówce w Polsce i pamiętałem nawoływania władz – często wyrażane w formie napisów na zawieszanych nad ulicami i drogami transparentach czy na okazałych tablicach – do „wcielania w czyn” porozumienia o przyjaźni, cokolwiek oznaczało to w rzeczywistości. Z punktu widzenia komunistycznych władz porozumienie owo miało przypominać społeczeństwu, że Związek Radziecki jest jego przyjacielem i będzie je chronił. Dla Sowietów umowa ta była – niezbyt udaną – próbą legitymizacji ujarzmienia przez nich Polski. Jak wytłumaczył mi raz pewien Polak, napisanie traktatu o porozumieniu z krajem, który się właśnie najechało, świadczy o bardzo złych manierach.

Amerykańsko-iracka umowa SFA nie była oczywiście niczym z powyższych, miała jednak na celu wskazanie, że nasze dziwne relacje mają przyszłość. Dla każdej ze stron stanowiła przy tym coś bardzo szczególnego i innego. Dla Stanów Zjednoczonych był to dokument podnoszący wzajemne stosunki do poziomu wyższego niż tylko wojskowy. Na tym ostatnim regulowało je porozumienie o bezpieczeństwie (Security Agreement^(), czyli SA). Służyło ono za porozumienie o statusie wojsk, czyli SOFA – Status of Forces Agreement^(). Wiele krajów zawarło ze Stanami Zjednoczonymi tego rodzaju umowy, które regulują podstawy prawne obecności naszych sił na ich terytorium. Nie trzeba wspominać, że dokumenty SOFA nie są jednakowe. Na poprzednim stanowisku zajmowałem się m.in. Japonią i doskonale wiedziałem, jak skomplikowane jest amerykańskie porozumienie o bezpieczeństwie z tym krajem oraz że amerykańsko-japońskie SOFA nie pozwala na przykład naszym siłom na ustawianie blokad drogowych i posterunków kontrolnych w centrum Tokio ani w ogóle nigdzie w Japonii. Amerykańskie wojsko w Iraku cieszyło się z ramowej umowy SFA^() jak z czegoś, co miało ostatecznie doprowadzić do zawarcia kolejnego porozumienia, na mocy którego nastąpiłaby „normalizacja” stosunków amerykańsko-irackich, nawet jeśli miało jej towarzyszyć podpisywanie kolejnych umów SOFA, które będą w przyszłości regulowały zasady stacjonowania amerykańskich oddziałów.

Uzgodnienia dyplomatyczne funkcjonują najlepiej wtedy, gdy oba kraje mają podobne doświadczenie w ich zawieraniu. W przypadku SFA warunek ów nie był spełniony. Dla Irakijczyków, przynajmniej tych, którzy zdawali sobie sprawę z istnienia tej umowy, SFA znaczyło o wiele więcej niż dla Amerykanów. Dokument ów nakreślał ramy wzajemnych stosunków na nadchodzące lata, a co najważniejsze, niektórzy Irakijczycy sądzili, że nakładał na Stany Zjednoczone obowiązek świadczenia po wieczne czasy Irakowi pomocy, zwłaszcza finansowej.

Oczywiście prawnicy Departamentu Stanu nie postrzegali tego w taki sposób. Spotkałem się z dwoma spośród nich przed moim wyjazdem do Iraku. Omówili ze mną poszczególne punkty porozumienia, z dumą podkreślając, że napisali je w sposób, który nie zmuszał Stanów Zjednoczonych do niemal żadnych działań. Gwoździem programu było to, że porozumienie owo nie było traktatem, dzięki czemu nie wymagało akceptacji przez amerykański Senat.

Tymczasem w An-Nasirii dawałem Irakijczykom znać o naszej wymagającej miłości. Ostrzegłem, że już nie możemy rozwiązywać za nich ich problemów. Wskazałem również, z większym optymizmem, że nasza ambasada intensywnie pracuje nad ustanowieniem relacji z irackimi uczelniami i że właśnie owego ranka spotkałem się z wykładowcami i studentami wydziału prawa Uniwersytetu Zi Kar; rozmawialiśmy o ich potrzebach. Powiedziałem im, że w najbliższych tygodniach przyślę z ambasady zespół prawników, którzy dokładniej omówią aspekty wzmocnienia naszej współpracy w dziedzinie edukacji.

Irakijczycy popatrzyli na mnie z wystudiowaną obojętnością. Podejrzewam, że od setek lat ćwiczyli to spojrzenie, przeznaczone dla żałosnych obcokrajowców, którzy nie rozumieją do końca, że ich rozmówcy chcą rzeczy i pieniędzy, a nie form współpracy.

Wiceprzewodniczący Mohan stopniowo odnosił się do mnie coraz życzliwiej, najwyraźniej energii dodała mu szklanka bardzo mocno posłodzonej czarnej herbaty. W ciągu dziesięciu minut wyjaśnił, czego tak naprawdę pragnął: podał i błyskawicznie omówił listę dóbr, o których dostarczenie przez nas zabiegał. Opisał trudną sytuację finansową, z jaką musiał się mierzyć, oznajmił, że w związku z kłopotami budżetowymi Bagdadu był zmuszony anulować siedemdziesiąt cztery przedsięwzięcia, wreszcie, że zawiesił prace nad stu trzynastoma już rozpoczętymi.

– Potrzebne nam szkoły – mówił mi – no i szpital. Moglibyśmy mu nadać imię prezydenta Obamy – zaofiarował się, w nadziei, że to może przesądzić sprawę. Oznajmił, że potrzebne są również biblioteki i inwestorzy, a także finansowanie rolnictwa. – Wreszcie – perorował Mohan – trzeba nam lotniska międzynarodowego – cóż, najlepsze zostawił na koniec; a inni członkowie Rady Prowincji przytaknęli, wyrażając swoje poparcie dla żądania wiceprzewodniczącego, aby powstało lotnisko międzynarodowe w An-Nasirii. Dorzucali też prośby od siebie, opowiadając o suszy, która szczególnie boleśnie dotknęła tereny bagniste, i o tym, jak Stany Zjednoczone mogłyby rozwiązać i ten problem. Parę dziesiątek lat wcześniej służyłem w Korpusie Pokoju, odwiedziłem wówczas jedne z najuboższych wiosek świata – lecz jeszcze nigdy podobnej listy nie słyszałem. Złożono u naszych stóp wszystkie kłopoty i oto Stany Zjednoczone były odpowiedzialne za rozwiązanie wszelakich stojących przed prowincją trudności – wychodząc zaś naprzeciw przyszłości, także za spełnienie nadziei i marzeń jej mieszkańców. Z uporem usiłowałem wciąż kierować rozmowę ku sprawie podzielenia się z Irakijczykami pewną dozą wiedzy na temat rozwoju małych firm, kanalizacji i wywozu odpadów, zdrowia oraz edukacji. Mohan powracał natomiast do kwestii lotniska międzynarodowego.

Oczywiste było, że wiceprzewodniczący rady postrzegał Amerykanów jako gości niosących prezenty. Czyż można było mieć mu to za złe? Amerykańskie wojsko odkryło na nowo fakt, że – parafrazując przejrzany i poprawiony polowy podręcznik działań przeciwpartyzanckich (COIN) – pieniądze mogą być bronią nadającą się do stosowania w czasie wojny^(). Wydało ono miliardy dolarów na CERP, czyli Commander’s Emergency Response Program (Program Reagowania Kryzysowego Dowódcy), pod którego eufemistyczną nazwą krył się stary jak historia wojen cel: płacenie lokalnym kacykom za to, żeby następnym razem zabronili swoim ludziom strzelać do twoich żołnierzy. To odwieczne, sprawdzone w warunkach polowych rozwiązanie stosowano już od tysięcy lat, lecz w Iraku czerpano z owej mądrości pełnymi garściami. Unowocześniony podręcznik polowy^() Armii Stanów Zjednoczonych sugerował, że niektórzy wysoko postawieni generałowie i analitycy z waszyngtońskich organizacji doradczych mają prawa patentowe do wszelakich pomysłów związanych z taktyką i strategią w Iraku. Jak gdybyśmy twierdzili w naszej próżności, że w kolebce cywilizacji, w kraju, na którego starożytnej ziemi wynaleziono niegdyś koło, to my wymyśliliśmy na nowo pozostałe rzeczy.

Sęk w tym, że zapasy tej tak zwanej nowej broni szybko się kurczyły. L. Paul Bremer^(), którego cywilny urząd w całości podlegał wojsku, miał do dyspozycji około 20 miliardów dolarów przeznaczonych na tak zwaną odbudowę. Bremer był cywilem, emerytowanym członkiem służby zagranicznej, którego wysłano do Iraku jako naczelnego przedstawiciela Stanów Zjednoczonych, gdy uznano, że będzie miał bardziej cywilne niż wojskowe zadania. Służył w Iraku rok i przez cały ów czas podlegał jednak bezpośrednio sekretarzowi obrony Donaldowi Rumsfeldowi, a nie sekretarzowi stanu Colinowi Powellowi. Administracja Bremera przybrała charakter rozbudowanego cywilnego komponentu amerykańskiego wojska zamiast placówki służby zagranicznej funkcjonującej pod egidą Departamentu Stanu. Przydzielony Bremerowi kolosalny budżet był znacznie bardziej podobny do gigantycznych sum pochłanianych przez wojsko niż do tych, jakimi zazwyczaj zarządzał Departament Stanu. Po roku, to jest latem 2004 roku, podległa Bremerowi Tymczasowa Administracja Koalicyjna (Coalition Provisional Authority – czyli oczywiście CPA) przekształciła się w akredytowaną w suwerennym Iraku ambasadę amerykańską – i zaczęło już być odczuwane dążenie do ograniczenia jej budżetu jako placówki Departamentu Stanu. W chwili, gdy siedziałem w gabinecie w An-Nasirii, Departament Stanu z trudem usiłował przekonać Kongres do przyznania na przedsięwzięcia związane z Irakiem niecałych 500 milionów dolarów.

Starałem się być możliwie otwartym na dyskusję z gospodarzami, jednak w sprawie lotniska międzynarodowego przyjąłem twardsze stanowisko: wyjaśniłem, jak olbrzymich funduszy wymagałoby zrealizowanie takiej inwestycji w Zi Kar, i dodałem, że mieszkańcy prowincji musieliby sami dostarczyć więcej powodów, dla których miałoby ją odwiedzać mnóstwo osób. Próbowałem rzetelnie wytłumaczyć potrzebę zajęcia się własnymi problemami przez samych Irakijczyków, potrzebę współpracy, wreszcie przyjęcia realistycznego podejścia do tego, czego mogą się spodziewać z zewnątrz.

– Najlepsze, co mogę robić jako amerykański dyplomata, to być z wami zupełnie szczerym – mówiłem. – Nie możemy rozwiązywać wszystkich waszych problemów. – W taki sam sposób wyraziłem się wiele lat wcześniej w Albanii, kraju, którego dzielny naród próbował się w owym czasie zorganizować po wielu dziesięcioleciach totalitarnych komunistycznych rządów. Tam mnie zrozumiano – jednak okupowany przez Stany Zjednoczone Irak to było coś innego.

Mohan był kompletnie zaskoczony. Jego język ciała wskazywał między innymi, że stara się on pokazać pozostałym członkom Rady Prowincji, jak twardym jest przywódcą. Że nie boi się prosić o więcej, bo przecież Amerykanie zawsze mają więcej i powinni dawać więcej. Jednak patrzyłem na ambitnego wiceprzewodniczącego rady z pewną dozą optymizmu, bo choć podczas naszego spotkania nie brakowało trudnych chwil, dostrzegałem w nim tlącą się iskierkę demokracji. Interesem politycznym Mohana było pokazanie, że potrafi załatwiać sprawy oraz przewodzić. I nawet go za to polubiłem. Żebym za szybko nie poczuł się zrelaksowany, wciąż powracał i powracał do sprawy tego, dlaczego lotnisko międzynarodowe w pobliżu An-Nasirii byłoby lekiem na miejscowe bolączki. Nie ustępowałem pola w kwestii lotniska, choć w istocie wolałbym odlatywać z takiego właśnie portu.

Rozstaliśmy się przyjaźnie, Mohan bardzo uprzejmie odprowadził mnie do czekających samochodów, których spaliny mieszały się z gorącym powietrzem wypełniającym miasto po południu. Zrobiło się późno; wybierając się z powrotem w stronę wielkiej amerykańskiej bazy w Tallil, mieliśmy przed sobą niecałe dwie godziny światła słonecznego i burzę piaskową po drodze. Nasza grupa zaczęła zajmować miejsca w samochodach. Była tam między innymi Greta Holz z podległego ambasadzie amerykańskiej w Bagdadzie zespołu do spraw odbudowy prowincji. Usiadła w drugim rzędzie foteli, obok miejsca, które miałem zająć ja. Do drugiej „limuzyny” wsiadła Jen Davis, asystentka, była wolontariuszka Korpusu Pokoju, a obecnie rozpoczynająca obiecującą karierę członkini służby zagranicznej, w związku z którą będzie się wkrótce uczyła chińskiego.

W samochodzie Davis siedział również doradca wojskowy ambasady, pułkownik Sił Powietrznych Jeff Prichard, zwany przez swoich licznych przyjaciół JoBu. Pracował wyłącznie na rzecz ambasady, był naszym łącznikiem z wojskiem i uczestniczył we wszystkich moich podróżach wzdłuż i wszerz Iraku. Jako zawodowy oficer rozumiał wojsko, jego mocne strony oraz dziwactwa i potrafił wyjaśniać te rzeczy tym z nas, którzy nie przeżyli dwudziestu lat w mundurze. Dobry doradca wojskowy – a JoBu był świetnym – to bezcenny skarb dla ambasadora w kraju, w którym nasza obecność wojskowa jest tak wyraźna. Nic nigdy nie peszyło JoBu, byłego pilota F-15 i F-22 – z wyjątkiem zdarzających się od czasu do czasu sytuacji, kiedy drużyna futbolu amerykańskiego Uniwersytetu Alabama, Crimson Tide, przegrywała mecz. JoBu był wyjątkowo szybki i błyskotliwy, jak przystało na pilota tak skomplikowanych samolotów, a do tego miał również inteligencję emocjonalną.

Pożegnałem się z Mohanem i skierowałem do pojazdu, który wskazał mi Lance Guillory, dowódca drużyny ochrony. Zanim wsiadłem, rozejrzałem się jeszcze raz po centrum An-Nasirii, zastanawiając się znowu, jak nasza ochrona mogła zagwarantować nam bezpieczeństwo w tym pustynnym mieście. Spojrzałem na JoBu, który właśnie wsiadał do suburbana mającego jechać przed moim. Zawsze natychmiast po spotkaniu zasięgałem opinii JoBu – nazywał to „myciem na gorąco”; to taka przenośnia używana w Siłach Powietrznych, która wzięła się od czyszczenia rozgrzanego jeszcze po locie ogona samolotu.

– Hej, JoBu, pogadamy, jak zajedziemy do bazy! – zawołałem. Pokazał mi uniesione kciuki na znak zgody i wsiadł do samochodu.

Po piętnastu minutach jazdy^() Lance, który siedział na środku przede mną, zaczął energicznie mówić do radiotelefonu: zobaczył, że poprzedzający nas pojazd policji z An-Nasirii z niewyjaśnionych powodów skręcił w lewo, w inną szosę, chociaż plan zakładał dalszą jazdę prosto. Podczas takich konwojów nigdy nie informowaliśmy z góry policji, jaką drogą pojedziemy, tylko mówiło się im w czasie jazdy przez radio, gdzie skręcić albo żeby pojechać prosto. Lance zastępował stałego szefa mojej ochrony, Dereka Dela-Cruza, który był na urlopie. Zależało mu na tym, żeby podróż pod jego dowództwem przebiegła dobrze, dlatego fakt, że policja zjechała z wyznaczonej trasy, mocno go zdenerwował.

Podążaliśmy dalej jednojezdniową drogą, zastanawiając się, dlaczego radiowóz skręcił na skrzyżowaniu w lewo – gdy nagle rozległ się ogłuszający huk i tuż przed nami z prawej strony szosy uniósł się w powietrze gęsty kłąb czarnego dymu. Poprzedzający nas chevrolet z JoBu i pozostałymi przyspieszył gwałtownie i przejechał przez ów dym, a nasz samochód zaczął zwalniać. Mój amerykański kierowca przez chwilę nie był pewien, czy przejeżdżać przez dym, choć jest to w takich sytuacjach standardowa procedura – na wypadek możliwości, że zadaniem bomby było tylko skłonienie podróżujących do zatrzymania pojazdu, który stojąc, stanowi łatwy cel dla granatnika przeciwpancernego czy innej broni strzeleckiej. Lance był dobrze wyszkolony w ochronie dyplomatów i miał umiejętności dowódcze, bo natychmiast zaczął krzyczeć do kierowcy: „Jedź, jedź!”. Ten ostatni wcisnął gaz do deski, aż ci z nas, którzy się pochylali, stuknęli głowami w zagłówki. Suburban wyskoczył naprzód i wjechał w gęsty dym.

Napięliśmy się w razie, gdyby nasz opancerzony chevrolet miał uderzyć w coś, co kryło się w dymie, jednak minęliśmy miejsce eksplozji i ku mojemu zdumieniu wciąż z rykiem silnika mknęliśmy naprzód, podobnie jak poprzedzający nas samochód JoBu, w owej chwili ledwie widoczny z powodu pyłu i dymu. Wtem pojawił się ostry zakręt w lewo. Nasz dobry kierowca zdołał – choć ledwo – przejechać go, wciąż przyspieszając; w ten sposób bezpiecznie dotarliśmy na most ponad wyschniętym korytem rzeki. Na poboczu stała wielka ciężarówka, cysterna. Czy to mogła być prawdziwa bomba? Wstrzymując oddech, przemknęliśmy obok niej; nikt nie odważył się wypowiedzieć myśli, która przyszła do głowy wszystkim.

– Niech pan włoży kamizelkę! – zawołała do mnie siedząca obok Greta Holz. Wyjeżdżając z miasta, zaniedbałem włożenia kamizelki przeciwodłamkowej. – Za późno. Będę miał do czynienia z Lance’em, złoży na mnie raport – zdobyłem się na kiepski żart.

Jechaliśmy dalej na złamanie karku, przez małą osadę, w której na nasz śmigający drogą konwój nikt nawet nie podniósł wzroku – poza bawiącymi się na poboczu niedużymi chłopcami. Minęło jeszcze pół godziny, zanim dotarliśmy z powrotem do bazy Tallil, gdzie po minięciu posterunku z amerykańskimi żołnierzami byliśmy już bezpieczni. Powoli powysiadaliśmy z samochodów, zmęczeni, ze ściśniętymi żołądkami, w których wciąż czuliśmy, że otarliśmy się o śmierć. W okresie wojny w Iraku przydrożne bomby pochłonęły bardzo wiele ofiar; nie chciałem jednak owego dnia tego rozpamiętywać. Czułem się dobrze, więc szybko omiotłem wzrokiem pojazdy, żeby zobaczyć, co z innymi.

Jen Davis, która podróżowała obok JoBu, cierpiała z powodu silnego bólu głowy i odrobinę krwawiła z uszu, to objawy wstrząsu mózgu. Przewieziono ją natychmiast do szpitala bazy. Odszedłem od samochodów, żeby zatelefonować do ambasady i poinformować, że nic się nam nie stało. Poleciłem naszym rzecznikom, żeby rozmawiając z dziennikarzami, starali się umniejszać znaczenie zamachu; nie chcieliśmy bowiem, żeby ktokolwiek zareagował pod wpływem paniki. Ledwie zakończyłem rozmowę, mój telefon komórkowy zadzwonił i usłyszałem osobę z Centrum Operacyjnego Departamentu Stanu, która połączyła mnie zaraz z bardzo zatroskaną Hillary Clinton. Sekretarz stanu pytała mnie o szczegóły całego zdarzenia. Powiedziałem jej, że to nic takiego i że nikomu nic się nie stało. Wcale nie byłem pewien, że to prawda, bo w przeszłości znajdowałem się już w podobnych sytuacjach i wiedziałem, że ludzie nie zawsze są w tak dobrym stanie zdrowia, jak się wydaje.

Rozłączywszy się, zastanowiłem się przez chwilę nad tym, że celem bomby było zabicie kogoś. Obejrzałem później w internecie ponury filmik nagrany przez ugrupowanie nazywające się Brygady Dnia Obiecanego. Lektor relacjonował incydent na drodze, chwaląc się, że zamach miał pozbawić życia mnie. Jakikolwiek był jego cel, pomyślałem, że i tego lepiej było zbyt długo nie rozważać. Spojrzałem w ciemniejące niebo i zobaczyłem szybko zbliżającą się burzę piaskową. Wyglądało na to, że spędzimy noc w Tallil, zamiast wrócić do Bagdadu. Nie miałem nic przeciwko temu. Napodróżowałem się już tego dnia.

JoBu, energiczny jak zwykle, także sprawdzał samopoczucie wszystkich uczestników wyjazdu.

– A ty dobrze się czujesz? – upewniłem się. Pułkownik znieruchomiał i szybko omiótł wzrokiem suburbany zaparkowane byle jak w pośpiechu, po czym ściągnął hełm i z ulgą otarł pot z czoła. Ze smutkiem pokręcił głową, wreszcie spojrzał na mnie znowu.

– JoBu?

– Panie ambasadorze, trzeba było się zgodzić na to lotnisko.Pierwsze lekcje dyplomacji

Belgrad zimą wygląda ponuro, pokryty szybko szarzejącym od przesyconego sadzą powietrza śniegiem. Nawet w słoneczny dzień, taki jak tamten, w styczniu 1961 roku, wszystko wydaw ało się brudne i wilgotne.

Autobusem szkolnym, który woził mnie do międzynarodowej szkoły w Belgradzie, był błękitno-biały mikrobus marki Volkswagen, o szarych winylowych kanapach. Pokryty był grubą warstwą brudu, a do jego podwozia przylegał czarny lód. Dobrze wpasowywał się w zimowy krajobraz. W mikrobusie tym najbardziej podobały mi się kierunkowskazy. To było niezwykłe: ilekroć kierowca uruchamiał je przełącznikiem obok kierownicy, z ukrytego gniazda w słupku tuż za przednimi drzwiami, to po tej stronie, w którą miał skręcić pojazd, podnosiła się wystająca na zewnątrz dwudziestocentymetrowej długości „chorągiewka” w kształcie linijki, posłusznie stając jak na baczność. Nigdy nie znudziło mi się przyglądanie działaniu tych mechanicznych kierunkowskazów.

Natychmiast po zakończeniu lekcji prowadzonej przez panią Brašić wybiegałem na dwór z dużego, starego, kamiennego pałacyku służącego za szkołę dla dzieci dyplomatów. Odnajdywałem na podjeździe mikrobus i szybko zajmowałem miejsce za kierowcą, żeby jak najlepiej widzieć kierunkowskaz. Kierowca, pan Radaj, drobny mężczyzna, przeważnie – choć nie zawsze – w dobrym humorze, czasami pozwalał mi się z bliska przyglądać działaniu kierunkowskazu, podczas gdy uruchamiał go z wnętrza pojazdu. Raz kierunkowskaz nie chciał działać, więc pan Radaj zaczął wyciągać go ręką.

– Mój tata zawsze mi mówi, żebym niczego nie robił na siłę – powiedziałem. – Jak coś nie działa, to z jakiegoś powodu.

Radajowi, który już właśnie bił pięścią w bok samochodu, chyba nie spodobało się to pouczenie, które padło z ust ośmiolatka. Nie wiem, czy pan kierowca zapamiętał poradę mojego taty, ale mnie zapadła w pamięć na całe życie. Różne rzeczy działają albo nie z jakiejś innej przyczyny, więc należy, jeśli to możliwe, spróbować ów powód poznać.

Jazda mikrobusem z belgradzkiej szkoły do mojego domu trwała najwyżej piętnaście minut. Kiedy skręcaliśmy z ronda Topčiderska zvezda w ulicę Tolstojevą, zbierałem książki i zeszyty, wiedząc, że za mniej więcej minutę dojadę do domu. Nasz dom stał przy Krajiškiej, małej ślepej uliczce sąsiadującej z parkiem. Tamtego popołudnia, kiedy Radaj skręcił z ulicy pomiędzy drzewa, zobaczyłem, że wszystko wyglądało nie całkiem tak, jak powinno. Wysiadłem, a kierowca zaczął ostrożnie cofać z powrotem w Tolstojevą. Od razu zobaczyłem, że chodnik i wysoki płot otaczający mój dom były gęsto pomazane graffiti. Było tam między innymi napisane po angielsku: „Jankesi do domu”, a także „Lumumba” i jeszcze coś, na końcu czego znajdował się skrót „CIA”. Rozejrzałem się, trochę zdezorientowany i zaniepokojony; tymczasem Radaj odjechał, chyba nie zauważając tego co ja. Pewnie skupiał całą uwagę na cofaniu, bo Tolstojeva była ruchliwą ulicą. W pobliżu rozmawiało dwóch milicjantów w długich szarych płaszczach. To akurat nie był niezwykły widok w tamtej okolicy, w której mieszkało wielu wysoko postawionych funkcjonariuszy partii komunistycznej. Podbiegłem do zardzewiałej żelaznej bramy i wcisnąłem przycisk dzwonka, chcąc jak najszybciej znaleźć się w dobrze mi znanym otoczeniu i nie marznąć. Cofnąwszy się, zobaczyłem front domu, którego właściwy parter znajdował się na wysokości pierwszego piętra, a pod nim był garaż oraz pomieszczenia pełniące funkcję piwnicy. Okazało się, że większość szyb w oknach od frontu była powybijana – w oknach mojego domu! – jak gdyby był to opuszczony budynek, w którym już nikt nie mieszkał.

Nikt nie wychodził, więc popchnąłem ramieniem zardzewiałą furtkę i choć stawiała pewien opór, jakoś się otworzyła. Znieruchomiałem i wpatrywałem się w podjazd z kocich łbów: wszędzie leżało potłuczone szkło. Zamiast skręcić w lewo i wejść po kamiennych schodach prowadzących do głównego wejścia, ruszyłem dalej podjazdem i zobaczyłem, że z prawej strony domu prawie wszystkie szyby okienne były powybijane, a na podjeździe leżały kamienie, które musiały odbić się od również kamiennej elewacji. Teraz byłem o wiele bardziej wystraszony niż zdziwiony. Wbiegłem po schodach i zacząłem tłuc pięściami w duże, drewniane drzwi, żeby znaleźć się w domu. Otworzyła mi mama jedną ręką, drugą przytrzymywała jednego z moich dwuletnich braciszków – bliźniaków.

– Co tu się stało? – spytałem.

– Chris, dzisiaj nie będziesz się bawił na dworze – odparła spokojnie.

Oto, co stało się tamtego styczniowego dnia w 1961 roku: lewicowy przywódca Konga, Patrice Lumumba, zginął z rąk CIA^(). Od razu podejrzewano, że był to zlecony zamach, i potwierdziło się to po latach. Zabójstwo Lumumby było nagłaśniane i rozpamiętywane na całym świecie, szczególnie w krajach komunistycznych, gdzie postrzegano tego człowieka jako przodownika nowej fali komunistycznej ekspansji w Afryce Subsaharyjskiej. A co zdarzyło się przy ulicy Krajiškiej 2, na tym obficie porośniętym drzewami osiedlu domów jednorodzinnych w Belgradzie, gdzie wraz z żoną i pięciorgiem dzieci mieszkał mój ojciec, pracownik wydziału politycznego ambasady amerykańskiej? Tłum rozwścieczonych jugosłowiańskich studentów – przypuszczalnie za wiedzą kierowanych przez Titę komunistycznych władz – znalazł się pod domem, o którym z jakichś powodów wiedział, że był on zamieszkiwany przez rodzinę amerykańskiego dyplomaty. Napastnicy skandowali różne epitety, wypisywali kredą slogany, wreszcie rzucali kamieniami; aż w końcu milicja, która – jak można sądzić – biernie się temu przyglądała, rozgoniła zgromadzenie.

Owego popołudnia w domu Hillów nie nastała jednak choćby w najmniejszym stopniu atmosfera paniki. Ojciec przyjechał do domu, żeby sprawdzić, jak się miewamy. Powiedział mi, co działo się tamtego dnia z ambasadą belgijską – jakby chciał mi w ten sposób przekazać, że przy naszym domu nie doszło do niczego wielkiego. Tłum wdarł się na teren Belgów – a ambasada belgijska znajdowała się blisko amerykańskiej – i już prawie wchodził głównymi schodami na piętro budynku ambasady; gdy ambasador belgijski stanął na górze z pistoletem w ręku i krzyknął do gromady Jugosłowian: Ca suffit! (Dosyć tego!). Napastnicy zrezygnowali. Wieczorem tego samego dnia mój ojciec z satysfakcją opowiadał tę historię w salonie przy kominku, siedząc i jak każdego wieczoru wypalając paczkę papierosów. Często wieczorami przesiadywałem z rodzicami i namawiałem tatę na dzielenie się opowieściami o ambasadzie. Rodzice popijali przy tym martini, a ja się zastanawiałem, jak można pić coś takiego – chociaż zawsze domagałem się oliwek.

Ojciec darzył Belgów szczególną sympatią: tuż po II wojnie światowej służył w swojej pierwszej placówce, w Antwerpii, i podziwiał mieszkańców Belgii ze względu na cierpienia poniesione przez nich w trakcie okupacji. Wyjaśnił mi, kim był Lumumba i dlaczego jego postać miała związek z Belgami, a także z Jugosławią Tity – państwem niezaangażowanym.

– Wszystko ma swój powód – tłumaczył zawsze tata. – Naszym zadaniem jest przynajmniej starać się go zrozumieć, nawet jeśli się z nim nie zgadzamy. – wyjaśniał. – Nie rozumiałem jednak, dlaczego tłum Jugosłowian zaatakował nasz dom z powodu czegoś, z czym w oczywisty sposób nie mieliśmy nic wspólnego. – Cóż, nie wszystko ma proste wyjaśnienie – oznajmił tata, jakby negując swoje poprzednie zdanie. – Prawdopodobnie będziemy musieli z nimi porozmawiać.

– Z nimi?!

– Oczywiście. Inaczej jak byśmy się dowiedzieli, co myślą?

Nie pamiętam, żeby mój ojciec kiedykolwiek więcej powtórzył historię o ambasadorze belgijskim z pistoletem w ręku. Po prostu nie była to aż tak wielka rzecz. Takie opowieści miały w domu Hillów krótki żywot. Szybko zajmowaliśmy się następną sprawą.

Tamtego dnia, późnym popołudniem, moja mama jeszcze wyciągała odłamki szyby spomiędzy swoich lepkich od lakieru włosów, a już zdążyła rzucić się na pełną szkła i kamieni podłogę salonu, żeby osłonić Jonny’ego i Nicka. Następnego popołudnia przyjechali stolarze z ambasady, żeby oszklić nam okna. Pomagałem im, podając im papierosy. Poza dwoma milicjantami, którzy wyglądali na bardziej zainteresowanych paleniem własnych papierosów niż ochroną naszego domu, nie dostaliśmy żadnej dodatkowej ochrony, nie zmieniliśmy też naszego rutynowego zachowania ani nie wprowadziliśmy żadnej zmiany. Ojciec normalnie poszedł następnego dnia do pracy. Ja pojechałem do szkoły, po zwyczajowej kłótni z matką, o to, w co mam się ubrać na lekcje; a chodziłem do trzeciej klasy. Nie pamiętam, żeby rodzice kiedykolwiek wracali do incydentu z tamtego dnia. Nigdy nie stał się żadną częścią historii naszej rodziny. A kiedy po latach rozmawiałem o tamtych wydarzeniach z rodzicami, to ja musiałem wydobywać z nich wspomnienia, przywołując swoje.

Zaledwie dwa i pół roku później, w maju 1963 roku, siedmioosobowa rodzina Hillów mieszkała w Port-au-Prince, na Haiti. François Duvalier właśnie ogłosił się dożywotnim prezydentem^(). Z piętra werandy, skąd rozciągał się widok na dużą część miasta, widziałem pożary i słyszałem strzały. Traf chciał, że mój tata, attaché handlowy ambasady, był tamtego tygodnia urzędnikiem dyżurnym, co znaczyło, że często jeździł w środku nocy do ambasady, żeby sprawdzić, czy nie nadeszły pilne telegramy wymagające natychmiastowych działań. Owego wieczoru wybrał się tam o dwudziestej trzeciej, ale nadeszła pierwsza, a on nie wracał. Telefonów nie było, więc moja matka wywołała przez radio wartownika z marines, który powiedział, że tata godzinę wcześniej ruszył do domu samochodem ambasady – jazda zajmowała dwadzieścia minut. Mama obudziła więc mnie i moją starszą siostrę, Prudy, opisała nam sytuację, po czym usiedliśmy na górnej werandzie. Mama paliła papierosa, a ja się tylko martwiłem.

Ku naszej uldze tata zaraz wrócił. Wyjaśnił nam, że mierzyli do niego z broni palnej członkowie owianej złą sławą Tonton Macoute, czyli nie tak znów tajnej policji Duvaliera. Kazali tacie i jego kierowcy wysiąść z samochodu i przetrzymywali ich przez jakieś pół godziny, zastanawiając się, co z nimi zrobić. Następnego wieczoru rodzice powiedzieli nam, że sytuacja się pogarsza i że być może zostaniemy ewakuowani. Chcieli jednak, żebym wiedział – miałem wtedy dziesięć lat – że mamy pięciostrzałowy rewolwer na wypadek, gdyby był potrzebny. Tata pokazał mi, jak celować i strzelać, podczas gdy ja skupiałem się na fakcie, że rewolwer mieścił tylko pięć naboi – a ja myślałem, że każdy rewolwer jest sześcionabojowy.

– Nie używaj go, chyba że będziesz musiał – poradziła mi matka.

Już nazajutrz tata przyjechał do domu i oznajmił, że rodziny całego personelu ambasady są ewakuowane i że mamy się spakować.

– A ty gdzie będziesz? – zapytałem z niepokojem.

– Nic mi się nie stanie – odpowiedział nam.

Następnego ranka znaleźliśmy się na lotnisku, wsiedliśmy do wyczarterowanego samolotu linii Pan Am, który miał polecieć do Miami. Mój tata razem z innymi tatusiami ze służby zagranicznej stał na płycie lotniska, podczas gdy wchodziliśmy po schodkach do maszyny. Machał do nas i wołał, żebyśmy opiekowali się mamą, która trzymała czteroletnich Nicka i Jonny’ego. Ja i moje siostry, Prudence i Elisabeth, podążaliśmy za nimi. Kiedy samolot odjeżdżał, tata ciągle do nas machał. Uderzyło mnie wówczas, że nie okazywał najmniejszych oznak niepokoju.Przypisy

Por. William Branigan, A Brief Bitter War for Iraq’s Military Officers, w: „Washington Post”, 27 kwietnia 2003, s. A25, dostęp 13 października 2009.

Strategic Framework Agreement. Tekst porozumienia dostępny w internecie: http://georgewbush-whitehouse.archives.gov/news/releases/2008/11/20081127-2.html

Por. http://www.cfr.org/iraq/us-security-agreements-iraq/p16448

Por. www.atimes.com/atimes/Middle_East/JL02AkO1.html

Strategic Framework Agreement. Opis i tekst porozumienia dostępny w Internecie: http://iraq.usembassy.gov/american-iraqi.html

Por. Commander’s Guide to Money as a Weapons System, w: Handbook No. 09-27, kwiecień 2009.

Por. How Petraeus Changed the U.S. Military, dostępne w Internecie: CNN.com/2012/11/10/opinion/Bergen-petraeus-legacy/index.html

Por. Peter D. McManmon Jr, L. Paul Bremer, III: Managing the Iraq Reconstruction Effort, dostępne w Internecie: http://www.thepresidency.org/storage/documents/Calkins/McManmon.pdf

Por. Bomb explodes near U.S. Ambassador’s convoy in Iraq, w: „USA Today”, 13 lipca 2009.

Rozdział 1: Pierwsze lekcje dyplomacji

Por. Alan Riding, Belgium Confronts Its Heart of Darkness, w: „New York Times”, 21 września 2002.

Por. Duvalier, Francois, w: Encyclopaedia Britannica.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: