Pasjonaci - Dorota Kowalska - ebook + książka

Pasjonaci ebook

Dorota Kowalska

4,4

Opis

O swoich pasjach z Dorotą Kowalską rozmawiają:

Julia Lachowicz, Zbigniew Mikołejko, Maciej Stuhr, Janusz Onyszkiewcz, Tamara Gonzales Perea, Marek Niedźwiecki, Adam Małysz, Barbara Piwnik, Włodzimierz Cimoszewicz, Sylwia Czubkowska, Alicja Rzeczkowska, Barbara Sowa, Gromosław Czempiński, Martyna Tokarczuk, Damian Kordas,

Agnieszka Odorowicz, Ryszard Bugaj

Rozmówcami są ludzie z różnych środowisk, różnych profesji, z różnych pokoleń.

W większości znani, podziwiani, tacy, którym inni zazdroszczą sukcesu. Są też tacy, którzy nie są bohaterami zbiorowej wyobraźni, znani są jedynie w swoich środowiskach. To, co ich łączy, to ogień płonący w oczach i sercach. Ciekawość, nieustępliwość i właśnie ta gotowość, aby każdego dnia wstać i iść, podążać swoją drogą. Ale te rozmowy to coś więcej, bo jest w nich też o polityce, show-biznesie, Polaków czytaniu, o wymiarze sprawiedliwości, sporcie, modzie, sztuce, o fenomenie programów kulinarnych i o tym, czemu boimy się obcych, innych niż my. Bohaterowie tej książki rozmawiają z Dorotą szczerze, bez krygowania się. A ona słucha, zadaje pytania, tak po prostu rozmawia.

Mira Suchodolska

O autorce:

Dorota Kowalska

Dziennikarka „Polska The Times”, absolwentka Akademii Wychowania Fizycznego w Katowicach i paryskiej Sorbony. Pasjonatka sportu i dobrego kryminału.

Jest autorką sylwetek polskich polityków (Gracze: ich tajemnice), wywiadu-rzeki z Krzysztofem Liedlem, ekspertem od spraw terroryzmu (Oswoić strach: rozmowa o dekadzie terroryzmu), wywiadu-rzeki ze Zbigniewem Mikołejką (Jak błądzić skutecznie), wywiadów o generale Sławomirze Petelickim z A. Czupryn (Ostatni samuraj: rozmowy o generale Petelickim), sylwetek i rozmów z korespondentami wojennymi z W. Rogacinem (Korespondenci.pl. Wstrząsające historie polskich reporterów wojennych), a także rozmowy z Barbarą Piwnik (Barbara Piwnik w rozmowie z Dorotą Kowalską).

Bartek Syta

Fotoreporter i fotoedytor. Od 2001 roku pracował dla kilku tytułów prasowych, obecnie jest związany z wydawnictwem Polska Press. Fotografował najważniejsze wydarzenia polityczne i sportowe w kraju i za granica?, a także znane osobistości życia publicznego. Jego ulubiona? dziedzina? fotografii jest portret.

Książka zawiera 15 zdjęć osób, które rozmawiały o swoich pasjach.

Zdjęcia wykonał znany fotografik Bartek Syta podczas specjalnych sesji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 593

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (5 ocen)
3
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wstęp

„Napisałaś wstęp do mojej pierwszej książki, teraz piszesz do ostatniej” – powiedziała Dorota Kowalska, kiedy obgadywałyśmy sprawę. Uśmiechnęłam się w duchu. Zamruczałam coś niezobowiązującego pod nosem. Bo powiem Państwu, że jej nie wierzę. Każda jej książka, a napisała ich już kilka, miała być ostatnią. Pamiętam, jak po morderczym finiszu do mojej ulubionej pozycji „Jak błądzić skutecznie. Prof. Zbigniew Mikołejko w rozmowie z Dorotą Kowalską” waliła się w piersi i zarzekała, że już nigdy. Bo to za dużo pracy, a za mało pieniędzy, bo nie ma żadnego życia osobistego, tylko to, jakie się toczy pomiędzy nią, jej bohaterami a klawiaturą, no i że chciałaby się kiedyś wreszcie wyspać. A jednak macie Państwo przed oczyma kolejną książkę sygnowaną jej nazwiskiem. Dorota dedykuje ją swojej córce Oli wkraczającej właśnie w dorosłość. Aby zrozumiała, jaką cenę płaci się za życiowe wybory, ile trzeba poświęcić, aby dostać to, o czym się marzy. I jeszcze, że każdy ma przed sobą swoją własną drogę, niepowtarzalną, pełną wybojów i niebezpieczeństw. Ale gdzieś, za kolejnym zakrętem, czeka – być może – nagroda. Bo wszyscy jesteśmy jak bohaterowie powieści drogi – ruszamy w podróż, staczamy walki, uczymy się świata, ludzi, siebie samych. Dojrzewamy. Przegrywamy i zwyciężamy. Rzecz w tym, aby mieć cel. To mityczne królestwo, które chcemy zdobyć.

Ja sama miałam – jak niemal każdy w dzieciństwie – wiele pomysłów na swoje życie. Był etap, kiedy chciałam być lekarzem (ortopedą albo kardiochirurgiem) lub, jeszcze lepiej, weterynarzem. No, ewentualnie policjantem, takim, co łapie morderców. Jak nie, to adwokatem, żeby bronić niesłusznie oskarżonych. Podróżnikiem, naukowcem, literatem. Sprzedawać lody i pracować w bibliotece. Pilotować samoloty i ścigać się samochodami. I tak dalej. Nie mogłam się zdecydować, chciałam być wszystkimi tymi ludźmi naraz (albo po kolei). Zostałam więc dziennikarzem, co mi daje tę cudowną możliwość, że mogę dotknąć wszystkiego, wejść w każdy kąt, spotkać się z ludźmi, których pewnie w innych okolicznościach nie miałabym szansy zobaczyć. Korzystam z tej możliwości każdego dnia, pożeram świat, uczę się coraz to nowych dziedzin. Opisywanie tego (czytaj: długie, męczące godziny przed komputerem, bolący kręgosłup i czerwone oczy) są umiarkowaną ceną za ten przywilej.

Pierwszy raz pomyślałam o tym, że mogę zostać dziennikarzem w I klasie szkoły podstawowej, kiedy na bożonarodzeniowym przedstawieniu odgrywanym przed widownią wycierających oczy, wzruszonych rodziców wcieliłam się w rolę szalonej reporterki. „Przyszłam do redakcji bardzo zmarznięta. Co zrobić, żeby się rozgrzać? Chyba przeprowadzę kilka wywiadów na gorąco” – tak zaczynała się moja kwestia. I przyznam, że dźwięczała mi w głowie za każdym razem, kiedy odrzucałam kolejną opcję z listy „Kim będziesz, jak dorośniesz?”.

Kiedy po skończeniu średniej szkoły oznajmiłam swojemu otoczeniu, że składam papiery na dziennikarstwo, niektórzy nie kryli lekceważących uśmieszków. I nie stronili od przykrych komentarzy. Brzmiały one mniej więcej tak: ty, po swojej wiejskiej podstawówce, po prowincjonalnym technikum, po pierwsze się nie dostaniesz na te studia, a nawet jak się dostaniesz i jakimś cudem uda ci się je skończyć, możesz wylądować co najwyżej w jakiejś gazetce zakładowej. Czy było mi przykro? Było. Ale bardziej byłam wściekła. „Jeszcze zobaczymy” – myślałam.

Niektórzy mawiają z emfazą, że Wszechświat wspiera tych, którzy naprawdę o czymś marzą. Częściej jest tak, że mikrokosmos, w którym się obracamy, staje na uszach, żeby podłożyć takim frajerom nogę. Ale co to by był za bohater, który przestraszyłby się pierwszego ryku smoka. I co to by była za powieść, w której nic złego by się nie działo. Nuda. Trzeba więc wyjąć miecz, zgromadzić wokół siebie dzielną drużynę i iść dalej. Czasem nie dojadać, bo nie ma pieniędzy, nie dosypiać, bo doba jest za krótka, pocić się, martwić, bać, cierpieć... Ale także cieszyć się życiem, pożerać je tak, żeby sok cieknął po brodzie, dotykać każdej jego strony, tak jak niewidomy poznaje twarze nowo poznanych osób – te miłe, gładkie, i te wykrzywione paskudnym grymasem, szorstkie i zaropiałe.

Trzeba iść dzielnie przed siebie. Tak jak to opisał Zbigniew Herbert w Przesłaniu Pana Cogito.

Rozmówcami Doroty Kowalskiej w tej książce są ludzie z różnych środowisk, różnych profesji, z różnych pokoleń. W większości znani, podziwiani, tacy, którym inni zazdroszczą sukcesu. I kojarzonych z nim apanaży, choć te wcale nie są oczywiste. Są też tacy, którzy nie są bohaterami zbiorowej wyobraźni, znani są jedynie w swoich środowiskach. To, co ich łączy, to ogień płonący w oczach i sercach. Ciekawość, nieustępliwość i właśnie ta gotowość, aby każdego dnia wstać i iść, podążać swoją drogą. Ale te rozmowy to coś więcej, bo jest w nich też o polityce, show-biznesie, Polaków czytaniu, o wymiarze sprawiedliwości, sporcie, modzie, sztuce, o fenomenie programów kulinarnych i o tym, czemu boimy się obcych, innych niż my.

Bohaterowie tej książki rozmawiają z Dorotą szczerze, bez krygowania się. A ona słucha, zadaje pytania, tak po prostu rozmawia. A potem siada i spisuje te rozmowy nocami. Bo to jest jej droga: żeby dzielić się z innymi tym, co od innych dostała. Nie potrafi inaczej. Jest osobą, która wyciągnie z portfela ostatnie dwadzieścia złotych, jeśli brakuje ci na chleb. Albo na taksówkę. Na flaszkę. Niepotrzebne skreślić. Tym bardziej, kiedy ma ciekawą historię, nie może jej zostawić dla siebie. „To niesamowity człowiek, to, co mówił, jest fascynujące” – tak opowiada o ludziach, z którymi rozmawia. Nieważne, czy był to Adam Małysz, czy pani prowadząca osiedlową cukiernię. Dorota z każdego potrafi wyciągnąć to, co w nim najciekawsze. I najlepsze. Nie może przestać.

Dlatego nie wierzę, że to jest jej ostatnia książka. Przestanie pisać, jak umrze.

Ja także jestem ciągle w drodze. Kolejny bohater, kolejny temat, następna rzecz, którą mogę zbadać. Biegnę. Dziewczyna po wiejskiej szkółce, po prowincjonalnym technikum, zbieram kolejne artefakty, w moim przypadku teksty, które mają przybliżyć mnie do...

Nieważne.

Szanowni Czytelnicy, ta książka jest też o Was.

Olu, wstań i idź.

Dorota, jak będziesz chciała, napiszę Ci tekst do tej „środkowej” książki.

Mira Suchodolska

Warszawa/Legionowo 18 lutego 2017 roku. Godzina 19.15. Środek dnia.

Od wyprawy do wyprawy

Julia Lachowicz

Warszawa, 12 września 2016 roku

Julia, ty cały czas biegasz. Wróciłaś z Europy i jedziesz do Azji, tak?

Jadę do Azji. W listopadzie planujemy wypad na Sri Lankę. A może do Indonezji. Jeszcze nie wiem.

Dlaczego właśnie tam?

Teraz musimy się kierować nie tylko tym, dokąd my chcieliśmy jechać, ale też gdzie będzie ciekawie dla naszych dzieci. Od razu odrzucamy wszystkie rajskie wyspy, na których nic nie ma – tylko plażowanie i hotele. W ogóle odrzucamy hotele. Lubimy Azję, bo jest przyjazna właśnie dla dzieci: dobre jedzenie, ciepło, nietuzinkowa kultura. Ale też Afrykę, Skandynawię czy Bliski Wschód. Właściwie wszystkie kierunki lubimy, by być w drodze.

Ale ciebie od zawsze gnało po świecie, prawda?

Od zawsze. Wcześniej po Polsce, potem po świecie. Miałam 6 lat, kiedy pojechałam na 3 tygodnie na obóz zuchowy w Bory Tucholskie, to była moja pierwsza samodzielna podróż. Dziwi mnie, że rodzice mnie puścili, bo nie wiem, czy ja bym puściła pod namioty z latrynami sześciolatka. Nie było tak jak teraz, że harcerze mieszkają w murowanych budynkach. My musieliśmy sami wybudować swój obóz: spaliśmy pod namiotami na drewnianych pryczach. Stołówkę, kibelki – wszystko stworzyliśmy własnymi rękami.

Teraz jest tak samo, moja córka była w harcerstwie i też wszystko budowali sami. Pamiętam jej pokaleczone ręce i nogi pełne drzazg.

Tak?

Tak, oczywiście!

Być może, ale wiem, że zuchy teraz nie mogą tak stacjonować. Dzisiaj zuchy muszą spać w budynku, muszą mieć dostęp do bieżącej wody, prądu i innych osiągnięć cywilizacji. Szkoda, bo to była świetna szkoła przetrwania.

Pojechałaś w Bory Tucholskie i poczułaś, że podróże to twój świat?

Tak, pojechałam w Bory Tucholskie. Rodzice mi później tłumaczyli, że musieli mnie puścić, właściwie nie mieli wyboru, tak się uparłam, że chcę jechać. To był taki mój pierwszy wyjazd. Poczułam się na nim wspaniale do tego stopnia, że w ostatnim tygodniu nawet trochę zachorowałam z nadmiaru wrażeń. Rodzice nie chcieli, żebym wracała pociągiem, tłukła się i przyjechali po mnie, ale odmówiłam powrotu z nimi. Stwierdziłam, że jak wszyscy, to wszyscy – wracam z resztą grupy. Odprawiłam ich po prostu z kwitkiem. Wtedy po raz pierwszy poczuliśmy, ja i moi rodzice, że dobrze się czuję, kiedy gdzieś jestem, kiedy sama sobie radzę. Potem oczywiście jeździłam z rodzicami po Europie. Oni mieli taki styl podróżowania, że nigdy nie jeździliśmy do hoteli, ale do prywatnych domków. Sami sobie gotowaliśmy, chodziliśmy na lokalne targi, czasami spaliśmy pod namiotami.

Nigdy nie korzystaliście z ofert biur podróży?

Nigdy nie wyjeżdżaliśmy przez biuro podróży. Nie spędzaliśmy wakacji w gettach turystycznych, w których jest hotel, basen i animatorki dla dzieci. To nie było w stylu moich rodziców. Podróżowaliśmy samochodem, najpierw przejechaliśmy przez całą Europę polonezem bez klimatyzacji. Dzisiaj nie wiem, jak to przeżyliśmy, ale takie było właśnie to nasze podróżowanie: wyjeżdżaliśmy i włóczyliśmy się po całej Europie, bardzo dużo zwiedzaliśmy. I na pewno to właśnie rodzice zaszczepili mi z jednej strony jakąś naturalną niechęć do takich turystycznych, zorganizowanych form spędzania wolnego czasu, a z drugiej strony przekonanie, że samodzielne podróżowanie wcale nie jest takie trudne. Wystarczy się spakować i po prostu ruszyć. Kiedy byłam w liceum, dostałam stypendium naukowe prezydenta Warszawy za osiągnięcia w tańcu i w nauce.

I pojechałaś do Paryża?

Pojechałam nie do Paryża, pojechałam do Montpellier. Miałam wtedy 17 lat i zorganizowałam sobie to stypendium totalnie sama, tzn. sama sobie znalazłam jakieś mieszkanie. Dzisiaj nawet nie wiem, jak to było możliwe, ale napisałam do kogoś, kto odpowiedział, że da mi dach nad głową, namówiłam też moją koleżankę na wyjazd. Sama znalazłam kurs francuskiego, ale nie taki, który był organizowany z Polski, na miejscu chodziłam do Francuzki na lekcje. Sama kupiłam bilet na autokar Eurolines, który jechał na miejsce jakieś 48 godzin. Spędziłam tam prawie dwa miesiące. Pamiętam, że nie miałam wtedy jeszcze telefonu komórkowego. Ze zdobyczy cywilizacji posiadałam kartę bankomatową, którą przed wyjazdem wyrobił mi tata. Miałam jej użyć w razie jakichś stanów wyjątkowych. Nie musiałam. Pojechałyśmy do Francji i ten wyjazd pokazał mi zupełnie nowy świat. Mogłam jeździć, dokąd chciałam, co prawda bardzo skromnie, ale czułam się wolna. Awinion, Nîmes, Carcassonne... Dużo pozwiedzałyśmy, nie miałyśmy pieniędzy, więc jeździłyśmy stopem. Obracałyśmy się wśród miejscowych, wśród nich przecież mieszkałyśmy. Siedziałyśmy tam dwa miesiące, poznałyśmy Francuzów, uczyli nas francuskiego, poznałyśmy innych obcokrajowców, zobaczyłyśmy trochę świata. Co ciekawe, to był pierwszy moment w moim życiu, kiedy zaczęłam mówić po angielsku. Uczyłam się angielskiego w liceum, ale nigdy nie byłam w anglojęzycznym kraju, a ponieważ tam byli jacyś Amerykanie, nagle się okazało, że mówię po angielsku, z czego wcale nie zdawałam sobie sprawy. I na dodatek całkiem nieźle mi szło. To był przełomowy moment, zrozumiałam, że warto żyć od wyprawy do wyprawy.

Ale co cię w tych podróżach fascynuje?

Wtedy fascynowała mnie wolność, to po pierwsze. Po drugie, miałam takie poczucie, że sobie dobrze radzę. I miałam, mam do dziś, jakąś ciekawość świata, ludzi. Chciałam pojechać do Awinionu, bo trwał tam akurat festiwal, pojechać do Arles, żeby zobaczyć, jak wyglądała kawiarnia Van Gogha. Chciało mi się odkrywać świat, chłonęłam go niemalże wszystkimi zmysłami. Ale najważniejsza była ta wolność, to poczucie, że jestem panią swojego losu. To nie tak, że w domu nie miałam wolności, miałam, ale ta samodzielna smakowała inaczej. Poza tym zawsze lubiłam wszystkiego próbować, choćby nowego jedzenia. Teraz jest tak, że można pójść do Lidla i kupić francuskie czy włoskie sery, oliwki, pesto. Wtedy tak nie było. Pamiętałam supersmaki z wypraw z rodzicami do Włoch – zachwycaliśmy się lodami, sałatkami, pizzą. I makaronem z oliwą i czosnkiem. Jak to możliwe, że tylko trzy składniki, a tak to smakuje – zachwycaliśmy się. Podobało mi się także to, że nasza domowa kuchnia zmieniała się właściwie po każdej podróży. Teraz też przywożę kulinarne inspiracje z dalekich stron.

Poznawanie nowych ludzi też chyba wiele dla ciebie znaczyło?

O tak! Na każdej z wypraw bardzo łatwo poznawałam ludzi. To pewnie trochę jest tak, że kiedy potrzebuje się pomocy, kontaktuje się z innymi – wtedy buduje się jakieś relacje, nawiązuje więzi. Kiedy jedziesz na zorganizowaną wycieczkę, nie musisz nikogo o nic pytać, wszystko ci pokażą, wszystko masz pod nosem.

Kiedy jesteś w Warszawie, też masz tak zorganizowane życie, że zazwyczaj nie potrzebujesz pomocy innych. Ale kiedy jesteś sama na nieznanym terenie, ta pomoc często jest ci potrzebna – musisz podejść do drugiego człowieka i z nim rozmawiać. Więc wtedy, w młodości, to, co gnało mnie w świat, to byli inni ludzie, poczucie wolności i niepohamowany apetyt na odkrywanie. Chciało mi się uczyć, chciało mi się poznawać. Po drodze, tak mimochodem, poznałam meksykańskiego magnata, dziewczynę z Meksyku zakochaną w waterpolo, kolekcjonera dzieł Alfonsa Muchy, ministra w rządzie Zambii... Mogłabym długo wymieniać – w ciągu kilku tygodni mój notatnik z numerami telefonów znacząco się zawsze powiększał.

Uczyłaś się języków, prawda? Chyba dość intensywnie?

Uczyłam się języków. Lubiłam to i naprawdę się przykładałam. Właśnie miałam ostatnio taką dyskusję w rodzinie – ktoś mi udowadniał, że jest niemożliwe, aby dziecko samo się chciało uczyć, zawsze trzeba je do tego zmusić. A ja naprawdę pamiętam, że mnie się samej chciało uczyć języków obcych. Ta nauka dobrze mi szła, co mnie automatycznie napędzało. Jeśli jest się w czymś dobrym, chce się to robić. Pamiętam, że doszukiwałam, doczytywałam, chodziłam do biblioteki, wypożyczałam książki, filmy (dzięki temu obejrzałam niemal wszystkie filmy francuskiej Nowej Fali), nie chciałam mieć żadnych ograniczeń, podróżując po świecie.

Mówisz iloma, pięcioma językami?

Płynnie mówię po angielsku i francusku. Po włosku, niemiecku, hiszpańsku się dogadam, jak dokądś jadę, nie mam problemu, żeby się porozumieć w tych językach z miejscowymi. Miałam jeszcze epizod ze studiowaniem bohemistyki, czeskiego, ale niewiele z tego pamiętam. Może dlatego, że w Czechach łatwo dogadać się, nie znając czeskiego. Ale przeczytać lokalną gazetę, przeczytam. A to zawsze dobre źródło wiadomości, co dzieje się w kraju.

Nie bałaś się podróżować sama? Ludzie się boją – boją się różnych sytuacji, w których mogą się znaleźć, boją się obcych.

Ludzie się boją, wiem. Ja się nie boję. Z jednej strony dlatego, że moi rodzice się nigdy nie bali. Po drugie, podczas moich podróży, ponieważ były one samodzielne, poznawałam bardzo wielu różnych ludzi. Wiedziałam, że ludzie są różni, różnie się ubierają, w różnego boga wierzą, różne mają zwyczaje, różne rzeczy jedzą. I dla mnie w pewnym momencie stało się to po prostu normalne. Różni, inni, przestali znaczyć niebezpieczni. Już kiedy byłam w liceum, to było dla mnie coś naturalnego, akceptowałam taki stan rzeczy, nie kwestionując go. Niektórzy ludzie nie tyle boją się podróżować, ile boją się inności. Boją się tego, że jak wyjdą z hotelu w Egipcie, to miejscowi ich napadną. Mają jakieś chore wyobrażenia, a ponieważ ich nie konfrontują z rzeczywistością, nigdy nie są w stanie przejść na tę drugą stronę. Mnie ta inność fascynowała, w jakimś sensie zawsze z niej korzystałam. Na tej wyprawie do Francji poznałam pewną Meksykankę, z którą się strasznie zakolegowałam. Jakoś uzbierałam pieniądze i do niej rok później pojechałam. Okazało się, że w Meksyku ludzie nie jedzą chleba, tylko tortillę, z jednej strony chodzą do kościoła, a z drugiej strony wchodzą na piramidę i modlą się do słońca. Że bawią się do upadłego i jak boli ich brzuch, to parzą hibiskusa. To było dla mnie fascynujące, chciałam wszystkiego spróbować. Akceptuję to, że można inaczej. To dla mnie naturalne, oczywiste. Nie boję się ludzi, tak jak nie boję się inności.

W pewnym momencie zdecydowałaś się ze swoim chłopakiem, obecnie mężem, na podróż dookoła świata.

Tak, skończyliśmy studia za granicą, mieszkaliśmy dwa lata poza Polską i pomyśleliśmy, że jak nie teraz, to nigdy. Już wtedy pracowaliśmy, mieliśmy trochę odłożonych pieniędzy, ale tak naprawdę nie tyle, ile było potrzeba na taką podróż. Ale studiowałam na takim programie, gdzie było bardzo dużo ludzi z różnych stron świata: z Zambii, z Indii, z Wietnamu, z Hongkongu, z Chile i wytyczyliśmy taką trasę naszej podróży, która była trasą odwiedzania tych ludzi. Opowieści o ich krajach rozpalały moją wyobraźnię. Te znajomości umożliwiały nam poznawanie nowych miejsc i patrzenie na nie przez pryzmat lokalnych mieszkańców, inna rzecz, że strasznie naszych znajomych lubiliśmy, a fajnie jest odwiedzać ludzi. Nie ma nic lepszego niż lokalny znajomy, który pokazuje, jak jest naprawdę. Taka trasa obniżała koszty naszej podróży, bo mieliśmy mieszkanie. Mój, wtedy jeszcze chłopak, a teraz już mąż, jest sternikiem morskim i dostał propozycję poprowadzenia rejsu na Karaibach, zatem mogliśmy zarobić jeszcze trochę pieniędzy. Więc najpierw pojechaliśmy na Karaiby, stamtąd ruszyliśmy do Wenezueli, a potem do Afryki, do naszej takiej bardzo dobrej przyjaciółki z RPA, do koleżanki z Namibii, do koleżanki z Zambii, potem byliśmy w Malawi, na farmie małych rybek akwariowych, i wchodziliśmy na górę, która w tłumaczeniu nazywa się „Nie idź tam”.

Odwiedzaliśmy kolejnych znajomych, ale oczywiście dużo podróżowaliśmy sami, oni byli takim przyczynkiem do tej podróży. Pojechaliśmy do Indii – zakochaliśmy się w Bombaju i w indyjskich Himalajach, bo naszą pasją są góry. Zawsze marzyłam, żeby przejechać się koleją transsyberyjską, właściwie transmongolską, w końcu się udało. Pojechaliśmy do Chin, przejechaliśmy Chiny i powoli zaczęliśmy tą koleją wracać do Polski przez Syberię, Mongolię, potem przez wschodnią Rosję, Ukrainę. I tak dojechaliśmy do Przemyśla. Mieliśmy w trakcie tej wyprawy taką historię, która, myślę, pokazuje, jak cenimy sobie nasze podróże.

Co się stało?

Kiedy byliśmy w Zambii, Tomek, wtedy już mój narzeczony, dostał bardzo ciekawą propozycję pracy. Jeżeli by wrócił, miałby okazję na świetne zajęcie, świetne zarobki. Ale potrzebny był w Polsce natychmiast, w ciągu tygodnia musiałby z Zambii wrócić. Byliśmy zaraz po studiach, nie mieliśmy doświadczenia zawodowego, nie byliśmy nachapani pracą, nie byliśmy zmęczeni korporacją, wręcz przeciwnie, mieliśmy wielkie plany co do przyszłości, chcieliśmy zdobywać świat. I nadarzyła się właśnie okazja. Tomek zastanawiał się bardzo długo, co robić, to była trudna decyzja, ciężko jest w takiej sytuacji powiedzieć „Nie”. No i tak się zastanawialiśmy, bo właściwie to była tylko podróż, trochę tak naprawdę takie nasze widzimisię. Byliśmy w Zambii, mieliśmy przed sobą całe Indie, całe Chiny, potem kolej transsyberyjską, ale wydawać by się mogło, że możemy sobie tę przygodę przełożyć na później. Przecież, jeżeli będziemy mieć już te niesamowite zarobki, to taka podróż będzie możliwa co roku. Powiedziałam Tomkowi, że go wspieram, żeby wracał, ja zostanę, bo skoro mam już bilety, to właściwie dlaczego mam rezygnować. Z drugiej strony, miałam wrażenie, że to ułuda, że za rok, dwa to już nie będzie ta sama podróż. To nigdy już nie będziemy my, to nigdy już nie będzie mogło trwać tak długo. A poza tym miejsca nie miały znaczenia, znaczenie miało to, że jesteśmy razem w tej podróży, że żyjemy za grosze, bo mogliśmy wydać dziesięć dolarów dziennie, że spędzamy razem czas, że odkrywamy to wszystko wspólnie. Nie da się tak po prostu tego zatrzymać, zrobić pauzę i ruszyć za trzy lata. To pewnie też byłaby ciekawa podróż, ale inna. Tomek długo się zastanawiał, siedząc nad Wodospadem Wiktorii na granicy z Zimbabwe. Wspierałam go, rozumiałam, że taka szansa zawodowa nie zdarza się często. W końcu został.

Żałuje dzisiaj?

Miałam ogromne wyrzuty sumienia, że może przez tę moją kwiecistą przemowę o tym, że nic nie można powtórzyć, że nic za dwa lata nie będzie takie samo, postanowił zostać. Więc najpierw miałam wyrzuty sumienia, ale Tomek do dzisiaj twierdzi, że nigdy nie podjął lepszej decyzji. A ja to wiem na pewno. To była naprawdę wspaniała podróż, często do niej wracamy wspomnieniami. Najlepszy test przed powiedzeniem sobie „tak” na zawsze. Ten czas, chociaż to nic namacalnego, nic, co można wpisać do CV, nauczył nas więcej niż wielomiesięczne siedzenie w biurze. Dlatego znowu taką podróż planujemy. Tym razem we czwórkę. Na kilka miesięcy, może pół roku. To, że wtedy nam się udało, sprawia, że teraz łatwiej nam podjąć taką decyzję. Marzymy o Nowej Zelandii i Patagonii. Z dziećmi. To nie będzie łatwe, bo marudzenie, bo bez wytchnienia, bo trzeba w nocy wstawać. Ale wiem, że to nas wiele nauczy.

Właśnie, czego podróżowanie uczy?

Uczy elastyczności, tego, że trzeba się dostosowywać do różnych warunków, że ludzie są różni, że nie można wszystkiego ustawiać pod siebie. Uczy takiej właśnie niesamowitej elastyczności, która potem de facto bardzo się przydaje w pracy, w życiu, w rodzicielstwie. Podróżowanie otwiera też oczy na pewne problemy. Tomek po podróży zdecydowanie stwierdził, że jego cel w przyszłości jest taki, aby robić coś, co będzie potrzebne dla świata. Chciał być społecznie zaangażowany. Myślę, że jak się siedzi w biurze, w Warszawie, to ciężko do takich rzeczy dojrzeć, pewne rzeczy dostrzec. Mieliśmy zresztą taką śmieszną sytuację w Malawi: zapytaliśmy na jakimś przystaneczku miejscowego chłopaka, gdzie jest autobus, on nam pokazał, wszedł z nami do tego autobusu i zaczął z nami rozmawiać. Wziął od nas telefon, dał nam swój numer i stwierdził, że jak będziemy mieli problem, to mamy mu dać znać, w razie czego pomoże. I słuchaj, on zaczął do nas pisać: okazało się, że właśnie skończył studia, ma farmę kurczaków, chce ją rozkręcić. Zaczął nam wysyłać jakieś certyfikaty, no i my w tę farmę kurczaków zainwestowaliśmy pieniądze (śmiech). Mamy więc udział w farmie kurczaków gdzieś w Malawi. Teraz chłopak sadzi też kukurydzę i coś tam jeszcze uprawia. Wysyła nam co miesiąc relację z tego, co robi, jak rozkręca biznes. Oczywiście to anegdota, ale na pewno podróżowanie uwrażliwia na świat, na ludzi. My żyjemy bardzo wygodnie, ale podróże przypominają, że to nie jest standard. Świat jest bardzo różny: byliśmy w Dubaju, ale byliśmy też właśnie w Malawi, które jest jednym z najbiedniejszych krajów w Afryce. Widzisz skrajności, uwrażliwiasz się na innych.

Podróżowałaś też sama albo z koleżankami, prawda?

Tak, tak.

Wiem, że na Alaskę pojechałaś właśnie z koleżanką: kilka tygodni same, w górach, na mrozie, wśród niedźwiedzi. Spore wyzwanie!

Moja koleżanka jest mniejsza ode mnie. Ja mam 1,65 metra wzrostu, ona ma chyba z 1,55. Pojechałyśmy na niedźwiedzie, na Alaskę. Byłyśmy też razem w Rumunii. W ogóle tak sobie podróżowałyśmy z plecakami. Podróżuję z każdym, kto chce ze mną podróżować. Aktualnie niewiele osób chce z nami ruszyć w drogę, bo mamy małe dzieci (śmiech). Ale teraz jadę z kolegą, który uwielbia tańczyć tak jak ja, na Kubę. Chcemy poszaleć tam na parkiecie. Ja właściwie nigdy nie odmawiam podróży. A ta Alaska była moim wieloletnim marzeniem.

I jak długo planujesz podróż? Ile czasu zajmuje ci ustalenie – dokąd dojedziesz, dokąd idziesz, co chcesz zobaczyć?

To wszystko, te szczegóły wymyśla się już na miejscu. Zawsze jedzie się po coś, to jakby jasne.

Więc po co pojechałaś na Alaskę?

Bardzo lubimy chodzić po górach i bardzo chciałyśmy pójść tam w góry, w Denali. Pojechałyśmy na Alaskę dla natury. I właśnie tak spędziłyśmy te trzy i pół tygodnia: z plecakami chodziłyśmy po lasach, spałyśmy w namiocie. Odłączyłyśmy się zupełnie od wszystkiego, całego życia i chociaż wymroziło nam pupy, bo wiadomo, w nocy były temperatury minusowe, było cudownie. Musiałyśmy się też przygotować na ewentualne spotkanie niedźwiedzia.

A spotkałyście go?

Spotkałyśmy i, jak widać, żyjemy. Powiem ci tak, mam już pewne doświadczenie w podróżowaniu, mnie ono w ogóle nie stresuje i jakoś specjalnie się do niego nie przygotowuję. Oczywiście dużo czytam, bo chcę wiedzieć jak najwięcej o miejscu, do którego jadę, ale żeby ustalać jakieś techniczne szczegóły, na przykład – co spakuję do plecaka, to nie. Zasada jest jedna: trzeba spakować do niego jak najmniej.

Byłaś już w ponad 50 krajach, prawda?

Tak.

Nie korzystasz z hoteli, nie korzystasz z przewodników, śpisz, nie wiem…

Najczęściej u znajomych znajomych, bo to w ogóle najlepsze rozwiązanie. Jestem ostatnią osobą, która chciałaby nagabywać jakichś miejscowych ludzi, żeby u nich za darmo spać, bo uważam, że to jest nieetyczne. Ale jak oni sami zapraszają, to inna sprawa. Albo jak się ma znajomych znajomych, jak u kogoś śpisz, ten ktoś pozna cię z kimś innym i tworzy się taki łańcuszek znajomości. Korzystam też teraz z takich portali, jak Airbnb, gdzie można znaleźć u ludzi mieszkanie i nocleg. To jest w miarę przystępne cenowo i fajne właśnie dlatego, że jesteś w normalnym domu, zazwyczaj na normalnym osiedlu. Kiedyś korzystałam z Couchsurfingu, to bardzo podobny sposób znalezienia noclegu, poznania ludzi, tylko że właśnie bez żadnych opłat. Inna sprawa, że uwielbiam namiot, to jest w ogóle najlepsza opcja, która nie wymaga skomplikowanej logistyki oprócz tego, że namiot trzeba po prostu wziąć na plecy. Unikam hoteli jak ognia. Wręcz ich nienawidzę. Czuję się w nich źle sama ze sobą, więc to bez sensu, bo hotele sporo kosztują, a jeszcze miałabym w nich cierpieć.

I nigdy nie miałaś w sobie takiego strachu, że ktoś ci zrobi krzywdę, okradnie, zgwałci? Nigdy tego w tobie nie było? Nawet kiedy jeździłaś autostopem?

Nie, trochę się bałam. Mieliśmy raz taką przygodę: akurat byliśmy z Tomkiem w Wenezueli i napadli nas jacyś faceci z bronią. Byliśmy na plaży, takiej malutkiej. W biały dzień podeszło do nas dwóch chłystków, wyjęli pistolet i kazali oddać wszystko. A to wszystko to były żadne pieniądze, bo nie mieliśmy pieniędzy, ale to były nasze paszporty. Bez nich nasza ośmiomiesięczna podróż wzięłaby w łeb, bo to był dopiero jej początek. Kiedy ci faceci zabrali nam plecak, to w jakimś szale zaczęłam za nimi biec i krzyczeć, żeby oddali paszporty, a oni trzymali w dłoniach pistolety. To był instynkt. Teraz sobie myślę, że to nie było zbyt mądre, ale dzięki temu, że krzyknęłam, jakiś miejscowy ich zauważył i zaczął na nich wrzeszczeć, przestraszyli się i wyrzucili wszystko. Więc ta historia skończyła się dobrze, odzyskaliśmy nasze paszporty. Ale wiesz, mam jakieś przeświadczenie, że ludzie są dobrzy i nigdy mi się nic nie stanie. Miałam raz pietra, aż mi teraz głupio o tym mówić, wstyd po prostu. Bo byłam właśnie pod wpływem jakichś takich stereotypów. Jechałam sama do Iranu, na dziennikarskie zaproszenie, więc organizatorzy wiedzieli, że jestem dziennikarką, wiedzieli, że będę pisać materiał. Jechałam sama, ale wiedziałam, że będę pod okiem…

Opiekuna?

Opiekuna właśnie. Pamiętam, że dzień przed wyjazdem pytałam sama siebie, po co ja tam jadę. A po jednym dniu pobytu w Iranie stwierdziłam, że jestem w najwspanialszym, najprzyjemniejszym, najmilszym kraju świata. Tak bezpiecznie nie czułam się nigdzie. Teraz wiem, to jest okrutne, że w takich krajach totalitarnych jest bardzo bezpiecznie, bo tam policjant stoi na każdym rogu. Ale ludzie, którzy byli najcudowniejszymi ludźmi świata…

Bardzo wiele osób pozytywnie mówi o Iranie.

Bo tam jest pięknie, ludzie są otwarci, mówią po francusku, po angielsku. Są dobrze wykształceni, żądni wszystkiego, co pochodzi spoza Iranu, bo tam blokuje się mnóstwo informacji, ale oni to wszystko obchodzą. Ale przed wyjazdem poddałam się tej histerii i sobie myślałam: „Jadę tam sama, kurna, nie wiem po co?”. Wiedziałam, że muszę mieć chustę, bo w Iranie już z samolotu musisz wyjść z chustą na głowie i w tunice. Tunika musi sięgać przynajmniej kolan, podobnie spodnie, luźne oczywiście, więc sobie kupiłam i jedno, i drugie. Ale miałam w sobie jakiś niepokój.

Nosiłaś tę chustę?

Tak, to obowiązkowe, jeśli chusta choć trochę zsunie ci się z głowy, zaraz podbiega policjant i każe ją poprawić. Wydawało mi się to takie straszne, a potem wszystkie te dziewczyny mówiły mi: „Słuchaj, ta chusta to jest dla nas najmniejszy problem”. I prawda jest taka, że ja też tak czułam. Dla nas to taki symbol, że Boże, jakie one są strasznie uciemiężone, muszą nosić te chusty. A one mówią: „Dla nas ważniejsze jest to, że nie mamy dostępu do pracy, mamy mniejsze szanse w edukacji, faceci nas źle traktują, chusta jest najmniejszym problemem”. Uświadomiło mi to, że czasami patrzymy na pewne rzeczy przez nasz pryzmat, ta chusta, cóż, ale ona de facto nie jest aż tak uciążliwa, jak nam się wydaje, nie trzeba przynajmniej mieć pięknej fryzury (śmiech).

Wiesz, Julia, to mi jednak nie daje spokoju. Ten autostop to jednak dość ryzykowna sprawa, że też naprawdę nie miałaś oporów wsiadać do wozu, który prowadzi jakiś wielki, obcy facet?!

Jak teraz mnie o to pytasz, to może powinnam się bać. Nie miałam nigdy takiej sytuacji, w której czułabym się zagrożona. Miałam za to wiele cudownych historii związanych z autostopem. Na przykład w Zambii złapaliśmy stopa, nie wiedzieliśmy, gdzie będziemy spać, i ludzie, którzy nas podwozili, zaproponowali nocleg. Okazało się, że mają jakąś niesamowitą farmę. Więc często tak się zdarzało, że łapaliśmy stopa, a potem następował cały bieg zdarzeń, który ułatwiał nam życie, ale czynił naszą podróż ciekawszą.

A tak się zdarzyło?

Owszem. Albo z tą moją Zosią na Alasce – tysiąca historii nasłuchałyśmy się w drodze. Bo zazwyczaj jest tak, że jak ktoś cię już bierze na stopa, to jest osobą otwartą. Nikt nikogo nie bierze do samochodu i nie siedzi później jak mruk. Z Zosią łapałyśmy stopa, na Alasce, jak nie masz swojego samochodu, a my nie miałyśmy, to nie ma absolutnie innej opcji, niż poruszać się autostopem. I nagle jedziemy autostopem, a tam wieloryby. Ludzie płacą setki dolarów, żeby je zobaczyć, a my zatrzymujemy się i widzimy, jak przepływa 20 wielorybów. Właściwie zawsze to jeżdżenie stopem kończy się tym, że dostaję numer telefonu od kierowcy, żebym w razie potrzeby miała kontakt. Nie jeździłam stopem tylko w RPA, tam wszyscy nam to bardzo odradzali, podobnie w Trynidadzie i Tobago. To bardzo niebezpieczne miejsca. Nawet nie myślałam, że nie będę tam jeździć autostopem, ale jak mnie pierwszy lepszy miejscowy zobaczył na poboczu, kazał natychmiast zejść z drogi. Powiedział, że to absolutnie zbyt niebezpieczne. Zresztą przyjechaliśmy tam właściwie jako żółtodzioby, nie wiedzieliśmy, jak się żyje w tych krajach. Zapytaliśmy miejscowych, gdzie moglibyśmy rozłożyć namiot. A oni do nas: „Jaki namiot? Tu żyje 100 tysięcy ludzi i dochodzi do 14 zabójstw tygodniowo”. Ktoś nas w końcu przygarnął. Pewnego dnia idziemy do sklepu i okazuje się, że tam nie ma normalnych sklepów, tylko stoi pani za kuloodporną szybą i przez małą dziurkę podaje ci towar. Nie widzisz ani asortymentu, ani sprzedającej, tylko musisz powiedzieć, co chcesz, i ona ci to poda. Wszędzie kraty, po prostu kraty za kratami. Do tego domku, w którym mieszkaliśmy, były cztery poziomy krat, które musieliśmy przejść. Poznaliśmy jakiegoś obcokrajowca, powiedział, że podwiezie nas, dokąd chcemy. Pracował tam, miał swój samochód, ale jeździł wynajętym, na lokalnych tablicach rejestracyjnych. Jakikolwiek sygnał, że w wozie może siedzieć obcokrajowiec albo ktoś obcy, jest sygnałem do ataku. Tam faktycznie mieliśmy poczucie, że nie ma co igrać z ogniem.

Ale to dziwne, że w RPA tak niebezpiecznie jeździ się autostopem, to przecież cywilizowany kraj.

Mówiłam o Trynidadzie. W RPA byliśmy u mojej koleżanki, która tam mieszka, i może ona trochę nas nastraszyła i dała samochód, więc mieliśmy kwestię transportu z głowy. Tam jest zupełnie inne poczucie bezpieczeństwa. Kiedy wsiadałam z nią do samochodu, ona automatycznie zamykała wszystkie drzwi. To jest dla niej odruch, którego już nie rejestruje. Dla mnie to dziwne, ja po prostu o tym nie pamiętam. Albo kiedy ludzie zamykają tam za sobą bramę w mieszkaniu czy w domku, zawsze czekają, aż ta się do końca zamknie, bo podobno zdarzają się sytuacje, że złodziej w tym ostatnim momencie wślizguje się na posesję. Nigdy w nocy nie zatrzymuje się na czerwonym świetle. Nie mieliśmy potrzeby jeździć autostopem, bo dużo podróżowaliśmy właśnie z nią, ale myślę, że nie odważyłabym się łapać tam autostopu. Nie mam ochoty ryzykować życia. W Namibii i Zambii chcieliśmy jeździć autobusami, ale to zabiera masę czasu. Tam jest taki system, że autobus rusza dopiero, kiedy się wypełni. Zatrudniają tzw. ghost passengers, czyli pasażerów duchów, ludzi, którym każą siedzieć w autobusie i jak ty podchodzisz, mówią: „O, już jesteśmy prawie pełni, chodź, chodź, chodź”. No więc wsiadasz, płacisz za bilet i ci ludzie natychmiast wychodzą, bo byli tam tylko po to, żeby pokazać, iż autobus jest niby pełny i zaraz ruszy. Nawet chcieliśmy zapłacić za te cztery wolne miejsca. „Wyobraź sobie, że tam są ludzie, już jedźmy, my zapłacimy za te miejsca” – mówimy do kierowcy. „Dobrze, zapłaćcie” – odpowiada. Zapłaciliśmy i wciąż czekamy, wreszcie pytamy: „No to dlaczego nie jedziemy?”. „Bo przecież są cztery wolne miejsca, jeszcze czekamy” – słyszymy w odpowiedzi. Autobusy niby jeżdżą według rozkładu jazdy, ale to żaden rozkład. To czekanie trwa czasami godzinami, bo kiedy wypełnią się miejsca siedzące, muszą wypełnić się także stojące. Wchodzi pan z kurą, potem pan z tobołami, wreszcie, kiedy autobus ruszył, natychmiast się psuł. Więc stwierdziliśmy, że to nie ma najmniejszego sensu. Jeździliśmy stopem, dokąd chcieliśmy. Zupełnie nie czułam się zagrożona w Zambii, Namibii, Malawi. Ale też w Wenezueli, Algierii czy na Saint Lucia.

Jest takie miejsce na świecie, które jakoś szczególnie lubisz?

Lubię kraje Północy. Azję lubię teraz z powodu dzieci, bo Azja jest pełna kolorów, smaków. Uważam, że to jest też ważne dla dzieci, aby dotykały różnych rzeczy, żeby smakowały, wąchały, widziały te wszystkie kolory. Azja działa na zmysły. Ale zdecydowanie jestem bardziej północna. Na pewno zakochałam się w Alasce, i na pewno zakochałam się w Islandii, i na pewno zakochałam się w Norwegii. W ogóle bardzo lubię surowy klimat, żeby najlepiej nie było nic – tylko natura i ludzie, którzy są blisko natury. To mi najbardziej odpowiada. Ale ostatnio zastanawiamy się, dokąd pojechać na naszą długą podróż, i doszłam do wniosku, że mi się podoba wszędzie. Bo przecież na całym świecie mieszkają ciekawi ludzie, wszędzie można coś odkryć, czegoś się dowiedzieć. Azja, Ameryka, Afryka, Australia? Jadę. Jutro, jak trzeba.

Wspomniałaś o dzieciach. Jak z nimi podróżujesz? Bo wiem, że jeździsz z maluchami po całym świecie, niedawno byłaś z Marysią, Frankiem i mężem w Japonii.

Marysia, policzyliśmy, ma trzy lata i była w 19 krajach, a Franek nie pamiętam, bo nie liczyłam, ale na pewno był już na trzech kontynentach. Więc faktycznie jeździmy dużo, ale ja się tym specjalnie nie ekscytuję. Nie ścigam się, nie mam ambicji, żeby moje dzieci zobaczyły w ciągu trzech lat 50 krajów. Podróże z nimi traktuję jako superczas spędzony razem i wiem, że dla nich też tak do końca nie ma znaczenia, dokąd pojedziemy. Bo dla nich najważniejsze, żeby byli mama i tata, to jest najcudowniejsze. Mam też takie przeświadczenie, że mama i tata muszą być zadowoleni, wtedy dzieci są zadowolone. Tomek zawsze mówi, że jak mam zły humor, to należy odstawić mnie na Okęcie, humor mi się wtedy poprawia w pięć minut. Podróżujemy z dziećmi tak samo, jak podróżowaliśmy bez nich. Ostatnio do Japonii na prawie trzy tygodnie zapakowaliśmy się w jedną walizkę. Wszyscy. Pakujemy mało, to jest moja główna zasada pakowania, zapakować jak najmniej. Szczególnie że teraz można wszystko wszędzie kupić, więc jeżeli coś będzie tak niezbędne, że nie będziemy mogli przeżyć bez tego trzech tygodni, to kupię to na miejscu. Pakujemy walizki do samolotu i lecimy, podróżujemy tak, jak podróżowaliśmy. Oczywiście omija nas życie nocne, ale ono omija nas także w Warszawie (śmiech).

Ale poczekaj, dzieci płaczą, jęczą, chorują, smarkają…

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Podziękowania

Chciałabym podziękować wszystkim, którzy mnie w pisaniu tej książki wspierali. Wydawcy dziękuję za pomysł i inspiracje, Anicie Czupryn, Mirze Suchodolskiej – za mobilizację i systematyczne przywoływanie do porządku, sędzi Barbarze Piwnik za Adama Małysza (wtajemniczeni wiedzą, o co chodzi), prof. Zbigniewowi Mikołejko – za dobre słowo i optymizm, swoim najbliższym – za wyrozumiałość. I oczywiście Bartkowi Sycie, bo zrobił do tej książki fantastyczne zdjęcia.

Ale przede wszystkim dziękuję moim rozmówcom za to, że znaleźli dla mnie czas. Wciąż czynni zawodowo, zabiegani, w rozjazdach, znaleźliście państwo godzinę albo dwie, żeby usiąść ze mną przy kawie i porozmawiać. Dziękuję, bo czas to najcenniejsza rzecz, jaką możemy innym podarować. Mam nadzieję, że komuś te nasze rozmowy dadzą do myślenia, że będą inspiracją, wskazówką, bo zawsze wybieramy własną drogę, ale czasami warto zobaczyć, jak z życiem radzą sobie inni. Mnie samą te spotkania wiele nauczyły i dały do myślenia. Tym bardziej – dziękuję.

Projekt okładkiVavoq (Wojciech Wawoczny)

Zdjęcia wykorzystane w środku i na okładceBartek Syta

Zdjęcie Damiana KordasaMarcin Oliva Soto

KorektaEwa Kłosiewicz-Majka, Dorota Wojciechowska

Skład i łamanieAkant

Tekst © Copyright by Dorota Kowalska, Warszawa 2017 © Copyright for this edition by Melanż, Warszawa 2017

Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych i przekazywana w jakiejkolwiek elektronicznej, mechanicznej, fotograficznej lub innej formie zapisu bez pisemnej zgody posiadacza praw.

ISBN 978-83-64378-50-8

Warszawa 2017 Wydanie I

Melanżul. Rajskich Ptaków 50, 02-816 Warszawa +48 602 293 363 [email protected] www.melanz.com.pl

Skład wersji elektronicznej [email protected]