Pamiętniki z pobytu na Syberii, część II - Rufin Piotrowski - ebook

Pamiętniki z pobytu na Syberii, część II ebook

Rufin Piotrowski

4,0

Opis

Część II

Rufin Piotrowski, zesłany na Syberię za zorganizowanie antycarskiej konspiracji w Kamieńcu Podolskim, szesnaście miesięcy zbierał żywność, suszył chleb na suchary, rysował mapy i oszczędzał pieniądze.

Wreszcie, w lutym 1846 roku, uciekł z niewoli i ruszył w najdłuższą podróż swojego życia.

Pamiętniki… ukazują tę niezwykłą drogę, ale także codzienność życia na zesłaniu, ponadto prezentują funkcjonowanie carskiego aparatu represji. Są świadectwem niezwykłej determinacji i hartu ducha człowieka o szlachetnym sercu i prawym umyśle.  

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 606

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (4 oceny)
3
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malpeczka123

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00

Popularność




Rufin Piotrowski Pamiętniki z pobytu na Syberii, część II ISBN Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2017All rights reserved Redakcja Joanna Cyterska Projekt okładki Paulina Radomska-Skierkowska Skład, łamanie i korekta Witold Kowalczyk Wydanie I w tej edycji Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

ROZDZIAŁ XVII

Wyjazd z Kijowa. Instrukcje dane żandarmom. Podróż na Syberię przez Nieżyn, Baturyn, Królewiec, Głuchów w czernichowskiej guberni. Przemowa do Rusinów. Dalsza podróż przez Kromy, Orzeł, w guberni orłowskiej. Przygody podczas tej podróży

Kiedy się już zupełnie przebrałem, znowu mi dano te same nieszczęśliwe kajdany, choć prosiłem pułkownika Lewkowicza o inne, wygodniejsze, za które chciałem zapłacić własnymi pieniędzmi. Wszystko to nic nie pomogło, wymawiał się, tłumaczył, w końcu po prostu powiedział, że innych nie miał i że powinienem wdziać te same. Włożono mi więc na nogi te same kajdany, które jak kleszczami znowu je objęły po wierzchu cholew od butów. Lewkowicz, widząc to, polecił żandarmom, aby przy pierwszej lepszej kuźni kazali mi je nieco rozszerzyć. Zakuto, wyprowadzono i wsadzono mnie na odkrytą kibitkę o trzech koniach, po jednej i po drugiej stronie obok mnie usiedli żandarmi, z których jeden był podoficerem, a obaj z nabitą bronią i pałaszami.

Wolno ruszył pocztylion. Z góry przez bramę zjechaliśmy w dół, nad Dniepr, bardzo w tym miejscu szeroki, bystry, bałwaniący się, wspaniały i groźny. Na nim był most drewniany na łodziach. Jechaliśmy przez most także wolno, bo jechać prędko zabroniono. Smutno, tęskno i boleśnie mi się stało, gdy opuszczałem może po raz ostatni w mym życiu granice Polski i tę lubą Ukrainę, gdzie spędziłem młodość i za którą umrzeć tak byłoby miło. Otuliwszy się szerokim płaszczem, rzewnie, gorąco zapłakałem, jakby na swoim pogrzebie własnym, nie szczędząc bynajmniej aktów strzelistych dla Mikołaja i dla wszystkich jego popleczników. Nareszcie, westchnąwszy do Boga, tego jedynego Opiekuna, Ojca nieszczęśliwych i utrapionych, poddałem się memu przeznaczeniu, lecz z nieubłaganą zemstą w sercu dla wrogów ojczyzny. Przebywszy most i kawał piaszczystego wybrzeża, wyjechaliśmy na suchą drogę, ale źle brukowaną. Woźnica — popuściwszy koniom lejce — krzyknął po moskiewsku: „Paszoł!”. Konie ruszyły z kopyta, dzwonek zajęczał, a myśmy lecieli pędem wichru. Kto nie jeździł nigdy pocztą rosyjską w kibitce bez resorów, ten żadnego o tej jeździe wyobrażenia mieć nie może. Nie minę się z prawdą, jeżeli szybkość, pęd i niewygodę tej jazdy porównam z pędem szatanów, którzy porwawszy nieszczęśliwą duszę, wśród mąk taszczą ją do piekła.

Ten ruch nagły i gwałtowny po długiej, siedmiomiesięcznej, przymusowej bezczynności i gnuśności więzienia, ta ilość świeżego powietrza, którego pęd powiększał się siłą pędu koni, wpadająca do płuc osłabionych węglikiem1 i innymi wyziewami więzienia, wpłynęły na mnie w dziwny, niebezpieczny sposób. Czułem się wkrótce jakby pijany i odurzony, a każde mocniejsza wstrząsy kibitki zdawały mi się grozić oderwaniem wnętrzności od ciała, przy tym ucisk nielitościwy kajdan, sprawiający chwilami dotkliwy ból w nogach, wszystko to razem niemało się przyczyniło do odrętwienia przy końcu pierwszego dnia mej podróży. Zmieniliśmy tego dnia kilka razy konie pocztowe. Przy jednej stacji dość już późno w nocy chciano także zmienić konie. Żandarmi swym zwyczajem wzięli mnie z powozu, ale spostrzegłszy, że prawie omdlałem, wnieśli mnie do pocztowej izby, położyli na kanapie i zatrwożeni stanem mojego zdrowia naradzali się z sobą, co mają ze mną robić. Czy wieźć dalej, czy zaczekać? Jeden z nich tak się odezwał:

— Tu nie ma co długo myśleć, ty wiesz, że mamy rozkaz, aby go jak można najspieszniej odwieźć do Omska, a rozkaz musimy wypełnić, inaczej będzie bieda. Chory czy nie, trzeba go wieźć dalej.

A drugi mu na to:

— Dobrze, wieźć dalej, a jak nam po drodze gdzie umrze? Czy nie dostaniemy za to pałek? Ty wiesz, że nam także rozkazano dostawić go do Omska żywego.

— Tak, to prawda, ale cóż tu robić? Nie wieźć go bieda, wieźć jeszcze większa, ot, nieszczęście.

Rozmawiali jeszcze dość długo, radzili się, biedzili, co mają ze mną zrobić. Nareszcie zdecydowali się pozwolić mi tam przez noc wypocząć, a jutro zobaczą, co mają ze mną zrobić.

W całej tej rozmowie ani słowa litości dla chorego. Słyszałem całą ich rozmowę jakby w marzeniu, ale tak mocno byłem osłabiony, że ciężko było mi się ruszyć, z trudnością mógłbym usta otworzyć, i dlatego wcale się do nich nie odzywałem. Zresztą byłem w tym stanie obojętności, że gdyby mnie wsadzili na wóz, byłbym pojechał, nic nie mówiąc, tak jak teraz zostałem, gdy mnie zostawiono. Zmęczenie i prawo natury przywołały dobroczynny sen, usnąłem więc tak, jak byłem ubrany, w płaszczu i w kajdanach, a musiałem spać smacznie, bo mnie żandarmi obudzili już dobrze w dzień. Po obudzeniu poczułem się nieco trzeźwiejszy, choć mocno osłabiony. Napiłem się gorącej herbaty, kazałem żandarmom dać wódki i ruszyliśmy w drogę. Świeżość rannego powietrza, jak i odpoczynek pokrzepiły mnie nieco. Z przyjemnością oddychałem, czułem, że powracałem do zdrowia, i zacząłem doceniać piękność i wspaniałość przyrody, wielkość i dobroć Boga. Wstrząsy kibitki już mi tak mocno nie dolegały, słowem, po przejściu kryzysu, zacząłem się przyzwyczajać do podróży i sił nabierać, tylko obręcze kajdan mocno ściskały nogi. Zacząłem przemawiać do żandarmów, którzy ośmielili się także kilka słów przemówić do mnie, bo pierwszego dnia, ilekroć zachęcałem ich do rozmowy, to albo nic mi nie odpowiadali, albo też odpowiadali tylko: „Nam nie wolno z wami mówić”. Teraz korzystałem z ich dobrego usposobienia i zadowolenia, jakie zdawali się okazywać z przyczyny mojego ozdrowienia, i poprosiłem ich pięknie, aby stosując się do poleceń Lewkowicza, pozwolili mi nieco rozszerzyć kajdany. Po niejakim oporze ze strachu przed karą zezwolili i na to. W jednej kuźni przy drodze we wsi rozszerzono mi nieco obręcze, które jednak były jeszcze i tak ciasne, że w żaden sposób nie mogłem zdjąć butów. Uwolniony tym sposobem choć w części od cierpień umiałem być moim żandarmom zobowiązany.

Nim przystąpię do opisania dalszej mej podróży na Syberię, muszę uczynić tu wzmiankę o instrukcji udzielonej żandarmom i dotyczącej mojej osoby. O tej instrukcji, oczywiście, miałem później okazję się przekonać, jej brzmienie było następujące: „Nie dawać więźniowi noża, widelca lub jakiejkolwiek rzeczy, którą by mógł sobie odebrać życie lub zdrowiu zaszkodzić albo się targnąć na żandarmów, nie odstępować od jego osoby, nie pozwalać, aby się ktokolwiek do niego przybliżał i z nim rozmawiał, pilnować, aby nie uciekł i żywego dostawić do Omska, zdać samemu generałowi-gubernatorowi zachodniej Syberii i dowódcy całego syberyjskiego korpusu, księciu Gorczakowowi. Jeżeliby przypadkiem w drodze zachorował (co z przyczyny stanu jego zdrowia może nastąpić), wówczas starać się potrzeba wszelkimi sposobami dowieźć go do najbliższego znajdującego się po drodze miasta gubernialnego, a gdyby choroba była nagła i gwałtowna, do najbliższego miasta powiatowego, w pierwszym i drugim razie zameldować się właściwej władzy miejscowej, która obowiązana jest zamknąć więźnia w bezpiecznym miejscu i dołożyć wszelkich starań, by przywrócić go do zdrowia. Żandarmi go eskortujący winni pozostać przy nim i nie odstępować go nawet w chorobie. Gdyby jego jednak choroba trwała więcej niż miesiąc, dopiero wówczas żandarmi oddadzą więźnia pod dozór i odpowiedzialność miejscowej władzy, a wziąwszy od niej prawem przepisane świadectwo, wrócą sami do Kijowa”. Było w tej instrukcji wiele innych jeszcze drobniejszych szczegółów, ale te pomijam.

Wynikało stąd, że żandarmi ani w dzień, ani w nocy nigdy mnie nie odstępowali, siedzieli ze mną po obu stronach w kibitce, czuwali i drzemali wraz ze mną. Kiedy dostawałem coś do jedzenia, żandarm, obejrzawszy pilnie pokarm, krajał mi mięso, kości obrzynał i odrzucał, zapewne abym się nimi nie udławił, i dopiero stawiał przede mną, a ja bez noża i bez widelca musiałem jeść wszystko tylko łyżką. Kiedy przebywaliśmy jakąś rzekę, czy to na promie, czy po moście, nie tylko że żandarmi nie pozwalali mi zsiąść z powozu, ale i zawsze obok mnie stali lub siedzieli, bojąc się zapewne, abym się nie rzucił z rozpaczy do wody. I, prawdę powiedziawszy, mieli rację. Żandarmi, ściśle wykonując rozkazy i wydane im polecenia, nigdy jednak nie nadużyli mojego położenia i obchodzili się ze mną z szacunkiem i uprzejmie. Zdarzało się, szczególnie kiedy się ze sobą bliżej poznaliśmy, iż nierzadko odstępowali od rozkazowego obowiązku, a wówczas widziałem w nich tylko ludzi z sercem, ludzi nieszczęśliwych. Wówczas cieszyli mnie, radzili, a niekiedy i nad własną zapłakali dolą.

Powinienem tu dodać jeszcze jedną osobliwość dotyczącą mojego zesłania na Syberię. Ci, co znają lub przynajmniej mogą się domyśleć jej powodów, niech o niej zadecydują, ja zaś nic z niej dociec nie mogłem, bo nie miałem możliwości o niej się przekonać. Zwykle tych, których skazują na „katorżnuju robotu” na Syberii, wysyłają do Tobolska, gdzie rezyduje komisja wygnańców, która wprawdzie sama nie decyduje, dokąd danego winowajcę politycznego odesłać, ale przynajmniej ścisłą nad nimi wszystkimi utrzymuje kontrolę. Mnie zaś generał-gubernator Bibikow wraz z raportem obejmującym rodzaj mojego przestępstwa, a podobno i z własnoręcznym swym podpisem, rozkazał odesłać wprost w ręce generała-gubernatora będącego zarazem naczelnym dowódcą korpusu syberyjskiego, mającego swą rezydencję w Omsku, z wyraźnym rozkazem dla żandarmów, by nie meldować się w Tobolsku komukolwiek. To zlecenie miało albo ulżyć mi w moim położeniu, albo jedynie zwrócić szczególną uwagę generała-gubernatora księcia Gorczakowa na moje sprawowanie lub osobę, którą poruczono jego dozorowi, dotychczas tego z pewnością orzec nie mogę. Teraz wracam do dalszego opisu mej podróży.

Czując się zdrowszy i nieco weselszy, z ciekawością i przejęciem przypatrywałem się widzianym po raz pierwszy w swym życiu równinom zadnieprzańskiej Ukrainy, za sławnych Polski czasów także do niej należącej, gdzie lud ruski raźny i hoży, wśród którego wzrosłem, mówi tym samym językiem, którego dźwięki w tęsknych piosnkach i dumkach ukraińskich tak żywo i mocno zapamiętały moje uszy w dziecinnym wieku, a żywiej, mocniej, tkliwiej i gwałtowniej przywarły do serca w wieku młodzieńczym. Mimo bogactwa i żyznej ziemi ubóstwo i nędza wiejskiego ludu były widoczne, przerażające. Cóż go mogło do tego nieszczęśliwego stepu przyprowadzić, jeżeli nie ucisk i zdzierstwo nowych jego panów, Moskali? Smutno mi się zrobiło, widząc ten lud — niegdyś wolny i szczęśliwy — póki pozostawał w pobratymstwie i przyjaźni z Polską, a dziś przywiedziony do stanu niewoli, poniżenia i nędzy, wpadłszy w te same szpony, co w sercu Polski są utopione.

Zatrzymawszy się na przeprzęgu, jeden żandarm poszedł przynaglić, podpisać się na poczcie, a drugi, wprowadziwszy mnie do ostatniego pokoju, w którym był zarazem i wyszynk wódki, musiał się na chwilę oddalić. Skorzystałem z tej chwilowej nieobecności żandarmów i usiadłszy na ławie, owinięty płaszczem, zapytałem po rusku młodą i hożą Rusinkę, której włosy, w jeden gruby i długi warkocz splecione, spadały daleko za pas:

— Jak się ta wieś nazywa?

Zdziwiona Rusinka, spojrzawszy na mnie, zrobiła wielkie oczy i po chwili odpowiedziała, jak ta wieś się nazywa, i zaraz zapytała:

— A wy skąd jedziecie i dokąd was Bóg prowadzi?

— Jadę z Kijowa na Syberię.

— Ale jak wy dobrze po rusku mówicie, czy wy Rusin?

— Nie, jestem Polakiem, ale kocham Rusinów, bo się między nimi urodziłem i wychowałem.

Chciałem dłużej z tą młodą dziewczyną coraz śmielej się we mnie wpatrującą pomówić, ale w tej chwili do pokoju wpadł jak kula wysoki, barczysty, prosty jak strzała, o ciemnawych włosach i śniadej cerze, lecz o pięknych rysach twarzy mężczyzna około dwudziestu pięciu lat mający, Kozak z rodu, Kozak z miny, ale boso i w lichą, krótką przyodziany siermięgę. Zawołał kwaterkę wódki i jednym haustem łyknął. Było coś nienaturalnego w jego usposobieniu, jakby go jakie wielkie nieszczęście spotkało lub jakby dostał sto nahajów, tak mu się oczy od gniewu iskrzyły, tak twarz pałała zemstą, klął i narzekał. Zapytałem go:

— Jak się dziedzic tej wsi nazywa?

— A tu ich jest więcej niż diabli.

— Polacy czy Moskale?

— Wszystko przeklęte Moskale.

— Czy wam jest dobrze u nich?

— O, dobrze! Od czasu jak nam diabli przynieśli tu Moskali, przejdź wzdłuż i wszerz całą Ukrainę, nigdzie szczęścia nie znajdziesz, nieszczęsna ziemia krwią i łzami spływa.

Wtem przyszedł żandarm, zabrał mnie ze sobą i ruszyliśmy dalej. Przyjechaliśmy do Nieżyna, niewielkiego, ale porządnie z drzewa na równinie zbudowanego miasta, w którym bardzo wielu było Żydów.

Trzeba wiedzieć, że na całej należącej niegdyś do Polski Ukrainie zadnieprzańskiej aż po graniczne miasto Głuchów, jak zapewne i we wszystkich prowincjach Białej Rusi, także niegdyś do Polski należących, mnóstwo znajduje się w miastach Żydów, a wódka jest nadzwyczaj tania i dobra. Przejechawszy zaś te prowincje, nigdzie w całej Rosji nie znajdziesz Żyda, gdyż prawo rosyjskie, a jeszcze bardziej miejscowe przesądy religijne najsurowiej zabraniają mieszkać Żydom. Wódka zaś w całej Rosji bardzo jest droga, a w ogóle zła, gdyż na nią wszędzie są odkupy2, co bynajmniej nie przeszkadza ludziom dobrej woli się nią raczyć, aż staną się podobni ostatniemu wyrazowi bajki Krasickiego pod tytułem Szczep winny3.

Minęliśmy także smutne i niewielkie miasteczko Baturyn, przez świętej i sławnej pamięci Stefana Batorego, króla polskiego, nad spławną rzeką Sejm założone. Za świetnych polskich czasów miasto to było często stolicą atamanów kozackich wiernych Polakom, ich królowi i Rzeczypospolitej, w nim także przesiadywał sławny ze swego życia i przygód nieszczęśliwy Mazepa, ostatni rzeczywisty ataman kozacki, mimo złego z nim i dzikiego obejścia się, przychylny Polakom i przywiązany do losu Karola XII i Stanisława Leszczyńskiego. Tu on także w sześćdziesiątym już roku życia namiętnie się zakochał w hożej osiemnastoletniej córce Koczubeja, atamana kurennego, tej miłości przeciwnego. Po bitwie pod Połtawą, schroniwszy się wraz z Karolem XII i Poniatowskim, ojcem króla Stanisława Augusta, na ziemi tureckiej w Besarabii, niedługo w Warnicy pod Benderami życia dokonał. Spalił wprzód wszystkie papiery i dowody mogące kogokolwiek skompromitować, mówiąc: „Niech ja sam jeden będę niefortunny, ale nie chcę, aby kto inny z mojej przyczyny był nieszczęśliwy i złorzeczył mej pamięci”. Był to jak na swój czas człowiek uczony, po polsku, po łacinie, po rusku i po rosyjsku dobrze i po niemiecku trochę mówiący, odważny, śmiały i wymowny. Piotr Wielki mu nie ufał, a Mazepa Piotra Wielkiego nie cierpiał. Iwan Skorupacki, którego Piotr Wielki na miejsce Mazepy zrobił atamanem, był tak niedołężny i tak Kozacy ukraińscy nim pogardzali, że mówili o nim, że Jan spódnicę, a Anastazja, jego żona, hetmańską nosi buławę. Następcy Skorupackiego tylko z nazwy byli atamanami, bo stali się narzędziem carów i caryc. Ostatnim takim tylko tytularnym atamanem kozackim był hrabia feldmarszałek Rozumowski, który ani z pierza, ani z mięsa nie był Kozakiem. Miękki i zniewieściały, przy dworze wychowany, zamiast hetmanić bitnej i dzielnej Kozaczyźnie, hetmanił tylko i dowodził urodziwej carycy Elżbiecie Piotrownie, córce Piotra Wielkiego. W Baturynie pozostały jeszcze niewielkie szczątki dawnego zamczyska atamanów.

Daleko za Baturynem, obok karczmy, przy trakcie zatrzymali się żandarmi, aby się posilić. Ściągnęli mnie z powozu i wprowadzili do karczmy. Nazbiegało się dość ludzi, mężczyzn i kobiet. Żandarmi jedli w drugim pokoju, ja zaś, ponieważ jeść mi się nie chciało, stanąłem w drzwiach pierwszego pokoju, tak aby żandarmi mnie widzieli, ale zwrócony twarzą w pole, na dziedziniec. Patrzyłem z przyjemnością na ten lud „porody” zaporoskiej, smutno mi się zrobiło i milczałem. Wtem z grona śmielszy od innych tak się do mnie odezwał po rusku:

— A skąd wy?

— Z Kijowa.

— Czy wy Polak, czy Moskal?

— Polak.

— Hm, wiele, bardzo wiele różnymi czasy tędy Polaków już przewieziono. Ta i my kiedyś należeliśmy do Polaków, tu u nas wszędzie aż po Głuchów była Polska, na granicy orłowskiej i kurskiej guberni, a w Baturynie, przez który wy przejeżdżaliście, mieszkał król polski — chciał zapewne powiedzieć hetman kozacki.

— Ale wy tych czasów nie pamiętacie?

— Ta, my ich nie pamiętamy, ale nasi ojcowie często nam o nich mówią.

— Jakże wam powiadają: czy za polskich czasów było wam lepiej, czy teraz, pod Moskalem?

— My to tego nie wiemy, ale jak starzy nam ludzie powiadają, to za króla polskiego było nam daleko lepiej, podatki były bardzo małe i więcej było wolności. Jak zapłacił człowiek coś tam kilka groszy, to robił, co mu się podobało, i szedł, dokąd chciał. Prawda, że my z Polakami mieliśmy długie i wielkie wojny, ale, jak to mówią, z nimi było dobrze się pobić i pogodzić.

— Prawda, że my, Polacy, z wami nieraz i dobrześmy się wybili, ale czyż dzieci jednej matki nie biją się czasem ze sobą, a jednak się kochają? Tak i wy powinniście Polaków, a Polacy was kochać powinni, bośmy dzieci jednej matki, Polski. Póki z Polakami byliście w zgodzie i razem, póty i nam, i wam było dobrze, ale jak z nami zaczęliście się kłócić i od nas się odłączyliście, to zaraz Moskal wziął naprzód was za łeb, a później nas. My i wy teraz tak samo jesteśmy w niewoli i tak samo cierpimy.

— Ta to wielka prawda, ale za co was, Polaków, tak wielu na Sybir wywożą?

— A za to, że my nie chcemy być pod Moskalem i chcemy odzyskać naszą i waszą wolność.

— Ta, dobrze by to było, ale jak by to zrobić? Bo to z Moskalem tak trudna sprawa.

— Nie tak trudna, jak się wam zdaje, proście tylko Boga, aby on nam, Polakom, dopomógł, to i wy nam dopomożecie, jak czas przyjdzie, a my i wy będziemy znowu wolni i szczęśliwi, będziemy znowu mieli jednego tylko króla polskiego, będziemy żyć w zgodzie i kochać się jak bracia, jak dzieci jednej matki, tak samo jak się kochaliśmy i żyliśmy w zgodzie za dawnych czasów, a jeszcze Polska z Ukrainą będą sławne i wielkie od morza do morza.

— Dobrze by było, niech wam Bóg dopomaga.

Widziałem, że podobna rozmowa bardzo im się podobała i że z prawdziwą przyjemnością wspominali o dawnych czasach Polski, których powrotu szczerze sobie życzyli. Dostrzegłem także, że u nich król polski jest miłym wspomnieniem szczęśliwszej przeszłości i miłą, pożądaną nadzieją lepszej przyszłości. Czyż ten instynkt długo nieszczęśliwego, uciśnionego ludu nie jest wskazówką i dla nas, Polaków, jaka forma rządu byłaby dla nas najwłaściwsza, najwięcej siły i moralnego wpływu mająca? Osłonięta urokiem świetnej przeszłości, na której wspomnienie serce całego narodu wzdycha, a zapowiadająca na przyszłość zgodę, jedność, porządek, siłę i świetność. Mówiłem do nich cicho, półgłosem, aby żandarmi nie słyszeli, i oni też, zrozumiawszy moje, a może i swoje położenie, cicho mi odpowiadali. Z kilku podobnych zdarzeń przekonałem się, że Rusini, mimo jedności religijnej, nie są wcale przychylni Moskalom, to jest moskiewskiemu, carskiemu rządowi, i że gdyby zdarzyła się rewolucja w Rosji lub jaka inna podobna przyjazna okoliczność, chętnie by się od niej odłączyli i szukaliby związku, a nawet zupełnego połączenia się i zlania z Polakami. Instynktownie niejako ten nieszczęsny naród ruski przeczuwa, gdzie jest jego przyszłe zbawienie.

Chciałbym przedłużyć rozmowę z moimi ziomkami Rusinami, ale żandarmi, uwinąwszy się z jedzeniem po żołniersku, przerwali ją i wsiadłszy do kibitki, pojechaliśmy dalej. Przejechaliśmy Królewiec i Głuchów już w nocy. Głuchów to ostatnie w tej stronie pograniczne miasto dawnej Polski. Zatrzymaliśmy się nad ranem na samej granicy Rosji dla ufetowania się po raz ostatni tanią i dobrą gorzałką. Żandarmi wypili po sporym półkwaterku, ja pociągnąłem dobry kieliszek z wielkim smakiem, gdyż przez cały czas więzienia aż dotychczas wódki w ustach nie miałem. Zaszumiało i rozweseliło mi się nieco w głowie, a nawet i w sercu, a westchnąwszy szczerze do Boga i przyszłe me losy powierzywszy jego świętej Opatrzności, zanuciłem dumkę ukraińską z całą przyjemnością i uczuciem serca czującego pełnię życia i swoje nieszczęście. Żandarmi byli widocznie zadowoleni z mojego nastroju, a może jeszcze więcej z własnego, więc aby się rozerwać i przetrwać jednostajną, nudną i niewygodną jazdę, zaczęli także przyśpiewywać sobie i po swojemu, a ja z przyjemnością przysłuchiwałem się ich wpółdzikiemu, a jednak tkliwemu śpiewowi. Kiedy już opuszczałem ostatnie dawne granice Polski, smutno i tęskno mi się zrobiło. Śpiewając moją dumkę, czułem, jak łzy mi się do oczu cisnęły.

Lecieliśmy jak wiatr stepowy, lecieliśmy dzień i noc bez odpoczynku, zatrzymując się tylko na stacjach dla przeprzęgu i by zjeść posiłek, co trwało zwykle tylko kilka minut. Moi żandarmi, trzymając się ściśle przysłowia: „Tak szczęśliwy, jak groch przy drodze: kto nie zechce, ten nie skubie”, miejscowym zwyczajem, przejeżdżając obok zasianego grochem pola, rwali go całymi wiązkami i przyniósłszy na kibitkę, sami jedli i mnie fetowali. Ominąwszy inne miasta i miasteczka, przejechaliśmy przez miasto Kromy, dość obszerne i pobudowane nieco w dole. Było zdobyte przez Polaków prowadzących do Moskwy Dymitra i Marynę Mniszech, której koniecznie „chciało się carować”. Tu także na przeprzęgu ukradziono mi miedziany herbatnik, który mi służył przez cały czas mojego więzienia w Kijowie, a który chciałem ze sobą mieć jako smutną pamiątkę chwil spędzonych w więzieniu. Rankiem przybyliśmy do gubernialnego miasta Orzeł, pięknie i czysto zbudowanego. Około dziesiątej rano przy pocztowym przeprzęgu w jednej wiosce kilka małych dziewczątek przyniosło pięknych malin na talerzykach, kupiłem jeden z nich prawie za bezcen. Bardzo mi te maliny smakowały, bo też były wyborne. Około dwunastej moi żandarmi zatrzymali się w jednej wioszczynie przy karczmie na posiłek. Weszli do karczmy, a ja zostałem na kibitce. Niedługo potem gospodarz karczmy, silny, barczysty, rosły, z długą, rudawą, gęstą brodą i niepospolitej długości wąsami, z koszulą kolorową na spodnie wypuszczoną, a do ciała przytwierdzoną wąskim paskiem, tak jak to jest wszędzie w zwyczaju w Rosji, słowem „ruski człowiek”, wyszedł do mnie ze sporą w ręku czarą wyśmienitej wódki i zdjąwszy z głowy wysoki i spiczasty kapelusz, pięknie mnie poprosił, abym tę wódkę wypił. Zadośćuczyniłem jego życzeniu, a nawiasem mówiąc, z prawdziwą własną przyjemnością. Ledwie wypiłem wódkę, a tu córka gospodarza, milutka, młoda, bo ledwo może siedemnaście lat mająca, wyniosła mi na przekąskę trzy jaja na miękko ugotowane i sporą kromkę pszennego pytlowego chleba, który tam nazywają pierogiem, przyjąłem i to. Ale kiedy nie znając miejscowych zwyczajów i jak sama słuszność kazała, chciałem, aby żandarm z moich pieniędzy za to zapłacił, nie tylko gospodarz żadnej zapłaty przyjąć ode mnie nie chciał, ale się jeszcze obraził, mówiąc: „Niech wam nasz chleb i sól służą na zdrowie, a Bóg niech was wyprowadzi z nieszczęścia, w któreście popadli. Od was przyjmować pieniądze nam grzech, a jeżeli je macie, to się wam przydadzą”. Gospodarz i jego młoda córka patrzyli na mnie z prawdziwym współczuciem. Miłej młodziutkiej Rosjance łzy w oczach stały, musieli im żandarmi o wszystkim powiedzieć, wiedzieli więc, że mnie wieźli na katorgę na całe życie, stąd zapewne u nich to współczucie i litość dla mojego losu. Wdzięczny im byłem za tę oznakę współczucia i pomyślałem: przecież to są prawdziwi Moskale, a ja jestem Polakiem, o czym wiedzieli, a jednak mają uczucie współudziału w mojej niedoli. Odjeżdżając, serdecznie uścisnąłem rękę gospodarza i jego młodej córki, i pięknie im podziękowałem nie za gorzałkę, ale za ich dobre i ludzkie serce.

Przybywszy do jakiegoś miasteczka dość porządnie zbudowanego — nie pamiętam jego nazwy — musieliśmy się w nim mniej więcej godzinę zatrzymać na stacji pocztowej, ponieważ wszystkie konie były w drodze, żadnych wówczas nie było gotowych do zaprzęgu. Zsiadłszy zatem z kibitki, zacząłem, o ile kajdany mogły mi na to pozwolić, przechadzać się po obszernym dziedzińcu pocztowym, pod strażą moich żandarmów. Niedługo potem jakiś urzędnik wszedł na dziedziniec, po którym się przechadzałem, i pomówiwszy nieco z moim żandarmami, zbliżył się do mnie w ich obecności i podając mi jakiś pakiecik w kolorową, czystą chustkę zawinięty, rzekł po rosyjsku: „Proszę to przyjąć od mojego anioła”. Nie rozumiejąc wcale, o co chodziło, trochę zmieszany podziękowałem mu pięknie za dar mi ofiarowany, ale go nie przyjąłem. Myślałem: „Ani z tobą, urzędniku, ani z twoim aniołem nie chcę nic mieć do czynienia”, a na głos powiedziałem, że ja od nikogo nic nie potrzebuję. Spłonił się urzędnik po same uszy i tak do mnie się odezwał:

— Pan jako Polak zapewne nie zna naszych zwyczajów. Dzisiaj jest dzień moich imienin. Nie śmiem pytać, kim pan jesteś i czy jesteś w potrzebie lub nie, ja tylko dopełniam obowiązku religii Chrystusa, który nam nakazuje współczuć i współcierpieć z więźniami, a to okazujemy tylko chlebem i solą. Ten obowiązek ciąży na nas szczególnie w dniu naszego anioła opiekuna, którego w dniu naszego przyjścia na świat Bóg nam dał za przewodnika życia, a któremu zasłużyć się możemy jedynie poprzez dobre, chrześcijańskie uczynki. Z tych więc powodów niech pan nie gardzi moją biedną ofiarą, to zaspokoi moje serce, moje sumienie i szczęście mi przyniesie. Chciałbym panu w czym innym dopomóc, ale to nie jest w mej mocy. Bóg jeden tylko i nasz imperator mogą mu tylko dzisiaj dopomóc.

Przyjąłem więc z dziwnym uczuciem od poczciwego człowieka ten dar, nie znając wcale jego istoty. Czułem się nieco upokorzony tym datkiem, a nie śmiałem obrazić uczucia z tak wzniosłego pochodzącego źródła, bo z miłości chrześcijańskiej. Był to duży pieróg z pszennej mąki, nadziany jagłami na sypko ugotowanymi najpierw w maśle i z jajami drobno pokruszonymi, do których dla smaku dodana była pietruszka czy też jaka inna jarzyna. Później, kiedy go skosztowałem, okazało się, że smakował wyśmienicie. Na pierogu było kilka drobnych sztuk srebrnych monet. Pieróg i pieniądze oddałem natychmiast żandarmom, mówiąc, że mi nic nie wolno mieć przy sobie, na co znający prawo urzędnik chętnie przystał, a żandarmi wcale się o to nie gniewali, bo im później i pieróg, i pieniądze darowałem.

Ośmielony urzędnik po kilku nic nieznaczących pytaniach zapytał mnie nareszcie:

— Za co pana wiozą na Syberię?

— Bez żadnej przyczyny, chyba tylko za to, że się ośmieliłem czuć i myśleć po polsku.

— Polakowi czuć i myśleć po polsku się godzi, ale dlaczego Polacy chcą swój sposób myślenia przenieść i do Rosji? W załodze naszego miasta między żołnierzami znajduje się kilkunastu Polaków, którzy po waszym powstaniu zostali wcieleni do pułków rosyjskich. Czy pan uwierzy, że ci Polacy buntują naszych żołnierzy rosyjskich, wmawiając im, że są bardzo nieszczęśliwi, że car ich nieszczęścia jest przyczyną, że carska władza jest nieprawna, że zatem nie powinni cara słuchać, że znieść tę władzę jest obowiązkiem każdego Rosjanina i tym podobne rzeczy? I cóż stąd dla nich wynika? Oto, że z powodu tej propagandy nierozumianych u nas idei pogarszają tylko swoje położenie, ściągając na siebie surowość praw rosyjskich. Ci Polacy nie zastanawiają się nad tym, że każdy naród ma i mieć powinien władzę i rząd odpowiedni do swojej kultury. Naród rosyjski jest jeszcze ciemny, nieoświecony, jak tu jeszcze myśleć o innej władzy, o jakiejś reformie politycznej? Poluzować nieco nasze surowe prawa, a życie i majątki wszystkich obywateli znajdą się w rzeczywistym niebezpieczeństwie, bo będą grabieże, rozboje i pożary. Ja znam dobrze mój naród, z czasem i u nas może nastąpić jakaś zmiana w rządzie, ale to jeszcze nieprędko, a teraz o tym ani myśleć.

— W tym, co pan mówi o Rosji, może być cokolwiek prawdy, a nie znając dobrze narodu rosyjskiego, nie śmiem ani potwierdzać pańskiego o nim zdania, ani mu zaprzeczać, lecz z Polakami rzecz się ma zupełnie inaczej. — I tu zacząłem wyjaśniać różnicę oświecenia i kultury pochodzącą z różnicy dawnego położenia politycznego Polski, w której panowały swobody i wolność. Wyjaśniłem niesprawiedliwość zaboru Polski, a stąd płynące wojny i nieszczęścia, które trwać dopóty będą, dopóki nie powróci sprawiedliwość. Wyjaśniłem, że Polacy rozrzuceni po Rosji nie przestaną apostołować, że z apostolstwa tego mogą nastąpić pomyślne skutki dla obu narodów, które, niezależne od siebie, mogą jeszcze zostać przyjaciółmi i sprzymierzeńcami, że tego należy życzyć i tego można się spodziewać.

Urzędnik, słuchając mnie cierpliwie, ciekawie rozglądał się jednak na wszystkie strony, jakby się obawiał, aby go ktoś nie podsłuchał, a kiedy skończyłem, rzekł do mnie:

— Wiele powiedział pan prawdy, ale nieco za ostro i stronniczo, proszę mi jednak wierzyć, że prawi Rosjanie szanują i kochają prawych Polaków. — To powiedziawszy, skłonił się, pożegnał mnie uprzejmie i odszedł. Wątpię jednak, ażeby kiedy z politycznym polskim przestępcą chciał jeszcze rozpocząć rozmowę.

W tym miejscu, ponieważ był bardzo wielki upał, napiłem się kwasu. To powszechnie w całej Rosji robiony napój, tak dobry, że najlepszy porter i najlepsze piwo, nawet bawarskie, które bardzo lubię, mu nie dorównają. Nigdy dotąd tak dobrego kwasu nie piłem. Kwas to napój zdrowy i pokrzepiający, robi się go pospolicie ze zboża, ale z jakiego, tego nie wiem. Robią go też z niektórych owoców i jagód. Kiedy konie były już zaprzęgnięte, siedliśmy na kibitkę, a moi żandarmi z wielkim smakiem i apetytem zaczęli zajadać pieróg, którego nieco skosztowałem.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1 Trudno rozpuszczalne związki węgla z metalami.

2 Dzierżawa.

3 Słowo, o którym mowa, to „świnia”.

ROZDZIAŁ XVIII

Dalsza podróż na Syberię przez Tułę, Riazań, Kasimow, Murom i Niżni Nowogród (gubernia tulska, riazańska, włodzimierska). Przygody w tej podróży. Kategorie wieśniaków rosyjskich. Niektóre szczegóły dotyczące kraju

Jednego dnia o wschodzie słońca przybyliśmy do Tuły, miasta gubernialnego położonego nad rzeką Tułą, po obu jej stronach, na niewielkich pagórkach schodzących ku rzece, rozpościerającego się nieco w dole, w miarę porządnie zbudowanego, ale dość smutnego, nie bardzo czystego i cuchnącego kuźnią. Tu znajduje się najsławniejsza i najdawniejsza w Rosji fabryka broni. Kilka gmachów ogromnych, długich i murowanych, w których tę broń się produkuje, leży nad samą rzeką i wzdłuż niej z drugiej strony, tam gdzie znajduje się druga część miasta, nierównie mniejsza od pierwszej i mniej porządna. Jechaliśmy wzdłuż tych gmachów z drugiej strony rzeki. Znużony bezsennością kilku nocy, siedząc w kibitce, drzemałem, i to dość mocno, aż obudził mnie śpiew naszego woźnicy, dziki i oryginalny. Nie był to wprawdzie śpiew, a raczej rodzaj recytatywu, zbyt monotonnego, ale tak niemile działającego na organa słuchu, a przez to na nerwy, tak tchnącego nieprzyjazną obczyzną, że przyprawiającego o niemiłe wrażenie, o pewien strach i drżenie w sercu. Było coś antypatycznego w tym śpiewie i stąd zapewne zrodzona w moim półśnie trwoga, która po przebudzeniu wprawdzie zupełnie i natychmiast znikła, pozostawiła jednak w głębi jakby wspomnienie bojaźni i niemiłego uczucia.

Dostaliśmy na najbliższym przeprzęgu poczty nie śpiewaka, ale dziarskiego młodego woźnicę, a konie były jak sokoły. Popuścił wodze i gwizdnął, lecieliśmy jak wicher. Wtem, krzyknąwszy z drogi raz i drugi, nagle wstrzymał konie, które o mało co nie wpadły na jadący przed nami parokonny wóz. Siedziało na nim dwóch brodatych i w koszule tylko odzianych rosyjskich chłopów, którzy leniwie z drogi zawracali. Rozgniewało to naszego młodego i silnego woźnicę, który znał swą pracę i prawa pocztyliona, mijając zatem tych chłopów, swoich rodaków, „ziemlaków”, machnął swoim pocztyliońskim batogiem, który miał w ręku. Przyłożył go jednemu i drugiemu na plecy, ale z taką zręcznością i taką siłą, iż zdawało się, że ten batóg ugrzązł w nieszczęśliwym ciele, aż mnie zabolało i żal mi się tych nieboraków zrobiło. Ale w mgnieniu oka śmiech serdeczny zajął miejsce litości, bo wnet po tych tarapatach wyskoczyli obaj z wozu jak z procy, na łeb na szyję i tak komicznie, że niepodobna było się wstrzymać od śmiechu. Zaklęli. Woźnica po swojemu, po moskiewsku na to: „Słuchaj dzwonka, masz uszy”. I popuściwszy lejce, leciał jak wiatr. Śmiejąc się, strofowałem woźnicę za jego barbarzyński postępek, ale on rzekł: „Nie bój się pan, u ruskiego człowieka twarda skóra, już na niej i znaku nie ma”. Podobny argument tłumaczenia się i obrony, jak łatwo sobie wyobrazić, nie mógł mnie wcale powstrzymać od śmiechu, a żandarmi aż się pokładali, dałem więc spokój morałom.

Przed wieczorem zatrzymaliśmy się w jednej wiosce dla przeprzęgu, ale nie było gotowych koni. Żandarmi niecierpliwili się i klęli, a ja, oczekując, aż wszystko będzie gotowe do odjazdu, usiadłem na ławce ganku pocztowego domu. Przed pocztą stały dwa pojazdy podróżne, kareta i kryta bryczka, dosyć obładowane skrzyniami i tłumokami, do których także zapewne potrzebowano koni. Kiedy tak siedząc, rozmyślałem nad swoją dolą i poprawiałem na nogach kajdany, wszedł jakiś młody mężczyzna, niski, o wesołym spojrzeniu i pogodnym usposobieniu. Od razu zapytał mnie po rosyjsku, skąd i dokąd jechałem.

— Z Kijowa na Syberię — wyjaśniłem.

— Czy na zasiedlenie?

— Na roboty ciężkie.

— Tam nie jest tak źle, jak się panu zdaje, bo choć wprawdzie praca ciężka i wielka niewola, ale przynajmniej człowiek może oddychać świeżym powietrzem.

Wesoły ton, z jakim to mówił, i to lekceważenie położenia, w jakim się znajdowałem, rozśmieszyły mnie i w dobry, wesoły wprawiły humor, więc śmiejąc się, odpowiedziałem:

— Pan, jak widzę, niemałą masz dozę filozofii, przynajmniej względem drugich, nie życzyłbym jednak panu znaleźć się w podobnym do mojego i wielu innych położeniu, ale rad bym wiedzieć, czy i wówczas pana filozofia wystarczyłaby do zniesienia z zimną krwią tak przykrej niedoli, chociażby w niej nawet i świeżego nie brakło powietrza.

— Ech, mój panie! My, Polacy, na wszystko jesteśmy przygotowani, a tak nawykliśmy do obcych i własnych cierpień, że te stały się dla nas chlebem powszednim. A ponieważ niepodobna losu swojego uniknąć, potrzeba przynajmniej umieć go znieść z odwagą.

— To pan jest Polakiem?

— Tak jest, z Litwy.

— Ja także jestem Polakiem, z Ukrainy.

— Za cóż pana wiozą na Syberię na roboty? — zapytał czystą polszczyzną.

— Za to, że przybyłem z Francji.

— To pan może jesteś emigrantem z powstania listopadowego?

— Tak jest.

— Czy pan nie znał Piszczatowskiego?

— Nie znałem go nigdy osobiście, ale znam go i wszyscy go znają z powodu złej sławy. Nikczemnik skompromitował mnóstwo osób, narobił ofiar w zamian za przebaczenia, jakie mu obiecano. A później zginął śmiercią, na jaką zasłużył, został powieszony, a pamięcią jego brzydzą się równie Polacy, jak i Moskale.

Skinął tylko głową, jakby na znak potwierdzenia, ale się nieco zaczerwienił. Był może jakimś krewnym Piszczatowskiego lub łączyły go związki przyjaźni z Piszczatowskiego rodziną.

Wtem wyszedł z domu pocztowego na ganek jakiś młody, słusznego wzrostu i w całym znaczeniu tego wyrazu piękny mężczyzna, ubrany po cywilnemu, w surducie, tylko na głowie miał białą furażerkę z daszkiem i z czerwonym lampasem. Postawę i całe jego zachowanie cechowała godna duma, wziąłem go za oficera kirasjerów. Zmieniliśmy natychmiast tok rozmowy z moim ziomkiem i zacząłem mówić po rosyjsku. Śmiejąc się z goryczą, żartowałem z surowości nieużytecznej, chybiającej celu władzy i z praw rosyjskich, którym się zdaje, że więzy ciała i łańcuchy mogą uwięzić ducha i uczucia. Rozprawiałem prawie sam ze sobą. Litwin tylko się uśmiechał, a wysoki mężczyzna, nic nie mówiąc, słuchał. Wyszły wkrótce jakieś dwie młode i wcale nieszpetne panie. Spoglądając to na towarzystwo, to na mnie, przysłuchiwały się temu, co mówiłem, a w ich spojrzeniu było prawdziwe współczucie. Nagadawszy się do syta, a raczej mszcząc się słowami za cierpienia i łańcuchy na władzy i prawach, zapytałem nagle i po polsku kirasjera:

— Zdaje mi się, że pan jesteś Litwinem.

Nie wiadomo, dlaczego zaczerwienił się po uszy, odpowiadając niezłą polszczyzną.

— Nie jestem Litwinem, ale znam bardzo dobrze Litwę i cokolwiek Polskę, rozumiem wszystko po polsku, tylko mówić dobrze nie mogę.

Całe to towarzystwo jechało do Kijowa i wspomniane pojazdy należały do niego. Żandarmi, otrzymawszy konie, wzięli mnie ze sobą, siedliśmy więc na kibitkę i pojechaliśmy. Ale zaledwie ujechaliśmy kilkadziesiąt kroków, gdy usłyszeliśmy za nami wołanie:

— Poczekajcie, poczekajcie. — Zatrzymano natychmiast konie, co już były w pędzie, i ujrzeliśmy za sobą pędzącego co tchu człowieka. Przybliżywszy się goniec, a był to lokaj czy kamerdyner tego państwa, podał mi jakiś zwinięty na kształt bileciku papier i rzekł do mnie: — Mój pan przysyła to panu.

Nie wiedząc, co to jest, przyjąłem, a rozwinąwszy z niecierpliwością i ciekawością papier, znalazłem w nim pięć czy dziesięć rubli asygnacyjnych papierowych. Chciałem natychmiast je zwrócić posłańcowi, dziękując temu, co mi je przysłał, i mówiąc, że ich nie potrzebuję, ale służący raz mi je oddawszy, żadnym sposobem przyjąć nie chciał:

— Mój Baryń tak pięknie prosi, abyś tym datkiem nie gardził, że gdybyś ich nie przyjął, toby mu przykro było i boleśnie.

Na próżno nastawałem, ale służący spiesznie się oddalił. Poprosiwszy go zatem, kiedy już był daleko ode mnie, aby podziękował pięknie dawcy tych pieniędzy, oddałem takowe natychmiast żandarmom. Przykro mi było to przyjmować, ale szczerą wdzięczność czułem dla tych, którzy nie znając i znać nie mogąc stanu funduszów więźnia, przychodzą z pomocą, współczując niedoli. Wszędzie są ludzie poczciwi, wszędzie są serca czułe, tkliwe i współcierpiące. Więzień nie może nie błogosławić temu, kto najmniejszy udział bierze w jego cierpieniach, bo ten udział dusz szlachetnych i serc czułych jest jedyną dla niego ulgą. Bez takich ludzi cierpiący mógłby całą znienawidzić ludzkość, nabrałby do niej wstrętu i pogardy, a przy sposobności mógłby się na niej mścić krwawo i okrutnie. Dla chorej duszy i zbolałego serca jedynym lekarstwem jest współczucie.

Wkrótce przybyliśmy do niewielkiego miasta, ufortyfikowanego przynajmniej w najważniejszej części, otoczonego wysokimi murami i położonego na dość wysokim wzgórzu. Zdaje mi się, że był to Zarajsk, ale nie jestem jednak tego pewny. Ledwie się kibitka zatrzymała i mnie z niej zsadzono, stanął przede mną ze zdjętą furażerką, słusznego wzrostu, urodziwy, choć nie pierwszej młodości, ale prosty jak strzała i wyprężony jak cięciwa, z miną zabiedzoną, lecz w godnej postawie żołnierz rosyjski. Miał na sobie zwykły płaszcz żołnierski z grubego, burego sukna z czerwonym kołnierzem, szczelnie zapięty i opinający. Na jego piersiach było kilka medali poprzyczepianych różnokolorowymi wstążeczkami. Był podobno z gwardii Jego Cesarskiej Mości Mikołaja. Dlaczego stanął przede mną? Biedny prosił o jałmużnę. Przykro mi było patrzeć na niego. Tyle lat stracił na służbie, nie dla kraju, nie dla ojczyzny, ale dla cara. I teraz został zmuszony jako jedyną nagrodę za swe zasługi, które musiały być wierne, jeżeli nie szlachetne, o czym świadczyły liczne medale, żebrać o chleb, żeby utrzymać się przy życiu.

Najnieszczęśliwszy na świecie, nieszczęśliwszy nawet od „katużnego”, to jest katorżnika w kopalniach Syberii, jest bez wątpienia żołnierz rosyjski. Pomijając dwudziestoletnią lub dwudziestopięcioletnią służbę wojskową, w której lata i zdrowie swe niszczy, pomijając kije i rózgi, których tysiącami w swej profesji w ciągu służby odbierać musi, gdyby przynajmniej w zamian za wieloletnią wysługę i pałki miał na stare lata jakieś schronienie i przyzwoitą nagrodę, która by mu zapewniła spokojne i przyzwoite aż do śmierci utrzymanie, jeszcze jego los jako tako byłby znośny. Ale car Wszechrosji inaczej to pojmuje. W nagrodę za wieloletnie zasługi czasami pozwala starcom, wysłużonym żołnierzom osiąść na skarbowych ziemiach, o kilkaset lub nawet o kilka tysięcy wiorst oddalonych od rodziny i miejsca urodzenia żołnierza. Tę ziemię starganymi siłami i zdrowiem, bez żadnego zasobu pieniężnego, by kupić inwentarz gospodarski, musi uprawiać i z tego wyżyć. A jeżeli taki żołnierz się ożeni i ma dzieci, to te dzieci, już dziesięcioletnie, które rodzice z czułością i starannością wypielęgnują, wychowają, mają zaszczyt zostać kantonistami. A zatem później, gdy już staną się młodzieńcami, będą żołnierzami cara. Przeznaczeniem więc tych dzieci już od samego początku jest zostanie żołnierzami, przeznaczeniem są pałki i rózgi. I to nazywają Rosjanie wierną służbą Bogu i ojczyźnie. Nie wszystkich jednak wysłużonych żołnierzy i ten los spotyka. Największa z nich część trafia jako załogi do miast, część trafia do służby w policji lub pełni podrzędne posługi w szpitalach i więzieniach. Niektórzy bywają odsyłani do swoich rodzin, którym nic nie mogąc pomóc z powodu nieudolności i starości, stają się dla nich ciężarem. Szczególnego rodzaju dymisję dają wysłużonym rosyjskim żołnierzom: zamiast zapomogi i wsparcia pieniężnego mają surowe zalecenie brodę golić i chleba nie prosić. Prawda, że wszyscy są ogoleni, ale tak dobrze, że muszą koniecznie żebrać o chleb. Kazałem żandarmowi dać temu nieszczęśliwemu kilka groszy, żałując i dziwiąc się zarazem, że w tym rosyjskim narodzie poczucie godności człowieka tak jest zdeptane, iż nie poznaje, nie chce, nie może nawet poznać, skąd pochodzi przyczyna jego nędzy i poniżenia.

Któregoś dnia o świcie przejechaliśmy przez Riazań, miasto gubernialne, gdzie zatrzymaliśmy się tylko na czas przeprzęgu koni na poczcie. Riazań jest dość obszerny, czysty i wesoły. Został zbudowany zgodnie z regulaminem miast rosyjskich, których ulice mają się przecinać pod kątem prostym. Z nielicznymi wyjątkami w najpiękniejszej części miasta, wszystkie niemal domy są drewniane, ale czyste, wesołe i chędogie.

Ciągła bezsenność, trudy niewygodnej, nieustannej podróży, ciągle przesuwające się i ugniatające nogi kajdany (chcąc ulżyć nogom, musiałem kajdany zawsze trzymać w ręku i podciągać) mocno mnie osłabiły, czułem się zupełnie omdlały i znużony. Przybywszy do nieporządnie zbudowanego i staroświeckiego jak na Rosję miasta Kasimow, dawnej niegdyś stolicy jednego z chanatów tatarskich, gdzie i teraz bardzo wielu Tatarów żyje, poprosiłem żandarmów, aby się zatrzymali choć parę godzin i pozwolili mi wypocząć. Byli tak grzeczni, iż na to zezwolili. Pokrzepiony snem poczułem się zdrowszy, kazałem zrobić herbaty, którą poczęstowałem moich żandarmów, dodawszy wprzód do niej uczciwą ilość mocnej wódki, z czego byli bardzo zadowoleni. Żal mi w istocie było tych poczciwych ludzi. Że dzień i noc jechałem, że musiałem znosić wszystkie niewygody tej podróży, to jest łatwe do pojęcia, bo byłem więźniem. Ale dlaczego nieszczęśliwi żandarmi cierpieli? I za co? Nie spali, znosili niewygody i trudy jazdy, której nie doświadczywszy, nie można osądzić. Dodajmy do tego obawę, aby więzień nie uciekł, za co zostaliby okropnie i surowo ukarani, a można mieć wyobrażenie o znękaniu ich umysłu i ciała. Kiedy siedliśmy do kibitki i przejechaliśmy Kasimow, żandarmi rozweseleni herbatą zaczęli ochoczo przyśpiewywać, później pomału usypiać, a w końcu obaj na dobre usnęli i tym razem to ja ich pilnowałem, a nie oni mnie.

Niedaleko za Kasimowem, przy gościńcu, którym jechaliśmy, znajdowała się wieś zamieszkana przez samych Tatarów, potomków dawnych władców całej tej przestronnej okolicy. Tu po raz pierwszy w życiu widziałem kilka młodych dziewcząt Tatarek. Były w białych szarawarkach, wychodzących spod wierzchniej sukni niby tuniki w pasie obcisłej, w pantoflach i w okrągłych czapeczkach na głowie, w których było im do twarzy. Czapeczki te, okrągłe i kołpakowate, są często z aksamitu, z lisią, sobolową lub jakąś inną obwódką u spodu, szeroką mniej więcej na półtora cala. Taka czapeczka jest zupełnie podobna do żydowskich szabasówek, tylko nieco wyższa.

Przybywszy do Muromu, miasta raczej pięknego, obszernego, w którym znajduje się bardzo dużo pięknych, murowanych domów, okazałych cerkwi i wiele za miastem drewnianych wiatraków, zatrzymaliśmy się tu jakiś czas na pocztowej stacji, ponieważ nie było gotowych koni. Murom jest już w guberni włodzimierskiej i leży nad Oką, na jej wyższym brzegu, a raczej na długim, ciągnącym się wzdłuż brzegu rzeki i wyniosłym wzgórzu. Zastaliśmy przed pocztą kilku woźniców. Dwóch się ze sobą kłóciło, od słów przyszło do pięści, w jednej chwili wszyscy woźnice, ich towarzysze nowo przybyli i wszyscy widzowie podzielili się na dwie partie i dawaj się bić, po moskiewsku, pięściami i nogami. Jednego z bijących się powalono na ziemię, zaczęto go obcasami w piersi i plecy, a nawet i po głowie tak bić mocno, że aż echo się rozchodziło jakby od beczki. Sądziłem, że został zabity, ale gdzie tam. Poprawiwszy się, poderwał się z ziemi zbroczony krwią i tak nagi, jak go matka zrodziła, gdyż spodnie i koszulę z niego zupełnie zdarto, rzucił się natychmiast na swego przeciwnika, którego schwycił za łeb, za długie włosy, ale tak mocno i silnie, iż myślałem, że i skóra z głowy z włosami zostanie w jego ręku. Próbujący ich rozbroić dziwnie do tego się zabrali. Dwóch się biło, więc ich stronnicy uczepili się każdy za swego, jakby się w gęsiego chcieli bawić. Schwycony zatem za włosy był jak lis rozciągnięty, skóra od czaszki z włosami albo szyja od ciała powinna się była oderwać. Gdzież tam, prawda, że szyja musiała mu się nieco naciągnąć, ale jego przeciwnikowi trzymającemu go za włosy ręce omdlały i puścił. Obu zapaśnikom krew z ust i z uszu obficie płynęła, sądziłem, że poniosą zaraz zbitych do szpitala lub przywołają doktorów, jak to się dzieje we Francji i we wszystkich cywilizowanych narodach w podobnych przypadkach, ale takich ceremonii wcale tam nie było. Przyniesiono tylko zimnej wody, po kilka wiader wylano na każdego z mężczyzn, aby ich otrzeźwić i umyć zapewne, nagiemu jakaś młoda kobieta, żona czy siostra, przyniosła świeżą bieliznę do okrycia się. Podano bijącym się po sporej kwaterce wódki, którą ze smakiem wypiwszy, odchrząknęli, otrząsnęli się, zaklęli po swojemu i znowu zaczęli spokojnie rozmawiać, spoglądając tylko na siebie z ukosa, jak gdyby nigdy nic. Coś podobnego tylko w Rosji można widzieć, w samym jej sercu.

Opuściliśmy Murom, zjechaliśmy i zaczęliśmy się przeprawiać na promie przez Okę, dość w tym miejscu szeroką i głęboką. Nigdy nie miałem pragnienia, by rzucić się do wody z nadzieją uratowania się od przeznaczenia, jakie mnie oczekiwało. Umiem nieźle pływać i mogę się unosić na wodzie od dwóch do trzech godzin. Prawda, że nogi były skute, zdawało mi się jednak wówczas, że potrafiłbym nawet popłynąć ze skutymi nogami. Tak silnej i mocnej chęci ocalenia się od niewoli człowiek często doświadcza. Nie wiem, czy ta próba by mi się udała, ale już w myślach widziałem, jak dopłynąwszy gdzieś do brzegu, rozbijam kajdany kamieniem o kamień, a później uwolniony z więzów, zaufawszy Opatrzności, miałem z biegiem rzeki Oki wpłynąć do Wołgi, która by mnie zaprowadziła aż do Astrachania, skąd niedaleko już i do samych Czerkiesów. Wcale nie pomyślałem, w jaki sposób mógłbym przez ten czas znaleźć środki do życia, ale człowiek w wielkim niebezpieczeństwie zwykle się chwyta najbliższych środków ratowania się, nie myśląc wcale, co dalej nastąpi. Lecz na cóż mi się przydały wszystkie te zamiary, kiedy moi żandarmi, trzymając się ściśle przepisów, nie pozwolili mi i tym razem zsiąść na prom z powozu. Przeprawiwszy się przez rzekę, obejrzałem się na nią jak na jedynego przyjaciela, który mógłby mi podać rękę do ocalenia. Nie mogę zaręczyć, czy przy sprzyjających okolicznościach tego zamiaru bym nie wykonał i czy nawet, rozważywszy z zimną krwią, mógłbym się na to odważyć, gdyż to zależy zupełnie od chwilowego wrażenia. Ale piszę o tych moich myślach dlatego, aby dać poznać stan, w jakim się znajdowałem.

Przejechaliśmy potem koło położonego nad rzeką monasteru w lesie. A monasterów, kaplic i kapliczek w Rosji znajduje się mnóstwo. Przybyliśmy do wioski, której nazwy też nie pamiętam. Dzień był nadzwyczaj męczący, więc aby się ochłodzić i pokrzepić, żandarmi kazali tu sobie sporządzić, a właściwie sporządzili sami prawdziwie ruską potrawę. Kazali dać sobie kwasu, drobno nakroili do niego zielonej cebuli z nacią, dodali do tego dużo startej na tarce mocnej czarnej rzodkwi, wszystko to sporo posolili i popieprzyli i zaczęli jeść z wielkim apetytem, zachwalając, że jest to wyśmienita i zdrowa potrawa. Postanowiłem jej skosztować, ale ledwie jedną łyżkę jej wziąłem do ust, gdy byłem zmuszony wszystko na powrót oddać. Tak, to była rodzima potrawa, moskiewska. Kto ją jeść może, może brać i knuty.

Któregoś dnia rano, może około ósmej, przybyliśmy do Niżniego Nowogrodu, gubernialnego miasta założonego niegdyś przez mieszkańców albo raczej kolonistów byłej Rzeczypospolitej Nowogrodzkiej przy samym ujściu Oki do Wołgi. Przez Okę, długą i wijącą się, przeprawialiśmy się do Niżniego Nowogrodu pięć lub sześć razy.

Ze wszystkich guberni, które dotąd od Kijowa przejechałem, najżyźniejsza bez wątpienia wydawała mi się gubernia czernichowska, która jest jedną i ciągłą płaszczyzną, mimo to gospodarka rolna znajduje się tu na najniższym poziomie. Żydzi, których pełno jest tutaj w miastach i miasteczkach, przejęli przemysł i handel w swoje ręce. Lud wiejski jest bardzo biedny, bo mocno uciśniony. Tu niemal wszyscy są poddanymi zmuszanymi do ciężkich robót pańszczyźnianych, z wyjątkiem niewielkiej liczby tak zwanych Kozaków, niby resztek i zabytków dawnej Kozaczyzny, którzy są zobowiązani do służby wojskowej, czyli dają do niej rekruta i mają swoje drobne własności ziemskie. Ale ci tak zwani wolni Kozacy, otoczeni zewsząd masą ubogiego ludu, nie korzystając wcale ze swojego wyjątkowego położenia i biorąc przykład z masy swych nieszczęśliwych braci poddanych, oddają się nałogowi pijaństwa i o dobry byt zupełnie nie dbają.

Gubernia orłowska jest zupełnie inna, może mniej żyzna od czernichowskiej, ale lepiej i porządniej zagospodarowana, lud tu jest weselszy, a stąd zapewne i szczęśliwszy, ma odmienne, jakby mieszane pochodzenie i różni się od mieszkańców właściwej Ukrainy moskiewskim dialektem. Wsie i miasta są porządniej zbudowane, a domy, szczególnie wewnątrz, odróżniają się od domów ukraińskich wiosek przedpułapem nazwanym po rosyjsku „połatje”. Te przedpułapy są używane w całej Rosji, od samej zachodniej strony guberni orłowskiej aż do Syberii i na samej Syberii. Na nich to mieszkaniec Rosji i Syberii szuka schronienia od zimna. Umieszczane są mniej więcej półtora łokcia lub niżej od pułapu i mniej więcej do jego tylko połowy. Te przedpułapy służą zwykle za miejsce spoczynku i noclegu dla całej rodziny. Ponieważ są umieszczone pod samym pułapem, a powietrze zwykle podnosi się w górę nad zimniejszą, bardziej gęstą warstwą powietrza, stąd niemal zawsze jest tam ciepło. Można by to miejsce nazwać codzienną, wolną i łagodną łaźnią parową Rosjanina, który, jak dobrze wszystkim wiadomo, nie może się obejść bez gorącej parowej łaźni. Na te przedpułapy wchodzi się zwykle tak: z ziemi czy z podłogi wstępuje się na przypiecek, z przypiecka na piec, a z tego ostatniego włazi się na przedpułap.

W całej Rosji, zaczynając od guberni orłowskiej, ludność wiejska dzieli się na trzy kategorie, czyli że stosowany jest do niej trojaki system. Do pierwszej należą ci wieśniacy, którzy odrabiają pańszczyznę w naturze, tak jak dotąd ogólnie dzieje się na Litwie, Wołyniu, Podolu i Ukrainie. Ten pierwszy system jest stosowany w Rosji w guberniach południowo-zachodnich, może dlatego że tam ziemia jest najbardziej urodzajna i że wszystkie dochody dziedzica pochodzą tylko z jej płodów rolniczych. Do drugiej kategorii należą ci wieśniacy, którzy swoim dziedzicom w miejsce pańszczyzny płacą tylko czynsz („obrok”), co niemal ogólnie, z pewnym wyjątkiem, praktykuje się w guberniach północno-wschodnich Rosji. Prawdopodobnie przyjęto tam ten system, gdyż tamtejsza ziemia jest mało lub zupełnie nie jest urodzajna, a jedyne bogactwo dziedzica może pochodzić z przemysłu, handlu i eksploatacji lasów, słowem, ze spekulacji, a że wszystkie te gałęzie ekonomiki nie mogą się pogodzić z wielką niewolą poddanych, zatem z potrzeby i z interesu wynikła pewna swoboda dla niewolników, a większa korzyść dla ich właścicieli. Do trzeciej kategorii należą tak zwani wieśniacy skarbowi („kazionnyje krestianie”), przypisani do dóbr rządowych albo po prostu carskich. Ci wieśniacy skarbowi znajdują się we wszystkich guberniach rosyjskich, jednak najwięcej ich jest w guberniach północnych i na całej Syberii, gdzie innego rodzaju wieśniaków, z wyjątkiem nielicznych tak zwanych zakładowych („podzawodskich”), wcale nie ma. Ci, oprócz podatków, rekrutacji, naprawy dróg i mostów oraz powinności gminnych, do niczego więcej nie są zobowiązani. Już sam wygląd wioski i jej mieszkańców pozwala ocenić, do jakiej kategorii należą wieśniacy. Jeżeli domy są raczej zaniedbane, opuszczone, a wieśniacy brudną i złą okryci odzieżą, jeżeli w ich twarzach dostrzeżesz ponurość, smutek i pewne ogłupienie wraz z poniżającą człowieka pokorą, bądź pewny, że tam pańszczyznę spłaca się w naturze, że tam wieśniak jest niewolnikiem duszą i ciałem. Wsie wieśniaków oczynszowanych, zwykle w obszerniejszych majętnościach, są bardziej zadbane, domy wygodne i schludne, na twarzach ich mieszkańców widać pewną swobodę, wesołość ogólnie cechującą rosyjskiego wieśniaka. Są zdrowi i czerstwi, mają czyste i dostatnie odzienie, słowem, widzisz dobry byt i szczęście, o ile pod despotycznym rządem i w ciemnocie umysłowej szczęście jest możliwe. Najszczęśliwsi bez wątpienia są wieśniacy z ostatniej kategorii, należący do dóbr rządowych. Nierzadko między nimi znaleźć można i tych, którzy należą do ludzi oświeconych („gramotnych”), to jest umiejących czytać i pisać, a co jest rzeczą szczególną, choć bardzo naturalną, bardziej od innych kochają i swoją ojczyznę, i swego cara. Cóż z tych trzech kategorii wieśniaków rosyjskich wnieść by można? Otóż to że przywiązanie człowieka przemocą do gleby jako niewolnika gwałci prawa przyrodzone, boskie i ludzkie, oddala go od właściwego przeznaczenia, zabraniając mu kształcić i doskonalić swą indywidualność na korzyść społeczeństwa i osobistego szczęścia, że jest największą tamą dla moralnego i umysłowego postępu ludzkości oraz materialnego dobrobytu społeczności. Gdyby szlachetne powody nie zmusiły niektórych rządów do uwolnienia swych współobywateli z jarzma niewoli, to dobrze zrozumiany ich własny interes powinien ich do tego zmusić.

Gubernia tulska wydawała mi się biedniejsza od orłowskiej. Widzieliśmy w niej wioski z kurnymi domami, podobnie jak w niektórych miejscowościach koło Krakowa i w Karpatach, koło Andrychowa. Gubernia riazańska w większości jest piaszczysta i nieurodzajna. Mieszkańcy włodzimierskiej guberni zajmują się przede wszystkim przemysłem, niemal po całej Rosji roznoszą kolorowe płótna tkane na miejscu, pierścienie, kolczyki, paciorki, zbierają szczecinę, sieją konopie („pieńka”), mają szczególnie bardzo piękne lny, którymi widziałem obsiane wielkie obszary ziemi. Sieją owies, jęczmień, żyto, ale nie widziałem pszenicy.

Wszystkie dotąd wzmiankowane gubernie są obszernymi płaszczyznami, a raczej jedną ogromną płaszczyzną, gdzieniegdzie widać tylko niskie wzgórza poprzerzynane łożyskami rzek i strumieni. W guberni orłowskiej raz czy dwa razy zdarzyło mi się widzieć koczujących pod namiotami na wpół nagich Cyganów, zupełnie podobnych do Cyganów z Węgier, Wołynia, Podola i Ukrainy.

Nie od rzeczy będzie tu, choć może nieco za wcześnie, uczynić wzmiankę o działaniu poczty w Rosji. Kto tak jak ja przejechał pocztą niemal całą Rosję, bo od Kamieńca Podolskiego aż do wschodnich rejonów guberni tobolskiej, ten może o jej działaniu mieć wyrobioną opinię. Najdzielniejsze konie i największa dokładność poczty bez wątpienia jest na Podolu, na zadnieprzańskiej Ukrainie i jeszcze w orłowskiej guberni. W dalszych zaś guberniach rosyjskich nie wszędzie konie są dobre, a i praca nie najlepsza. Okazuje się, że Moskale umieją tylko w cudzym domu, to jest u nas, tak dobrze, po mongolsku gospodarzyć, zwyczajnie jak w narodzie podbitym, bo tam u siebie w Rosji, nie są tak wielkimi panami, jak się u nas pokazują. Lada jaka u nich „ptica” puszy się u nas jak paw i odziewa w piękne, choć kradzione pióra. Mają oni dość śmiecia i brudów domowych, a jeżeli się o nich nie wie, to dlatego, że mało komu z cudzoziemców przychodzi ochota je poznawać i im się przypatrywać. Tak się u nich dzieje i z pocztą. Nieraz mi się zdarzyło na poczcie u nich czekać godzinę i więcej, nim konie były gotowe i kibitka zaprzężona, a w jednym miejscu w guberni riazańskiej czekaliśmy blisko pięć godzin, nim wynaleziono liche szkapska, co nas ledwie dociągnęły do najbliższej poczty. Nie miałem ani czasu, ani sposobności przyjrzeć się funkcjonowaniu domów pocztowych na Podolu i Ukrainie przeddnieprzańskiej, bo major Policzkowski, a później stupajka, oficer żandarmerii, wszystkim się trudnili, a prawdę powiedziawszy, byłem wówczas zajęty czymś ważniejszym niż zastanawianie się nad pocztą, bo myślałem o poczcie na tamten świat. Gubernię czernichowską przejechałem w nastroju i stanie, który mi jeszcze nie pozwalał na wszystko zwracać uwagi. Dopiero od guberni orłowskiej czułem się lepiej, choć częściowo byłem zmuszony wszystkiemu się przypatrywać.

W każdym zatem domu pocztowym poczmistrzem zwykle bywa wysłużony wojskowy, któremu przydzielono tę posadę w nagrodę za zasługi. Ten z urzędu i z obowiązku musi być zawsze ubrany przynajmniej w wicemundur. Nie wszędzie domy pocztowe są jednakowo urządzone, wszędzie jednak są mniej więcej wygodne i obszerne. W każdym powinien być i jest zawsze samowar ogromnej wielkości. Kto z podróżnych ma ze sobą, tak jak ja, cukier i herbatę, co jest tam niemal wszędzie w zwyczaju, ten za zagrzanie wody do herbaty w samowarze zapłaci tylko pięćdziesiąt kopiejek, czyli dwadzieścia pięć groszy polskich. Jest to cena ustalona, a jeśli ktoś da więcej, to mu pięknie za to podziękują. Kto zaś nie ma ze sobą zapasów herbaty, ten nie wszędzie na poczcie ją dostanie albo gdy się znajdzie, to musi stosownie do miejscowości za nią zapłacić. Co zaś się tyczy jedzenia, to nie wszędzie, a szczególnie w guberniach północno-wschodnich, można z mięsiwa coś smacznego dostać. Nie zabraknie jednak tak zwanych przekąsek, kawioru i rybek na zimno, i wcale nie są drogie. Jeżeli masz ze sobą pościel, to się na niej wyśpisz, a jeżeli nie masz, to się musisz bez niej obejść i okryjesz się tym, czym masz. Na jednym ze stołów domu pocztowego znajduje się sznurowa księga, duża, parafowana i przypieczętowana czerwonym lakiem za sznurek do stołu, do której każdy z przyjeżdżających ma prawo wpisać skargę, zażalenie lub naganę, jeżeli poczmistrz da do tego powód. Po pewnym czasie administracja pocztowa taką księgę przegląda i oddala z miejsca poczmistrza, przeciw któremu zażalenia są liczne albo istotne. Dlatego poczmistrze wszędzie są bardzo grzeczni, ale nie wszędzie akuratni. Z tej przyczyny niekiedy zdarzało mi się z powodu nieobecności poczmistrza i braku umiejętności pisania żandarmów samemu podróż rozpisywać i podpisywać się. Mnie, odsądzonemu od czci i wiary, bo według praw rosyjskich „katiorżnomu niet wiery”.

Niżni Nowogród jest niezaprzeczalnie jednym z najpiękniejszych i najludniejszych miast Rosji i w handlu ma pierwsze miejsce między wszystkimi miastami. Tu co roku w lecie, nie pamiętam tylko w jakim miesiącu, odbywa się sławny jarmark trwający ponad miesiąc, nazwany makariewskim. Sprzedaż płodów rosyjskich i zagranicznych w czasie jego trwania odbywa się na sumę dochodzącą do kilkunastu, a niekiedy i kilkudziesięciu milionów rubli srebrem. Krótki czas, jaki spędziliśmy w tym mieście, nie pozwolił mi zwrócić dokładniejszej uwagi na jego szczególne osobliwości.

Ledwie się zatrzymaliśmy na najbliższej poczcie w jakiejś małej wioszczynie i wysiadłem z kibitki, gdy zbliżył się do mnie jakiś jegomość, dość porządnie ubrany z ruska w długi surdut. Jego wyładowana bryka przybyła na pocztową stację jeszcze przed nami. Wziąłem go za kupca i w istocie nim był. Zbliżywszy się do mnie, cicho i uprzejmie zapytał, czy nie znajdowałem się w potrzebie, gdyż bardzo byłoby mu przyjemnie oddać jakąś małą przysługę nieznajomemu, prześladowanemu od losu. Gdy wymawiałem się od przyjęcia ofiarowanego mi wsparcia i szczerze mu dziękowałem za jego dobre i ludzkie serce, dodał:

— Może wy się obawiacie, abym sobie małym datkiem nie zrobił uszczerbku? Ale ja panu oświadczam, że jestem kupcem, dzięki Bogu dosyć bogatym, mogę i innym udzielić pomocy. Sto lub więcej rubli to dla mnie jest nic, a przyjemność, jakiej bym doświadczył, gdybyście chcieli ode mnie je przyjąć, byłaby dla mnie największą nagrodą.

Dobry ten i poczciwy człowiek mówił ze wzruszeniem i ja także poczułem się wzruszony, ale stanowczo mu podziękowałem za jego dobre chęci i nic nie przyjąłem, mówiąc, że mam dosyć pieniędzy, potrzeba mi tylko wolności.

— Może was obraziłem tą swoją propozycją, więc przepraszam was bardzo.

— Taka propozycja znamionuje dobrego chrześcijanina i świadczy o szlachetności, nigdy i nikogo obrażać nie może — odpowiedziałem i najserdeczniej uścisnąwszy mu rękę, wsiadłem do kibitki, do której konie były już zaprzężone.

Nie wiem, czy komu innemu z polskich więźniów politycznych zdarzyło się doświadczać tyle, ile ja sam doświadczyłem współczucia od Rosjan. Co do mnie, powiedzieć mogę, że się tego współczucia wcale od nich spodziewać nie mogłem, a te kilka wypadków, które dały mi poznać gościnność Rosjan i ich dobre serce, obezwładniło we mnie zażartą, słuszną nienawiść ku wszystkim bez wyjątku Moskalom i ku wszystkiemu, co tylko było moskiewskie. Teraz się przekonałem, że i w Rosji są ludzie, że i tam są serca i że ten lud rosyjski w jarzmie niewoli, w ciemnocie, w przesądach i nienawiści ku wszystkiemu, co jest obce, przez rząd i ślepo mu posłuszne i podwładne duchowieństwo utrzymywany, nosi w swych piersiach zarodek świetnej i szczęśliwej przyszłości. I raz otrząsnąwszy się spod wpływu kata i mordercy wszelkich swobód i wolności, srogiego despotyzmu, pod którym sam jęczy, czyli władzy, stanie się może w niedalekiej przyszłości tych swobód i tych wolności najdzielniejszym obrońcą, jest bowiem liczny, silny, zbytkiem fałszywej cywilizacji niezniszczony. Mocno czuje, jest serdeczny i choć jeszcze pozostaje barbarzyński, ale głęboko w Boga, a następnie i w cnotę wierzy. A kto tak wierzy, ten do wielkich rzeczy jest zdolny i pokona wszystkie przeszkody.

Od Niżniego Nowogrodu zupełnie zmieniły się widoki. Zdawało mi się, że pochyłość płaszczyzny, wznoszącej się dotąd od południa ku północy, nachylała się odtąd z północy ku południowemu wschodowi, co zresztą sam bieg rzeki Wołgi, ponad której prawym brzegiem wciąż jechałem, wskazywał. Prawy brzeg jest zdecydowanie wyższy od lewego i odsłaniał nieprzejrzane, lecz nieco pagórkowate równiny, z lewego zaś brzegu oko się gubiło na obszernych, niezmierzonych płaszczyznach, nigdzie najmniejszej w tej wielkiej przestrzeni nie mając dla siebie przeszkody. Kraina ta zdawała się bardzo mało zaludniona, prawie pusta i jakby przeznaczona do koczowisk tatarskich. Są to stepy podobne do stepów ukraińskich w dzisiejszej chersońskiej guberni albo do stepów budziackich w Besarabii. Na ich widok doświadczyłem tej samej tęsknoty, tego samego uroku, którego zwykle doświadczam wśród dzikiej, wspaniałej, choć monotonnej przyrody, na której łonie wyrastałem, a której niezatartymi wrażeniami jeszcze dotąd oddycham. Sama atmosfera, co nad Wołgą zdawała mi się przyspieszać krew prawie skrzepłą wśród niewygód, tęsknoty i nudów wieloletniego tułactwa, wśród więziennych cierpień i smutnego mojego przeznaczenia, obudziła we mnie dawną, już prawie zapomnianą swobodę myśli i uczuć. Gdyby nie kajdany, żandarmi i kibitka, tak żywo przypominające stan, w jakim się znajdowałem, mógłbym wówczas czuć prawdziwą przyjemność i rozkosz życia. Ta część kraju, zupełnie od reszty Rosji odmienna, nie jest zamieszkana przez właściwych Rosjan. Na niewielkiej przestrzeni od Niżniego Nowogrodu do Kazania napotkałem mieszkańców o różnych narzeczach i pochodzeniu. Byli to Czeremisi, Czuwasze, Tatarzy i Kałmucy mówiący odrębnym i sobie właściwym językiem i ledwie rozumiejący po rosyjsku.

W małym miasteczku Czeboksary, przez które przejeżdżałem, położonym nad samą Wołgą, z pięknymi cerkwiami, poczmistrz był pochodzenia polskiego, chociaż ani słowa po polsku nie umiał. Zapytałem go, w jaki sposób dostał się w te strony. On mi odpowiedział, że jeszcze za czasów carycy Katarzyny II, kiedy wiele tysięcy rodzin polskich z guberni smoleńskiej, witebskiej i mohylewskiej wyprowadzono przemocą i osiedlono w guberniach nad- i zawołżańskich, jego ojca z guberni smoleńskiej zapędzono aż do guberni orenburskiej. Ojciec, wspominając często Polskę ze łzami w oczach, prawie z tęsknoty do niej umarł. On zaś urodził się już w Rosji. W dzieciństwie trafił najpierw do szkoły wojskowej, to jest jako kantonista, później żołnierz, potem dosłużywszy się stopnia, został w nagrodę za zasługi poczmistrzem. Chwalił piękno, żyzność i klimat guberni orenburskiej, już swojej ojczyzny. Musiał mu jednak jego ojciec wiele o Polsce mówić, bo i on sam z wielką przyjemnością o niej wspominał i o nią dopytywał. Miał żonę i dzieci, zdawał się poczciwym człowiekiem, dobrym mężem i czułym ojcem, a jednak melancholia widoczna na jego obliczu świadczyła, iż nie był szczęśliwy. Zaprosił mnie i żandarmów na obiad, czego mu nie odmówiliśmy. Tego samego dnia, zbliżając się do jakiejś wioski, już o zachodzie słońca spotkaliśmy kilka Tatarek żniwiarek wracających do domów z pola, ubranych w łapcie, mających nogi i łydki owinięte białymi szmatami i okręcone sznurkami, ale wesołych i szczęśliwych, bo śpiewały. Minąwszy je w pędzie, poprosiłem żandarmów, aby jakiś czas jechali stępa, by przysłuchać się oryginalnej, choć smutnej melodii piosenki śpiewanej przez Tatarki. Była przyjemna, łagodna, tęskna i monotonna, a przy końcu strofy przeciągła, aż zlewała się z jej echem. Wszystkie Tatarki śpiewały unisono, a w tym śpiewie był powab, na który nawet żandarmi nie byli nieczuli, powtarzając: „Jak pięknie, jak przyjemnie śpiewają”.

Następnego dnia koło południa zatrzymaliśmy się w jakiejś wiosce, by zjeść posiłek i na przeprzęg. Nie wiem już, z jakiego powodu chciałem skosztować tak zachwalanej moskiewskiej „szczy”, to jest barszczu. W domu pocztowym go nie było, ale niedaleko znajdował się pewien rodzaj traktierni, przed którą zwykle zatrzymywali się woźnice wiozący towary. Dano mi barszcz, ale tak był niesmaczny, że skosztowawszy łyżkę, dalej jeść nie mogłem, za to żandarmi raczyli się nim z wielką przyjemnością i rozkoszą. Powróciwszy do domu pocztowego, przekąsiłem ryby i napiłem się herbaty. Tu także, to jest między Niżnim Nowogrodem a Kazaniem spotkałem i ujrzałem po raz pierwszy w swym życiu partię więźniów prowadzonych pieszo na Syberię. Później, w dalszym ciągu podróży spotkałem ich jeszcze kilka razy. Chcę jednak w tym miejscu dać opis porządku i sposobu, w jaki ci nieszczęśliwcy bywają wysyłani z Rosji na Syberię. Oprócz tego, co sam na własne oczy widziałem, o drobniejszych niewygodach i cierpieniach takiej podróży dowiedziałem się z opowiadań już na Syberii od kryminalistów Moskali, którzy tam przybyli w partiach, jak też i z wiarygodniejszych opowiadań moich rodaków, którzy za polityczne przestępstwa zrównani zostali przez prawo rosyjskie ze zbrodniarzami i także byli zmuszeni iść w tych partiach.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki