Psi dar - Claire Guest - ebook + książka

Psi dar ebook

Claire Guest

3,7

Opis

Claire pamięta tamten dzień doskonale – pojechała z psami za miasto, żeby pospacerować. Ale Daisy nie chciała wysiąść z auta. Labradorka, zazwyczaj spokojna i trzymająca dystans, kilka razy szturchnęła Claire nosem w pierś. Podczas spaceru Claire nie mogła przestać o tym myśleć. Na wszelki wypadek poszła jednak do lekarza: kolejne badania wykazały, że miała głębokiego, trudnego do zdiagnozowania raka piersi.

Dobrze wiedziała, że zanim zauważyłaby na tyle niepokojące objawy, żeby wybrać się do lekarza, byłoby za późno. Claire postanowiła wykorzystać zdolności swojej labradorki.

Dzięki swojemu wykształceniu (studiowała biologię i psychologię) i ogromnej miłości do psów, Claire zrozumiała, że psy takie jak Daisy mogą uratować o wiele więcej istnień ludzkich. Założyła więc fundację Medical Detection Dogs. Choć musiała stawić czoło wielu wyzwaniom, Claire i jej psy udowodniły, że dzięki odpowiedniemu treningowi są w stanie wykrywać zmiany nowotworowe na wczesnym stadium choroby oraz wtedy, gdy dotychczasowa aparatura zawodzi. Psy szkolone przez Claire Guest potrafią także u osób chorych na padaczkę lub cukrzycę wyczuć zbliżający się atak i ich ostrzec.

Psi dar to opowieść o tym, że nasi najlepsi przyjaciele mogą codziennie ratować nam życie, w zamian oczekując tylko pełnej miski i miłości.

 

Claire Guest od ponad dwudziestu lat zajmuje się szkoleniem psów do zadań związanych z węchem. Obecnie przewodzi fundacji Medical Detection Dogs, organizacji, która szkoli psy specjalizujące się w identyfikowaniu ludzkich chorób poprzez zapach. Pracuje nad wieloma pionierskimi projektami badawczymi z udziałem psiego węchu, w tym szkolenia psów do wykrywania nowotworów, zmiany poziomu cukru we krwi i choroby Addisona.

W 2011 roku została odznaczona honorowym doktoratem w uznaniu za wybitny wkład w rozwój nowych metod do wykrywania chorób zagrażających życiu ludzi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 328

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (7 ocen)
2
1
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału DAISY’S GIFT
Przekład ADAM PLUSZKA
Redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Redakcja MAGDALENA TYTUŁA
Korekta MARIOLA HAJNUS, JAN JAROSZUK
Projekt okładki, opracowanie typograficzne ANNA POL
Zdjęcie na okładce © Sohl / iStock by Getty Images
Opracowanie graficzne, łamanie | manufaktu-ar.com
Daisy's Gift Copyright © Claire Guest 2016 Copyright © for the translation by Adam Pluszka Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2017
Warszawa 2017 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-65780-21-8
Wydawnictwo Marginesy ul. Forteczna 1a 01-540 Warszawa tel. 48 22 839 91 27 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Książkę dedykuję tym, którzy wspierali mnie przez całe życie: mojej mamie, mojemu tacie i moim siostrom Louise, Nicole i Simone. Jest także dla wszystkich psów, które kochałam i które mnie kochały.

Wstęp

Kołtun, czekoladowy cocker spaniel, wściekle machał ogonem, przekrzywiał głowę i patrzył na mnie radośnie. Jego pysk i mowa ciała wyrażały jedno: „Bawmy się!”.

– Szukaj, szukaj – zawołałam, wyciągając rękę, żeby wzmocnić komendę.

Kołtun ruszył wzdłuż rządka metalowych naczyń ustawionych na podłodze w równych odstępach. Szturchnął drugie od końca i odwrócił głowę w moją stronę, oczekując pochwały.

– Dobry piesek – powiedziałam, grzebiąc w zwieszonej na biodrach saszetce, żeby znaleźć jego ulubiony smakołyk. Pochyliłam się i zmierzwiłam miękką sierść na jego głowie, mając nadzieję, że mój kochany piesek dobrze się sprawił i wywąchał w próbce moczu obecność raka pęcherza moczowego. Wiedziałam tylko tyle, że jedna spośród siedmiu próbek pochodziła od pacjenta z nowotworem, a pozostałe sześć od zdrowych ochotników.

Było to prawidłowo przeprowadzane doświadczenie naukowe i tylko naukowcy oraz lekarze mogli złamać kody na próbkach i stwierdzić, czy Kołtun miał rację. Byłam pewna, że tak, ale oczywiście czułam także zdenerwowanie.

Kołtun i pięć innych psów brało udział w doświadczeniach prowadzonych w warunkach kontrolowanych. W eksperymencie zamierzano ocenić, czy psy mogą pomóc ludziom nie tylko w szukaniu narkotyków lub materiałów wybuchowych, przewodzeniu niewidomym po zatłoczonych chodnikach czy informowaniu niesłyszących o pukaniu do drzwi, ale także we wskazywaniu lekarzom próbek z komórkami rakowymi.

Istnieje wiele opowieści o psach wykrywających raka u swoich opiekunów. Też mam taką: moja suczka Daisy ostrzegła mnie przed nowotworem piersi, który wprawdzie został skutecznie wyleczony, znajdował się jednak na tyle głęboko, że zanim bym sama znalazła guzek, prawie na pewno byłoby za późno. Kłopot w tym, że te historie są niepotwierdzone: nie istnieją rzetelne, niepodważalne dowody i mimo iż każdy, kto choć trochę zżył się z psem, łatwo dawał wiarę tym świadectwom, sceptycy mogli je kwestionować.

Dlatego też doświadczenia naukowe, które miały sprawdzić, czy psy są zdolne wykryć nowotwór u osoby zupełnie obcej, były tak ważne – i gdyby wypadły pozytywnie, pomogłyby dowieść, że psy są bezcenne w wyścigu o jak najwcześniejsze zdiagnozowanie raka.

Kolejne dwa tygodnie – w oczekiwaniu na ostateczne wyniki badań – spędziliśmy jak na szpilkach. Potem nastąpiła chwila euforii, gdy zadzwonił telefon i usłyszałam, że nasze psy dały radę: wskaźnik ich skuteczności okazał się wystarczająco wysoki, żeby prestiżowy magazyn „British Medical Journal” zaakceptował artykuł dowodzący potęgi psich nosów w walce z rakiem.

Kołtun, który miał najlepsze wyniki z całej psiej szóstki, był głównym bohaterem tego przełomu w medycynie i od tego czasu my – naukowcy, lekarze i trenerzy psów – nie próżnowaliśmy. Pracowaliśmy długie godziny, by upowszechnić i ugruntować świadomość, że psie nosy, wielokroć bardziej wrażliwe niż ludzkie, mogą się stać cennym narzędziem w wykrywaniu różnych nowotworów, tym lepszym, że wiążą się z całkowicie nieinwazyjnymi technikami.

Kołtun był pionierem, gwiazdą, a sukces, jaki odniósł, sprawił, że wzrosła nasza naukowa wiarygodność. Jego zdjęcie obiegło świat, pojawił się w wielu programach telewizyjnych i dawał pokazy dla publiczności w całym kraju. Sylwetka Kołtuna została uwieczniona w logotypie Medical Detection Dogs, naszej organizacji charytatywnej powołanej, aby badać, jak dalece można korzystać ze zdolności psów do ostrzegania przed rakiem.

Zrobił to wszystko, a przecież miał tylko cztery łapy. Kochał zamieszanie i uwielbiał być w centrum uwagi, przede wszystkim jednak kochał się bawić, a jego zabawa była naszą pracą.

Nigdy nie wątpiłam w to, że Kołtunowi się powiedzie. Był jednym z moich psów, niesamowitym gościem, który aż do przejścia na emeryturę w 2013 roku ciężko pracował – teraz jego miejsce zajął zespół innych psów, wszystkie bardzo dobrze wyszkolone do wykrywania zapachów, których my, ludzie, nie umiemy wyczuć. Niestety, mój kochany Kołtun umarł w 2015 roku, ale zawsze będziemy go pamiętać, ja i wielu innych, jako psa, który tworzył historię.

To, co zdarzyło się od tamtego przełomowego doświadczenia, w tym także powołanie krajowej organizacji charytatywnej pod patronatem księżnej Kornwalii, jest dla mnie zwieńczeniem życia oddanego zwierzętom. Nie, to coś więcej niż oddanie: to bliskość, która przesłoniła wszystko, co los mi zesłał.

Jako dziecko byłam chronicznie nieśmiała, a w szkole potwornie mnie prześladowano; przeżyłam potem nieudane małżeństwo, gigantyczne załamanie, które doprowadziło mnie na skraj samobójstwa, oraz raka piersi.

Ale przez cały ten czas miałam psy. Teraz wykonuję wymarzoną pracę i jestem odpowiedzialna za prowadzenie organizacji, którą pomagałam założyć. Za kilka lat – mam taką nadzieję graniczącą z pewnością – diagnostyka nowotworów z wykorzystaniem umiejętności psów będzie stosowana rutynowo.

Odkryliśmy też, że psy można nauczyć, aby swój niesamowity węch wykorzystywały do ostrzegania diabetyków w chwili, gdy stężenie cukru w ich krwi zaczyna odbiegać od normy. Szkolimy psy do życia z ludźmi z cukrzycą i z innymi schorzeniami, takimi jak choroba Addisona i alergie, aby czuli się bezpieczniej. Wczesne ostrzeżenia oznaczają, że liczba hospitalizacji znacząco spada, ryzyko omdleń się minimalizuje, a rodzice dziecka z cukrzycą mogą w nocy spać, a nie budzić się co godzinę lub dwie, żeby sprawdzać jego poziom cukru we krwi. Zmiana jakości życia – wniesiona przez maszynę merdającą ogonem i wyposażoną w mokry nos – jest niesamowita, a opowieści o tym sprawiają, że wciąż płaczę, mimo że znam i te psy, i skalę ich umiejętności.

To jest moja historia: przede wszystkim jednak to historia Stroszka, Koperka, Woody’ego, Kołtuna, Daisy i innych psów, których uczucia i przywiązanie do nas, ich opiekunów, wykraczają daleko poza cokolwiek, co moglibyśmy sobie kiedykolwiek wyobrazić. Psy, nasze wierne, wdzięczne zwierzęta, które nie proszą o nic więcej niż o jedzenie, łóżko i miłość, będą w przyszłości ratować jeszcze więcej istnień niż do tej pory.

A wśród istnień, które już uratowały, jest bez wątpienia i moje.

Czteroosobowa rodzinka (od lewej): Minstrel, Koperek, Stroszek i Tarka.

1. Stroszek

Ogłoszenie w gazecie brzmiało po prostu: „Spaniel potrzebuje nowego domu”.

Zadzwoniłam natychmiast i poszłam zobaczyć psa oraz młodą rodzinę, u której mieszkał. Był to piękny biało-brunatny springer spaniel, na oko roczny, zupełnie niewyszkolony. Naprawdę mieli z nim kłopot: mówili, że jest nie do opanowania, roznosi dom w drobny mak, niszczy szafki, gryzie tapety i wszystko inne w zasięgu pyska. Mieli dwoje małych dzieci, chodzili do pracy i codziennie wracali do zdemolowanego domu. Pies szarpał się na smyczy, oni zaś byli na skraju wyczerpania. Zamierzali zawieźć go do schroniska Królewskiego Towarzystwa Zapobiegania Okrucieństwu wobec Zwierząt, kiedy zadzwoniłam.

Zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Był wspaniały, ale zupełnie szalony. Wyprowadziliśmy go przed dom, bo chcieli mi pokazać, że całkiem dobrze reaguje na „zostaw”, a on po drodze przewrócił trzy butelki mleka i wlazł właścicielowi pod nogi.

Powiedziałam, że wezmę go od razu. Miał w sobie wszystko, czego pragnęłam. Nazywał się Stroszek, co mi się podobało, i strasznie chciałam się nim zająć.

Był wyjątkowym psem. Przez lata poznałam ich wiele i bardzo je wszystkie kochałam. A jednak tylko kilka z nich znalazło własny, jedyny w swoim rodzaju kącik w moim sercu i błyszczy w moich wspomnieniach. Stroszek stał się pierwszym z tych cudownych psów.

To także ten pies wzmocnił we mnie poczucie, które pewnego dnia zakiełkowało: że chcę pracować ze zwierzętami.

Gdy Stroszek pojawił się w moim życiu, studiowałam na drugim roku na uniwersytecie w Swansea. Pragnęłam mieć psa, odkąd tylko sięgam pamięcią. W końcu też wyprowadziłam się z akademika i znalazłam sobie nowe miejsce do życia. Wynajmowałam małe mieszkanko w domu w Mumbles, pięknej, tradycyjnej wiosce rybackiej na półwyspie Gower, trzy mile od uniwersytetu. W tamtym czasie byłam bardzo chuda i wysportowana, często jeździłam na rowerze pod wiatr wzdłuż wybrzeża z plecakiem pełnym podręczników z biblioteki albo biegałam po parku Singletona w pobliżu kampusu.

Moja gospodyni była cudowną kobietą, która miała również małe gospodarstwo kilka mil dalej, nad zatoką Three Cliffs. Korzystałam z części parterowej domu, a ku mojej wielkiej radości mieszkanie wychodziło na ogród graniczący z polami.

Gospodyni się poszczęściło, że trafiła na mnie, ponieważ od czasu do czasu opiekowałam się jej domem, kiedy chciała się gdzieś wybrać na weekend. Była sprytna. Mówiła na przykład: „Wyjeżdżam na sobotę i niedzielę, tylko nie odrobaczyłam kotów. Zostawię to tobie”. No i przez dwa dni próbowałam wyłapać koty, zawinąć każdego po kolei w ręcznik i wepchnąć mu tabletkę głęboko do gardła. Robota na wiele godzin.

Miała również trzy psy, więc niepewnie poruszyłam kwestię tego, że chciałabym własnego. Powiedziała: „Nie mam nic przeciwko temu, o ile nie będziesz go zostawiać samego na cały dzień, gdy jesteś na uczelni, albo na całą noc, gdy się bawisz”.

Po kilku dniach miałam już Stroszka. Od pierwszej chwili poświęcałam mu cały swój czas, a miłość okazała się wzajemna.

Nie tylko byłam w nim zakochana, ekscytowałam się również perspektywą wypróbowania na nim swoich technik szkolenia. Robiłam dyplom z psychologii na uniwersytecie w Swansea przede wszystkim dlatego, że prowadzono tam zajęcia na temat zachowań zwierząt, a tym się głównie interesowałam. Obecnie istnieją uniwersytety mające w ofercie studia magisterskie z behawioryzmu zwierząt, ale we wczesnych latach osiemdziesiątych był to nowy obszar i on mnie właśnie fascynował.

Dlaczego? Tak naprawdę nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Nie dorastałam w domu pełnym zwierząt, choć moi rodzice od początku wiedzieli, że psy cieszyły mnie jak nic innego: w dzieciństwie rozpaczliwie walczyłam, żeby się wydostać z wózka na widok każdego futrzastego czworonożnego stworzenia. Kiedy byłam mała, na spacerach mijaliśmy regularnie takiego jednego dalmatyńczyka, a ja piszczałam z radości na sam jego widok. Jeszcze zanim nauczyłam się dobrze mówić, krzyczałam: „Plamka! Plamka!”. Rodzice kupili mi zabawkowego dalmatyńczyka, którego oczywiście nazwałam Plamka. Stał się moją ulubioną maskotką i mam ją do dzisiaj.

W wieku czterech lat zdecydowałam się uciec z domu – zabrałam swoją Plamkę i znalezioną na progu butelkę mleka, po czym poszłam do domu obok. Magnesem stał się mieszkający tam pies, wrednawy welsh corgi, którego uwielbiałam. Gdy myślę o nim z perspektywy trenera psów ze sporym doświadczeniem, muszę powiedzieć, że z pewnością nie przepadał za dziećmi, ale wtedy był dla mnie źródłem niekończącej się fascynacji. Raz, kiedy leżał na swoim posłaniu, a ja pochyliłam się, żeby go pogłaskać, warknął naprawdę groźnie – większość brzdąców dałaby mu spokój. Mnie to jednak nie zraziło.

– Przyszłam, żeby z panią mieszkać – powiedziałam zdumionej sąsiadce, która otworzyła drzwi na moje pukanie. – Chcę mieszkać z pani pieskiem.

Kobieta na pewno starała się nie parsknąć śmiechem. Bardzo uprzejmie wzięła mnie za rękę i zaprowadziła z powrotem do domu, tłumacząc, że nie mogę mieszkać z jej psem, ale w przyszłości, jeśli okażę się grzeczna i mama mi pozwoli, będę mogła chodzić z nią i z psem przez pola na spotkanie jej nastoletniej córki wracającej ze szkoły. Poczułam się wtedy szczęśliwa nie tylko z powodu psa; wyraźnie pamiętam, że wprost uwielbiałam chodzenie z dala od chodników, przez ogrody i dzikie pola. Co może być lepszego od pola i pieska kręcącego się przy nogach? Całe życie chciałam mieszkać tam, gdzie rośnie trawa, gdzie rozciąga się otwarta przestrzeń. Po dniu spędzonym w Londynie rozpaczliwie pragnę zobaczyć krajobraz bez budynków, taki z szerokim niebem.

W dzieciństwie zresztą nie tylko psy mnie fascynowały. W jednym domu, w którym mieszkaliśmy, w tylnej części ogrodu ostał się schron przeciwlotniczy. Rodzice myśleli, że mam obsesję na jego punkcie, bo często można mnie było zobaczyć, jak stoję na szczycie kopca, pod którym znajdował się schron. Dopóki tata sam się tam nie wdrapał, nie zdawali sobie sprawy, że z góry mogłam obserwować biegającego po wybiegu konika. Stałam tam godzinami, niezwykle spokojna, i patrzyłam na zwierzę – jakbym wpadała w trans. Bardzo mnie ciekawiło, co robił, mimo że skubania świeżej trawy nie można nazwać czymś wybitnie ekscytującym. Mama i tata pamiętają, że kiedy tylko miałam czas, pędziłam na tyły ogrodu, i także to, że nie mogli się nadziwić, jak to możliwe, żeby pięcioletnie dziecko stało nieruchomo przez tak długi czas. Zaczynali już wtedy zdawać sobie sprawę, że zwierzęta interesują mnie w sposób szczególny.

Moje rozpaczliwe pragnienie posiadania zwierzęcia skłoniło rodziców do kupienia mi dwóch złotych rybek, które nazwałam Misz i Masz. Cieszyłam się, kochałam je tak bardzo, jak tylko można kochać dwie małe rybki w akwarium. Traktowałam opiekę nad nimi jako odpowiedzialne i poważne zadanie: płukałam żwirek, zmieniałam wodę, sprawdzałam, czy mają odpowiednio dużo roślin. Ale dostałam ważną lekcję od tych dwóch nieszczęsnych stworzeń: kiedy pewnego ranka poszłam je nakarmić, odkryłam, że Misz zabił Masza. To klasyczny problem związany z dwiema rybami w małym akwarium, wtedy jednak byłam załamana. Mój żal brał się nie tylko ze śmierci Masza, lecz także z uświadomienia sobie tego, że Misz mógł zrobić coś tak strasznego. Doświadczyłam więc żalu, który nieodwołalnie pojawia się wraz ze śmiercią zwierzęcia, ale zdałam też sobie sprawę, że trzeba zrozumieć świat widziany oczami tego, kim się opiekujemy – to, co zrobił Misz, było naturalne i nieuniknione. Spowodowane koniecznością dzielenia się swoim terytorium z inną rybą. Miałam tylko siedem lat i choć nie potrafiłam tego wyrazić, zaczęłam pojmować, że zwierzęta nie zachowują się tak, jak byśmy chcieli, żeby się zachowywały: one mają własne motywacje.

Kolejnym naszym rodzinnym zwierzątkiem był pirenejski pies górski – piękne stworzenie, które nazwaliśmy Anielica. Mama i tata sprawdzili wszelkie informacje, bo chcieli mieć pewność, że psy tej rasy dobrze reagują na dzieci. Trafili bez pudła: rasa słynie z łagodności, pewności siebie i rzadko bywa agresywna wobec swojej rodziny, a jednocześnie to świetne psy stróżujące. Pierwotnie zostały wyhodowane do pilnowania owiec w górach, a ponieważ mają to samo ubarwienie co owce, znakomicie się kamuflowały w stadzie i potrafiły wziąć z zaskoczenia każdego polującego wilka.

Pojechaliśmy do hodowcy, aby wybrać pieska, i pamiętam uczucie, że to najbardziej ekscytująca rzecz na świecie. Z miotu szczeniaków wybrałam tego, który z ufnością do mnie przyszedł. Nie miałam zielonego pojęcia o psach ani o ich szkoleniu, pomyślałam po prostu, że skoro sunia się mną zainteresowała, to dobry znak.

Pamiętam jak dziś pojawienie się tego białego puszystego berbecia i to, że oddałam się Anielicy całą sobą. Wstawałam wcześnie, żeby spędzać z nią czas przed szkołą, nieustannie ją czesałam, a książki o opiece nad szczeniętami czytałam raz po raz. Teraz wiem, że wiele rad z tych książek wprowadzało w błąd: kazano nam na przykład wtykać jej nos w zrobioną przez nią w domu kupę, aby nauczyć ją czystości – ten sposób w owym czasie uznawano za najlepszą metodę. Skąd to się wzięło? Jakie inne zwierzę ktoś by chciał trenować w ten sposób?

Tata zabierał ją na szkolenia i mimo że miałam tylko dziewięć lat, kwestionowałam sposób tresury, w której kładziono ogromny nacisk na zdominowanie zwierzęcia. W tamtych latach była to standardowa metoda, bardzo w stylu Barbary Woodhouse, która stawiała za cel zyskanie całkowitego posłuszeństwa zwierzęcia i stworzenie pomiędzy właścicielem a psem relacji pan–sługa. Nie umiałam tego wyjaśnić, ale po prostu nie wydawało mi się to właściwe. Niestety, zanim Anielica skończyła rok, zaczęły się u niej ataki padaczki i okazało się, że to poważny problem. Po diagnozie guza mózgu uznaliśmy, że utrzymywanie jej przy życiu byłoby okrutne, ponieważ każdy atak niósł ze sobą spore cierpienie. Dzisiaj lekarze mogliby zrobić dla niej znacznie więcej, wtedy nie mieliśmy wyboru. Wszyscy byliśmy bardzo smutni i pamiętam, że kiedy została uśpiona, płakałam bardzo długo w nocy i przestałam dopiero wtedy, gdy zasnęłam z wyczerpania. Myślę, że z tego powodu rodzice odłożyli myśl o kolejnym psie na kilka lat.

Od samego początku zatem chciałam się angażować w relacje między psami a ludźmi. Zawsze uważałam, że zwierzęta łatwiej jest zrozumieć niż ludzi. W dzieciństwie brakowało mi pewności siebie. Ludzie byli dla mnie tajemnicą i nie potrafiłam wyczuć, kto jest miły, a kto nie, więc przerażali mnie wszyscy. Nigdy natomiast nie miałam problemów ze zwierzętami, zawsze wiedziałam, co myślą i czują.

Na uniwersytecie zupełnie przypadkiem odkryłam, że cierpię na przypadłość znaną jako ślepota twarzy (prawidłowa nazwa medyczna to prozopagnozja), co w pewien sposób tłumaczy, dlaczego uważam zwierzęta za łatwiejsze w zrozumieniu. Moja ślepota ma jednak łagodny charakter, co znaczy, że owszem, nie rozpoznaję twarzy, ale podobnie jak większość ludzi z tym problemem nieświadomie wykształciłam wiele strategii radzenia sobie. Ludzie z prozopagnozją rozpoznają innych po ich ubraniach, sposobie poruszania się, kolorze włosów, kształcie ciała, głosie. Nieświadomie korzystam ze wszystkich tych metod i na ogół radzę sobie całkiem nieźle. Dopiero teraz wiem, że dzieci z tą przypadłością są często nieśmiałe, zupełnie jak ja kiedyś. Pamiętam, że od najmłodszych lat doskonale zdawałam sobie sprawę, jakie ludzie noszą buty. Jasne, ludzie zmieniają buty, tylko że w szkole jakby mniej, a ja stosowałam to jako wskazówkę co do ich tożsamości.

Kiedy niedawno o tym trochę czytałam, bardzo mnie zaintrygowało, że cierpi na to również Jane Goodall, słynna prymatolożka, która badała dzikie szympansy w Afryce. Ona także nigdy nie miała kłopotów z rozpoznawaniem zwierząt. O swoim problemie dowiedziałam się, kiedy na ochotnika zgłosiłam się do udziału w doświadczeniu, które dotyczyło rozpoznawania twarzy, a ja poległam na nim z kretesem, bo nie udało mi się rozpoznać i dopasować do siebie ani jednej.

Z perspektywy czasu mogłabym powiedzieć, że wiele moich przeżyć złożyło się na to, abym darzyła empatią wszystkie zwierzęta, a zwłaszcza psy. Stroszek dał mi pierwszą prawdziwą okazję ku temu, żeby wypróbować swoje przekonania: że przymuszanie psa do posłuszeństwa i ustawianie się w pozycji przywódcy stada, co wciąż było modnym sposobem myślenia, jest niewłaściwe.

Stroszek sprawił, że wszystko stało się wręcz banalne. Byłam w szoku, jak szybko się uczył wszystkiego, czego od niego oczekiwałam. Fantastycznie aportował, niemal natychmiast chodził przy nodze, warował, kiedy dostawał taką komendę. Pamiętam, że myślałam: „To na pewno może być takie proste?”.

Tak się teraz zastanawiam, że studentka, która wszędzie chodzi z małym spanielem, musiała dziwić, wtedy jednak w ogóle nie zaprzątałam sobie tym głowy.

Oczywiście spytałam swojego opiekuna, czy mogę przychodzić z psem na zajęcia, ale władze wydziału były bardzo wyluzowane, bo w tym czasie trwały przełomowe badania dotyczące obecności psów na oddziałach geriatrycznych i w domach opieki, które to badania miały ustalić, czy głaskanie zwierząt ma fizjologiczny i psychologiczny wpływu na tętno i ciśnienie krwi u osób starszych. To, co dziś oczywiste, nie wydawało się takie w latach osiemdziesiątych – wtedy doświadczenia miały charakter pionierski i był to jeden z powodów, dla których zdawałam do Swansea.

Roger Mugford, behawiorysta zwierzęcy, który jako jeden z pierwszych prowadził badania dotyczące szkolenia zwierząt i który teraz jest moim dobrym, oddanym przyjacielem, w latach siedemdziesiątych wraz z kolegą zajmował się „studium papużek i begonii”: starsze osoby mieszkające samotnie dostawały papużki lub begonie, a grupa kontrolna nic. Okazało się, że ludzie z papużkami – znacznie bardziej niż grupa z begoniami i kontrolna – w wyraźny sposób zyskali na poczuciu własnej wartości, stali się szczęśliwsi, mieli więcej gości i wykorzystywali zwierzątka jako temat do zagajania rozmów, by dzięki temu zdobyć więcej kontaktów społecznych. Odkrycia te zainicjowały kolejne badania, którymi zajmowano się w Swansea.

Roger pojawił się na uniwersytecie, żeby wygłosić wykład na moim wydziale, i zrobił na mnie tak piorunujące wrażenie, że gdy skończył, podeszłam, by z nim porozmawiać, a on zaprosił mnie do swojego ośrodka w Surrey. Właśnie zaczął używać automatycznej smyczy – takiej, która się rozwija, dając psu więcej swobody, i którą można ponownie zwinąć. Była to nowość i Roger zachwycał się, że to „fantastyczny sprzęt”. Poprosił, żebym wypróbowała taką smycz. Nie rozumiałam, jak ona działa, więc pies szybko owinął się wokół drzewa. Roger się roześmiał i powiedział:

– Jesteś śliczną dziewczyną, Claire, i na pewno sobie w życiu poradzisz, ale nie jako trenerka psów. Myślę, że powinnaś pomyśleć o jakiejś innej karierze.

Po latach przypomniałam Rogerowi tę historię, nie pamiętał jednak, żeby mówił coś podobnego. Wtedy, na studiach, poczułam się upokorzona i postanowiłam mu pokazać, że się myli. (W jednej ze swoich książek napisał mi znacznie później dedykację: „Dla Claire, najlepszej trenerki psów, jaką znam”). Dziś się śmiejemy z jego słów sprzed lat.

Zanim przygarnęłam Stroszka, przyjaźniłam się z wieloma innymi zwierzętami. Na początku drugiego roku w Swansea każdy student psychologii dostawał szczura – należało go trenować, używając klatki Skinnera, czyli pudełka, wewnątrz którego szczur uczy się, że jeśli zareaguje na konkretne bodźce, takie jak dźwięk czy światło, dostanie nagrodę. Można go nauczyć dość skomplikowanych sekwencji. W taki sposób studenci odkrywali teorię uczenia się.

Szczury wydał nam uniwersytecki zwierzyniec. Mogliśmy je zabrać do domu albo zajmować się nimi w zwierzyńcu. Swoją szczurzycę, nazwaną przeze mnie Tess (na cześć Tessy d’Urberville, jednej z moich ukochanych książek Thomasa Hardy’ego), często brałam do domu, co paru dziewczynom, z którymi dzieliłam mieszkanie, niezbyt się podobało. W pokoju miałam klatkę dla Tess. Zwierzę okazało się niezwykle przyjacielskie, chociaż ze szczurem nie można stworzyć takiej samej relacji, jaką się ma z psem. Opiekowałam się też wtedy kilkoma chomikami, które nie miały nic wspólnego z moimi studiami. Nosiłam je w kieszeniach, a w domu szkoliłam. (Ostatnio moje życie zatoczyło koło, kiedy przez miesiąc uspołeczniałam młodziutkiego chomika, którego moja siostra Nicole obiecała swojej dziewięcioletniej córce Josie na Boże Narodzenie. Trzymając go w kieszeni, jak za czasów uniwersyteckich, zrobiłam wszystko, żeby przyzwyczaił się do noszenia i nie gryzł).

Właśnie z powodu jednej z moich chomiczyc, Aser, poznałam kolejną osobę, która wpłynęła na moje życie i pchnęła mnie w kierunku przyszłej pracy. Gdy Aser zachorowała, wpadłam w rozpacz: tyle nas łączyło, tyle umiała i naprawdę ją kochałam. Byłam typową studentką – zawsze bez grosza, i nie mogłam sobie pozwolić na opłaty weterynaryjne. Nie potrafiłam jednak patrzeć, jak zwierzę cierpi, więc poszłam do pobliskiej lecznicy. Niedawno ją otwarto i pracował tam tylko jeden lekarz.

– Będę absolutnie szczera: nie mam pieniędzy – powiedziałam. – Ale jeśli zajmie się pan moim chomikiem, wrócę i zrobię, co tylko pan zechce. Będę myła podłogi, pomogę we wszystkim. Tylko proszę mi pomóc.

Julian Hudson był świetnym facetem i starał się na wszelkie sposoby uratować Aser. Niestety, okazało się, że klatka, którą kupiłam, to tania produkcja z Chin (o czym nie wiedziałam), a Aser ogryzła farbę z żerdek i zatruła się ołowiem. Koniec końców nie dało się jej pomóc i weterynarz musiał ją uśpić.

Zgodnie z umową zaczęłam tam pracować i z początku tylko myłam podłogę, sprawdzałam, ile zostało psiej karmy, oraz składałam drobne zamówienia. Z biegiem czasu Julian ufał mi coraz bardziej – prosił mnie, żebym mu asystowała podczas operacji i sprawdzała oddech zwierzęcia w pełnej narkozie. Julian zawsze mówił, co właśnie robi. Opiekowałam się też zwierzętami po operacjach, gdy się wybudzały.

Czasami praca była stresująca: widziałam psy umierające na nosówkę tylko dlatego, że nikt nie zadbał o szczepienia. Ale doceniałam to, że dało się humanitarnie zakończyć cierpienie zwierzęcia, czego nie można zrobić dla ludzi. Uśpienie swojego ulubieńca to straszna decyzja i mimo że do dziś się jej boję, to wiem, że często nie ma innego wyjścia.

Julian zaproponował, że mogę również pomóc w inny sposób – towarzysząc właścicielom, zwłaszcza osobom starszym, w tych trudnych chwilach po śmierci ich ulubieńca. On zwyczajnie nie miał na to czasu. Ci ludzie często opowiadali mi całe swoje życie: o śmierci swoich małżonków, o tym, że zwierzaki były dla nich całym światem. Dwa lub trzy razy podczas mojej pracy w lecznicy zdarzyło się, że odwiedziłam tych starszych ludzi w domu, żeby sprawdzić, jak sobie radzą. Czasem mieli kolejnego zwierzaka, czasem nie, ponieważ nie czuli się na siłach, by znów stawiać czoło śmierci.

Stałam się jeszcze bardziej świadoma niezwykle bliskiej więzi między opiekunami a zwierzętami, zwłaszcza psami. Widziałam krzepkich mężczyzn tonących we łzach, ponieważ zachorował im pies. Widziałam, jak silne są te relacje, i teraz znów myślę o tym jako o wskazówce co do mojej przyszłości. Już wtedy wiedziałam, nie umiejąc tego dokładnie nazwać, że nie korzystamy z potęgi tej niesamowitej więzi w sposób wystarczający: psy mogą nam dać znacznie więcej, podobnie my im.

Żona Juliana z zawodu była techniczką weterynarii i pracowała w lecznicy, kiedy tylko mogła. Przez pewien czas rozważałam pomysł, żeby pójść w jej ślady. Julian uznał jednak, że to byłoby marnotrawstwo, i powiedział, że po skończeniu studiów powinnam złożyć papiery na weterynarię.

Rozważałam to bardzo poważnie, bo zaczęłam się serio martwić tym, co będę potem robić.

Psy zawsze były obecne w moich myślach, choć wtedy jeszcze nie miałam Stroszka. Zdawałam sobie sprawę, że nikt nie trenuje swojego szczura poprzez zastraszanie: podnoszenie go i rzucanie na podłogę, ciągnięcie go, deptanie po ogonie. Nic by z tego nie wyszło, a przecież podobne metody ludzie stosowali w stosunku do psów. Nie mogłam pojąć, dlaczego staramy się zdominować i zastraszyć zwierzę, które jest inteligentne, posłuszne i skupione na tym, by nas zadowolić? Doświadczenie pokazało nam, że szczury należy uczyć systemem nagród. W młodości, kiedy miałam częsty kontakt z końmi, szybko się nauczyłam między innymi tego, że przemocą i agresją niczego się nie osiągnie. Zwierzęta trzeba zrozumieć i pracować z ich osobowościami.

W mediach dużo się mówiło o tym, że w szkoleniu psa chodzi przede wszystkim o kontrolę i dominację. Psy to „miniwilki”, „wilki w salonie”. Już dawno przestaliśmy twierdzić, że dzieci powinny być zastraszane i bite, ale takie myślenie odnośnie do psów wciąż święciło triumfy. Wieki udomowiania, genetycznego kształtowania zwierzęcia, które chce żyć z nami, towarzyszyć nam i robić to, czego my chcemy, zostały wyrzucone w błoto w chwili, gdy zrobiliśmy krok wstecz ku temu idiotyzmowi, że nasze domowe zwierzęta są wilkami.

Miałam więc kolejny powód, żeby adoptować Stroszka. Wiedziałam, że był niesforny, niewytresowany i że jego poprzedni opiekunowie uważali go za „problem”. Wyszkolenie go metodami pozbawionymi agresji okazało się zatem niezwykle satysfakcjonujące.

Julian opiekował się nim weterynaryjnie, dawał konieczne zastrzyki, regularnie sprawdzał stan jego zdrowia i nigdy mi za to nie policzył, bo i ja nie pobierałam wynagrodzenia za pracę w klinice. Stroszek chodził ze mną na uniwerek, codziennie długo z nim biegałam, a wieczorem wszędzie mi towarzyszył: do pubu czy na imprezy studenckie.

Pewnego dnia byłam na imprezie i poszłam szukać Stroszka: leżał na materacu z grupą młodych ludzi, którzy palili coś o bardzo charakterystycznym zapachu. Bóg wie, czego się nawdychał, ale nie wyglądał, jakby działo mu się coś złego.

Dało się odnieść wrażenie, że potrafi odróżniać dobro od zła. Brałam go na długie spacery nad morze, mimo że w owym czasie plaże w Swansea upodobali sobie ekshibicjoniści. Każdy to wiedział: władze uczelni ostrzegały przed nimi młode studentki, sugerując, by same nie chodziły w takie miejsca. Nigdy mnie to nie obchodziło, szczęśliwie ignorowałam te smutne osoby. Stroszek przeciwnie – gonił je, jakby wiedział, że ich zachowanie jest nie w porządku.

Jedna z moich koleżanek, także studentka psychologii, uznała, że ekshibicjonizm to ciekawy temat i że warto zbadać zachowanie obnażających się publicznie mężczyzn. Chciała z nimi porozmawiać, żeby zrozumieć, jakie motywacje nimi kierują. Razem chodziłyśmy na plażę i gdy tylko widziałyśmy ekshibicjonistę, ona biegła za nim, wykrzykując pytania, a za nią gnał rozsierdzony Stroszek. Myślę, że ten duet – mały pies i szalona kobieta, która chciała analizować zachowanie ekshibicjonistów, wariacko ich ścigając – doprowadził do tego, że na jakiś czas tacy ludzie zniknęli z plaży.

Ponieważ uniwersytet znajdował się blisko morza, często urządzaliśmy imprezy na plaży, które Stroszek uwielbiał. Pozostali studenci cieszyli się, że mogą porzucać mu piłkę, którą ten niezmordowanie przynosił z powrotem i nigdy nie miał dość zabawy. Wyłączał się tylko w nocy, przez resztę czasu był kłębkiem energii.

To właśnie jego zdolność i chęć znajdowania i przynoszenia wszystkiego skłoniła mnie do przyjrzenia się bliżej jego pochodzeniu, a także przeczytania o tym, co potrafią springer spaniele. Zaczęłam robić mu drobne konkursy posłuszeństwa – za każdym razem je wygrywał.

Jedyne chwile, które musieliśmy spędzać osobno, to były wykłady. Stroszek nie mógł bywać tam ze mną. Miałam jednak na jego samotność kilka świetnych sposobów. Od najmłodszych lat kochałam jazdę konną. Jako dziecko byłam bardzo nieśmiała, tak nieśmiała, że nie otwierałam drzwi ani nie odbierałam telefonu, bo nie potrafiłam się przemóc, żeby rozmawiać z kimś, kogo nie znam. Zawsze brałam sobie do serca, gdy ktoś mnie krytykował – czy to nauczyciel, czy inny uczeń. Zaprzyjaźniałam się, ale zdecydowanie bardziej interesowały mnie zwierzęta niż ludzie. Przez całe dzieciństwo jazda konna była dla mnie znakomitym wentylem bezpieczeństwa.

W Swansea mi się poszczęściło, ponieważ znajomy skontaktował mnie z kimś, kto chciał się doszkolić z jazdy konnej. Stajnie, w których mieszkały konie, okazały się miłym miejscem i nikt nie miał nic przeciwko temu, żeby Stroszek zjawiał się tam na kilka godzin, kiedy ja chodziłam na wykłady.

Inny sposób wiązał się z moim chłopakiem Dave’em, który przyjechał ze mną do Swansea, wynajmował pokój niedaleko i pracował jako projektant ogrodów, co oznaczało, że mógł niekiedy brać Stroszka ze sobą do pracy. Poznałam Dave’a, kiedy przez rok mieszkałam w Devonie, zanim dostałam się na uniwersytet w Swansea.

Kiedy chodziłam do liceum, na każde pytanie o moją przyszłość odpowiadałam, że chcę pracować ze zwierzętami. Mówiono mi wówczas dość kategorycznie, że jedyne, czym mogłabym się zajmować, to pracować jako opiekunka (lub sprzątaczka) w schronisku dla zwierząt albo lekarka weterynarii – tylko żeby się dostać na weterynarię, muszę zdać maturę bardzo dobrze, lepiej, niż gdybym zamierzała studiować medycynę. Byłam realistką, wiedziałam, że to mało prawdopodobne, i musiałam się poważnie zastanowić nad tym, co jeszcze mogę zrobić, aby móc spędzać czas ze zwierzętami. Wydawało mi się, że pozostaje tylko jedno rozwiązanie – hodowla.

Ostatecznie zdecydowałam się na studia na uczelni rolniczej imienia Seale-Hayne’a w Devonie. Cieszyłam się, że wyjeżdżam z Aylesbury, że rozpoczynam prawdziwe życie, a poza tym uwielbiałam okolice Devonu. Gdyby moja najmłodsza siostra Simone nie przeżywała tego tak bardzo, spakowałabym się z lekkim sercem, ale zostawienie jej było bolesnym przeżyciem. Miałam jedenaście lat, kiedy się urodziła, i powiedzieć, że ją uwielbiałam, to jakby nic nie powiedzieć. Moje pozostałe dwie siostry, Louise i Nicole, były prawie w moim wieku i często rywalizowałyśmy albo grałyśmy sobie na nerwach. W Simone zakochałam się jednak od pierwszego wejrzenia. Nigdy nie czułam się szczęśliwsza, niż kupując wszystko, co mama uznała, że będzie jej potrzebne: pieluchy, koszulki, stroje. Pomagałam ją kąpać, brałam na spacery, tuliłam; odnosiłam wrażenie – i nie chcę w ten sposób okazać braku szacunku, zresztą wiem, że Simone mnie zrozumie – jakby kolejne bezradne zwierzątko pojawiło się w moim życiu; zrobiłabym wszystko, aby je uszczęśliwić.

Miała osiem lat, kiedy przeniosłam się do Devonu. Niedawno znalazłam rozdzierający serce list, który napisała swoim dziecinnym charakterem pisma kilka miesięcy po moim wyjeździe. Wyznała w nim, że płakała dwa tygodnie i nosiła ze sobą cztery czy pięć książek o koniach zostawionych jej, żeby o mnie pamiętała. Myślę, że gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że płakała przed snem, tuląc jedną z moich książek, natychmiast bym wróciła do domu.

Zanim wyjechałam, musiałam znaleźć farmę w pobliżu uczelni, na której mogłabym odbyć staż. W Seale-Haynie (która jako uczelnia rolnicza już nie istnieje) wszyscy studenci mieli obowiązek przepracować rok na farmie, zanim mogli zacząć studia w pełnym wymiarze godzin. Chodziło o to, żebyśmy poznali każdą porę roku w gospodarstwie rolnym i posmakowali tym samym prawdziwego życia, takiego, jakie chcieliśmy prowadzić. To rozsądny sposób upewnienia się, czy podejmuje się właściwą decyzję. Do tamtej pory moje jedyne doświadczenie z rolnictwem polegało na wykopkach i wakacyjnym zbieraniu owoców.

Trudno było znaleźć staż, zwłaszcza dziewczynie, w końcu jednak zaproponowano mi miejsce na farmie, która okazała się zarówno rolna, jak i mleczna. Idealnie. Bardzo podobał mi się powrót na wieś i nie minęło wiele czasu, jak zaczęłam się spotykać z Dave’em, synem gospodarza, niezwykle przyzwoitym człowiekiem.

Przez pierwszych kilka miesięcy faceci pracujący na farmie dawali mi niezły wycisk: „O mój Boże! To dziewczyna! Umiesz jeździć traktorem? Podniesiesz belę siana? Jak my mamy pracować z dziewczyną?”.

Byłam jednak silna, wysportowana i przyzwyczajona do podnoszenia bel siana dla koni. Nigdy nie jeździłam traktorem, a chciałam umieć jeździć wszystkim. Poszłam na kurs nauki jazdy w Exeter, a gdy zdałam egzamin, gospodarz dołączył moje nazwisko do polisy ubezpieczeniowej, tak że mogłam kierować wszystkimi pojazdami rolniczymi, łącznie z ciągnikami.

Mimo to stosunek chłopaków do mnie niewiele się zmienił. Zastawiali na mnie pułapki: wpadałam w dziury, zjeżdżałam rynną i kończyłam usmarowana krowim łajnem. Kiedy ciągnik utykał w błocku, musiałam brodzić po kolana w krowiej kupie. Za każdym razem, kiedy coś się działo, mówili: „Dajcież nam tu faceta!”. Dziś myślę, że wygrałam z nimi. Gdy przyjechałam po raz pierwszy w odwiedziny do domu, mama nie kryła zdumienia na mój widok – byłam tak opalona i umięśniona, że nie mogłam nosić kobiecych bluzeczek, bo wyglądałam jak jakiś Hulk. Lubiłam pracować, zrywać owoce, wybierać jajka. Na sąsiedniej farmie mieli trzy konie szkolone do skoków przez przeszkody, na których jeździli zimą i cieszyli się, że latem z nimi ćwiczę.

Nauczyłam się orać i mogłam pomagać przy żniwach, kosząc, grabiąc i belując. Przy zasiewach jeździliśmy w cztery traktory, jeden za drugim. Pierwszy siał, drugi wyrównywał, trzeci bronował, a czwarty wałował. Precyzyjna praca, dzięki której pod koniec dnia całe pole było obsiane.

Miałam tylko jeden problem, dręczący mnie od zawsze. Nie jestem za dobra we wczesnym wstawaniu, więc pobudka o piątej trzydzieści, na dojenie, była walką, którą kilka razy przegrałam. Codziennie należało wydoić czterdzieści, pięćdziesiąt krów, które tata Dave’a znał z imienia. Kiedy mówił mi, że mam mu którąś przyprowadzić, musiałam zerknąć do rejestru, znaleźć w nim imię i przypisany mu numer, i dopiero wtedy szukać odpowiedniego kolczyka.

Na farmie mieszkałam w przytulnym pokoju, miałam pełne wyżywienie i dostawałam niewielkie kieszonkowe. Musiałam jeździć na studia na dwu- lub trzytygodniowe sesje, wypełniać zeszyty ćwiczeń sprawozdaniami z tego, co robiłam, i pracować nad projektem.

Był to – z wielu względów – szczęśliwy okres. Na początku życia na farmie zdałam sobie jednak sprawę z dwóch rzeczy. Po pierwsze, dba się o zwierzęta, ponieważ są przeliczalne na pieniądze i mają wpływ na rentowność gospodarstwa. Troska o nie to nie kwestia szacunku do nich ani miłości – to kwestia czysto finansowa. Jeżeli cielę dostawało biegunki, należało odpowiedzieć na podstawowe pytanie: „Czy warte jest tego, żeby dzwonić po weterynarza?”.

Po drugie, mimo że uwielbiałam pomagać krowom się cielić, nie mogłam pogodzić się z tym, że cielęta odbierano matkom w dwadzieścia cztery godziny po urodzeniu. W jednym pomieszczeniu matki ryczały jak oszalałe i próbowały kopniakami rozwalić ogrodzenie, a w innym płakały cielęta. Słyszałam to wszystko w moim pokoju. To było straszne.

Farmer