Małżeństwo doskonałe. Czy ty wiesz,że ja cię kocham - Wojciech Karolak, Krystyna Pytlakowska - ebook

Małżeństwo doskonałe. Czy ty wiesz,że ja cię kocham ebook

Wojciech Karolak, Krystyna Pytlakowska

4,4

Opis

Wojciech Karolak nie znosi wyjazdów, ale w tę podróż wybrał się ze mną bez większych oporów. Być może dlatego, że nie musiał zabierać ze sobą ciężkich walizek – wystarczyły wspomnienia. Pojechaliśmy do miejscowości Przeszłość, zatrzymując się na kilku przystankach. 

To książka wyjątkowa, bo o wielkiej miłości do absolutnie niezwykłej kobiety − Marii Czubaszek, jego żony. Do tej pory jazzman raczej nie udzielał indywidualnych wywiadów, nikt więc nie wiedział, co tak naprawdę w nim siedzi ani do jakich uczuć jest zdolny. Przez prawie dwa miesiące podczas nocnych spotkań odkrywałam jego fascynujące tajemnice. Dzisiaj już wiem, dlaczego Marysia Czubaszek pokochała właśnie jego. Prawdę mówiąc, sama się w nim zakochałam, ale jestem bez szans, bo to facet jednej kobiety. Jeżeli nie wierzycie, po prostu przeczytajcie tę książkę.

Wojciech Karolak – muzyk jazzowy, pianista, kompozytor, saksofonista altowy i tenorowy, aranżer, wirtuoz organów Hammonda. Współpracował m.in. z Janem „Ptaszynem” Wróblewskim, Krzysztofem Komedą, Andrzejem Kurylewiczem, Jerzym Matuszkiewiczem, Jarosławem Śmietaną, Obywatelem GC. Był aranżerem i kompozytorem Studia M-2 i Big Bandu Polskiego Radia. W 1962 roku wspólnie z Andrzejem Dąbrowskim założył The Karolak Trio i wydał pierwszą autorską płytę. W 1966 roku wyjechał do Szwecji. W latach 80. razem z Tomaszem Szukalskim i Czesławem Bartkowskim stworzył formację Time Killers. Wspólnie nagrali album, który w ankiecie krytyków „Jazz Forum” został uznany za najlepszą płytę jazzową dekady. Jest kompozytorem muzyki filmowej − m.in. do „Konopielki” w reżyserii Witolda Leszczyńskiego. Pisał też muzykę do tekstów swojej żony – Marii Czubaszek.

Krystyna Pytlakowska − autorka 2 tysięcy wywiadów znana z ładnych nóg i dowcipnych pytań. Twierdzi, że poczucie humoru odziedziczyła po ojcu, pisarzu i radiowcu Jerzym Pytlakowskim, i młodszym bracie, Piotrze − fachowcu od mafii.

Współtworzyła z sukcesem dwutygodnik „Viva!”, w którym pracuje od 20 lat. Czasami pisze  książki. Zdarza jej się zdobywać nagrody. Dwadzieścia siedem lat temu zaprzyjaźniła się z Marysią Czubaszek, a później także z Wojciechem Karolakiem, połączona z nimi miłością do zwierząt i przewrotnym stosunkiem do życia. Koledzy mówią, że bywa ekstrawagancka. A Wojciech Karolak ostatnio stwierdził, że jest niepospolita. Odparła, że tego nie widzi. „Bo przywykłaś” − odpowiedział. Pani naprawdę niepospolitego psa Basałyka − mieszańca jamnika z wilkiem, i mimo niezbyt emocjonalnego stosunku do dzieci matka graficzki Oli (niektórzy twierdzą, że córka ma też talent dziennikarski, po mamie i wujku). Absolwentka Wydziału Polonistyki UW. Nie pije i chciałaby móc powiedzieć, że nie pali. Ale nie może. Mąż − ten sam od trzydziestu trzech lat − wciąż nie może się z tym pogodzić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 286

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (49 ocen)
28
16
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
afa31

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo interesująca polecam
00
MagKaw

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna… 👍
00
MagdaMia

Dobrze spędzony czas

Dwoje niezwykłych ludzi sztuki żyjących w niezwykłym związku wielkiej przyjaźni i wzajemnego szacunku. Nie ma chyba nic cenniejszego, by zbudować dobre małżeństwo.
00

Popularność




Copyright © Krystyna Pytlakowska & Wojciech Karolak, 2017

Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz

www.panczakiewicz.pl

Zdjęcie na okładce

Agnieszka K. Jurek

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Anna Płaskoń-Sokołowska

Korekta

Katarzyna Kusojć

Bożena Hulewicz

Wydawca dołożył wszelkich starań, by dotrzeć do wszystkich właścicieli i dysponentów praw autorskich do zdjęć zamieszczonych w niniejszej książce. Ze względu na to, że do dnia oddania książki do druku nie udało się ustalić niektórych autorów zdjęć lub skontaktować się z autorami, wydawca zobowiązuje się do wypłacenia stosownego wynagrodzenia osobom uprawnionym, których tożsamości nie udało się ustalić, niezwłocznie po zgłoszeniu się ich do wydawcy.

ISBN 978-83-8123-430-6

Warszawa 2017

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Zajączce,

poczekaj na mnie...

Fot. Kuba Karłowski

ZAMIAST WSTĘPU, CZYLI JAK DO TEGO DOSZŁO

Uważam za stosowne wyjaśnić, jak to się stało, że zaczęłam się spotykać z Wojtkiem Karolakiem i prowadzić rozmowy o Marysi Czubaszek. Kiedy Marysia jeszcze żyła i powiedziała mi, że pisze książkę wraz z Arturem Andrusem, poczułam się trochę rozczarowana, że nie ze mną, chociaż kiedyś złożyłam jej taką propozycję. Wydawało mi się, że sporo razem przeszłyśmy i że trochę się znamy. No cóż, ale nie byłam przecież jej ukochanym przybranym synkiem ani nawet przybraną córką, zwłaszcza że musiałaby mnie urodzić, mając dziewięć lat. Pogodziłam się więc z wyjątkową pozycją Artura Andrusa w ich życiu, szczególnie że i pierwsza, i druga książka tegoż autora mnie zachwyciła. I pomyślałam, że ja bym tak nie potrafiła, bo jednak jestem reporterką, dziennikarką, a nie satyryczką, i riposty przychodzą mi zazwyczaj poniewczasie. Przekonałam się o tym, kiedy przez kilka tygodni występowałyśmy z Marią w wieczornym programie telewizji Nasza (z której potem powstał TVN) i miałyśmy tam prowadzić rozmowy w rodzaju późniejszego Szkła kontaktowego. Byłam tak stremowana, że nie bardzo docierało do mnie, co Marysia komentuje, i nie byłam w stanie włączyć się z jakąś zabawną ripostą. Z tego powodu moi znajomi uważali, że jestem kompletnie nieprzygotowana, podczas gdy Czubaszek jest przygotowana aż nadto. Na szczęście Nasza z nas zrezygnowała. ­Odetchnęłam z ulgą.

Kiedy dostałam ofertę zrobienia wywiadu rzeki z Wojciechem Karolakiem, nie zgodziłam się od razu, ponieważ jednak wydawało mi się to przedsięwzięciem trudnym w obliczu faktu, że w tak zwanym międzyczasie nie zostałam krytykiem jazzowym. Ale tym razem Karolak uległ magii wydawnictwa i zgodził się na mnie jako współautorkę. Zwłaszcza że zaliczkę za przyszłą książkę wziął rok wcześniej i oczywiście wydał ją w całości. Marysia kiedyś powiedziała do mnie: „Bo Karolak cię lubi”. I na tym też oparłam swoją decyzję, ale przy całej sympatii do Czubaszek wiedziałam, że w książkach, które się w ostatnich latach ukazały, opowiedziała już tak dużo, że prawie niemożliwe będzie, by jeszcze coś z tego tematu wydobyć. Ale przecież nie mogłam dopuścić do tego, żeby Wojtek był zmuszony do zwrotu zaliczki. Marysię by to zmartwiło. Brak pieniędzy zawsze był dla niej dokuczliwy. Pomyślałam, że skoro dzięki temu wywiadowi Wojtek zdoła zapłacić niesamowicie wygórowany czynsz i zaległość w RWE, to nie będę stawała mu na drodze. Głównie jednak pociągała mnie perspektywa odkrywania duszy Wojtka Karolaka i tajemnicy, dlaczego byli tak wierną sobie, niemal idealną parą − kim jest mężczyzna, z którym moja ulubiona Maria Czubaszek żyła przez połowę swojego życia w szczęściu i nieszczęściu. Później uzgodniliśmy priorytety, że nie będę używać łączników „azaliż, zatem i albowiem”, bo Karolak takiego stylu nie znosi. Przyszło mi to tym łatwiej, że sama uważam je za przestarzałe i nie dominują one w moim codziennym słownictwie. Inne sprawy nie wymagały szczegółowych uzgodnień. Na nocne spotkania przystałam bez problemu – wiedziałam przecież, że Wojtek w dzień śpi, a działa nocą. Nie było to łatwe, ponieważ na ogół miał wyłączony telefon komórkowy, bo przecież spał. Włączał go około godziny 23, kiedy ja kładłam się spać. Wysyłałam mu więc SMS-a, a kiedy widziałam, że został dostarczony, dzwoniłam bez skrupułów. Raz odbierał, raz nie. W końcu jednak zawsze jakoś się umawialiśmy, choć często czułam się jak oprawca, wkraczając bezpardonowo w krainę snów Wojtka Karolaka.

Przychodziłam do niego na Starościńską z cateringiem, wiedząc, że nie był przez Marysię rozpieszczany pod względem kulinarnym. Kompletnie nie umiała gotować. Ale i tak rozmawialiśmy głównie przy herbacie (Marysia jej nie znosiła, ale Wojtek jest herbaciarzem) i papierosach. Wojtek pali od 21 roku życia i nigdy nie wywierał presji na Marysi, żeby rzuciła palenie. Uważa, że nie miał takiego moralnego prawa. Często miałam wrażenie, że duch Marysi unosi się nad nami. Zwłaszcza gdy ogarniało nas zmęczenie, dostawaliśmy od niej metafizyczny zastrzyk energii, choć Karolak podobno nie wierzy w życie po życiu. Jak się jednak okazało, nie do końca tak jest − wyszło to w trakcie naszych rozmów, które momentami stawały się bardzo poważne. Prawdę mówiąc, moglibyśmy je prowadzić w nieskończoność, wisiał jednak nad nami miecz wydawcy i najbardziej okrutne słowo: „terminy”. I chociaż sądziłam, że wszystko już zostało powiedziane, z naszych nocnych rozmów wyłonił się obraz nie tylko ich dwojga jako pary, ale też istota łączącego tych dwoje uczucia, wielkiej bezwarunkowej miłości, o której nigdy nie opowiadali, obawiając się pewnie tzw harlequinizmu Ale nie sądzę, że na tym koniec, bo wpadliśmy w nałóg nocnych pogaduszek i pewnie od czasu do czasu będziemy do nich wracać. Prawda, Zajączku?

Z ojcem. Około roku 1950. Z wakacji w Zakopanem. Początek lat 50.

Fot. Arch. autora

Rowerowe zabawy w rajdy motocyklowe. Krościenko n/Dunajcem, połowa lat 50.

Fot. Andrzej Dąbrowski

Podwójny portret. Lata 80.

Fot. Andrzej Tyszko

Artur Andrus

Pierwsze, co się rzucało w oczy, to że są nieprawdopodobnym małżeństwem. Marysia często powtarzała, że prawdziwej miłości nawet małżeństwo nie przeszkodzi, i tutaj dokładnie się to sprawdziło. Rzeczywiście było widać, że oni się kochają i nie ma co o tym gadać, zwłaszcza że Marysia bardzo tego nie lubiła. Jak się chciało zahaczyć o ich miłość, to ona od razu się wzdrygała. Nie lubiła rozmawiać o takich rzeczach.

Podejrzewam, że jedną z silniejszych cech tego związku było poczucie humoru. Jak do siebie dzwonili i odbierał Wojtek, Marysia zaczynała rozmowę od „Zając, zając”. Te zajączki towarzyszyły im przez całe życie, czy to w rysunkach Wojtka, czy to w jakichś maskotkach. Któregoś razu wspomnieli, że jak któreś z nich zaczynało mówić „Wojtek” albo „Marysiu”, to znaczyło, że jest coś niedobrze, bo tak normalnie mówili do siebie „zając”, albo „zajęczyca”.

Żart ciągle towarzyszył im w rozmowach. Wojtek, jak tylko wyczuł, że Marysia w rozmowie skręca na manowce i można ją w nie jeszcze bardziej wpuścić, wykorzystywał każdą okazję, żeby tylko coś jeszcze dodać, dorzucić, żeby się z nią pobawić. Jednak to nie było tak, że on ją zostawiał w tych chaszczach − potem starał się jej to tłumaczyć. Bywało, że ona przez chwilę się denerwowała, ale jak potem uświadamiała sobie, że to z miłości, z uczucia, myślę, że jej też sprawiało to przyjemność. Bo to po prostu była taka zabawa, taki ciągły flirt.

Byli ze sobą kilkadziesiąt lat. Nikt nie wie, ile dokładnie. Ona mówiła, że trzydzieści, on twierdzi, że czterdzieści. Chociaż bardziej trzymałbym się tego, co mówi on, bo ona już zupełnie takich rzeczy nie pamiętała, nie uświadamiała sobie ich. To nie było jej do niczego potrzebne. Jakie to ma znaczenie, ile są razem, skoro wiadomo, że będą razem zawsze? Ja poznałem ich już na takim etapie, kiedy to życie zupełnie inaczej wyglądało. Nie byli już młodymi ludźmi, którzy zaczynają wspólne życie. Ich życie towarzyskie już tak naprawdę nie bardzo istniało. Najlepiej się czuli ze sobą. Bardzo nie lubili wychodzić. Najfajniej, jak był telewizor włączony, Wojtek siedział przy komputerze, coś od czasu do czasu powiedział, ona sobie przy tym telewizorze kimnęła − i to była najlepsza sytuacja, pełnia szczęścia.

To była chyba taka miłość połączona z przyjaźnią, co nieczęsto się zdarza, bo czasem, jak jest miłość, to nie ma przyjaźni, a tutaj było i jedno, i drugie. Oni sobie bardzo ufali i bardzo na sobie polegali. Wiedzieli, że tylko oni mogą być dla siebie nawzajem podporą. A przy okazji mieli świadomość, że nie mają umiejętności radzenia sobie w życiu. Ona wiedziała, że on w ogóle. Natomiast on uważał, że Marysia radzi sobie lepiej. Choć co do swoich możliwości sama Marysia nie była pewna. Robiła, co się dało. Ale nie potrafiła na przykład rozmawiać o pieniądzach ani zadbać o swoje interesy. Gdyby nie to, że trafiła na parę takich osób, jak na przykład Gabrysia Niedzielska, która zaczęła jej organizować spotkania i pilnowała, żeby była umowa, honorarium itd., to podejrzewam, że jeździłaby za zwrot kosztów podróży, bo nie wypadałoby się upomnieć o zapłatę.

Marysia mówiła, że trzeba mieć przed ślubem oczy szeroko otwarte, a potem je przymykać. Ona nie starała się naprawiać Karolaka, zmieniać jego cech. Jak się z nim kłóciła, to o jakieś codzienne głupoty, a nie o to, że on nie potrafi czegoś załatwić czy że funkcjonuje w nocy. Nie było tak, że ona mu kazała się kłaść o dziewiątej, żeby wstawał rano i szedł po bułki do sklepu. Sama po nie chodziła. Nawet już w pewnym momencie była taka sytuacja, że parę osób prosiła – ja też w tym chwilę uczestniczyłem – żeby pomogły jej się nauczyć zamawiać zakupy przez Internet. To nie był dla niej kłopot, że musi pójść i coś kupić, tylko żeby potem to przytargać z tego sklepu. Ona i te dwie siaty, obładowana, i na tych szpileczkach swoich, gdzieś tam dreptała z tego najbliższego sklepu. Jak musiała kupić ileś zgrzewek wody mineralnej, to brała taksówkę, pan taksówkarz ją podwoził.

Najwięcej przebywałem z Marysią i Wojtkiem przy okazji pisania książek. Pierwszą pisałem tylko z nią, ale zauważyłem, że dobrze, gdy Wojtek jest w pobliżu i coś podpowiada. Druga książka była już z założenia pisana we trójkę, i to nawet bardziej z Wojtkiem, a Marysia dopowiadała. Spotykaliśmy się z reguły co kilka dni. I tak po trzy godziny siedzieliśmy sobie, gadaliśmy, jedliśmy coś oczywiście. Marysia zamawiała dania w hinduskiej restauracji, która była w pobliżu. Dlatego Wojtek tak się zmartwił, jak się skończyło to pisanie, bo jemu zawsze też coś skapnęło z tego jedzenia. Ona w pewnym momencie nawet zaczęła kombinować, że mi da dużo zjeść i jeszcze lody, i jeszcze kawę, to się odczepię od niej i nie będę jej zadawał pytań. Zjem i pójdę do domu.

Często mówiła, że nie ma nic do powiedzenia, i wierzyła w to. Pamiętam, jak jeździła na pierwsze spotkania autorskie, bo na początku mieliśmy je razem. Ona naprawdę była przekonana, że nikt na nie nie przyjdzie, bo kto może się interesować taką starą Czubaszek. I jak widziała, że przychodzą tłumy, że ludzie bardzo się cieszą, że mają do niej jakieś pytania, że ją lubią po prostu − to było dla niej zaskoczenie. Ja szybko zrezygnowałem ze wspólnych spotkań. Zobaczyłem, że nic tam po mnie, bo ona miała coś takiego, że ze strachu wpadała w słowotok. I parę razy było tak, że ja zdążyłem tylko powiedzieć: „Dobry wieczór”, zadać jedno pytanie i potem mogłem sobie siedzieć przez dwie godziny, bo nie byłem w stanie się przebić z czymkolwiek. I powiedziałem organizatorce, Gabrysi Niedzielskiej: „Słuchaj, niech Marysia jeździ sama. Ona sobie świetnie radzi”.

Jak była parówka, to sobie skubnęła pół, i to jej czasami na cały dzień, a czasem i na dwa dni wystarczało. Minimalnie jadła. Fakt, że ona prawie nie wydawała z siebie żadnej energii, bo nie chodziła specjalnie. Jeżeli wychodziła, to wsiadała do taksówki, jechała na miejsce, wysiadała. Zero ruchu właściwie. Moim zdaniem była zaprzeczeniem wszystkiego, co dotychczas medycyna powiedziała na temat funkcjonowania organizmu, bo jak się przez kilkadziesiąt lat pali, w tym przez wiele lat trzy paczki dziennie, jak się prawie nie je, pije się tylko kawę i red bulla… Kiedyś zapytałem: „A ile tych red bulli pijesz”, a ona mówi, że tak osiem, dziesięć dziennie. To, że ten organizm działał, było cudem. Jednak nie było widać po niej ubytku energii. Poczucie humoru duże, cały czas błysk, reakcja na to, co się wydarza.

U niej zaskakujące były te skojarzenia. Jak jeździliśmy z programem Dużo kobiet, bo aż trzy, nigdy nie ustalałem z nią, o czym będziemy rozmawiali na scenie. Oczywiście parę tematów się powtarzało, ale zawsze było coś nowego. I albo ona coś skręciła, albo ja zaczynałem od jakiegoś innego pytania, by ją do tego sprowokować. Marysia nie myślała schematami. Za każdym razem było inaczej. Potrafiła odpowiedzieć na pytanie i za chwilę sama sobie zaprzeczyć, ale robiła to w sposób tak dowcipny, że chciało się słuchać, co ona wygaduje. Parę osób w Polsce i za granicą, gdy byłem w Kanadzie, podeszło do mnie i powiedziało: „A szkoda, że pani Marysi już nie ma”. I to jest dowód na to, że są ludzie niezastąpieni − drugiej takiej nie będzie. Tego sposobu myślenia, takiego przeskoku skojarzeń już nikt nie będzie miał.

Marysia prowadziła bardzo niehigieniczny tryb życia, ale mnie parę razy zwróciła uwagę na to, że za dużo pracuję, że może troszkę bym zwolnił. Nie było w tym tonu pouczania, tylko się czuło, że jeżeli ona coś takiego mówi, to rzeczywiście z autentycznej troski, że coś takiego sobie pomyślała. My po prostu bardzo się polubiliśmy. Oczywiście to była znajomość też zawodowa, bo myśmy się poznali w radio. Większość znajomości, które Marysia miała, to były znajomości zawodowe. To nie było tak, że od razu zaczęliśmy mieć intensywny kontakt.

Poznaliśmy się, kiedy ona praktycznie nie pisała. Skończyło się pisanie dla aktorów, radio nie zamawiało, w telewizji nie było propozycji i ona chyba była w takim trudnym okresie twórczym. Nawet jak próbowała coś pisać, to było wymęczone trochę. Nie było w tym takiego błysku jak dawniej i ja rozumiem, z czego to się brało. Nie miała komfortowej sytuacji, że ma z czego żyć. Siadała do pracy ze wstrętem, że ona musi to robić dla tych paru groszy. Ale ja zauważyłem wtedy, że nawet jeżeli jest taki moment, że to pisanie jej nie idzie, to rozmowa idzie jej zawsze. I zacząłem ją zapraszać do radia, żeby z nią pogadać na antenie o jakichś głupotach. Tam był temat, słuchacze o coś pytali i z tego zawsze wychodził błysk, taka niebanalna rzecz. I wtedy też sobie pomyślałem, że ona rzeczywiście może ma za sobą najlepsze lata − te zawodowe − ale to nie znaczy, że nie może nic robić. Zaproponowano mi, żebym prowadził redakcję do HBO na stojaka, to ja od razu powiedziałem: „Dobrze, ale z Czubaszek”.

Na początku pojawiła się w HBO jako autorka tekstów, ale te teksty jednak troszkę były już z innej epoki. Przede wszystkim ona głównie pisała do radia, dla aktora na estradę pisze się inaczej. Ale gdy zaprosiłem ją do redakcji, to od razu było widać, że ma wpływ. Mnóstwo autorów zaczęło się jej przypatrywać. „A tam jest Czubaszek, to chętnie, chociażby żeby ją poznać”, mówili. Ona miała naprawdę bystre oko do tych tekstów. Jak siadała, żeby przeczytać czyjś tekst, to potem mówiła: „A tu coś słabo”, „A tu marnie”, i podpowiadała. Przede wszystkim Marysia tworzyła towarzyski klimat. To jest coś, na co się często nie zwraca uwagi, zwłaszcza teraz, bo teraz jest producent, wszystko jest wyliczone. Ale jak się wie, że się przyjdzie na spotkanie redakcyjne i tam będzie „ta Czubaszek”, która tu coś powie, tam coś powie, to jest od razu inna robota. Zauważyłem, że przez wiele lat Marysię zapraszano do jury różnych festiwali, przeglądów. Ona się nie wyżywała w ocenianiu ludzi. To nie było tak, że potem siedziała z notatnikiem i mówiła: „A tu to zrobiliście taki błąd warsztatowy, a tam nie”. Sam fakt, że ona tam była, że mówiła tym młodym ludziom „A to świetne”, „Bardzo mnie rozbawiliście”, „Idźcie w tę stronę”, to od razu tworzyło fajny klimat. Ona ten klimat tworzyła. Marysia była towarzyskim zjawiskiem. W tym nie było żadnego udawania. To nie było tak, że wchodziła i musiała być w centrum spotkania. Od razu było widać, że jest gwiazdą, w naturalny sposób, że ludzie się do niej przysiadają i chcą sobie z nią pogadać, zapalić papierosa. Nawet jak ktoś tylko raz w roku palił papierosa, to zostawiał go sobie na tę okazję − żeby zapalić z Czubaszek.

O Karolaku nie mówiła w sytuacjach publicznych w ogóle, a prywatnie to też nie było na zasadzie, „a Wojtuś to, a Wojtuś tamto”. Czasami opowiadała, że coś ją denerwowało, a że Wojtek to właśnie śpi w dzień, że nie może nic załatwić przez to i potem jest zdenerwowany, że urząd skarbowy nie jest w nocy czynny czy coś takiego. Ale nie żaliła się. Ona bardzo mu ufała we wszystkim. Jak on mówił, że to czy tamto jest ważne, to ona w to wierzyła. Pamiętam ich telefony. Jak ona lub on gdzieś wyjeżdżali, to było wiadomo, że późnym wieczorem czy nocą zadzwonią do siebie. Niekiedy te rozmowy odbywały się w mojej obecności, bo byliśmy w drodze na przykład o trzeciej w nocy. Jak Marysia odbierała telefon od Wojtka, to zaczynała od „Cip, cip”. Pamiętam, że ona nie rozpoznawała numerów, bo nie miała ich wpisanych do komórki, i mnie też się zdarzyło parę razy do niej zadzwonić i usłyszeć to „cip, cip”. Odpowiadałem: „Cip, cip”, bo co miałem odpowiedzieć? Widocznie zające tak się witają. Było w tym dużo czułości, ale nie takiej na pokaz. Między nimi nic nie było na pokaz. Nie było czegoś takiego, że ona przyjdzie i pogłaszcze Wojtka po głowie, i pocałuje go w czółko, żeby mu pokazać, jak ona bardzo go kocha. Miała opory przed fizycznym kontaktem. Nie rzucała się do przytulania i widać było, że jak ktoś obcy podchodził i od razu leciał do całowania na powitanie, to ona się usztywniała, ale zachowywała się grzecznie. Widocznie ktoś ma taką potrzebę.

Po śmierci Marysi bałem się o Wojtka, ale prawdę mówiąc, miałem też takie przekonanie, że on będzie sobie radził dla niej. Bo ona dawała radę, kiedy mogła, a jak nie mogła już dać rady, to odeszła. Ja wiem, że jest mu bardzo trudno. Przede wszystkim z powodu emocjonalnego, bo ten dom, w którym było ich dwoje, co czasami nie jest dużo, to tutaj było pełno. Tam już nie był potrzebny nikt więcej. No, pies ewentualnie wprowadzał jakieś dodatkowe zamieszanie. A teraz wiem, że to jest pusty dom. I z jednej strony najlepsza jest sytuacja, kiedy on musi jechać, pracować, choć tego nienawidzi. Ale z drugiej strony wiem, że to go trzyma i to, że koledzy cały czas biorą go do grania. Nie z litości − on jest wciąż w świetnej formie − tylko sobie uświadomili, że jeszcze bardziej go trzeba z tego domu wyrywać.

Ona nie widziała, czy on będzie potrafił sobie poradzić z codziennością po jej śmierci, jednak te sprawy bytowe, choć oczywiście ważne, są na drugim miejscu. Przede wszystkim emocje i ten brak, bo już nie ma tego dowcipu, nie ma z kim pogadać, nie ma kogo w krzaki wpuścić jakimś żartem − to na pewno jest ciężkie dla Wojtka. To dla niego największa strata. A my uświadamiamy sobie, że wraz z Marysią znika ważna część życia towarzyskiego. Jak się miało świadomość, że za tydzień się spotka z Marysią, to było na co czekać. Czekało się nawet na samą podróż, podczas której mówiła, że znów jej się coś przydarzyło, wsiadła nie do tego pociągu, do którego miała wsiąść, jakiś „kosmos” się wydarzył. Teraz wiadomo, że tych opowieści już nie będzie.

Ludzie ją lubili, ale ona uważała, że jest stara, brzydka, nieciekawa, że wszystko, co napisała, nie ma żadnego znaczenia. Że ma znaczenie to, co napisał np. Przybora, a nie ona. Uważała, że ją stworzyli aktorzy − że dzięki Kwiatkowskiej i Dobrowolskiemu, Pokorze w ogóle zaistniała. My doskonale wiemy, że tak nie jest, ale ona cały czas tak o sobie myślała. Chociaż tak naprawdę niespecjalnie się interesowała sobą. Starała się, jeżeli chodzi o ubiór, o to, jak wygląda. Dbała o siebie o tyle, że wiedziała, że idzie do ludzi i że musi jakoś przed tymi ludźmi się prezentować. Natomiast tak naprawdę nie zwracała uwagi na to, gdzie śpi, co je, czy ma coś do picia. Nie zamartwiała się sobą w sensie „Oj, czy ja jestem coś warta, czy nie jestem”. Maria Czubaszek to nie był dla niej temat do rozważań. Ona po prostu była, jaka była, wiedziała, że ani się nie zmieni, ani młodsza nie będzie, ani inna nie będzie. W ogóle nie miała w sobie narcyzmu.

Z tym, jaki ona miała stosunek do swojej twórczości, to mieliśmy najlepszy przykład w naszej drugiej książce. Znalazłem w piwnicy walizkę, w której były jej teksty, i zacząłem wybierać. Ona oczywiście tego nie przeczytała, nie przejrzała. Nudziło ją to. Okazało się − oczywiście już po wydaniu książki − że opublikowaliśmy tekst Przybory jako tekst Marii Czubaszek. I jak się o tym dowiedziałem, zadzwoniłem do niej i mówię: „Przez to, że tego nie przeczytałaś, zamieściliśmy jeden tekst Przybory”. A ona na to: „To przynajmniej jeden dobry jest w tej książce. Myślisz, że jak ja bym przeczytała jakiś swój tekst, tobym wiedziała, że jest mój albo nie jest mój. A skąd miałabym wiedzieć?”. Taka była z nią rozmowa.

Najbardziej ją w naszym pisaniu wkurzało, że musi wspominać dzieciństwo. Młodość, po cholerę to wspominać? Jest jak jest, nie ma sensu do tamtego wracać. Uważała, że życie po trzydziestce nie ma już sensu. To oczywiście przerysowane, ale ona rzeczywiście miała takie podejście, że życie ma sens, kiedy nie jest dla człowieka udręką. Że jak człowiek może żyć wygodnie, miło, dobrze, to w porządku, ale potem, jak się zaczyna pasmo kłopotów, to już nie ma sensu. Mówiła wprost, że człowiek powinien mieć prawo do decydowania, kiedy umrze. Powtarzała, że ona żyje za długo, że powinna żyć do tego momentu, kiedy wszystko było fajne, kiedy byli koledzy − Jonasz, Adam, Jacek − wszystko się toczyło, życie było piękne. Nie miała w sobie takiego poczucia, że człowiek z założenia powinien w życiu cierpieć. Nie przypuszczam też, żeby myślała, że cierpienie uszlachetnia. Nie uważała, że to jest naturalny składnik ludzkiego życia.

Ale to nie było tak, że nic jej nie cieszyło. Cieszyło ją to, co jest. Nie rozpamiętywała tego, co było, nie zastanawiała się nad tym, co będzie. Jak się zdarzało, że jest coś fajnego, że się z kimś fajnym spotkała, że jest w jakimś ciekawym miejscu, z interesującymi ludźmi, a jeszcze pies jakiś przyszedł, to była dla niej pełnia szczęścia na dziś i tak to traktowała. Mówiła, że gdyby wygrała w toto-lotka, toby jakieś schronisko dla psów stworzyła. I kupiłaby Karolakowi lepszy samochód, żeby mu sprawić przyjemność. Twierdziła jeszcze, że jakby miała pieniądze, to parę rzeczy by w sobie poprawiła − jakieś zmarszczki usunęła, ale nie dla siebie, tylko żeby ludzi w telewizji nie straszyć. To były jej marzenia, większych specjalnie nie miała.

Nie było w niej zgorzknienia. Starość to był dla niej powód do żartów, a nie do rozpamiętywania, smutku czy jakiejś histerii. Nie przepadała za nią, choć jednocześnie ciągle o niej mówiła, bo uznała, że jedynym sposobem na oswojenie tej starości jest jej wyśmianie. Bawiło ją, jak dzieci w szkole myślały, że to przyjechała Maria Konopnicka. Takie rzeczy opowiadała.

W szpitalu powiedziała: „Wiesz, ja bym już wolała, żeby to się skończyło”. Pewnie miała taką myśl, że jeśli resztę życia ma spędzić, jeżdżąc od szpitala do szpitala i próbując się trochę podratować, to wolałaby, żeby to się skończyło już wtedy. Tam nawet nie można palić. Chociaż i tak jarała, dopóki się dało, to gdzieś wychodziła. Na pewno nie było tak, że ona sobie postanowiła, że to już koniec. Po prostu coś się zdarzyło, organizm nie wytrzymał już takiego trybu życia. A jak organizm nie wytrzymał, to ona tylko stwierdziła: „No jak tak, to tak”.

Za pierwszym razem, kiedy trafiła do szpitala, rozmawialiśmy o tym, że może jak ją podreperują, to zacznie trochę inaczej żyć, ale przecież wiadomo było, że nie przestanie palić. Z tym jedzeniem to też nie byłoby tak, że nagle zaczęłaby jeść warzywa, bo to zdrowe. Podejrzewam, że gdyby to była nagła zmiana, że się udało po tym pierwszym pobycie w szpitalu i że ona wraca mniej więcej do takiej formy, w jakiej była wcześniej, to może troszeczkę by z czymś przyhamowała. Może rzeczywiście jadłaby więcej, ale nie przypuszczam, by zaszła jakaś diametralna zmiana. Ten pierwszy pobyt to był zawał, jak się później okazało. Gdy stwierdziła, że to już idzie w tę stronę, że nie zanosi się na to, żeby nagle się polepszyło, to trzeba się z tym pogodzić. Sama mówiła wielokrotnie, że ona tak się kurczowo tego życia nie trzyma.

PRAWIE POCZĄTEK – DO BIEGU GOTOWI, START

Nie jesteś pisarzem, ale gdybyś pisał powieść o Marysi, od czego byś zaczął?

Chyba od zaprojektowania okładki, bo to by było dla mnie dużo prostsze, niż pisanie. Robiłem tak, mając jakieś osiem, dziewięć lat. Najpierw rysowałem ilustracje, a potem dopisywałem do nich tekst.

Zacząłbyś od zdania: „Siedziała sobie Zajączka pod la- sem?”.

Na pewno skorzystałbym z takiego początku, gdybyś mi to podrzuciła. To bardzo ładne, ale obawiam się, że sam bym na to nie wpadł. Słusznie zastrzegłaś, że nie jestem pisarzem, choć może nawet wolałbym być nim niż muzykiem.

A nie malarzem?

Malarzem to już w ogóle bym nie chciał być, bo nie jestem kolorystą. Raczej rysownikiem interesującym się architekturą. Może jednak wolałbym być pisarzem, tylko że do tego trzeba mieć sprawniejszy mózg.

Nie przesadzaj, teraz są takie techniki, że można go laserem poprawić. Andrus ostrzegał mnie pod tobą, że jesteś trudny przy autoryzacji.

Myślałem, że mu w ten sposób pomagam. „Oj naiwny, naiwny, naiwny jak dziecko we mgle…”.

Odpowiedziałam mu, że to się odbywa z korzyścią dla teks- tu, bo przez kilka autoryzacji już przeszliśmy i było dobrze, mimo że nie jesteś pisarzem.

A może dlatego, że nim nie jestem, często się mieszam w takie drobiazgi, jak język pisany żywcem z internatu dla dobrze wychowanych panienek.

Azaliż? Marysia też tego nie lubiła.

Właśnie, podobnie jak ja. Chociaż… Azaliż kojarzy mi się również z Gałczyńskim i Zieloną Gęsią: „azaliż, azaliż, podły psie, ach, przyzwyczaisz, przyzwyczaisz, ty przyzwyczaisz się”. Kiedy Judyta ścięła głowę Holofernesowi i on się zastanawiał, jak teraz będzie żył bez głowy, chór mu zaśpiewał: „azaliż, azaliż”…

Ty też żyłeś ze ściętą głową.

Ja?

Marysia ci ją ścięła, gdy cię w sobie rozkochała.

Ale to najwspanialsza rzecz, jaka może się człowiekowi przytrafić. To największe szczęście, jakie może człowieka spo­tkać. Mało komu się zdarza tak związać z drugą osobą, jak ja z Marysią. I dlatego uważam, że powinienem ludzi traktować z większym miłosierdziem, bo mało kto zaznał tego, co ja. Moi koledzy nie bardzo wierzyli, gdy im to mówiłem, ale po jakimś czasie przekonali się, że jestem szczery. To nie tak, żebym chodził i krzyczał na prawo i lewo bez związku z sytuacją, kontekstem. Po prostu powtarzałem, że dla mnie sprawy zawodowe mają znaczenie drugorzędne, że najważniejsze dla mnie jest to, co dzieje się u nas w domu, nasze życie prywatne. Z Marysią spełniły się moje wszystkie marzenia związane z tym, że się jest chłopczykiem, a ona dziewczynką.

Do różnicy płci jeszcze dojdziemy, nie będziemy zaczynać od tematu tak pobocznego, jak seks. Powiedz mi, skąd się wzięły Zające?

Nie wiadomo, to ginie w pomroce dziejów. Nie lubię pytań w rodzaju, co pan robił 28 kwietnia 1974 roku. Uszczegóławianie czegoś jest dla mnie szalenie trudne, a nawet niemożliwe, bo ja po prostu niczego nie pamiętam.

W książce z Arturem Andrusem jest tekst Marysi o zającu.

Pisała go długo po tym, jak w ogóle się dowiedziała, że zające istnieją. Bo wcześniej żyła nieświadoma ich obecności, tego, że są.

A kiedy sobie to uświadomiła?

Ja jej to uświadomiłem, bo wtedy już wiedziałem, że jestem zającem bez dwóch zdań i ta zajęczość we mnie narastała. A właściwie świadomość zajęczości. A sam zając? Pamiętam, że gdy miałem dwadzieścia czy dwadzieścia jeden lat, wieczorem jechaliśmy samochodem i wyskoczył nam przed maską zając. Niestety, zabiliśmy go i wszyscy się nad nim popłakaliśmy, łącznie z moją narzeczoną, która potem została moją pierwszą żoną. Ta śmierć zająca wywarła na mnie straszliwe wrażenie − zawsze bardzo lubiłem zwierzątka.

Podpisujemy z Marysią „Boks na Ptaku”. Benefis w radiowej Trójce.

Fot. Prószyński Media

Z Arturem Andrusem na targach książki.

Fot. Prószyński Media

Z Mieczysławem Prószyńskim na targach książki.

Fot. Prószyński Media

Ewa Bem

Wojtka znam dłużej niż Marysię. Bywał u mojej mamy, w domu przy placu Konstytucji. To wtedy śmiertelnie się w nim zakochałam, czego zresztą nigdy nie ukrywałam, a nawet się z tym obnosiłam i obnoszę do dzisiaj. Miałam piętnaście lat. Później nieraz żartowałyśmy sobie z Marysią na ten temat. Znałam nawet pierwszą żonę Wojtka, panią Bożenkę. W pokoiku, który zajmowali, gdy zatrzymywali się u nas, ustawiała w rządku kilkanaście par szpilek. Marysia też zawsze miała przepiękne szpilki. Kiedyś powiedziała: „Już tyle razy prosiłam tego Zająca: »Przywieź ty mi jakiś sweter albo sukienkę«, a on nic, tylko te szpilki zwoził”. Marysię poznałam, gdy Wojtek już na dobre zakotwiczył w Polsce. Do pierwszego spotkania z nią doszło w klubie jazzowym na Starówce. Zostałam jej przedstawiona jako partnerka Wojtka Karolaka, jego aktualna wielka miłość. Kiedy to usłyszałam, dostałam szału, bo już wtedy nie byłam w nim tak silnie zakochana. W końcu czas robi swoje. W tamtym klubie zobaczyłam elegancką blondynkę z długimi włosami, z otaczającą ją charakterystyczną aurą − kobietę, która wie, czego chce. Oczywiście trzymała nieodłącznego papierosa. Marysia i Wojtek byli sobą urzeczeni. To było widać gołym okiem. Spotykaliśmy się wtedy dość często, bo dużo razem pracowaliśmy. Wojtek właśnie napisał dla mnie pierwszą solową piosenkę Miłość jest jak niedziela do tekstu Marysi Czubaszek. Jej działalność literacką i kabaretową znałam już wcześniej, byłam jej wielką entuzjastką, czytałam ją w „Szpilkach”, słuchałam w Trójce, ale gdy miała napisać tekst do mojej piosenki, trochę się zjeżyłam, bo wiadomo, że jak narzeczona, to będzie pisała już wszystkie teksty do muzyki Karolaka. Ta pierwsza piosenka jednak tak mi się spodobała, że od razu zakochałam się również w Marysi i w jej stylu pisania, bardzo specyficznym, pełnym wdzięku i kobiecości, takiej zawoalowanej, nie wprost, i w tym przymrużeniu oka. O czymkolwiek by pisała, o małżeństwie czy flircie, między wierszami było dużo głębszych przemyśleń i znajomości życia: „To miał tylko krótki być flirt, na tygodni parę lub chwil”. Spotykaliśmy się wtedy często i przyjaźniliśmy się w wysokim natężeniu. Poznałam nawet jej mamę i siostrę. Marysia chyba miała do mnie zaufanie, bo wspominała nawet o zgrzytach między nią a siostrą Ewą.

Gdy myślałam o Karolakach, to zawsze w podtekście było wielkie uczucie i niecodzienna codzienność. Na przykład ich ukochane filmy rysunkowe, które oglądali namiętnie w telewizji, rosyjskie Nu pagadi. Szlag mnie trafiał, że można coś takiego oglądać, ale tam był zając i wilk, więc byłam w stanie ich zrozumieć. Prowadziłyśmy z Marysią długie rozmowy przez telefon, zresztą z Wojtkiem też, ale o innych porach. Rozmowy z nimi nigdy nie były nudne. Po prostu skakało się z tematu na temat, a Marysia miała taki uroczy zwyczaj, że jak coś powiedziała, to śmiała się z tego i śmiała aż do ataku kaszlu palacza. Oprócz piosenek połączyły nas psy, bo ja też jestem ogromną psiarą. Jeździłyśmy z Marysią na psi cmentarz w Koniku Małym. Wiedziałam, że nie lubi dzieci, ale moim zdaniem po macierzyńsku kochała te swoje psy, spłacając w ten sposób dług za bezdzietność. Karolaka też trochę tak właśnie kochała. Wojtek i Marysia byli taką tajemniczą parą, wszyscy wokół wiedzieli, że mają zegary biologiczne nastawione w odwrotnym kierunku i że spotykają się na karteczkach przypinanych do lodówki, pisząc do siebie wzajemnie liściki. Jeżeli ktoś zadawał sobie pytanie, jak takie małżeństwo może funkcjonować, to powiem, że funkcjonowali znakomicie. Chociaż na pewno przeszli razem dużo ciężkich chwil związanych z alkoholem. Zawsze jednak wychodzili z tego z honorem. Oboje byli bardzo honorowi i pełni szacunku dla ludzi. Marysia na przykład nigdy się nie spóźniała, chociaż była klasycznym nietoperzem. Miała prawo rano być zmęczona, ale zawsze docierała na czas. Zdumiewało mnie, jak ona sobie świetnie swój plan dnia organizuje i ze wszystkim nadąża. Długo przecież opiekowała się mamą, doglądała jej. Trzymała w ręku bardzo dużo wątków − tu pisała, tu mówiła w telewizji śniadaniowej, tam biegła po zakupy. Rzadko coś gotowała, kiedyś jednak nakryłam ją na gotowaniu… rzodkiewek. Ostatnio nie spotykałyśmy się już tak często. Trudno było ją złapać telefonicznie, Wojtka zresztą też. Ale zawsze byli dla mnie taką niewzruszoną skałą – zające trzymające się za łapki. Kiedy pracowali nad piosenkami − nagrałam ich chyba około dziesięciu − to od razu dostawałam gotowy utwór. Marysia świetnie sobie radziła z podkładaniem tekstu pod niekiedy karkołomne frazy rytmiczne Wojtka. Utwory Karolaka są bardzo trudne, trzeba naprawdę być muzykalnym, żeby wszystko do siebie pasowało. Ale kiedy dostawałam gotowy produkt, ani razu się nie zdarzyło, żeby potrzebował choć najmniejszej poprawki. Wojtek stawiał sobie bardzo wysoko poprzeczkę w sprawach zawodowych, natomiast na pewno siłą ich domu była Marysia − biegająca na tych swoich szpileczkach i zgrabnych nóżkach, wszystko załatwiała i nad wszystkim ­panowała. Była dla niego kobietą nie do zastąpienia.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

ZAMIAST WSTĘPU, CZYLI JAK DO TEGO DOSZŁO

Artur Andrus

PRAWIE POCZĄTEK – DO BIEGU GOTOWI, START

Ewa Bem

JESZCZE NIE POCZĄTEK

Krzysztof Daukszewicz

Wiola Ozminkowski-Daukszewicz

MIŁE DOBREGO POCZĄTKI

Andrzej Dąbrowski

ACH, CO TO BYŁ ZA ŚLUB!

Barbara Wrzesińska

PIĆ ALBO NIE PIĆ − OTO JEST PYTANIE

Hanna Śleszyńska

ŻYCIE TOWARZYSKIE

Jerzy Iwaszkiewicz

DUŻY CHŁOPIEC I PRAWIE DOROSŁA DZIEWCZYNKA

Jacek Fedorowicz

KTO SIĘ LUBI, TEN SIĘ CZUBI

Jan Osiecki

JEŻELI KOCHAĆ, TO INDYWIDUALNIE

Jan Pietrzak

CODZIENNOŚĆ

Ilona Leśnodorska

BEZ PSA TO NIE ŻYCIE

Ryszard Marek Groński

NIENACHALNA Z URODY

Michał Urbaniak

Dorota Palmowska – dziennikarka, żona Michała Urbaniaka

SZARLOTKA W PŁYNIE, CZYLI JADŁOSPIS

Monika Fillerowa

A TY WIESZ, ŻE JA CIĘ KOCHAM?

Grzegorz Markowski

STRACH PRZED CZARNĄ DAMĄ

Wojciech Zimiński

I TAKA CISZA WOKOŁO

Edward Lutczyn