Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jutro będzie koniec świata - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 czerwca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Jutro będzie koniec świata - ebook

Paweł jest młodym emigrantem z Polski, który w londyńskim tyglu szuka ucieczki przed zostawionymi w kraju problemami. Henry jest osiemdziesięcioletnim angielskim dżentelmenem, którego dni odmierza perfekcyjna rutyna, ale także fobie i natręctwa. Gdy ich ścieżki się przetną, żaden z mężczyzn nie spodziewa się, jak bardzo to spotkanie wpłynie na ich dalsze losy.

Momentami gorzka, momentami zabawna opowieść z życia londyńskiej emigracji, nieodparcie przywodząca na myśl znakomity film „Nietykalni”.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8008-337-0
Rozmiar pliku: 1 008 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1.

W dniu, w którym londyńskie media obiegła informacja, że mieszkanka Dorset znalazła w swoim ogródku najprawdziwszego kangura, spokojne i poukładane życie Henry’ego White’a legło w gruzach.

Z początku nic nie zapowiadało katastrofy. Henry rozpoczął dzień jak zwykle, czyli od uważnego wysłuchania morskiej prognozy pogody w radiu BBC4, z której wynikało, że sytuacja u wybrzeży Wysp Brytyjskich będzie stabilna. Zapowiadano dobrą widoczność i umiarkowane opady. To tylko do jego własnego domu zbliżała się gwałtowna burza z piorunami, przed którą oczywiście żaden prezenter radiowy go nie ostrzegł. Tego dnia odeszła Rachel. Odeszła na dobre i już nie zamierzała wrócić.

Poprzedniego dnia w Londynie odnotowano trzy nowe przypadki świńskiej grypy, w kawiarni na wschodzie miasta został postrzelony młody mężczyzna, gang motocyklistów obrabował sklep jubilerski przy Sloan Square, a pewna dziewczyna z dobrego domu na przedmieściach zapiła się na śmierć. Na dodatek podczas porannej lektury wiadomości z każdego okienka w komputerze Henry’ego wyskakiwała przeklęta mieszkanka Dorset i jej kangur. Wywiad z tą roztrzęsioną kobietą tak mocno przykuł uwagę mężczyzny, że oderwał się od ekranu dopiero kwadrans po dziewiątej.

Kiedy uświadomił sobie, która jest godzina, ogromnie się zdziwił. Sprawdził czas na kilku zegarach, ale wszystkie były zgodne. Kwadrans po dziewiątej, a mimo to oprócz głośnego tykania zegara w hallu, do którego był tak przyzwyczajony, że nie zwracał na nie specjalnej uwagi, w domu nie rozlegał się absolutnie żaden dźwięk. A powinno być słychać krzątaninę Rachel. Henry podniósł słuchawkę telefonu, aby upewnić się, czy to nie jakaś awaria, ale aparat działał bez zarzutu. Mężczyzna skrzywił się z niesmakiem na myśl o nieodpowiedzialności gospodyni, która przecież powinna była go uprzedzić, że się spóźni. W jego życiu dawno nie wydarzyło się nic równie nieprzewidywalnego. Nie miał najmniejszego pojęcia, jak poradzić sobie z niepewnością, która narastała w nim z każdą kolejną minutą nieobecności Rachel. Był wtorek. W dni powszednie kobieta przychodziła pomiędzy ósmą trzydzieści a dziewiątą i ani minuty później.

Henry nie tolerował jakichkolwiek zmian w rozkładzie dnia. Od dziesięciu lat, kiedy to nie postawił nogi poza granicami swojej posesji, jego życie toczyło się bez większych niespodzianek i bardzo sobie chwalił ten stan rzeczy. Wystarczająco często zmieniała się pogoda na morzu, a gazety informowały o tak wielu dramatach do przyswojenia, że nie trzeba było szukać dodatkowych wrażeń na własnym podwórku. Dni Henry’ego mijały według sprawdzonego schematu. Kładł się późno, wstawał wcześnie. Dwadzieścia minut po piątej wysłuchiwał porannej prognozy pogody w radiu BBC4, wracał do łóżka i mimo że prawie nigdy nie udawało mu się jeszcze raz zasnąć, wstawał ponownie punkt siódma. Szedł do łazienki i z szafki nad zlewem wyciągał brzytwę, żeby się ogolić. Robił to dokładnie i powoli, a potem z takim samym pietyzmem prasował koszulę, po czym zabierał się za przeglądanie wiadomości. Czytał gazety, które Rachel dostarczyła mu poprzedniego dnia, i włączał komputer, którym mimo podeszłego wieku posługiwał się wcale nieźle. Kiedy przychodziła Rachel, był gotowy, by rozpocząć pracę.

Pracował w gabinecie lub w pracowni na piętrze. W wysłużonym, oprawionym w czarną skórę notesie tworzył wykresy na podstawie danych z prognozy pogody dla żeglarzy, które poddawał dogłębnej analizie, opierając się na wypracowanym przez siebie zestawie kryteriów. Przez resztę czasu składał modele statków, które ustawiał na półkach w pracowni. Lubił swój tryb życia. Aż do dzisiaj.

Kilkakrotnie przemierzył hall starego domu tam i z powrotem, pomiędzy kuchnią a gabinetem, po czym wziął się za przygotowywanie śniadania. W zasadzie nie był głodny, ale musiał się czymś zająć. Wpuścił więc do domu zaprzyjaźnionego kota przybłędę, który miauczał na zewnątrz, ignorując przeznaczoną specjalnie dla niego klapkę w kuchennych drzwiach, a potem przygotował sobie tost z masłem i gorzkawą marmoladą z pomarańczy. Zaparzył herbatę, do której dodał kilka kropel mleka, a następnie usiadł w gabinecie w ciemnozielonym fotelu uszaku, naprzeciwko okna wychodzącego na ulicę. Tacę z jedzeniem postawił na lakierowanym karcianym stoliku. Bez przekonania przeżuwał jedzenie, patrzył na suche liście niesione wiatrem po spokojnej ulicy i czekał.

Szczęk metalowej klapki na listy w drzwiach wejściowych na jedną krótką chwilę obudził w nim nadzieję, że przyszła Rachel, ale okazało się, że to był listonosz. Z braku lepszego zajęcia Henry doczłapał do drzwi i z bólem w stawach schylił się, aby podnieść pocztę z wycieraczki. W głowie przygotowywał długą przemowę, którą zamierzał uraczyć gospodynię na powitanie, gdy tylko się zjawi. Nie potrafił zrozumieć, jak można traktować pracę tak niepoważnie. W końcu miała na utrzymaniu dorosłego syna i pomagała córce w Australii, myślał, a jego niepokój cały czas narastał. Na dodatek, kiedy przejrzał pocztę i pośród gazet, rachunków i ulotek reklamowych znalazł śnieżnobiałą kopertę zaadresowaną okrągłym pismem, którym Rachel podpisywała też słoiki w spiżarni, zorientował się, że stało się coś naprawdę dziwnego. Wszystko wskazywało na to, że padł ofiarą starannie zaplanowanego spisku.

Pełen najgorszych przeczuć przeszedł do gabinetu, gdzie w szufladzie ciężkiego drewnianego biurka trzymał nożyk do papieru. Wprawnym ruchem rozciął kopertę i odczytał zawartość białej kartki, którą znalazł w środku, ale pomimo że wiadomość była krótka, jasna i przejrzysta, i tak jej nie zrozumiał. Musiał przeczytać ją kilka razy, powoli i dokładnie, i nadal nie mógł w to uwierzyć. Odeszła bez żadnego ostrzeżenia. Jak mogła? Nigdy by nie podejrzewał, że jest zdolna do takiego okrucieństwa.

Napisała, że jedzie pomóc córce w Australii, ale równie dobrze mogłaby napisać, że bierze udział w misji na Marsa, gdyż w obecnych okolicznościach żadne inne jej plany już bardziej by go nie zdziwiły. Przeczytał list po raz kolejny, pokiwał głową, a potem starannie złożył go na pół, na ćwierć i dalej, aż w ręku został mu tylko malutki kwadracik papieru, którego już nijak nie dało się złożyć. Aby dłużej na niego nie patrzeć ani nie denerwować się niepotrzebnie, schował go do kieszeni spodni. Było jednak za późno. Henry poczuł to charakterystyczne pulsowanie w skroniach, a jego tętno przyspieszyło. Zbliżał się atak. Jak mogła mu to zrobić? Pytanie huczało mu w głowie jak temat piosenki, która prześladuje człowieka, tak że nuci ją w myślach na okrągło i nie może się od niej uwolnić. Dlaczego zakończyła wszystko listem jak ostatni tchórz? Dlaczego uciekła niczym szczur z tonącego statku? I znowu to pytanie, jak mogła, jak mogła, jak mogła?!

Wiedziony nagłym impulsem przemaszerował energicznym krokiem do kuchni i kopnął drzwi do jej niepodzielnego królestwa, spiżarni. Przez chwilę patrzył na zgromadzone tam zapasy — trzeba było przyznać, że nie zamierzała zostawić go bez jedzenia. Zaplanowała to z zimną krwią. Zdradziła go, mimo że był takim dobrym pracodawcą, myślał, sięgając po słoik z marmoladą malinową przygotowaną według przepisu babci Rachel. Chwaliła się, że nikt już nie robi takich w domu, tylko ona, tylko jego gospodyni. Głupia stara krowa!

— Tchórzliwa kurwa! — krzyknął i z całej siły cisnął słoikiem o podłogę. Momentalnie poczuł ulgę, sięgnął więc po kolejny, po czym metodycznie zaczął niszczyć wszystko, co po sobie zostawiła. Uporał się z przetworami, ale nadal nie mógł się uspokoić. Wyszedł z kuchni i we wściekłej furii zaczął ciskać tym, co tylko nawinęło mu się pod rękę. Kompletnie stracił nad sobą kontrolę. Pozrzucał książki z półek, stłukł połowę kolekcji porcelanowych figurek należących do świętej pamięci matki, opróżnił szafy w hallu z dawno nienoszonych jesionek, futer, płaszczy i marynarek, wreszcie chwycił nożyk do papieru i porozdzierał nim haftowane poduszki na sofie. Na koniec przytargał krzesło z gabinetu i tak mocno cisnął nim w stojący zegar, że aż zbiła się szklana szyba mająca chronić precyzyjny i delikatny mechanizm.

— Kurwa, kurwa, kurwa! — powtarzał przy tym jak w transie. Wreszcie musiał przerwać, aby złapać oddech. Gdy odzyskał siły, wrócił do kuchni i zaczął wyrzucać z szaf talerze, serwisy do kawy, szkło i kryształy. W pomieszczeniu gospodarczym zmiótł z półek szmaty i środki czystości z takim impetem, że podłoga zaczęła spływać mieszaniną spienionych detergentów wylewających się z uszkodzonych butelek.

Henry stracił kontrolę nad sobą i rachubę czasu. Dopiero w pracowni modelarskiej, kiedy zorientował się, że trzyma w ręku swojego ukochanego „Agamemnona”, odzyskał jasność umysłu. Wziął głęboki wdech, a potem następny i jeszcze jeden, po czym odłożył model na swoje miejsce. Usiadł w fotelu i zamknął oczy, żeby policzyć do dziesięciu i ustabilizować oddech. Zgodnie z dawnymi zaleceniami doktora Gordona kilkukrotnie policzył do dziesięciu i z powrotem. Bolało go ramię, które nadwerężył, rzucając krzesłem, i chociaż nie minęło jeszcze południe, czuł się już potwornie zmęczony. Nienawidził swoich ataków. Utrata kontroli była jego najgorszym koszmarem.

Od wczesnego dzieciństwa książki ustawiał na półce w równych rzędach, ubrania składał w kostkę, a kwity, koperty i pieczątki do zabawy w urząd pocztowy wkładał do odpowiednich przegródek w drewnianej skrzynce przygotowanej specjalnie do tego celu. Kiedy zdał sobie sprawę, do jakiego stanu doprowadził przed chwilą swoje jedyne schronienie przed światem, momentalnie dopadło go przygnębienie. Przeszedł do zdemolowanej kuchni, gdzie usiadł na krześle, przygarbił się i spuścił głowę. Zegar tykał pomimo zadanego mu ciosu, a on siedział w poczuciu bezradności i patrzył w podłogę, jakby czekał, aż Rachel wróci, posprząta i spojrzy na niego ze zniecierpliwieniem na twarzy, by za chwilę przynieść mu odradzaną przez lekarzy szklaneczkę whiskey, a potem spocząć obok z urażoną miną. Tkwił tak nieruchomo, aż zegar wybił wpół do trzeciej, po czym jego mechanizm zatrzymał się, co sprawiło, że cisza po burzy wydawała się jeszcze bardziej przerażająca. Henry miał cichą nadzieję, że jego serce stanie wraz z zegarem, ale tak się nie stało. Był zdrowy jak ryba. Miał osiemdziesiąt cztery lata, a lekarze, których Rachel umawiała czasami, by przyszli z wizytą domową, zawsze puszczali do niego oko, strasząc, że dożyje setki.

Musiał się ruszyć, coś ze sobą zrobić. Podszedł do kuchennych drzwi, które wychodziły na dziko porośnięty, zaniedbany ogród, i otworzył je na oścież. Za oknem siąpił delikatny, orzeźwiający deszczyk. Henry odetchnął głęboko świeżym, wilgotnym powietrzem, od czego zakręciło mu się w głowie. Przed oczami stanął mu obraz starych drzew z pobliskiego parku Hampstead Heath, ich grubych pni i rozłożystych koron — który podobnie jak widok morza ciągnącego się po horyzont — zawsze go uspokajał. Jako dziecko mógł godzinami stać na szczycie klifu w ogrodzie botanicznym na wyspie Wight i po prostu patrzeć przed siebie. Wydawało mu się wtedy, że cały świat należy tylko do niego.

Podczas gdy tak tkwił przez chwilę przy wyjściu do zarośniętego ogrodu, czuł jednocześnie zapach wiatru i słonej wody, słyszał szum fal, widział wieczorną grę świateł na horyzoncie. Jego wspomnienia były tak dokładne, że przez moment pomyślał nawet, że umiera, i poczuł spokój. W rzeczywistości jednak nie umarł. Życie jak na złość toczyło się dalej, a on nie był nad morzem, tylko w starym, wywróconym do góry nogami domu. Dużo by teraz dał, aby stanąć na szczycie klifu jak w dzieciństwie. Był przekonany, że wyprawa na łono natury ukoiłaby jego nerwy, ale na drodze do osiągnięcia spokoju stała przeszkoda, której niestety nie potrafił pokonać.

Był nią Londyn i tłumy ludzi przetaczające się każdego dnia przez ulice. Henry nie znosił hałasu, a smród spalin przyprawiał go o mdłości. Wrogie spojrzenia ludzi na ulicy wywoływały u niego ataki paniki, podczas których przestawał być sobą, właśnie tak jak przed chwilą.

Wycofał się do domu i rozejrzał po kuchni. Było mu wstyd. Miał wrażenie, że wybebeszony kredens łypie na niego z wyrzutem, a poirytowana szalonym zachowaniem starego człowieka lodówka buczy oskarżycielsko. Nie miał innego wyjścia, jak sięgnąć po przypiętą do niej magnesem kartkę, na której Rachel zapisała telefon Niny Williams z dopiskiem „w razie wypadku”. Henry z przykrością stwierdził, że w przeludnionym mieście jest to jedyny numer, na który może zadzwonić, a potem poszedł do gabinetu, usiadł przy biurku i podniósł słuchawkę telefonu, by po chwili starannie odłożyć ją na widełki. Kilka razy postukał opuszkami palców o blat, po czym niechętnie znowu sięgnął po słuchawkę. Przez cały czas miał cichą nadzieję, że wkrótce dostanie zawału i nie będzie już patrzeć na ten cały bałagan, ale tak się nie stało. Życie jak na złość toczyło się dalej, a on musiał podjąć decyzję, co robić.2.

Tłumy obcych ludzi na ulicy, nowe miejsca i ciągła niepewność jutra, jakiej człowiek doświadcza po przeprowadzce do wielkiego miasta, na początku bardzo się Pawłowi podobały. Potrafił godzinami włóczyć się po Londynie bez żadnego celu, jak bezpański pies. Mijał kolejne dzielnice, z których każda tworzyła inny mikroświat skupiony dokoła stacji metra, a w głowie miał cudownie relaksującą pustkę, zupełnie jakby przełączał pilotem kanały trójwymiarowej telewizji satelitarnej. Niektórzy dla relaksu jeżdżą na rowerze, inni biegają po lesie lub zdobywają górskie szczyty. Pawłowi w Londynie wystarczały do szczęścia jedynie spacery. W zatłoczonym, pełnym zapachów orientalnego jedzenia Chinatown przyglądał się ulicznemu oszustowi, który naciągał przechodniów na starą jak świat sztuczkę z kulką i trzema kubkami. W Soho rozmawiał z transwestytami, którzy zaczepiali go, by poprosić o ogień. W okolicach Leicester Square dawał się klepać po pupie pijanym dziewczynom przebranym za króliczki „Playboya”. Przemierzając licznie rozgałęziające się podziemne korytarze metra, czuł się jak w poniemieckich bunkrach. Kiedy wysiadał na przystankach w czwartej, piątej i szóstej strefie, miał z kolei wrażenie, że trafił do sennego prowincjonalnego miasteczka. Był w jednym mieście, a wydawało mu się, że jest w tysiącu miejsc jednocześnie. Był wszędzie i nigdzie, co przyprawiało go o trudne do wytłumaczenia gilgotanie w brzuchu. Ale od jakiegoś czasu ten dreszcz emocji słabł.

Jak każdy mieszkaniec metropolii Paweł obojętniał na bodźce. Dzisiaj nie przejął się nawet losem mieszkanki Dorset, która we własnym ogrodzie stanęła oko w oko z bojowo nastawionym kangurem. Po pobieżnej lekturze gazety wciśniętej mu do rąk przed stacją metra przez nadgorliwego latynoskiego kolportera, zrezygnowany odłożył ją zgodnie z tutejszym zwyczajem na siedzenie obok. Kiedy chwilę później na stacji Knightsbridge wyjeżdżał na powierzchnię ruchomymi schodami, zjeżdżające naprzeciwko oryginały nie robiły na nim żadnego wrażenia. Jego świat nieubłaganie stawał się bezbarwny bez względu na to, czy ludzie wokół mieli kolorowe włosy i hurtowo poprzekłuwane różne części ciała. Nie mógł się dłużej oszukiwać. Życie w Londynie zaczynało przybierać do bólu przewidywalną formę. Paweł dokładnie wiedział, jak potoczy się następny dzień, przy kolejnym remoncie wykonywanym z ekipą składającą się z najnowszych członków Unii Europejskiej. Za oknem jak zwykle będzie szaro, wilgotno i nieprzyjemnie. Iriniel z Rumunii będzie sobie robił żarty z Konstantego z Litwy, który miał dwie lewe ręce i zawsze coś upuścił, a Leon z Estonii znowu opowie jakiś nieśmieszny dowcip i po przyjacielsku klepnie Pawła w plecy.

Przewidywalność była zła, nie po to tu przyjechał. Nie planował się zadomowić, nie planował tu zostać, planował jedynie żyć bez planu. Z Polską nadal wiele go łączyło, a wkrótce miało połączyć jeszcze więcej. Często o tym myślał. Na pewno o wiele częściej, niż Martyna podejrzewała.

Nie można powiedzieć, że ją zostawił, bo właściwie nie znali się zbyt dobrze. Pojawiła się w jego życiu na krótko przed od dawna zaplanowaną podróżą do Anglii. Połączyła ich niespodzianka od losu, na którą oczywiście nie byli gotowi. Martyna spodziewała się dziecka.

Poznali się na próbie zespołu Myszy, w którym frontmanem był jego kolega z anglistyki. Radek dawał performance z pogranicza rocka i kabaretu. Zgodnie z duchem czasu jego image stanowił połączenie męskości i kobiecości w jednym, on sam nazywał to „niedookreślonym dżenderem”. Ale według Pawła najsilniejszą stroną tego artystycznego przedsięwzięcia była widownia. Radek miał w sobie coś, co przyciągało piękne dziewczyny. Czuły się przy nim bezpiecznie, a on chętnie wysłuchiwał ich utyskiwań na rodzaj męski i doradzał w zakupach. Przyjaźnił się z nimi, przychodziły na próby dla niego. Paweł z kolei zjawiał się tam dla nich. Też lubił otaczać się pięknymi kobietami, choć z innych niż Radek powodów.

Nie mógł się powstrzymać, żeby po koncercie nie poprosić Radka o numer telefonu Martyny. Chciał ją lepiej poznać. Perspektywa rychłego wyjazdu obudziła w nim odwagę, jakiej normalnie by się po sobie nie spodziewał. Zwykle nie umawiał się ze zbyt ładnymi dziewczynami, zawsze grał bezpiecznie, w drugiej lidze. Wkrótce jednak planował rozpocząć nowe życie, w którym miał się zmierzyć z sumą wszystkich strachów. Czuł się jak komandos przed misją. Poprosił więc Radka o namiar do niej, a potem zadzwonił.

Na ulicy, przed ociekającym ostentacyjnym bogactwem domem towarowym Harrodsa grupka protestujących z makabrycznymi transparentami nawoływała do bojkotu naturalnych futer. Niewzruszony Paweł jak większość ludzi przeszedł na drugą stronę ulicy. Przed wysokim budynkiem z czerwonej cegły, w którym jego ekipa kończyła właśnie remont kolejnego mieszkania, westchnął ciężko i zwiesił głowę na myśl, że ma przed sobą kolejny długi dzień niewiele różniący się od poprzednich. Ale tym razem Londyn planował go zaskoczyć.

Przywitał go właściciel firmy, tłuściutki i rumiany Edward Patel z nieodłączną słuchawką w uchu. W przerwie między jednym a drugim telefonem oznajmił, że sytuacja na rynku nieruchomości jest coraz gorsza i musi podziękować Pawłowi za współpracę. Paweł jako jedyny z ekipy nie miał normalnej umowy, nie pozostawało mu więc nic innego, jak uścisnąć rękę szefa i podziękować za dotychczasowe zatrudnienie. Uświadomiwszy sobie, że następnego dnia nie musi przychodzić do pracy, odczuł nawet pewną ulgę. Po tygodniach marazmu w końcu wydarzyło się coś nowego.

Kiedy skończył się jego dzień pracy, Paweł dostał do ręki kopertę z tygodniówką, pożegnał się z kolegami mocnym uściskiem dłoni i mimo dżdżystej i ponurej aury postanowił się przespacerować. Robocze ubranie wrzucił do plecaka, ale że nie miał butów na zmianę, musiał zostać w poplamionych farbą traperach. Mimo to i tak czuł się świetnie. Kiedy wyszedł na ulicę, wciągnął głęboko do płuc ostre wyspiarskie powietrze, a potem wypuścił je z uśmiechem. Nie wybiegał myślami zbyt daleko w przyszłość, poszedł po prostu w stronę Green Parku, a dalej aleją The Mall do Charing Cross, by ostatecznie obrać kurs na katedrę św. Pawła. Gdy stanął przed wejściem na Most Milenijny prowadzący do galerii Tate Modern, zaaranżowanej nad Tamizą w budynku starej fabryki, było już ciemno.

Jak w każdym reprezentacyjnym punkcie Londynu roiło się tutaj od turystów. Skośnooki chłopak w za dużym płaszczu grał na skrzypcach, w rzece odbijały się kolorowe latarnie oświetlające most, dziewczyny w śmiesznych włochatych butach robiły sobie selfie, wydymając przy tym komicznie usta. Paweł postał chwilę przed kładką, popatrzył na ludzi, a potem zawrócił do City. Zmarzł po drodze, ale nie miał jeszcze ochoty wracać do swojego pokoju, wynajmowanego w małym domku na wschodzie. Postanowił, że napije się piwa. W tutejszych pubach człowiek na szczęście nie musiał szukać towarzystwa, jeżeli naszła go podobna zachcianka.

Na Fleet Street zrównał krok z ludźmi w garniturach, którzy właśnie wychodzili z biur i udawali się do metra lub na drinka do okolicznych barów. Naprzeciwko budynku Sądu Najwyższego skręcił do knajpki ukrytej pomiędzy średniowiecznymi murami prawniczych kwater, gdzie zamówił pintę jasnego piwa. Usiadł przy stoliku, który jakby specjalnie dla niego właśnie się zwolnił, a potem wyjął z plecaka książkę. Przeglądał ją, napawając się urokiem chwili, gdy z panującego dokoła gwaru dotarły do niego słowa kobiety siedzącej przy stoliku obok.

— Nigdy nie ekscytuję się tym, co ma przyjść, bo to niezdrowe, ale możesz być pewien, że załatwię tę sprawę dokładnie tak, jak chcesz — powiedziała do swojego towarzysza z intrygującą pewnością siebie. Była ubrana w czerwoną obcisłą sukienkę, która podkreślała jej drobną, wysportowaną sylwetkę. Miała wyjątkowo staranny makijaż, a blond włosy upięła w wysoki kok odsłaniający długą szyję. Nie potrafił określić jej wieku. Na pewno była kilka lat od niego starsza, co jednak ani trochę mu nie przeszkadzało. Raz po raz wracał do niej spojrzeniem. Lekko łysiejący i mocno otyły rozmówca kobiety mówił zbyt cicho, aby można było poznać dalszy przebieg konwersacji przy stoliku obok, zresztą i tak właśnie przerwał ją telefon komórkowy. Mężczyzna zerwał się na ten dźwięk prawie na baczność, po czym szybko pożegnał blondynkę i wyszedł z baru. Kobieta złowiła wzrok Pawła.

— Chciałbyś napić się wina? — zapytała. — Nie cierpię pić sama.

Nie mając pewności, czy te słowa były skierowane do niego, Paweł w odpowiedzi tylko się uśmiechnął. Kiedy zrobiła to samo, wstał z krzesła i podszedł, aby zająć miejsce jej znajomego.

— Co to za okazja? — zapytał, aby nawiązać rozmowę. Nigdy nie narzekał na brak powodzenia u kobiet, ale jego poplamione buty jakoś nie przystawały do jej szpilek i pikowanej torebki na łańcuszku. Pasowało jedynie to, że byli w pubie, najbardziej egalitarnej instytucji w ściśle podzielonym na klasy brytyjskim społeczeństwie. Byli na neutralnym gruncie.

— Cieszę się, że ten facet w końcu sobie poszedł. Nie cierpię takich nadętych gości. Jest tylko pośrednikiem, a zachowuje się, jakby był nie wiadomo kim — westchnęła.

— Coś mi się wydaje, że potrzebujesz drinka bardziej niż ja — zauważył.

— Jesteś z Rosji?

— Z Polski.

— Aha — zmierzyła go wzrokiem i westchnęła, jakby wszystko już o nim wiedziała. — Jak ci minął dzień? — zapytała.

— Straciłem pracę.

— Proszę cię, tylko nie to…

— Słucham?

— Porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym.

Nic nie przychodziło mu do głowy. Nie był w nastroju. Próbował wymyślić jakiś niezobowiązujący temat, ale miał wrażenie, że wszystkie jego pomysły są banalne. Kobieta wyglądała na znudzoną.

— Mieszkanka Dorset znalazła dzisiaj w ogrodzie kangura, który na dodatek próbował ją pobić — powiedział po chwili ciszy i od razu tego pożałował, bo popatrzyła na niego nic nierozumiejącym wzrokiem. Nie był typem barowego podrywacza. — Co tak patrzysz? — zapytał. — Chyba nie chcesz rozmawiać o prozie Iana McEwana, to dopiero byłoby przygnębiające…

— Masz rację, nie ma sensu silić się na oryginalność. Jestem Nina. Jak masz na imię? — zadała wreszcie najbardziej oklepane pytanie świata. Potem rozmowa potoczyła się sama, o dziwo, nawet w miarę płynnie.

Nina mieszkała w South Kensington, gdzie zdążył już wykonać kilka remontów. Nie dało się ukryć, że należała do uprzywilejowanej grupy mieszkańców luksusowych apartamentów, których do tej pory znał jedynie ze zdjęć zdobiących ściany w remontowanych mieszkaniach. Kiedy mówiła, całym sobą chłonął każde jej słowo, jej akcent, hojnie używane przez nią czasowniki frazowe. Cieszył się, że po miesiącach spędzonych w otoczeniu imigrantów ze wschodu w końcu słyszy prawdziwy angielski, którego jeszcze niedawno uczył w gimnazjum w Polsce.

— Przypominasz mi kogoś — powiedziała w pewnym momencie.

— Kogo? — zapytał.

— Sama do końca nie wiem — zaśmiała się zawadiacko. — Jesteś pewien, że nie spotkaliśmy się wcześniej?

— Z całą pewnością widzimy się pierwszy raz w życiu.

— Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że nie ostatni. Napijesz się jeszcze czegoś?

Paweł czuł się z nią tak swobodnie, że nawet nie zwrócił uwagi, kiedy rozległ się dzwonek na ostatnie drinki. Zamówiła wino, on kolejne piwo. Wkrótce barman podszedł do ich stolika i powiedział, że lada moment będą zamykać. Czas płynął zdecydowanie za szybko.

Na zewnątrz zaskoczyła ich ściana deszczu, ale Paweł wyjął z plecaka parasol i szarmancko zaproponował, żeby razem udali się do stacji metra. — Chętnie przejadę się metrem, to świetny pomysł — odpowiedziała Nina po chwili namysłu, po czym zachichotała jak mała dziewczynka, której ktoś zaproponował przejażdżkę karuzelą. Paweł dopiero później zorientował się, że Nina poruszała się po mieście głównie taksówkami.

Kiedy dotarli do stacji Temple przy District Line, postanowił pojechać z nią na zachód, a potem przesiąść się na swój pociąg na linii Jubilee przy Westminsterze. W wagonie był tłok, mieszkańcy Londynu wracali z pubów. Nina i Paweł stali naprzeciwko siebie, blisko siebie, nawet trochę za blisko. W pewnym momencie ich spojrzenia spotkały się i chociaż Paweł nigdy wcześniej nie wylądował w łóżku z dopiero co poznaną kobietą, stało się dla niego jasne, że ona nie miałaby nic przeciwko temu. Następny ruch należał do niego, ale że nie potrafił się zdecydować, postanowił jedynie, że złapie swoje metro dopiero przy Green Park, co pozwoli mu dłużej jej towarzyszyć i lepiej przemyśleć sprawę. Kiedy na Victorii oznajmiła, że za chwilę wysiada, powiedział, żeby wzięła jego parasol. Nina westchnęła i z przesadną powagą zauważyła, że to nie fair. Zaproponowała, by odprowadził ją do domu, i wysiedli razem.

Mieszkała w jednym z tych eleganckich białych szeregowców z dużymi oknami, w których jego firma kładła włoskie terakoty i mozaiki. Gdy stanęli przed drzwiami, zaprosiła go do środka, aby ogrzał się, zanim wyruszy w powrotną drogę. Puściła go przodem do przestronnego salonu z kuchnią, a kiedy zobaczyła, że stanął na środku pokoju jak sierota, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, subtelnym gestem wskazała, żeby usiadł na sofie. Zapytała, czego się napije. Zerknął na barek i poprosił o whiskey. Czuł się nieswojo, dlatego szybko wypił drinka, którego mu podała, i poprosił o następnego, przy którym już zwolnił tempo. Obracając w dłoni pękatą szklankę, przysłuchiwał się dzwoniącym w niej kostkom lodu i rozglądał dokoła. Nina usiadła obok na kanapie.

— To było dziesięć lat temu — powiedziała, kiedy zauważyła, że Paweł patrzy na oprawione w grube posrebrzane ramy zdjęcie nad kominkiem, na którym uśmiechała się promiennie w objęciach dużo starszego od siebie mężczyzny. — W ramach urodzinowej niespodzianki mój mąż zamówił sesję fotograficzną. W sypialni mam resztę zdjęć.

— To dzisiaj są twoje urodziny?

— Nie przywiązuję do tego wagi.

— A twój mąż? — wyrwało się Pawłowi.

— Mój mąż nie żyje.

— Przepraszam.

— Ludzie umierają, to normalne. Chcesz jeszcze jednego drinka? Myślę, że powinniśmy wypić za to, żebyś znalazł jakąś wyjątkową pracę. Jesteś niegłupi, masz prezencję, da się z tobą pogadać… Nie powinieneś mieć z tym problemu.

— Zostań — odpowiedział, dotykając jej pleców. Posłusznie usiadła z powrotem. — Nie szukam niczego wyjątkowego… — rzekł, patrząc jej w oczy. — Darujmy sobie ten toast. Jako Polak w Londynie i tak powinienem być zdecydowanie bardziej oszczędny, niż jestem — stwierdził. Czuł się już dosyć pijany. Spojrzała na niego badawczo, a potem przysunęła się tak blisko, że poczuł ciepło jej ciała i słodki zapach perfum. Zbliżyła swoją twarz do jego twarzy i pocałowała go, a potem sięgnęła do jego rozporka. Chwilę później zaproponowała, żeby przeszli do sypialni, gdzie gestem nakazała, żeby usiadł na łóżku, a sama zniknęła w łazience. Jego wzrok zatrzymał się na zdjęciach, o których mówiła. Były to artystyczne, czarno-białe akty w stylu fotografii Helmuta Newtona, mniejszego i większego formatu, oprawione w różnej grubości ramy. Podszedł do ściany, aby przyjrzeć im się dokładniej. Krew buzowała mu w żyłach, a jednocześnie jakiś głos podszeptywał, by uciekał. Zerknął na zegarek. Ostatnie metro odjechało, a on stał i gapił się na ciało Niny na zdjęciu. Była tuż za drzwiami, na wyciągnięcie ręki… Takie historie nie zdarzały się codziennie, nie ma się co oszukiwać, że podobna sytuacja szybko się powtórzy.

— Cierpliwości. Jeszcze chwileczkę! — zawołała, wyrywając go z zamyślenia. Nic nie odpowiedział, tylko podszedł do okna wychodzącego na skwer. Otworzył je. Wilgotne, świeże powietrze trochę go otrzeźwiło. Wziął głęboki wdech, spojrzał na uginające się pod zacinającym deszczem gałęzie i uświadomił sobie, że nie ma nawet prezerwatyw. — Długo czekałeś? — wyszeptała mu znienacka do ucha, przytulając się do jego pleców. Podeszła bezszelestnie jak kotka. Odwrócił się i złapał ją za ręce. Miała na sobie jedynie czarną koronkową bieliznę i rozpuściła włosy.

— Już późno — powiedział.

— O co chodzi? Masz tremę?

— Jestem trochę zmęczony.

— Ale przynajmniej nie musisz wstawać rano do pracy — pogłaskała go po policzku, a potem pocałowała delikatnie w usta. Niepewnie odpowiedział na pocałunek i w tym momencie zadzwonił telefon.

Bez słowa wyjaśnienia odsunęła się, aby odebrać. Paweł poczuł jednocześnie niecierpliwość i ulgę. Stał i patrzył na nią, sparaliżowany nagłą niemożnością podjęcia jakiejkolwiek decyzji. Tymczasem Nina zaczęła krzyczeć do słuchawki.

— Halo?! Halo?! Jesteś tam? Nie rób mi tego! Henry?!

Kiedy odłożyła telefon i spojrzała na niego, zrozumiał, że nic z tego nie będzie. Zamówiła taksówkę, po czym wzruszyła ramionami w przepraszającym geście.

— Może innym razem… — powiedziała. Uśmiechnął się pod nosem. Jej ciało wyjątkowo dobrze prezentowało się w czarnej bieliźnie. — Przeklęty stary wariat… — westchnęła.

— Słucham?

— Nieważne, mój szwagier, nie ty… Muszę sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku — wyjaśniła, gorączkowo poszukując w szafie ubrania. Wyciągnęła dżinsy i granatowy sweterek, a potem ubrała się kilkoma pełnymi gracji ruchami i spojrzała ponaglająco na Pawła. — Zaraz będzie taksówka.

— Może mogę jakoś ci pomóc? — zapytał z czystej uprzejmości. Zaskoczyła go, kiedy odparła, że to nawet niegłupi pomysł.

Kilka minut później wsiedli do czarnej londyńskiej taksówki. W samochodzie o nic nie pytał, bo odwróciła głowę i patrzyła za okno. Nie wiedział, dokąd jechali. Adres, który podała kierowcy, nic mu nie mówił, ale absolutnie mu to nie przeszkadzało. Nie musiał wiedzieć, gdzie jedzie, najważniejsze, że przed siebie. Patrzył na rozmyte w deszczu światła miasta za oknem, czuł, że jego powieki robią się coraz cięższe, aż w końcu przysnął. Ocknął się dopiero pod wiktoriańskim domem z czerwonej cegły położonym na wzgórzu. Deszcz zupełnie już ustał.

Na miejscu Nina poprosiła kierowcę, aby nie wyłączał licznika.

— Idziemy — rzuciła do Pawła, który potulnie ruszył za nią.

Nikt nie odpowiadał na dzwonek ani pukanie do drzwi. Kobieta nacisnęła na klamkę i drzwi ustąpiły, nie stawiając najmniejszego oporu, więc po prostu weszli do środka. W ciemnym hallu, jak w większości starych angielskich domów, pachniało wilgocią. Kiedy Nina po omacku szukała włącznika światła, potknęła się o coś i gdyby Paweł w porę do niej nie doskoczył, na pewno by się przewróciła. Gdy w końcu udało się jej włączyć lampę, zobaczyli stary zegar z wybitą szybą, przewrócone krzesło i zimowe okrycia walające się po całej podłodze. Usłyszeli też hałas dochodzący z głębi domu.

— Chodźmy do kuchni — powiedziała Nina, a Paweł wyjął z kieszeni telefon komórkowy, aby oświetlić im drogę. Chciał iść przodem, ale go wyprzedziła, wypełniając stary dom nerwowym stukaniem obcasów.

— Henry? — zawołała i włączyła światło, ale w kuchni znaleźli tylko kota, który pośród walających się śmieci zlizywał coś z podłogi. Na ich widok czworonóg spłoszył się i czmychnął przez klapkę w kuchennych drzwiach wychodzących na ogród. — Musimy znaleźć Henry’ego — oznajmiła Nina. — Ja pójdę na górę, a ty zobacz na dole.

— Jesteś pewna? Może pójdę z tobą? — zapytał Paweł.

— Boisz się zostać tu sam?

— Chciałem ci po prostu pomóc — odparł, ale ona była już na schodach.

Zajrzał do pokoju naprzeciwko kuchni, gdzie w łunie światła dochodzącego z hallu dostrzegł nieruchomy kontur mężczyzny w fotelu przy biurku. Przez moment myślał, że to przywidzenie, wytwór zmęczonego całym dniem i wypitym alkoholem umysłu, ale kiedy podszedł bliżej, zjawa okazała się całkiem realna. Miała zamknięte oczy i lekko pochrapywała.

— Proszę pana? — zagadnął i zamachał ręką przed twarzą starca. Mężczyzna nieoczekiwanie otworzył oczy i spojrzał wprost na niego.

— Kim jesteś? — zapytał, jakby był całkiem przyzwyczajony do rozmów z obcymi duchami odwiedzającymi go w domu. Kiedy Paweł zastanawiał się, co odpowiedzieć, Nina włączyła światło.

— Tu jesteś! Co się dzieje? Już myślałam, że coś ci się stało…

Staruszek prawie podskoczył w fotelu i spojrzał na Pawła, tym razem kompletnie zbity z tropu.

— Kto to jest? Mogłabyś wytłumaczyć?

— On nie ma tu nic do rzeczy — powiedziała Nina. — To raczej ty powinieneś mi wyjaśnić, co oznacza telefon w środku nocy, urwany w pół zdania… Zmartwiłeś mnie.

— Czyżby?

— Rozumiem, że miałeś kolejny atak, ale dlaczego nie zadzwoniłeś do Rachel?

— Oczywiście… Tak… — zgodził się Henry. — Skoro już tu jesteś… Potrzebny mi klej. Byłbym bardzo wdzięczny, gdybyś mogła mi pomóc w tej sprawie.

— Słucham? — zdziwiła się Nina.

— Cyjanoakrylowy, średniogęsty. Loctite — starzec starał się nad sobą zapanować.

— O czym ty mówisz?

— To taki klej jak superglue — wtrącił Paweł. Nina i Henry spojrzeli zdziwieni w jego stronę, ale po chwili starszy mężczyzna wrócił do rozmowy i z rozbrajającą szczerością wyznał, że jego klej wysechł.

— I po to ściągasz mnie w środku nocy?

— Rachel postanowiła odejść, więc wybacz, ale nie miałem wyboru… — Na tę wiadomość Nina wyraźnie spoważniała. — Ja sobie poradzę, naturalnie, że sobie poradzę sam — pośpiesznie zapewnił Henry. — Tylko ten klej. Muszę natychmiast rozpocząć pracę nad masztem „Brytanii”, który się ułamał.

— Nie załatwię tego z dnia na dzień — powiedziała na głos zamyślona Nina.

— Wystarczy pójść do sklepu.

— Oboje wiemy, że to nie jest miejsce dla ciebie… — zaczęła Nina, na wpół do siebie. Zniecierpliwiony taksówkarz zatrąbił przed domem.

— Ja się stąd nigdzie nie ruszam! — oznajmił hardo Henry.

— Henry… — odezwała się miękko Nina.

Starzec zignorował ją i zwrócił się do Pawła.

— A ty jak się nazywasz? — zapytał.

— Poliż — odpowiedział Paweł.

— O nazwisko pytam, chłopcze, nie o narodowość. Mówisz po angielsku?

— Mogę nawet po angielsku przeliterować: P, O, L, I, Z z kropką, chociaż nie wiem, czy którykolwiek zadufany w sobie angielski ignorant ma świadomość, że taka literka w ogóle w alfabecie łacińskim istnieje — wypalił wygłupiony Paweł, wyprowadzony z równowagi całą tą sytuacją. Był potwornie zmęczony i miał wszystkiego dosyć. Przestawał kontaktować.

— Masz rację — uśmiechnął się nieoczekiwanie Henry. — Nie mam najmniejszego pojęcia — stwierdził zadowolony z siebie. — Co cię tu sprowadza? — zapytał już pogodnym tonem. Paweł nic nie odpowiedział. — Podobasz mi się i na pewno spodobałbyś się kotu. Przyjechałeś tu zbierać truskawki? Dlaczego nie spróbować czegoś ambitniejszego? Może chciałbyś zostać moim asystentem? Mam wakat — zaproponował starzec.

— Do widzenia — odparł Paweł. Nie miał już siły na komentowanie głupich żartów. — Poczekam na zewnątrz — zwrócił się do Niny.

Wyszła po dziesięciu minutach i oznajmiła, że chce się przejść. Taksówkarzowi wcisnęła do ręki banknot i odesłała go, aby poczekał na nią przy stacji metra Hampstead.

Po deszczu zostały teraz jedynie kałuże i świeży, orzeźwiający zapach w powietrzu. Spacer wzdłuż ceglanych murów porośniętych bluszczem, pośród okazałych domów pogrążonych w głębokim śnie, w zupełnie nowym dla Pawła miejscu na mapie Londynu, nawet mimo że czuł obezwładniające zmęczenie, sprawiał mu pewną przyjemność. Martwiło go tylko jedno: między nim a Niną zapanowała ciężka, niezręczna cisza.

Gorączkowo próbował wymyślić jakiś temat do rozmowy, ale jak zwykle nic nie przychodziło mu do głowy. Wkrótce jednak odezwała się Nina:

— Stary wariat… — westchnęła. — Palące pragnienie kleju cyjanoakrylowego potrafi, jak widać, obrócić bieg historii…

Spojrzeli po sobie i obydwoje wybuchnęli śmiechem. Rozluźnili się. Paweł nie czuł już przymusu, by zaczynać jakikolwiek temat, szedł tylko i napawał się ciszą. Podobała mu się ta część miasta. Mógł się założyć, że za dnia nie ma tu na ulicy żebraków mamroczących pod nosem przekleństwa, drobnych cinkciarzy, samochodów i spalin jak w centrum. Co jakiś czas zerkał z ukosa na Ninę, całkowicie pogrążoną w myślach.

Dotarli do stacji metra. Chciał ją nawet zapytać o numer telefonu, gdy w dżentelmeńskim geście otworzył przed nią drzwi do taksówki, ale ostatecznie się powstrzymał.

— Chciałabym zaproponować ci pracę — rzekła Nina na pożegnanie. Nie rozumiał, co ma na myśli. — Jutro rano zaniesiesz temu wariatowi ów przeklęty klej, skoro tak dobrze się na tym znasz, a wieczorem spotkamy się i zobaczymy, co dalej — wyjaśniła. — No co tak patrzysz?

— Nie wiem, czy to dobry pomysł… — zawahał się Paweł.

— Tylko na chwilę, dopóki czegoś nie wymyślę. Lepiej się zdecyduj, bo jestem już bardzo zmęczona i nie mam czasu, by cię dłużej przekonywać — dodała, z trudem powstrzymując ziewanie. Wyjęła swoją wizytówkę i zapisała coś na odwrocie. — To jego adres — oznajmiła, podając Pawłowi kartonik z czerpanego papieru.

— Do zobaczenia jutro — pożegnał się, zbity z tropu. Prawdę mówiąc, następnego dnia nie miał nic lepszego do roboty.

Kiedy czekał na nocny autobus, obejrzał wizytówkę Niny w świetle ulicznej latarni. Srebrne litery na białym tle układały się w napis Nina Williams. Rzeczy niezwykłe. Przez całą drogę do wschodniego Londynu, starając się nie zasnąć w czerwonym piętrusie, Paweł zastanawiał się, co też kryło się pod tym tajemniczym anonsem.3.

Henry nie spodziewał się, że może go spotkać coś bardziej stresującego niż ucieczka Rachel i atak, jakiego po niej doświadczył. Sugestia Niny, by przeprowadził się w miejsce, gdzie — jak to określiła — będzie miał stosowną opiekę, zapowiadała jednak jeszcze gorszy koszmar, nieporównywalny z niczym innym. Henry znał Ninę na tyle dobrze, by wiedzieć, że kobieta tak łatwo nie zrezygnuje z raz powziętych planów. Był wściekły, a zarazem kompletnie wobec tej wściekłości bezradny. Leżał na wznak, z przykładnie zamkniętymi oczami, ale mimo że czuł się wyczerpany po intensywnym dniu, łaskawy sen nie przychodził. Henry nie mógł sobie darować, że stres zamieszał mu w głowie do tego stopnia, żeby szukać ratunku u Niny. Przecież dobrze wiedział, że ta kobieta to same kłopoty, a mimo to podniósł słuchawkę tego przeklętego telefonu i do niej zadzwonił. Nie potrafił sobie wyobrazić, co teraz będzie. Jego życie się waliło, a on nie wiedział, co robić, jak sobie z tym wszystkim poradzić. Nie miał żadnego planu.

Od dzieciństwa źle znosił stres związany z nowymi, rodzącymi niepewność sytuacjami, których rezultatu nie potrafił przewidzieć. Przykładowo, kiedy urodził się jego brat Harold, dręczyły go tak intensywne koszmary, że chorzy z niewyspania rodzice zapisali go w końcu na serię wizyt u Anny Freud, która w gabinecie przy Finchley Road prowadziła nowatorskie jak na tamte czasy terapie dla dzieci. Miał dziesięć lat. Panna Freud pozwalała mu siedzieć na podłodze i obserwowała jego zabawy, uśmiechając się przyjaźnie i zadając różne pytania, terapia jednak i tak nie przynosiła spodziewanych rezultatów. Jego koszmary ustały dopiero po dwóch latach, kiedy po pojawieniu się w domu noworodka życie rodzinne zaczęło w końcu wracać do normy. Niestety, rodzice nie cieszyli się spokojem zbyt długo, ponieważ koszmary Henry’ego wkrótce przerodziły się w ataki paniki i niekontrolowanego gniewu, z wiekiem coraz trudniejsze do opanowania. Przypięto mu łatkę „trudnego ucznia”. Nie potrafił zagrzać miejsca w żadnej szkole i chyba jedynie cudem dotarł na studia, gdzie pod kierunkiem profesora historii rozpoczął szeroko zakrojone analizy dawnych kronik i jego kondycja psychiczna w końcu trochę się polepszyła.

Mimo wszystko jako dorosły człowiek wśród rodaków ze swojej sfery zawsze czuł się niczym upośledzony. Zbytnie uzewnętrznianie uczuć nie było w dobrym tonie. Chcąc nie chcąc, za każdym razem, kiedy tracił nad sobą kontrolę, nawet jeśli nikomu nie szkodził, wychodził na prostaka. Wstydził się siebie, gdziekolwiek się znalazł, jeszcze zanim jego wybuchowy charakter dał o sobie znać, przez co wśród ludzi nigdy nie czuł się naprawdę swobodnie. Najlepiej było mu we własnym domu lub na otwartych przestrzeniach, ale po upokarzającym incydencie, jaki przydarzył mu się na weselu Niny i Harolda, w ogóle przestał wychodzić. Lekarze zdiagnozowali u niego agorafobię, ale on wolał nazywać swoją przypadłość umiłowaniem świętego spokoju. Święty spokój cenił sobie w życiu najbardziej.

Najszczęśliwszy był, wykonując proste, powtarzalne czynności. Zanim przestał wychodzić, mógł godzinami spacerować po parku niezmienioną od lat trasą, zwłaszcza w deszczu, kiedy nie było tam zbyt wielu ludzi. Najlepiej odpoczywał przy książkach, w których akcja toczyła się powoli i leniwie, a cierpliwe ślęczenie nad szczegółami modeli, które składał godzinami w swojej pracowni, dawało mu satysfakcję, której nie potrafił nawet opisać. Planowanie, a potem wprowadzanie tego planu w życie krok po kroku i centymetr po centymetrze, umożliwiało mu okiełznanie niepokoju, którego zbyt często nie umiał opanować. Nie wiedział, jak sobie poradzić z odejściem Rachel, więc zadzwonił do Niny, ale teraz nie umiał dać sobie rady z Niną. Jak tak dalej pójdzie, zwariuje do reszty. Nienawidził, kiedy świat tak po prostu czymś go zaskakiwał. Zły i zniecierpliwiony bezczynnym czekaniem na sen, wstał i włączył światło. Na pasiastą piżamę narzucił granatową podomkę i ruszył stromymi, drewnianymi schodami na strych. Zgromadzone tam sprzęty pokrywała gruba warstwa kurzu. Zniesmaczony niechlujstwem Rachel, sięgnął po staroświecką, zapinaną na paski skórzaną walizkę, którą osobiście spakował dla siebie kilka lat temu. Otworzył ją, aby w bladym świetle gołej żarówki zwisającej ze ściany przejrzeć jej zawartość.

Starannie wyprasowane i ułożone w niej swego czasu koszule, teraz nadawały się już tylko do śmieci. Prowiant w postaci konserw o przedłużonym terminie ważności dawno już się przeterminował. Wodoodporne buty zawilgotniały, a kiedy je przymierzył, wydały mu się nawet jakby za małe. Ciepły wełniany sweter był podziurawiony przez mole, a latarka z jakiegoś powodu nie działała. Henry pokiwał głową z niezadowoleniem, po czym włożył wszystko z powrotem do środka i zamknął walizkę. Stwierdził, że będzie musiał spakować się na nowo, i obiecał sobie, że wyjedzie z Londynu, zanim Nina zmusi go do przeprowadzki. Przecież jeżeli zaplanuje ten wyjazd krok po kroku, musi się udać. To jedyne rozwiązanie: wyjść i zatrzasnąć za sobą drzwi, zanim będzie za późno. Zanim nastąpi koniec świata.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: