Siddhartha - Hermann Hesse - ebook + audiobook + książka

Siddhartha ebook

Hermann Hesse

4,4

Opis

Niezapomniana powieść o inspirującej duchowej podróży jest wyrazem fascynacji noblisty Hermana Hessego orientalnymi Indiami. Młody Siddhartha próbuje nadać wartość swoim życiowym doświadczeniom, podejmując wysiłki pogodzenia kontemplacyjnych skłonności i cielesnych potrzeb. Porzuca dom rodzinny w poszukiwaniu spełnienia, jednak zdaje się nie odnajdywać go ani w ramionach pięknej kurtyzany, ani w otoczeniu kupieckiego bogactwa. Czy trud poszukiwania wewnętrznego spokoju doprowadzi go w końcu do osiągnięcia prawdziwej, uniwersalnej mądrości? Mistrzowska prostota i urzekające piękno języka sprawiają, że ta wyjątkowa historia od lat pozostawia niezatarte wrażanie na czytelnikach sięgających do najlepszych dzieł klasyki literatury światowej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 148

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (176 ocen)
100
56
15
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
monika8batko

Nie oderwiesz się od lektury

Ta książka powinna być obowiązkową lekturą każdego człowieka! Fantastycznia! polecam z całego serca.
20
cojestgrane

Nie polecam

To nie jest audiobook- książka czytana przez komputer:(
22
Maverin

Nie oderwiesz się od lektury

Świetne!
00
azutodragon

Nie oderwiesz się od lektury

Całkiem dobrze zaczyna się ten początek roku.
00
DJMaxl166

Nie oderwiesz się od lektury

Inspirująca opowieść.
00

Popularność




CZĘŚĆ PIERWSZA

CZĘŚĆ PIERWSZA

Do Romain Rollanda

Drogi, czcigodny Przyjacielu!

Od jesieni 1914 roku, gdy ja również odczułem nagle straszliwy ciężar, dławiący od niedawna życie duchowe, i gdy stojąc na przeciwległych brzegach podawaliśmy sobie ręce w uznaniu tych samych ponadnarodowych konieczności, pragnąłem gorąco dać Panu jakiś znak mego uczucia, a zarazem próbkę mojej twórczości i wgląd w zaprzątające mnie myśli.

Proszę serdecznie, by pozwolił Pan zadedykować sobie pierwszą część mego nieukończonego jeszcze indyjskiego poematu.

Hermann Hesse

SYN BRAMINA

Siddhartha dorastał w cieniu rodzicielskiego domu, w słońcu nad brzegiem rzeki, gdzie kołysały się łodzie, w cieniu lasu, w cieniu drzewa figowego. Młody sokół rósł pięknie, a razem z nim rósł Gowinda, jego przyjaciel, jak on syn bramina. Białe ramiona Siddharthy brązowiały od słońca nad rzeką, przy kąpielach, przy świętych ablucjach, przy składaniu świętych ofiar. Czarne oczy chłonęły cień w zagajniku mangowców, przy chłopięcych zabawach, przy śpiewie matki, przy składaniu świętych ofiar, przy naukach uczonego ojca, przy rozmowach mędrców. Siddhartha od dawna już uczestniczył w rozmowach mędrców, razem z Gowindą zaprawiał się w sztuce medytowania, w służbie kontemplacji. Umiał już wymawiać bezgłośnie słowo Om, potrafił to słowo nad słowami bezdźwięcznie wdychać w siebie i bezdźwięcznie je wydychać, w skupieniu duszy, z czołem w blasku jasno myślącego ducha, jasnego umysłu. Posiadł już wiedzę o atmanie ukrytym w głębi jego istoty, niezniszczalnym, stanowiącym jedno ze wszechświatem.

Serce ojca wypełniała radość z pojętnego, chciwego wiedzy syna, widział w nim przyszłego mędrca i kapłana, pierwszego pośród braminów.

Pierś matki wypełniało błogie uczucie, gdy na niego patrzyła, gdy widziała, jak Siddhartha chodzi, jak siada i wstaje, jaki jest silny i dorodny, jak stąpa na smukłych nogach, jak pozdrawia ją z całym należnym matce szacunkiem.

Gdy Siddhartha przechodził ulicami miasta, z jasnym czołem, z królewskim wejrzeniem, smukły w biodrach – w sercach młodych dziewcząt z bramińskich domów budziła się miłość.

Ale bardziej jeszcze kochał go jego przyjaciel Gowinda. Kochał spojrzenie Siddharthy i jego wdzięczny głos, kochał jego chód i doskonałą grację jego ruchów, kochał wszystko, cokolwiek Siddhartha czynił i mówił, a najgoręcej kochał jego ducha, górne, płomienne myśli, żarliwą wolę, wzniosłe powołanie. Gowinda wiedział, iż ten nie zostanie zwyczajnym braminem, leniwie pełniącym swój urząd ofiarnikiem, żądnym zysku handlarzem magicznych formułek, próżnym, czczym krasomówcą, złym, podstępnym kapłanem ani też potulną owieczką w stadzie równie głupich i poczciwych. Nigdy – a i on sam, Gowinda, nie chciał dla siebie takiej przyszłości, nie chciał być braminem, jakich setki i tysiące. Chciał iść w ślady Siddharthy, którego kochał i wielbił. A jeśli Siddhartha miałby stać się bogiem, jeśli miałby kiedyś należeć do grona Świetlistych, Gowinda pójdzie za nim i będzie mu przyjacielem, towarzyszem, sługą, będzie nosił za nim włócznię, będzie jego cieniem.

Siddharthę otaczała więc zewsząd miłość. Umiał każdego ucieszyć, dla każdego być radością.

Siebie jednak nie cieszył, dla siebie nie był radością. Przechadzając się po różanych ścieżkach figowego sadu, przesiadując w błękitnym cieniu gaju kontemplacji, odbywając codzienną kąpiel pokutną, składając ofiary w cienistym lesie mangowym, pełen godności w gestach, powszechnie kochany i wszystkim niosący radość, nie znajdował jednak radości we własnym sercu. Nachodziły go marzenia i niespokojne myśli, napływały z falą rzeki, szły z roziskrzonych gwiazd na niebie i z promieni słońca, wysnuwały się z ofiarnych dymów, rozbudzały od wierszy Rigwedy, sączyły z nauk starych braminów.

Siddhartha począł żywić w sercu niezadowolenie. Zaczynał czuć, że miłość ojca i miłość matki, i także miłość przyjaciela Gowindy nie na zawsze i nie po wszystkie czasy będzie go uszczęśliwiała, nie na zawsze go zaspokoi, nasyci i nie na zawsze mu wystarczy. Począł się domyślać, że najgodniejszy ojciec i inni nauczyciele, że mądrzy bramini już mu przekazali największą i najlepszą cząstkę swojej mądrości, że przelali już całe bogactwo w jego wyczekujące naczynie i naczynie nie napełniło się, umysł cierpiał niedosyt, dusza nie była spokojna, serce nie zaznało uciszenia. Ablucje były dobre, ale była to woda, nie zmywała grzechów, nie gasiła pragnienia ducha, nie przepędzała serdecznego lęku. Ofiary i wzywanie bogów były wyborne – ale czy to miało być wszystko? Czy ofiary dawały szczęście? A jak to było z bogami? Czy naprawdę Pradżapati stworzył świat? Czy świat nie był dziełem atmana, Jedynego i Wyłącznego? Czy bogowie nie byli stworzeni, czy nie byli stworzeniami jak każdy z nas, podległymi czasowi, przemijalnymi? Czy więc dobrze jest, czy jest słusznie, czy jest rzeczą rozumną i wzniosłą składać bogom ofiary? Komu należało składać ofiary, komu oddawać cześć, jeśli nie Jemu, Jedynemu? A gdzie go szukać, gdzie on mieszka, gdzie bije jego wieczne serce, gdzie, jeśli nie w naszej własnej jaźni, w tym najgłębiej ukrytym, niezniszczalnym pierwiastku, który każdy nosi w sobie? Ale gdzie, gdzie jest ta jaźń, ten najgłębszy, ostateczny pierwiastek? Mędrcy uczyli, że nie jest z ciała ani z kości, nie jest świadomością ani myślą. Więc gdzie jest? Dotrzeć tam, do tej jaźni, do siebie, do atmana – czy warto szukać jakiejś innej drogi? Ale tej właśnie drogi nikt nie wskazywał, nikt jej nie znał, ani ojciec, ani mistrzowie i mędrcy, ani święte śpiewy ofiarne! Bramini wiedzieli wszystko, w ich świętych księgach zawierała się wszelka wiedza, wszystko wiedzieli i więcej jeszcze niż wszystko, o wszystkim myśleli, o stworzeniu świata, o powstaniu mowy, o pokarmach, wdechu, wydechu, o porządku zmysłów, o uczynkach bogów – wiedzieli nieskończenie wiele, ale czy warto wiedzieć to wszystko, jeśli nie wiedziało się tej jednej rzeczy, najważniejszej, jedynej naprawdę ważnej?

Owszem, liczne wiersze świętych ksiąg, zwłaszcza upaniszady Samawedy mówiły o tym najskrytszym, ostatecznym pierwiastku, i były to wspaniałe wiersze. „Twoja dusza jest całym światem”, było tam napisane i było napisane, że we śnie, w najgłębszym śnie człowiek dociera do rdzenia swej istoty i przebywa w atmanie. W tych wierszach zawierała się cudowna mądrość, w magicznych słowach zgromadzona była cała wiedza mędrców, klarowna jak zebrany przez pszczoły miód. Nie, nie można lekceważyć tego ogromu wiedzy, zebranego tu i przechowywanego przez niezliczone pokolenia mądrych braminów. Ale gdzie byli ci bramini, gdzie kapłani, gdzie mędrcy albo pokutnicy, którym udało się nie tylko posiąść tę najgłębszą wiedzę, ale nią żyć? Gdzie szukać mędrca, który owo bycie w atmanie potrafił przenieść ze snu w jawę, w życie, w codzienność, w słowa i uczynki? Siddhartha znał wielu czcigodnych braminów, należał do nich przede wszystkim jego własny ojciec, czysty, uczony, godny najwyższej czci. Ojciec zasługiwał wszak na podziw – obejście miał spokojne i szlachetne, wiódł czyste życie, wypowiadał się rozumnie, jego czoło było siedliskiem subtelnych i wzniosłych myśli – ale choć tyle wiedział, czy osiągnął stan błogości, czy zaznał pokoju, czy i on nie był skazany na poszukiwanie, na pragnienie? Czy nie musiał wciąż na nowo gasić pragnienia u świętych źródeł, w ofiarach, w księgach, w dysputach braminów? Dlaczego, choć nigdy nie skalał się żadnym brudem, musiał dzień w dzień obmywać się z grzechów, dzień w dzień zabiegać o oczyszczenie, co dzień od nowa? Czy nie mieszkał w nim atman, czy w jego własnym sercu nie biło źródło źródeł? Trzeba odnaleźć to źródło, odnaleźć je w samym sobie, trzeba je w sobie mieć! Cała reszta była poszukiwaniem, była okrężną drogą, błądzeniem.

Tak myślał Siddhartha, tego pragnął, z tej przyczyny cierpiał.

Często przepowiadał sobie słowa z upaniszady Ćhandogja: „Zaiste, imię brahmana jest satyam – prawda. Kto posiadł tę wiedzę, ten wstępuje co dnia w świat niebiański”. Niebiański świat zdawał się często tak bliski, ale Siddhartha nigdy nie dosięgnął go naprawdę, nigdy nie ugasił pragnienia do ostatka. I żaden spośród wszystkich mądrych i najmędrszych ludzi, których znał i którzy udzielali mu swej nauki – żaden nie osiągnął owego niebiańskiego świata, żaden nie ugasił wiecznego pragnienia.

– Gowindo – rzekł pewnego razu Siddhartha do przyjaciela – Gowindo, chodź ze mną pod drzewo banyana, będziemy kontemplowali.

Poszli pod drzewo, usiedli na ziemi, tu Siddhartha, dwadzieścia kroków dalej Gowinda. Siadając, gotów wypowiedzieć Om, Siddhartha powtórzył cicho wiersz:

Om jest łukiem, strzałą dusza, Brahman jest celem strzały, Dosięgnąć go trzeba niechybnie.

Gdy upłynął zwykły czas kontemplacji, Gowinda się podniósł. Był już wieczór, pora na wieczorne ablucje. Zawołał Siddharthę. Siddhartha nie odpowiedział. Siedział kontemplując, oczy miał utkwione w dalekim celu, koniuszek języka wysunął mu się nieco z ust, zdawało się, że nie oddycha. Siedział tak zatopiony w kontemplacji, skupiony na Om, wysławszy duszę jak strzałę ku brahmanowi.

Kiedyś przez miasto Siddharthy przechodzili samanowie, pielgrzymujący asceci, trzej żylaści wyschli mężczyźni, ani starzy, ani młodzi, z barkami okrytymi kurzem i krwawiącymi, prawie nadzy, ogorzali od słońca, zamknięci w swojej samotności, obcy i wrodzy światu intruzi i wychudłe szakale w królestwie ludzi. Otaczała ich aura cichego cierpienia, wyniszczającej służby, bezlitosnego wyrzeczenia.

Wieczorem, po medytacji, Siddhartha powiedział do Gowindy:

– Jutro rano, przyjacielu, Siddhartha pójdzie do samanów. Zostanie samaną.

Gowinda pobladł, gdy usłyszał te słowa, a z nieruchomej twarzy przyjaciela odczytał decyzję, nieodwracalną jak nie można odwrócić biegu wypuszczonej z łuku strzały. Od razu, od pierwszej chwili zrozumiał: oto początek, Siddhartha wyrusza w swoją drogę, tu rozpoczyna się jego los, a razem z nim mój los. Pobladł tak, że jego twarz przybrała barwę wyschniętej skórki banana.

– Siddhartho – zawołał – czy ojciec ci na to pozwoli?

Siddhartha spojrzał na niego jak człowiek, który budzi się ze snu. Z szybkością strzały odczytał, co dzieje się w duszy Gowindy, odczytał lęk i oddanie.

– Gowindo – wyrzekł cicho – szkoda tracić słów. Jutro o świcie rozpocznę życie samanów. Nie mówmy już o tym.

Siddhartha wszedł do izby, gdzie na trzcinowej macie siedział ojciec, stanął za nim i stał tak długo, aż ojciec wyczuł, że ktoś za nim stoi.

– Czy to ty, Siddhartho? – przemówił bramin. – Mówże więc, co przyszedłeś powiedzieć.

– Za twym pozwoleniem, ojcze – rzekł Siddhartha. – Przyszedłem powiedzieć ci, że moim pragnieniem jest opuścić jutro twój dom i przystać do ascetów. Pragnę zostać samaną. Oby mój ojciec się temu nie sprzeciwiał.

Bramin milczał i milczał tak długo, że w otworze okienka przesunęły się gwiazdy i zmieniły konstelacje, a w izbie wciąż trwało milczenie. Syn stał bez słowa i nieruchomo ze skrzyżowanymi ramionami, ojciec siedział bez słowa i nieruchomo na macie, po niebie zaś wędrowały gwiazdy. Wreszcie ojciec przemówił:

– Braminowi nie przystoją słowa porywcze i gniewne. Ale w moim sercu panuje wzburzenie. Nie chciałbym słyszeć tej prośby z twoich ust po raz drugi.

Bramin podniósł się wolno, Siddhartha stał w milczeniu ze skrzyżowanymi ramionami.

– Na co czekasz? – spytał ojciec.

– Wiesz, na co czekam – rzekł Siddhartha.

Ojciec poruszony opuścił izbę, pełen wzburzenia udał się na nocny spoczynek.

Po godzinie, gdy sen nie nadchodził, wstał, zrobił parę kroków, wyszedł z domu. Zajrzał przez małe okienko do izby, zobaczył, że Siddhartha stoi wciąż, nieporuszony, ze skrzyżowanymi ramionami. Jasna szata połyskiwała bladawo. Z niepokojem w sercu ojciec wrócił na posłanie.

Po godzinie, gdy sen nie nadchodził, bramin wstał ponownie, uczynił parę kroków, wyszedł przed dom, zobaczył wschodzący księżyc. Spojrzał przez okno do izby, Siddhartha stał bez ruchu, ze skrzyżowanymi ramionami, na jego nagich goleniach kładło się światło księżyca. Z troską w sercu powrócił na posłanie.

I przyszedł znowu po godzinie i znowu po dwóch godzinach, zaglądał przez okienko, widział, jak Siddhartha stoi, w świetle księżyca, w blasku gwiazd w ciemności. I przychodził co godzina, bez słowa, zaglądał do izby, widział stojącego bez ruchu syna, serce wypełniał mu gniew, wypełniał je niepokój, wątpliwości, cierpienie.

I w ostatniej godzinie nocy, zanim zaczął się dzień, wrócił znowu, wszedł do izby, popatrzył na syna i syn wydał mu się olbrzymi i jak gdyby obcy.

– Siddhartho – rzekł – na co ty czekasz?

– Wiesz, na co czekam.

– Będziesz tak stał i czekał, aż wstanie dzień, aż przyjdzie południe, wieczór?

– Będę stał i czekał.

– Zmęczysz się, Siddhartho.

– Zmęczę się.

– Zaśniesz, Siddhartho.

– Nie zasnę.

– Umrzesz, Siddhartho.

– Umrę.

– I wolisz umrzeć, niż posłuchać ojca?

– Siddhartha zawsze słuchał ojca.

– Więc wyrzekniesz się swego zamiaru?

– Siddhartha zrobi, co powie mu ojciec.

Do izby wpadł pierwszy brzask dnia. Bramin dostrzegł, że kolana Siddharthy drżą lekko. W twarzy nie dostrzegł drżenia, oczy patrzyły w dal. Wtedy pojął, że Siddhartha nie mieszka już u niego, wśród swoich, że syn już go opuścił.

Dotknął jego ramienia.

– Pójdziesz do lasu – rzekł – i zostaniesz samaną. Jeśli znajdziesz w lesie ukojenie, przyjdź i naucz mnie ukojenia. Jeśli się rozczarujesz, wróć, będziemy znowu razem składali bogom ofiary. A teraz idź i ucałuj matkę, powiedz jej, dokąd idziesz. Na mnie już czas, muszę iść nad wodę i zacząć pierwsze ablucje.

Zdjął rękę z ramienia syna i wyszedł. Siddhartha zachwiał się, próbując uczynić krok. Opanował członki, skłonił się ojcu i poszedł do matki, tak jak powiedział mu ojciec.

Kiedy o pierwszym brzasku dnia z wolna, na zesztywniałych nogach opuszczał ciche jeszcze miasto, przy ostatnim domu podniósł się jakiś cień, skulony tam w kucki, i przyłączył się do Siddharthy – Gowinda.

– Przyszedłeś – powiedział Siddhartha i uśmiechnął się.

– Przyszedłem – rzekł Gowinda.

U SAMANÓW

Wieczorem tego dnia dogonili ascetów, wyschłych samanów, i zaofiarowali się im towarzyszyć i okazywać posłuszeństwo. Zostali przyjęci.

Siddhartha podarował swą szatę ubogiemu braminowi na gościńcu. Nosił już tylko przepaskę na biodrach, a za całe okrycie służył mu prosty kawał materii barwy ziemi. Jadł tylko raz dziennie i nigdy nic gotowanego. Pościł przez dwa tygodnie. Pościł przez cztery tygodnie. Twarz mu wychudła, uda opadły z ciała. W wyogromniałych oczach rozpalały się gorączkowe wizje, u wychudzonych palców wyrosły długie paznokcie, na twarzy suche kępki brody. Gdy spotykał kobietę, jego wzrok tężał jak bryłka lodu; na widok pięknie ubranych ludzi usta wykrzywiał mu grymas pogardy. Widział handlujących przekupniów, książąt wyruszających na polowania, żałobników opłakujących zmarłych, stręczące się dziewki, lekarzy opiekujących się chorymi, kapłanów wyznaczających dzień na zasiewy, kochających się kochanków, matki karmiące dzieci – i wszystko to nie było warte jego spojrzenia, wszystko kłamało, wszystko cuchnęło, cuchnęło kłamstwem, udawało sens, szczęście i piękno, a kryło w sobie zgniliznę. Świat smakował gorzko. Życie było udręką.

Siddhartha miał przed sobą jeden tylko cel: wyzbyć się wszystkiego, wyzbyć się pragnień, wyzbyć się marzeń, wyzbyć się radości i cierpienia. Obumrzeć dla samego siebie, wyzbyć się siebie, znaleźć spokój w opustoszałym sercu, zapomnieć o samym sobie i otworzyć się na cud – oto, do czego dążył. Kiedy jaźń zostanie pokonana i umrze, kiedy ucichną wszelkie zapały i drgnienia serca, musi obudzić się to coś ostatecznego, ten rdzeń istnienia, który nie jest już jaźnią, ta wielka tajemnica.

Siddhartha stał w milczeniu pod południowym żarem słońca, palił go ból, paliło pragnienie, i stał tak, póki ból i pragnienie nie ustąpiły. Stał w milczeniu pod strugami ulewy, gdy przyszła pora deszczowa, woda spływała z włosów po zmarzniętych barkach, po zmarzniętych biodrach i nogach, a pokutnik stał tak, aż w końcu nie czuł już chłodu, członki przestały dygotać, znieruchomiały. Milcząc, kucał w ciernistych zaroślach, z otwartych ran ciekła krew, z wrzodów ciekła ropa, a Siddhartha trwał nieruchomo, trwał jak skamieniały, aż krew przestała ciec, aż nic już nie kłuło, nic już nie bolało.

Siddhartha siadał wyprostowany i uczył się oszczędzać oddechu, uczył się obywać niewielką porcją zaczerpniętego powietrza, uczył się wstrzymywać oddech. Uczył się poprzez oddech uspokajać bicie serca, zmniejszać liczbę uderzeń, aż serce uderzało coraz rzadziej i nie uderzało już prawie wcale.

Pouczony przez najstarszego samanę Siddhartha ćwiczył się w wyrzeczeniu, uprawiał kontemplację, według nowych reguł, jakie wyznawali samanowie. Nad bambusowym gajem przeleciała czapla – i Siddhartha ogarniał ptaka swoją duszą, leciał nad lasem i górami, był czaplą, żywił się rybami, czuł głód czapli, mówił krzykiem czapli, umierał śmiercią czapli. Na piaszczystym brzegu leżał martwy szakal i dusza Siddharthy wślizgiwała się w zwłoki, była martwym szakalem, leżała na brzegu, puchła, cuchnęła, gniła, rozszarpywały ją hieny, sępy odzierały ze skóry, stawała się szkieletem, prochem, rozwiewała się. I dusza Siddharthy wracała znowu, zaznawszy śmierci, gnicia, rozpadu, zaznawszy mrocznego odurzenia w kole przemian i z nowo obudzonym pragnieniem czatowała, którędy by się wyrwać z zamkniętego koła, tam gdzie kończy się łańcuch przyczyn, gdzie rozpoczyna się wieczność bez cierpień. Uśmiercał zmysły, uśmiercał pamięć, uciekał od swego ja w tysięczne obce kształty, był zwierzęciem, był padliną, był kamieniem, drzewem, wodą i za każdym razem znowu się budził, w świetle słońca czy w świetle księżyca, był znowu sobą, był jaźnią, krążył w zamkniętym kole, czuł pragnienie, przezwyciężał pragnienie, czuł nowe pragnienie.

U samanów Siddhartha nauczył się wielu rzeczy, poznał wiele dróg ucieczki od ja. Szedł drogą samozaparcia przez ból, przez dobrowolne znoszenie i pokonywanie bólu, głodu, zmęczenia. Szedł drogą samozaparcia przez medytację, przez oczyszczenie umysłu z wszelkich wyobrażeń. Poznał tę i inne drogi, tysiąckroć porzucał swoje ja, godzinami i dniami przebywał poza tym, co było jego jaźnią. Ale choć drogi te odwodziły go od własnego ja, to przecież na koniec wiodły z powrotem do niego. Choć Siddhartha tysiąckroć umykał jaźni, przebywał w nicości, w zwierzęciu, w kamieniu, powrót był nieunikniony, nieuchronnie nadchodziła chwila, kiedy znowu odnajdował siebie, w blasku słońca albo w blasku księżyca, w cieniu drzew albo pod strugami deszczu i znowu był jaźnią, był znowu Siddharthą i znowu czuł udrękę wiecznie obracającego się koła.

Obok niego żył Gowinda, jego cień, podążający tymi samymi drogami, podejmujący te same wysiłki. Rzadko rozmawiali ze sobą inaczej, niż wymagały tego służba i praktyki. Niekiedy wędrowali razem po wsiach, by użebrać pożywienia dla siebie i swoich nauczycieli.

– Jak myślisz, Gowindo – rzekł w czasie jednej z tych żebraczych wypraw Siddhartha – jak myślisz, czy zaszliśmy dalej? Czy osiągnęliśmy nasze cele?

– Uczyliśmy się i uczymy się dalej – odparł Gowinda. – Ty zostaniesz wielkim samaną, Siddhartho. Nauczyłeś się szybko wszystkich praktyk, starzy samanowie często cię podziwiali. Zostaniesz świętym, Siddhartho.

– Jest chyba inaczej, przyjacielu – odrzekł Siddhartha. – Czego nauczyłem się do tej pory u samanów, tego, o Gowindo, mógłbym nauczyć się szybciej i prostszym sposobem. W każdej gospodzie z dziewkami, gdzie zachodzą wozacy i gdzie gra się w kości, nauczyłbym się tego samego, przyjacielu.

– Siddhartha żartuje sobie ze mnie – rzekł Gowinda. – Jakżebyś miał się nauczyć od tych biedaków kontemplacji, zatrzymywania oddechu, odporności na głód i ból?

A Siddhartha odezwał się cicho, jakby do siebie:

– Czym jest kontemplacja? Czym jest porzucanie ciała? Czym jest post? Czym zatrzymanie oddechu? Ucieczką od ja, krótkim wytchnieniem od udręki bycia sobą, krótkim odurzeniem, które chroni przed bólem i bezsensem życia. Tę samą ucieczkę, to samo krótkotrwałe odurzenie znajduje poganiacz bydła w karczmie, gdy wypije parę czarek ryżowego wina albo sfermentowanego mleka kokosowego. Nie czuje wtedy ciężaru swego ja, nie czuje już bólu życia, znajduje na krótko odurzenie. Drzemiąc nad swoją czarką wina, znajduje to samo, co Siddhartha i Gowinda, gdy przez długie praktyki wymykają się z ciała, wykraczają poza ja. Tak to jest, Gowindo.

– Mówisz tak, przyjacielu – Gowinda na to – choć wiesz dobrze, że Siddhartha nie jest poganiaczem bydła, a samanowie nie są pijakami. Pijak znajduje odurzenie, to prawda, udaje mu się na krótko uciec i znaleźć wytchnienie, i to prawda, ale wraca z szaleństwa i zastaje znowu wszystko tak, jak było, nie zmądrzał od tego, nie zgromadził wiedzy, nie wzniósł się ani o szczebel wyżej.

A Siddhartha odrzekł z uśmiechem:

– Nie wiem tego, nigdy nie byłem pijakiem. Ale wiem, wiem dobrze, Gowindo, że ja, Siddhartha, w tych ćwiczeniach i kontemplacji znajduję tylko krótkotrwałe odurzenie, i jestem równie daleki od zbawienia jak dziecko w łonie matki.

I znowu któregoś razu, gdy Siddhartha z Gowindą opuścili puszczę, aby użebrać we wsi trochę pożywienia dla braci i nauczycieli, Siddhartha począł mówić i mówił tak:

– I jak, Gowindo, czy jesteś na dobrej drodze? Czy zbliżamy się do poznania? Do wybawienia? A może kręcimy się tylko w kółko – właśnie my, którzyśmy chcieli się wyrwać z wiecznego koła?

– Wieleśmy się nauczyli, Siddhartho – odrzekł Gowinda – wiele jeszcze nauki przed nami. Nie kręcimy się w kółko, idziemy w górę, koło jest spiralą, wspięliśmy się już o kilka stopni.

– Jak sądzisz – Siddhartha na to – ile lat może mieć najstarszy samana, nasz czcigodny nauczyciel?

– Może sześćdziesiąt – odrzekł Gowinda.

– Sześćdziesiąt lat – rzekł Siddhartha – i nie osiągnął nirwany. Będzie miał siedemdziesiąt i osiemdziesiąt, a my, ty i ja, też się zestarzejemy i będziemy uprawiali ćwiczenia, będziemy medytowali. Ale nirwany nie osiągniemy, ani on, ani my. Ach, Gowindo, myślę, że spośród wszystkich samanów, jacy istnieją, żaden może nie osiągnie nirwany. Znajdujemy pociechę, znajdujemy odurzenie, zdobywamy umiejętności i tym się łudzimy. Ale tego, co istotne, drogi dróg, nie znajdujemy.

– Siddhartho – rzekł Gowinda – przerażasz mnie tymi słowami. Jakże to, pośród tylu uczonych mężów, pośród tylu braminów, pośród tylu samanów, którzy przestrzegają najsurowszej reguły i zasługują na najwyższą cześć, pośród tylu świątobliwych żaden nie miałby znaleźć drogi dróg?

Siddhartha rzekł głosem, w którym było tyleż smutku, co drwiny, cichym, trochę smutnym, trochę drwiącym głosem:

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki