Cierpienie zamknięte w paczce papierosów - Monika Marciniak - ebook + audiobook + książka

Cierpienie zamknięte w paczce papierosów ebook i audiobook

Monika Marciniak

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Poruszający monolog Moniki, w którym realia małego miasteczka i prowincjonalnych szpitali psychiatrycznych stają się scenerią współczesnej baśni o dziewczynie naznaczonej chorobą.

Mroczna, „psychotyczna” opowieść o cierpieniu i uzależnieniu rozgrywająca się w świecie skrajności, gdzie rozpacz jest rewersem ekstazy.

Monolog Moniki to opowieść cierpiącej duszy i historia namiętnego opętania. Opowieść przewrotna, w której tragedia flirtuje z kiczem, immoralizm nosi maskę choroby, a czysty ludzki głos dobiega z otchłani, by wzruszać nas i przerażać.

Świat Moniki jest opacznym zwierciadłem, w którym przegląda się świat sukcesu. Wyrzuceni z luksusowej limuzyny albo z pociągu relacji Połczyn-Zdrój-Szczecin odnajdujemy się nagle w towarzystwie dziwnej dziewczyny, gdzieś na odległym pustkowiu pod gwiaździstym niebem szaleństwa.

Uważałam, że są dwa światy i dwa życia. Lepszy świat zarezerwowany dla dzieci z zamożnych i dobrych domów. Drugi świat został wypełniony - jak wielki worek śmieciami - ludźmi biedniejszymi i z szarą przeszłością. Życie wygrane na loterii i życie stracone w przegranej bitwie. Ludzie szczęśliwi i smutni. Biel i czerń. Dwa bieguny. Świat musi być tak skrajny, tak różnorodny i pełen odmienności. Jest ogromny, a więc jest wiele możliwych scenariuszy.

Monika Marciniak

Urodziłam się 14 stycznia 1987 roku w Połczynie-Zdroju. Jako mała dziewczynka zachorowałam na depresję, która wlekła się za mną do siedemnastego roku życia. Nieleczona przerodziła się w schizofrenię, która sprawiła, że muszę leczyć się do tej pory. W wieku dziewiętnastu lat miałam próbę samobójczą. Rodząc córkę, zachorowałam na depresję poporodową. Obecnie jestem z partnerem, którego poznałam w szpitalu. Jestem nałogowym palaczem. Moje choroby sprawiają, że nie jest mi łatwo żyć bez rozchwiań emocjonalnych i nawrotów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 194

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 19 min

Lektor: Barbara Liberek

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

Trzypiętrowe budynki nieposiadające wind, które mało przypominają wieżowce w metropolii. Mnóstwo zieleni i kwiatów w ogródkach mieszkańców tworzące obraz wsi. Osiedlowe sklepiki i warzywniaki mające wszystko to, czego każdy potrzebuje do przygotowania domowego obiadu. Często spotykam ludzi rozmawiających na uliczkach miasteczka, którzy nieco przeszkadzają osobom zmuszonym je ominąć. To nic dziwnego. Moje miasteczko nie jest zbyt duże, nie widać tu spieszących się ludzi i trąbiących samochodów. Właściwie każdy się tu zna i zdaje relację napotkanej znajomej osobie o przebiegu minionego dnia. Nie lubię nadmiaru ani niedosytu. Jeśli chodzi o miasto, w którym mieszkam, tu wypośrodkowałam idealnie. Nie jest zbyt duże, ale nie jest również wsią, w której praktycznie nie ma nic prócz zieleni i wolno stojących domków.

Połczyn-Zdrój to urocze, małe miasteczko uzdrowiskowe. Co rok przyjeżdża tu masowo ogromna liczba kuracjuszy. Zalewają nas jak żywioł powodzi. Jest ich wszędzie pełno – w parku, w kawiarniach, na deptaku. Są jak szarańcza. Oblepiają każde miejsce, każdą knajpę. Gdy ma się dużo szczęścia, zdarza się ich nie oglądać, lecz da się tego uniknąć – jak deszczu w pochmurny dzień – jedynie na krótki moment.

Mimo że nazwałam ich wcześniej szarańczą, jest dzięki nim wiele korzyści. Dają pracę ludziom w uzdrowiskach i w sezonie właściciele kawiarni zbijają na nich majątek. Napędzają koło biznesu jak zagorzały kolarz, który z determinacją chce wygrać wyścigi. Często pytają o drogę jak bezbronne dzieci gubiące w wesołym miasteczku swoich rodziców. Pytanie zazwyczaj dotyczy parku i uzdrowisk. Kuracjusze mają przy tym życzliwie uśmiechnięte twarze, a ich gesty i postawa utwierdzają tutejszych w przekonaniu, że są otwarci i nadzwyczaj chętni do nawiązywania nowych znajomości. Zachowują się trochę jak małpki w cyrku, które swoimi popisowymi numerami chcą wzbudzić u widzów zachwyt i zainteresowanie. W gruncie rzeczy przyzwyczaiłam się do nich, ponieważ gdyby ich zabrakło, miasto straciłoby swój urok i duszę. Sprawiają, że latem Połczyn-Zdrój tętni życiem.

Serce miasta bije w sezonie jak oszalałe, ledwo dając radę przetłoczyć tak wielką ilość krwi w postaci kuracjuszy, którzy chcą zobaczyć wszystko, co nowe i niespotykane. Wszystko, co jest inne od zatłoczonych miast, w których mieszkają. To, co nowe, zachęca do poznawania i powoduje, że uzależniamy się od chęci odwiedzania coraz większej liczby pięknych miejsc jak od małych diamencików w pierścionku, które cieszą i wprawiają ludzi w zachwyt.

Mieszkam w centrum miasta koło targowiska. Moja lokalizacja daje wiele korzyści. Przydaje się jak laska staruszkowi i okulary przeciwsłoneczne w upalny dzień. Wszędzie mam blisko. Nigdy nie musiałam poświęcać cennego czasu nastolatki na dalekie podróże do sklepów i koleżanek. Jest tyle ciekawych zajęć i nawet na te nie zawsze starczało dnia. Godziny na zegarze umykały jak złodziej uciekający z łupem. Były bezlitosne jak rabuś, dla którego liczyły się tylko skradzione cenne przedmioty. Czas nie zawsze pozwalał na wykonanie wszystkich zaplanowanych czynności. To on dyktował warunki i każdy musiał się dostosować. Dopasować do rzeczy zupełnie niezależnych od nas. W moim miasteczku wszystko jednak znajduje się blisko siebie. Moje wrodzone lenistwo byłoby niepocieszone, jeśli miałabym poświęcać dwadzieścia minut na pokonanie drogi do centrum z peryferii miasteczka. Na szczęście, dzięki lokalizacji nie musiałam długo zajmować się czynnościami, na które kompletnie nie miałam ochoty.

***

Mój ojciec był alkoholikiem. Nie troszczył się o żonę i o trójkę dzieci. Sam zachowywał się trochę jak małe dziecko. Musiał mieć poprane, posprzątane i umyte. Podejrzewam, że gdyby matka zaniedbała jedną z czynności wykonywanych dla niego, jego harmonogram dnia posypałby się jak domek z kart. Uważam, że kobiety są bardziej elastyczne i zorganizowane. Zawsze się odnajdą w nowej sytuacji, poradzą sobie z przeciwnościami losu i pogodzą się z ciężką, brutalną rzeczywistością. Jesteśmy jak kameleony, wtapiając się w tło szarego życia, które nie oszczędza nikogo.

Ojciec zginął tragicznie, wieszając się w łazience. Chorował na strasznie brzmiącą chorobę. Słowo to zawsze dźwięczy w moich uszach i przeszywa mnie w całości. To „schizofrenia”. Przerażająca, uciążliwa i wstydliwa choroba. Wpadł w zasadzkę jak naiwna mysz zwabiona zapachem sera. Nie radził sobie z chorobą, popadał dodatkowo w nałóg alkoholowy. Z każdym tygodniem tracił grunt pod nogami jak gimnastyk chodzący po linie. Ta lina nie ułożyła się pod nogami tak, aby zrobić jeszcze jeden krok – aby przeżyć jeszcze kilka lat. Przez te wszystkie wydarzenia dotyczące mojego ojca, czułam się gorsza i mniej doceniana niż inne dzieci. To troszkę jak w przypadku grzybiarza, który z ogromną radością i satysfakcją zrywa okazałego prawdziwka, a rosnącego obok, mniejszego, zostawia bez jakiegokolwiek zainteresowania.

Uważałam, że są dwa światy i dwa życia. Lepszy świat zarezerwowany dla dzieci z zamożnych i dobrych domów. Drugi świat został wypełniony – jak wielki worek śmieciami – ludźmi biedniejszymi i z szarą przeszłością. Życie wygrane na loterii i życie stracone w przegranej bitwie. Ludzie szczęśliwi i smutni. Biel i czerń. Dwa bieguny. Świat musi być tak skrajny, tak różnorodny i pełen odmienności. Jest ogromny, a więc jest wiele możliwych scenariuszy. Jesteśmy jak pionki w grze planszowej. Rzadko coś zależy od nas, większość zdarzeń pisze nam życie, a nie my sami.

Po śmierci ojca matka troszczyła się o mnie i o moich dwóch braci. Nie myślała o nowym partnerze. Może dlatego, że ojciec był alkoholikiem i traktował ją przedmiotowo. Pewnie bała się, że to samo powtórzy się z nowym kandydatem na męża. Obawiała się czegoś nieznanego, jeszcze przesłoniętego zasłoną zagadkowego życia.

W domu nigdy się nie przelewało. Matka nie pracowała i żyliśmy jedynie z zasiłku. Mam wrażenie, że byłaby mniej przemęczona, gdyby udało się jej podjąć jakąś pracę. Obowiązki domowe pochłaniały ją całkowicie. Niczego nie zaniedbywała i w każdej czynności musiała być perfekcjonistką. Jeśli praca w jakimś zakładzie zaburzyłaby jej harmonogram codziennych, mozolnych obowiązków, podejrzewam, że trochę by odpuściła i pozwoliła, aby jej dom nie był idealny i poukładany jak akta w biurze. Dbała o to, aby niczego nam nie zabrakło. Nie byliśmy jak rozpieszczone pieski jedzące z porcelanowych półmisków, ale potrzeby dorastających dzieciaków były zaspokajane na tyle, że beztrosko zajmowaliśmy się swoimi pasjami i z tygodnia na tydzień nabieraliśmy doświadczeń, które ułatwiały nam życie.

Matka była jak drogowskaz na zatłoczonej ulicy życia. Gdy popełnialiśmy błędy i postępowaliśmy niewłaściwie, zachowywała się jak znak stopu informujący nas o źle obranej drodze. Gdy zaś osiągaliśmy sukcesy w szkole lub pomogliśmy sąsiadce wnieść zakupy na trzecie piętro, przed naszymi oczami pokazywało się zielone światło utwierdzające nas w tym, że możemy ze spokojnym sumieniem podążać tą trasą na wielkiej autostradzie życia.

Byliśmy niewyróżniającymi się niczym szczególnym dzieciakami. W szkole szło nam całkiem dobrze i nie sprawialiśmy problemów wychowawczych. Wtapialiśmy się w tło świata, będąc rzadko zauważani. To trochę tak jak na zdjęciu klasowym. Nasze twarze były zasłonięte przez wyższych rówieśników, stojących w pierwszym rzędzie. Wpisywaliśmy się w schemat poprawnych dzieciaków, które gubiły się w tłumie wyjątkowo nieznośnych lub nad wyraz wybitnych młodych obywateli.

Każdy dzień sprawiał, że byłam coraz starsza i dojrzalsza. Rosłam na jabłoni domowego zacisza, nabierając kolorów. Stawałam się jak jabłko gotowe do zbiorów. Z czasem byłam na tyle samodzielna, aby niedługo wyfrunąć z domowego gniazda jak niezależny ptak, który jest gotowy do dorosłego życia.

Mimo monotonii dni mijały jak oszalałe. Zachowywały się tak, jakby ktoś w ekspresowym tempie wyrywał kartki z kalendarza. Wiosna, odchodząc, dawała prawo do przejęcia roli latu, a lato po trzech miesiącach, wypalając się, ustępowało miejsca jesieni. Smutna i przygnębiająca pora roku z chłodnym podmuchem przynosiła zimę. Często wyglądałam przez okno w kuchni i obserwowałam, jak natura zmienia pogodę w ten sposób, dyktując ludziom, jak mają się ubierać, o co zadbać i co kupić w sklepach.

Natura stawia warunki i kształtuje świat. Często jednak kaprysi i zaskakuje ludzi białym puchem w maju lub chłodem w połowie lata. Patrząc w okno, obserwowałam, jak natura przeobraża się w błyskawicznym tempie, zmieniając pory roku jak strony wertowane w pokaźnym tomie. Jak każde dziecko czekałam zawsze z utęsknieniem na weekend. Lubiłam, gdy beztrosko mijały dni bez obowiązków szkolnych. Dzieciaki są jak rozochocony wędkarz. Gdy złapie pokaźną rybę, ma ochotę dalej wędkować nad jeziorem. Wcale nie chce wracać do domu, w którym czekają na niego obowiązki i mniej emocjonujące chwile. Dla uczniów pierwszy dzień wakacji jest jak złowiona złota rybka. Mają ochotę mieć ich coraz więcej, a najlepiej byłoby, aby owocne łowy nigdy się nie skończyły.

***

Był piękny, pełen słońca, wakacyjny poranek. Wstałam z łóżka z ogromnym smutkiem i niechęcią, tak jakbym z góry wiedziała, że cały mój dzień będzie aż do zachodu słońca skazany na niepowodzenie. Ogarniał mnie strach i lęk. Od środka coś mnie zżerało jak robactwo słodki, soczysty owoc, który nie jest w stanie uchronić się przed zatratą. Miałam wrażenie, że tracę z dnia na dzień cząstkę swojej duszy. Cząstkę indywidualności i umysłu, który tak wiele chciał się nauczyć. Tak wiele rzeczy odkrywać i poznawać. Sama nie wiedziałam, dlaczego byłam naładowana – jak armata – samymi negatywnymi uczuciami. Każde moje wakacje tak wyglądały. Całkowicie pozbawione sensu i radości. Pozbawione barw i różnorodności. Byłam jak wytarta gumką kartka, która niczego nie przedstawia oprócz brzydkich i mało estetycznych smug.

Mimo że miałam dziesięć lat, czułam się jak kobieta w średnim wieku, przytłoczona problemami i obowiązkami dnia codziennego. Miałam na ramieniu bardzo ciężką torbę, której już nie byłam w stanie ze sobą taszczyć. Myślałam nawet o tym, aby zrzucić ten bagaż, a razem z nim swoją duszę, aby tylko poczuć ulgę. Zastanawiałam się, czy wygrzebię się ze wszystkich zmartwień, które pochłaniały mnie jak ruchome piaski na pustyni, zostawiając jedynie iskierkę nadziei. Iskierka ta tliła się tak, że nawet jej nie widziałam – zasłonięta ogromem przerażających myśli. Jednak czułam, że gdzieś jest i trzeba dać jej szansę. Podłożyć kilka suchych drew, aby ją rozpalić. Niestety, nie wiedziałam, gdzie ich szukać. Jak znaleźć wyjście z labiryntu. Błąkałam się po nim jak oszalała i coraz bardziej gubiłam drogę.

Podeszłam do okna. Musiałam mrużyć oczy. Intensywne promienie słońca – jak jadowite żmije – oślepiały mnie, wywołując na twarzy grymas. Nie był on spowodowany tylko jaskrawym, oślepiającym światłem, ale również tym, co czułam. Tym, co powtarzało się każdego roku. Byłam jak niewiarygodnie głęboka studnia, lecz moja zawartość nie była wypełniona krystalicznie czystą wodą, tylko śmierdzącym szlamem, wywołującym odruchy wymiotne. Nie potrafiłam pozbyć się moich uczuć. Prześladowały mnie jak zgraja paparazzi obserwujących gwiazdę na topie. Biegali za mną wszędzie. Nie miałam chwili wytchnienia. Nie miałam szans na spokojny obiad w gronie rodziny lub na relaksujący film przy popcornie. Nie miałam szans na życie.

Moje serce i dusza ściskały się jak farba w tubce. Nie potrafiłam wydobyć żadnej barwy. Były jedynie wielka pustka i nicość, które przerażały do szpiku kości. Nie umiałam cieszyć się wakacjami. Były dla mnie koszmarem, który nie zamierzał mnie raz na zawsze opuścić. Nie potrafiłam się go pozbyć tak łatwo jak śniegu z ramienia. Wżarł się we mnie głęboko i pustoszył każdą cząstkę mnie jak tabun wojska podczas bitwy. Swoją bitwę życia przegrywałam i nie wiedziałam, czy jest szansa na mój „cud nad Wisłą”.

Na podwórku dzieciaki grały w piłkę. Każde z nich było pełne energii i beztroskiej radości. Śmiały się, angażując w grę z taką pasją, jakby co najmniej uczestniczyły w międzynarodowym turnieju piłki nożnej. Moje serce ścisnęło się jeszcze bardziej. Miałam w głowie karuzelę, w której siedziały chochliki, mieszając w moim życiu i psując je. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego w ludziach jest tyle radości, której ja nie mogę doświadczać. Zostałam pominięta w kolejce do szczęścia. Nie potrafiłam się z tym pogodzić, jak dziecko, które nie dostało lizaka. Prosiłam Boga. Prosiłam matkę. Nikt nie dał mi ukojenia.

Próbowałam zająć się zabawą, byle nie myśleć i nie czuć tego nieznośnego stanu. Jednak każdy przedmiot i każde zajęcie, które mnie wcześniej interesowały, miały – jak łuska kasztana – igły sprawiające mi ból oraz zniechęcające do kontynuowania czynności. Igły były również w moim sercu, które ledwo biło i z trudem dawało znak, że jeszcze żyłam. Ja zaś dawno byłam już martwa, pozbawiona spontanicznych odruchów, naturalnych zachowań i blasku w oczach, który zgasł jak zapałka wyrzucona za siebie po odpaleniu papierosa.

Wszystko na świecie ma swój kres jak przekwitnięte kwiaty w ogrodzie i dziurawy sweter, wrzucony głęboko do szafy. Ja również myślałam, że to koniec mojego istnienia. Czułam, że – jak przekwitły kwiat – przestałam cieszyć świat swoim pięknem. Nie potrafiłam niczym się zająć. Chodziłam tylko nerwowo po pokoju i prosiłam Boga, aby ulżył mi w cierpieniach. Było ich mnóstwo. Całe moje ciało było nimi naszprycowane jak tania konserwa w markecie konserwantami, które psuły jej smak i jakość. Mama starała się mi pomóc, jednak bez żadnych rezultatów. Jej oczy przepełnione były smutkiem, a dłonie dygotały z nerwów i bezsilności. Chodziła ze mną często na długie spacery, ponieważ ruch i zmęczenie trochę łagodziły moje trudne do zniesienia zachowanie. Niestety, było to skuteczne tylko na krótki czas, ponieważ w domu mój koszmar znów się nasilał. Był zawsze tuż obok i pilnował jak małego dziecka, które chce pohasać w parku bez kontroli rodziców.

Wiedziałam, że kiedy lato przejdzie we wczesną jesień, mój koszmar się skończy, lecz ból był dokuczliwy jak łobuziak sprawiający rodzicom problemy na każdym kroku. Moja tragedia była tak kurczowo przywiązana do mnie jak cuma do kotwicy, aby nie zerwała się ona w trakcie rejsu. Widocznie to koszmarne uczucie nie mogło istnieć beze mnie. Było uzależnione ode mnie całkowicie. Ja zaś wcale nie potrzebowałam pasożyta, który wykorzystywał mnie każdego dnia. Sprawiał, że traciłam soki niezbędne do życia jak drzewo zaatakowane kępami jemioły. Negatywne uczucia niszczyły moją chęć do życia, dziewczęcą radość i beztroskie chwile, o których zapominałam, ponieważ zostały przesłonięte wachlarzem bólu i cierpienia.

Okres wakacyjny wlókł się niemiłosiernie. Kołysałam się jak staruszka, siedząc na łóżku, i odmawiałam zdrowaśki, przesuwając w palcach paciorki różańca. Ewidentnie co rok dopadała mnie bezlitosna depresja. Dlaczego tak się działo, nie wiedziałam i nie potrafiłam tego zrozumieć jak trudnego wykresu matematycznego. Nigdy nie byłam dobra z przedmiotów ścisłych i depresja doskonale o tym wiedziała. Uzmysławiałam sobie, że muszę coś zrobić z natarczywymi uczuciami, ponieważ kolejnych takich wakacji już nie przeżyję. Mój dziewczęcy organizm nie zdoła udźwignąć tego, czym męczy mnie życie każdego roku, z tą samą mocą i bez litości.

Depresja miała wszystko poukładane jak w terminarzu i doskonale wiedziała, jak pokrzyżować mi plany oraz przewrócić życie do góry nogami. Co dzień stawałam na głowie jak gimnastyk i nie miałam już sił trwać dłużej w tak niewygodnej pozycji, tracąc co rusz równowagę. Traciłam też szczęście, uśmiech na twarzy i kontrolę nad swoim życiem. Niestety, z roku na rok choroba wgryzała się we mnie – jak żrący kwas – jeszcze mocniej. Jeszcze bardziej paliła moje ciało, zostawiając szpecące bąble i rany. Świadczyły one o wielkim bólu i pokazywały, jak bardzo depresja zmienia całą mnie. Okropne choróbsko nie oszczędzało swej ofiary i stawiało coraz wyżej poprzeczki, które były niemożliwe do przeskoczenia. Byłam jak książę, który z ogromnymi emocjami wbiega po schodach wysokiej wieży, chcąc uratować swoją ukochaną księżniczkę. Jednak, będąc coraz wyżej, nie ma już sił pokonywać zatrważającej liczby stopni.

Bajki mają to do siebie, że zawsze kończą się dobrze. Księżniczka zostaje uratowana przez księcia. Ja natomiast chciałam być uratowana, uwalniając się od krat bezwzględnej depresji. Jednak książę na białym rumaku nie przyjeżdżał, a ja z rezygnacją patrzyłam z wysokiej wieży zmartwień w niebo, nie widząc końca wlokącej się historii nieszczęść. Chciałam umrzeć. Poczuć w końcu ulgę i spokój. Trzymałabym się tych uczuć kurczowo, aby nigdy mnie nie opuściły. Potrzebowałam ich do przetrwania. Pompowałam balonik moich tragedii i rozpaczy już tak długo, czując, że za chwilę pęknie, wypełniony zbyt dużą ilością nieszczęść. Nie rozumiałam, dlaczego akurat ja tego doświadczam. Czemu los wyznaczył mnie do przeżywania tak ciężkich chwil? Nie chciałam takiego wyróżnienia. Nie byłam na tyle silna i wytrwała, aby znosić koszmary, które nie mieszczą się w ludzkich głowach. Ratowałam się całą mocą mojego dziecięcego rozumu. Jak jednak się ratować, gdy nie wie się, dlaczego coś się wydarza i czym to jest spowodowane? To tak jakbym oglądała film od połowy, nie rozumiejąc faktów. Tak właśnie działo się w moim życiu, pozbawionym logiki i zrozumiałych zachowań.

Byłam pogrążona w totalnym smutku. Chodziłam jak bezdomne dziecko – bez uśmiechu na twarzy i bez celu. Matka często pytała mnie, co jest powodem mojego przygnębienia i płaczu, który codziennie roznosił się jak echo po małym pokoju, w którym mieszkałam razem z braćmi. Nie potrafiłam odpowiedzieć zatroskanej matce. Mówiłam, że nie mam tak naprawdę powodów i sama nie wiem, dlaczego to się ze mną dzieje, a działo się stale, co nie dawało domownikom chwili wytchnienia. Męczyli się ze mną, nie mogąc znaleźć rozwiązania i nie znając lekarstw na moje udręki. Będąc świadoma kłopotu, który sprawiałam bliskim, popadałam w coraz bardziej nieznośny stan. Musiałam to jednak jakoś przetrwać. Mimo wielu słabości, które sprawiały, że mówiłam o śmierci, chciałam żyć. Chciałam jeszcze cieszyć się światem. Wrócić – jak marnotrawny syn do domu ojca – do spokojnej i zróżnicowanej rzeczywistości.

Często płakałam. Wylewałam kałuże łez; same płynęły mi ze smutnych oczu. Nie potrafiłam tego kontrolować. Nagle ogarniał mnie przerażający smutek, który wyciskał je z moich oczu jak praczka mokrą szmatę. Płynąc ciurkiem, łzy zmieniały się na moich policzkach w strużki niby żywioł powodzi zalewający posiadłości przerażonych ludzi. Smutek okrywał moje drobne ciało jak czarna peleryna, nie pozostawiając ani centymetra nieprzesłoniętego nieznośnym uczuciem. Przygnębienie nie dawało ani skrawkowi mojego ciała nadziei na to, że jest szansa na zmianę tego stanu.

Tak naprawdę nic nie dzieje się bez powodu. Każdy film kończy się puentą i zwykle zawiera treść, która przemawia do odbiorców. Byłam bardzo ambitnym dzieckiem. Stawiałam sobie wysoko poprzeczkę. Zawsze dużo się uczyłam. Musiałam mieć najlepsze oceny i największe osiągnięcia. Szkoła była dla mnie wyścigiem, w którym to ja musiałam pierwsza dotrzeć do mety. Poświęcałam cały wolny czas na wkuwanie wzorów matematycznych i pisanie wypracowań z polskiego. Nie było mowy o popuszczaniu pasa na tyjącym grubasie. Zawsze byłam zwarta i gotowa, żeby poświęcić czas na trudne regułki i skomplikowane równania. Męczyłam się przy tym okropnie i czekałam na wakacje, aby w końcu odpocząć. Niestety, tak długi czas wolny, bez obowiązków i mozolnej pracy, sprawiał, że właśnie wtedy mój organizm odreagowywał mękę poprzedzających dziesięciu miesięcy. Balonik wtedy pękał, a rwąca rzeka wylewała. Niszczyła całą mnie, a działo się tak na moje własne życzenie. Sama świadomie pokłułam się kolcami róż, które kryły w sobie rozpaczliwe skutki. Ukręciłam na swoje liche plecy bat, który ranił mnie i zmieniał całe moje życie.

Uciekałam przed znajomymi. Omijałam szerokim łukiem sytuacje towarzyskie i ludzi, wokół których dużo się działo. Nie miałam ochoty dzielić się z nikim tym, czego doświadczałam. Horror, który mnie dotyczył, miał się skończyć źle tylko dla mnie. Nie chciałam zarażać znajomych swoimi odczuciami jak dziecko chore na grypę. Moje koleżanki były jak napakowany prezent, który po otwarciu zasypywał wszystkich niespodziankami. Ja chciałam być sama, a w głuchej samotności jeszcze bardziej się zadręczałam. Moja sucha gałąź egzystencji nie miała nic – ani pąków, ani liści – i swoim wyglądem nie dawała nadziei na to, że wypuści młode pędy. Jak ta gałąź sterczałam sama na horyzoncie przeznaczenia i cierpiałam ukradkiem w kącie pokoju. W tamtym okresie moja samoocena była bardzo niska. Praktycznie sięgała dna, jak wiadro spuszczone na łańcuchu w głąb pustej studni, które obija się przy tym z przerażająco głośnym stukiem. Byłam jak alkoholik, który kompletnie się stoczył, nie potrafiąc zebrać się w kupę. Czułam, że moje serce, umysł i reszta członków są porozrzucane po pokoju udręk jak zabawki niedbale rzucone przez dziecko. Zabawki w końcu trafiały do wiaderka, do którego schowała je nadgorliwa matka. Ja zaś nie potrafiłam zebrać się w całość. Nie umiałam stworzyć indywidualności. Czułam, że tracę szansę na istnienie. Wiedziałam, że nie poradzę sobie sama z udrękami, jak alkoholik nie radzi sobie z nałogiem. Szukałam pomocy. Błagałam o szansę na życie. Ona jednak gasła z każdą chwilą jak zachodzące wieczorem słońce. Byłam jak ślepe zwierzę, które tuż po urodzeniu jest zdane na opiekę ze strony matki. Matki, która pokazuje świat i uczy samodzielności.

Przestrzeń, w której żyłam, była bardzo ograniczona. Dlaczego żyjemy? Tylko aby jeść, spać, chodzić do szkoły lub pracy i znów to samo. Wirowałam na wietrze. Monotonny podmuch rozsiewał zioła i kwiaty. Ziemia dawała owoce i była potrzebna ludziom. Ja czułam się bezużyteczna. Nie rodziłam owoców, będąc zbędna jak spadające, zeschłe liście z drzewa życia. Choroba nie ułatwiała mi egzystencji i ograniczała możliwości godnego istnienia. Czułam się gorzej niż pies na łańcuchu, który ujada i prosi o zainteresowanie ze strony właścicieli. Potrzebowałam, aby ktoś wyciągnął miskę z jedzeniem i nasycił moją duszę. Ulżył w cierpieniu. Zaspokoił wygłodniałego zwierzaka, który szamocze się z głodu i bólu.

Depresja koniecznie chciała wbić mi do głowy, że tylko ona jest mi potrzebna. Faktycznie, prawie nic nie jadłam i nie zajmowałam się żadnymi pasjami, kołysząc się jak babinka oraz prosząc życie o jeszcze jedną szansę. Było ono dla mnie bez celu. Jak długa droga, która w oddali zamazuje się z powodu białej, pozbawionej jakiegokolwiek obrazu mgły. Zbliżając się do mlecznej łuny, gubiłam całkiem orientację, jak klucz gęsi, które gubią drogę do ciepłych krajów. Mgła niczego ze sobą nie niosła, jedynie głuchą pustkę, której ciszy nie można znieść. Dręczyła mnie, ściskając moje serce tak mocno i bezwzględnie, że nie mogłam usłyszeć jego bicia świadczącego o tym, że jeszcze egzystuję w świecie smutku i beznadziei. Cisza roznosiła się jak echo, wypełniając całą przestrzeń. Dla mnie świat pozbawiony był jakiejkolwiek idei. Urodziłam się, umrę i po kilku latach nikt nawet nie będzie o mnie pamiętał. Rzeczywistość zdąży zaprzątnąć najbliższym głowy problemami i sprawami dnia codziennego.

Czułam się jak pospolity polny kwiat. Na łące jest ich wiele i żaden nie wyróżnia się spośród reszty. Puszczamy korzenie, zaczynając istnieć, potem – łodygę i liście. Kwitniemy przez pewien czas i usychamy. Kończymy w ten sposób swoje liche życie. Ono zaś, bezlitośnie i bez żadnych skrupułów, nie użala się nad zwykłym kwiatem. Zwykłym człowiekiem, który, odchodząc, przeważnie zostawia potomków, a więc nowe życie. To istnienie przeminie tak samo jak poprzednie.

Pomimo przygnębiających stanów powtarzających się u mnie systematycznie co rok, czas pędził nieubłaganie. Niósł z przeszywającym podmuchem życia kolejne dni, mijające jak oszalałe. Przez całe wakacje męczyłam się z moimi nastrojami niczym w kamieniołomach, a później ciężko pracowałam podczas roku szkolnego. Uwijałam się wokół obowiązków jak pracowity ptak, wijący gniazdo dla swoich piskląt. Największa i mająca najgorsze skutki depresja, którą ledwo przeżyłam, łaknąc normalności, a nawet wakacyjnego czasu, dopadła mnie – jak złodziejaszka – w pierwszej klasie liceum. Tym razem było to dużo straszniejsze przeżycie, ponieważ nie potrafiłam uronić z moich błękitnych oczu ani jednej łzy. Jakby wulkan nie mógł wybuchnąć, zamykając w sobie przerażającą ilość lawy, lub samolot nie był w stanie runąć na ziemię, powodując przedłużanie się koszmaru przeżywanego przez pasażerów.

Nie było nadziei na poprawę upiornego życia. Moje uczucia pozostawały stłamszone głęboko w sercu, nie mając żadnego ujścia. Było to odpowiednie siedlisko dla przerażającego smutku. Tym razem ktoś zamurował wszystkie otwory, przez które żal mógłby wydostać się na zewnątrz. Gnieździł się bez ujścia i narastał z każdym dniem. Był jak wygłodniały szczeniak, który przypałętał się ludziom. Dokarmiany, rósł i nabierał chęci do życia. Moja choroba miała podstawę do tego, aby być z siebie dumna i zmotywowana do dalszego działania. Traciłam resztki ludzkich odruchów. Miałam wrażenie, że moje serce nie wytrzyma ścisku. Przestanie bić z powodu przeszkód, które stawia na mojej drodze los. Przestanie dawać mi możliwość życia. Myślałam, że już nie da tchnienia mojemu istnieniu i przestanę żyć niezauważona przez nikogo. Nie byłam w stanie płakać, męcząc się i marząc o uldze. Chciałam, aby spłynęła na mnie jak letnia bryza, muskając mnie delikatnie po twarzy.

Dusiłam w sobie wszystkie negatywne emocje. Rosły na moim drzewie rozpaczy jak robaczywe jabłka zniszczone przez bezlitosną zarazę. Musiałam w końcu uronić choć jedną łzę. Jedną magiczną kroplę eliksiru, która ukoi moją duszę. Potrzebowałam tego jak roślina wody i słońca do przetrwania. Pragnęłam, aby łzy popłynęły mi z oczu i układały się na policzkach w strugi słonych i pożądanych kropli, ale moje oczy były tak suche jak piasek na pustyni. Szukałam na spalonym słońcem pustkowiu oazy, która zaspokoi moje ogromne pragnienie wydobycia z siebie ludzkich odruchów. Nie znajdowałam jej, a moje nikłe nadzieje nie ukazywały nawet fatamorgany. Na horyzoncie nie widziałam niczego oprócz piaszczystej przestrzeni mojej zbolałej duszy.

W bezsilności, która była spowodowana brakiem łez na moich smutnych źrenicach, oraz z przerażeniem w oczach postanowiłam włączyć muzykę. Szukałam najsmutniejszych i najbardziej przygnębiających kawałków, przy których zazwyczaj się wzruszałam. Panicznie dygocącymi dłońmi przerzucałam pudełka z krążkami. Nic mi nie pasowało. Żadna ballada nie współbrzmiała z moim cierpieniem. Piosenki o zdradzonej miłości były w tamtej chwili mało tragiczne, mierząc miarą mojego cierpienia. Moja skala bólu była bardzo wysoka. Wątpiłam w to, czy znajdzie się śmiałek przybijający mój wysoki słupek młotem jak w wesołym miasteczku. Śmiałek jeszcze się nie znalazł, a moja poprzeczka podnosiła się.

Wybrałam jakiś utwór. Nie wywołał we mnie ani śmiechu, ani płaczu. Stałam na granicy dwóch uczuć jak niezdecydowany chłopiec, który nie wie, jaki sklep z cukierkami wybrać. Wzruszenia nie było. Pojawiła się natomiast złość i niesłychany gniew na cały świat. Nie wiedziałam, co robić, jak nowy pracownik ogromnej korporacji, który jest zagubiony w tłumie na ogromnej hali. Zaczęłam w furii przewracać wszystkie płyty, rozrzucając je na podłodze. Nagle zauważyłam na ziemi pudełko, na którym narysowany był krzyż na tle góry i zachodu słońca. Całkiem o tej płycie zapomniałam. Wymazała się z mojej pamięci, pozostawiając tylko smugi jak niedokładnie starte lustro. To były młodzieżowe pieśni religijne. Lubiłam ich kiedyś słuchać. Koiły moje niepokoje i poczucie zagubienia. Nadawały mi kierunek na rozwidlających się torach. Pomagały w podejmowaniu decyzji.

Włączyłam płytę trochę od