Lenny Kravitz. Let love rule.Autobiografia - Lenny Kravitz, David Ritz - ebook

Lenny Kravitz. Let love rule.Autobiografia ebook

Lenny Kravitz, David Ritz

4,0

Opis

Szczerze, szczegółowo i z dużą dozą humoru – Lenny Kravitz opowiada o swoim życiu!

„Moje życie płynie często pod znakiem całkowitych przeciwieństw – pisze. – Czarny i biały, żyd i chrześcijanin, fan The Jackson Five i Led Zeppelin. Zaakceptowałem swoją dwojaką naturę. Różne zakamarki mojego serca i umysłu uzupełniały się niczym yin i yang, rozpalając we mnie ciekawość życia, nadając mi równowagę i zapewniając spokój”.

Akcja książki rozgrywa się w wielu miejscach – od Upper East Side na Manhattanie i Bedford-Stuyvesant na Brooklynie przez Baldwin Hills i Beverly Hills w Los Angeles po Francję, Anglię i Niemcy.

Oprócz Lenny’ego w wspomnieniach tych pojawiają się nietuzinkowe postaci: jego ojciec Sy, będąca gwiazdą telewizji matka Roxie Roker oraz Lisa Bonet, młoda aktorka, która zostaje jego muzą. W centrum wszystkich wydarzeń jest oczywiście Lenny, który – pomimo wielkich ambicji i olbrzymiej energii – odrzuca kolejne oferty kontraktów płytowych, aż w końcu udaje mu się odnaleźć swój prawdziwy głos.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 263

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (21 ocen)
7
8
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Julia_mistrz

Dobrze spędzony czas

Ciekawa książka opowiadająca o pierwszych 25 latach życia Lenny'ego.
00
redor

Nie oderwiesz się od lektury

Jeszcze brakuje mi dalszych losów, ale bardzo przyjemnie było ☺️
00

Popularność




Mojej mamie

Nie mogę oddychać.

Drewniana trumna, w której jestem uwięziony, jest opuszczana coraz głębiej w zimną, ciemną ziemię. Ogarnia mnie paraliżujący strach. Słyszę, jak ziemia spada na wieko. Serce wyrywa mi się z piersi. Nie jestem w stanie krzyczeć, a nawet gdybym mógł, to czy ktokolwiek by mnie usłyszał? W chwili gdy trumnę przykrywa ostatnia łopata ziemi, budzę się z przerażeniem z koszmaru w moim mokrym od potu i moczu łóżku w małym mieszkaniu na Manhattanie, które jest domem dla naszej rodziny. Wstrząśnięty i zdezorientowany wychodzę z malutkiej sypialni i idę do ogarniętego całkowitą ciemnością salonu, gdzie na rozkładanej wersalce śpią moi rodzice. Stoję przy ich łóżku, patrzę na nich… i czekam.

Czemu pięciolatek miewa takie sny? Jakie doświadczenia wywołały takie obrazy? Jest rok 1969. Jedyna przemoc, z jaką miałem okazję się zetknąć, to sceny z kreskówek o Króliku Bugsie i Strusiu Pędziwiatrze, które oglądałem na ośmiocalowym ekranie przenośnego czarno-białego telewizora marki Singer.

Mama wyczuwa moją obecność i się budzi. Co się stało? Przyznaję, że miałem koszmar. Bierze mnie na ręce i zanosi z powrotem do sypialni. Szybko zmienia pościel, wyciera mnie ciepłym ręcznikiem, ubiera w czystą piżamę i uspokaja. Znowu zasypiam.

Ten sen nawiedza mnie mnóstwo razy. Miną lata, nim pojmę jego znaczenie.

Teraz wiem, że przemawiał do mnie Bóg. Wierzę, że tym snem chciał mi przekazać, że życie nie kończy się w grobie. Jest coś jeszcze. Coś wiecznego. Nie wybiegajmy jednak tak daleko. Na razie chcę wrócić do samego początku tej podróży.

MANHATTAN I BROOKLYN

GREENWICH VILLAGE, 1963

John Coltrane dyryguje sekcją rytmiczną na małym podeście w piwnicznym klubie jazzowym. Pomieszczenie wypełnia półmrok i gęsty dym papierosowy. Delikatnym skinieniem głowy dyktuje niezwykle spokojne tempo. Elvin Jones bez najmniejszego wysiłku omiata perkusję miotełkami, McCoy Tyner gra subtelne intro na pianinie, a bas Jimmy’ego Garrisona brzmi niczym delikatne bicie serca. Coltrane nabiera powietrza i dmie w instrument. Brzmienie jego saksofonu tenorowego jest niezwykłe – bogate, soczyste i szalenie pociągające.

Siedzący przy stoliku w rogu sali pewny siebie Żyd spogląda w oczy urzekającej afrokaraibskiej kobiecie.

To moja mama, Roxie Roker, oraz mój tata, Sy Kravitz.

Tata ma 39 lat, jest dziennikarzem oraz producentem w NBC News i pracuje przy Rockefeller Center 30, w Midtown, samym sercu Manhattanu. Zaczynał tam jako chłopak na posyłki i stopniowo piął się po szczeblach kariery. To typ pracownika, który bierze sprawy w swoje ręce. Służył w zielonych beretach, walczył w Korei, a teraz jest rezerwistą. Jego rodzice, Joe i Jean Kravitz, mieszkają w Sheepshead Bay, na Brooklynie, podobnie jak wielu innych rosyjskich Żydów.

Tata jest rozwodnikiem i ma dwie córki. Mieszka sam w wynajmowanym za 350 dolarów miesięcznie apartamencie z jedną sypialnią przy Osiemdziesiątej Drugiej Wschodniej 5. To tuż obok Central Parku, w dzielnicy Upper East Side. Jest absolwentem New York University, ubiera się elegancko i bije od niego niezwykły urok osobisty. Kocha muzykę, zwłaszcza jazz, a także teatr. Ma w sobie nutę artyzmu, ale w jego charakterze dominuje zamiłowanie do porządku i dyscypliny.

W budynku przy Rockefeller Center 30 poznaje trzydziestoczteroletnią Roxie Roker. Moja mama to wrażliwa i niezwykle elegancka kobieta. Członkini stowarzyszenia Alpha Kappa Alpha, nagradzana absolwentka Howard University na Wydziale Dramatu, a następnie studentka Instytutu Szekspira w angielskim Stratford-upon-Avon i członkini grupy teatralnej w Kopenhadze. Występuje w produkcjach off-broadwayowskich, lecz na życie zarabia przede wszystkim jako asystentka wysoko postawionej szychy z NBC. Jest wręcz wzorcowym przykładem sekretarki dyrektora: wykazuje się skutecznością w działaniu i niezwykłym wdziękiem.

Etykę pracy odziedziczyła po rodzicach. Jej pochodzący z Bahamów ojciec – który do wszystkiego doszedł własną pracą – oraz urodzona w Georgii matka, pracująca jako pomoc domowa, mieszkają w Bedford-Stuyvesant na Brooklynie. Tam właśnie dorastała Roxie.

Roxie nigdy wcześniej nie umawiała się z białym mężczyzną. Martwi ją jednak nie tyle kolor skóry mojego ojca, ile to, że pracują w tej samej firmie. Trochę niepokoi ją również fakt, że to rozwodnik. I że nie jest zbyt blisko związany z córkami. Sceptycznie podchodzi do jego charakteru.

Tata zabiera mamę na broadwayowską wersję Czarownic z Salem. Słuchają Theloniousa Monka w Five Spot, oglądają występ Alvina Aileya w City Center, słuchają odczytu poezji Langstona Hughesa w 92nd Street Y. Sy i Roxie to pokrewne dusze. On jest niezwykle zdeterminowany, by przekonać ją do siebie.

Teraz, gdy znalazł najbardziej urzekającą kobietę w Nowym Jorku, Sy jest pewny swego. Z kolei Roxie schlebia jego zainteresowanie. Jest zachwycona, że ktoś specjalnie dla niej chodzi do teatrów, by oglądać ją w awangardowych przedstawieniach. Podoba jej się entuzjazm i wytrwałość Sya – cechy, które nauczył cenić ją ojciec.

Mama nie boi się marzyć i ma spore ambicje. Jest wschodzącą gwiazdą: utalentowaną, dyplomowaną aktorką, a do tego osobą pewną siebie i pełną pasji. Sugeruje, a później nalega, by Sy ponownie nawiązał kontakt z córkami. To z jej perspektywy prawdziwy test. On przystaje na to i pomimo swoich obaw zbliża się z nimi.

Marzenia Sya i Roxie łączą się w alchemiczny sposób. Rodzice zakochują się w sobie bez pamięci. On się oświadcza. Następnego wieczora moja mama idzie do Café Carlyle przy Madison Avenue, by zasięgnąć rady bliskiego przyjaciela, Bobby’ego Shorta, legendarnego wokalisty i pianisty kabaretowego. Co sądzi o tym, by wyszła za Sya?

W typowy dla siebie teatralny sposób Short odpowiada:

– No cóż, innych chętnych jakoś nie widzę.

Wyprawiają skromne wesele. Rodzice taty – zawiedzeni tym, że ich syn żeni się z czarną kobietą (w dodatku gojką) – odmawiają przybycia. Zmieniają nastawienie dopiero po moim przyjściu na świat. Dobrze wiedzieć, że zaprowadziłem spokój w rodzinie tylko tym, że się pojawiłem.

BLIŹNIĘTA

Jestem połączeniem dwóch światów: czarnych i białych, żydów i chrześcijan, Manhattanu i Brooklynu.

Pierwsze lata mojego życia upływały często pod znakiem całkowitych przeciwieństw. Jako dziecko nie przejmujesz się takimi rzeczami. Zaakceptowałem swoją dwojaką naturę. Podobało mi się to. Różne zakamarki mojego serca i umysłu uzupełniały się niczym yin i yang, zapewniając mi równowagę i spokój, rozpalając we mnie ciekawość życia.

Choć w dzieciństwie dręczyły mnie koszmary, gdy tylko się budziłem, byłem gotowy do działania. Starałem się czerpać z życia pełnymi garściami. Poszukiwałem, pragnąłem przygód. Dla wielu osób wspomnienia z pierwszych lat wiążą się z traumą. Ale mimo dramatów i niełatwych przejść, o których wam opowiem, ta historia nie zrodziła się z mroku. Moją młodość wypełniała radość, otaczała mnie nieskończona, bezwarunkowa miłość. Czułem ją ze strony mamy, kilkunastu wspaniałych matek chrzestnych, dziadków, sąsiadów, którzy byli dla mnie niczym ciotki i wujkowie, sióstr, kuzynów i przyjaciół, którzy też stali się dla mnie rodziną.

Mój ojciec także żywił do mnie głębokie uczucia, choć minęło nieco czasu, nim zdałem sobie z tego sprawę. Nie wiedział, jak mi je okazywać, a w naszych relacjach panowało napięcie, ponieważ bardzo się różniliśmy. Kierował się zasadami ścisłej dyscypliny, ja zaś byłem wolnym duchem, niezorganizowanym i dzikim, jak większość dzieciaków. Tata nie znosił bałaganu i ochrzaniał mnie zawsze, gdy dostrzegł na podłodze choć jedną zostawioną zabawkę.

Tyle że ta dyscyplina nie działała. Był uparty, ja także. To akurat nas łączyło. Byłem trudny do okiełznania, on z kolei nie znosił sprzeciwu. Dążyliśmy do całkiem różnych celów z podobnym zacięciem. Z czasem różnice między nami coraz bardziej się pogłębiały. Dopiero w ostatnich latach zacząłem rozumieć, jak wiele nas łączy. Jestem wdzięczny za to, co wniósł do mojego życia. Nigdy się ode mnie nie odwrócił. Był przy mnie w trudnych chwilach i oferował mi swoje krytyczne spojrzenie. Nasze spory bywały niezwykle poważne, ale dzięki temu stałem się silniejszy. Nie byłbym tym, kim jestem dzisiaj, gdyby nie te nasze przepychanki. Choć czasami bywało między nami paskudnie, każda z takich sytuacji czegoś mnie uczyła. Musiałem przejść przez te wszystkie utarczki z tatą, by stać się sobą.

Mama zawsze była i wciąż jest mi najdroższa. To ona powiesiła nad moim łóżkiem plakat z napisem „Wojna szkodzi dzieciom i wszystkim innym stworzeniom”. To także ona malowała na moim policzku pacyfkę i z dumą zabierała mnie na antywojenne protesty w Central Parku. Oczywiście nie rozumiałem wtedy politycznych implikacji tych wydarzeń, ale uwielbiałem tę ekscytację tłumu śpiewającego Give Peace a Chance. Czułem się tak, jakbym znajdował się w samym sercu czegoś niezwykle ważnego. Czułem się bezpiecznie otulony dobrocią, którą mama naturalnie emanowała.

Pierwszym przejawem jej wspaniałej opiekuńczości było zapewnienie, że wiem, kim i gdzie jestem. Dosłownie. W tym celu nauczyła mnie mojej pierwszej piosenki w życiu. Była to urocza melodia. Śpiewałem: „Jestem Leonard Albert Kravitz. Mieszkam przy Osiemdziesiątej Drugiej Wschodniej 5 w Nowym Jorku. Mieszkam też z babcią przy Throop Avenue 368 na Brooklynie”.

Z perspektywy czasu dostrzegam w tej prostej piosence jeszcze większą głębię. Opisuje ona dwa światy, w których żyłem jako dziecko. Bliźniacze światy, bliźniaczą tożsamość. W obu byłem szczęśliwy. Oba mnie ukształtowały. Nie wiem, jak to się działo, że mimo różnic między nimi potrafiłem tak sprawnie przenosić się z jednego do drugiego i wciąż czuć się dobrze we własnej skórze, ale tak to właśnie wyglądało. Ta umiejętność błyskawicznego przystosowania się do otoczenia zapewniała mi wolność i sprawiała, że wszędzie mogłem znaleźć szczęście. Pół wieku później wciąż jestem za to wdzięczny.

Odmaluję przed wami pewną scenę.

Nasze mieszkanie przy Osiemdziesiątej Drugiej Wschodniej 5 na Manhattanie znajdowało się na drugim piętrze niegdyś okazałego pięciokondygnacyjnego domu, który podzielono na kilkanaście mniejszych lokali. W latach 60. wciąż można było trafić w ekskluzywnym obecnie Upper East Side na dom w sensownej cenie. Nasz budynek, wzorowany na architekturze rodem z paryskiej szkoły Beaux-Arts z przełomu wieków, był prawdziwym pomnikiem minionej chwały: przeszklone drzwi dekorowane kutym żelazem, rzeźby cherubinów, a także zdobione lobby z okazałymi marmurowymi schodami oraz maleńką windą w europejskim stylu.

Nasze małe mieszkanie znajdowało się w tylnej części budynku. Z okna mieliśmy widok na ceglaną ścianę. W salonie była wydzielona przestrzeń jadalna, stał tam też szpinet. Półki wypełniały płyty jazzowe i książki takie jak Głoś to na górze Jamesa Baldwina czy Yes I Can Sammy’ego Davisa juniora. Z boku mieściła się malutka kuchnia. Oprócz tego stała tam rozkładana wersalka, na której spali rodzice. Mnie przypadła jedyna sypialnia. Czułem się z tym wyjątkowo. Dzięki temu rodzice mogli organizować przyjęcia, podczas gdy ja spałem w swoim pokoju. Mieli wielu fascynujących przyjaciół, których lubili zapraszać. W moim pokoju znajdowało się mnóstwo rzeczy typowych dla małych chłopców: samochodziki, modele samolotów, figurki potwora Frankensteina i wilkołaka, a także – co najlepsze – plastikowy gramofon.

Po drugiej stronie ulicy mieszkała legenda futbolu – Joe Namath. Zdarzało mu się porzucać piłkęz nami, dzieciakami. Tuż obok, na końcu przecznicy, stało potężne Metropolitan Museum of Art, górujące niczym forteca przy wschodniej granicy Central Parku.

Nasze lokum było małe, ale większość dzieciaków z okolicy miała wielkie mieszkania. Mieszkaliśmy w świecie ludzi uprzywilejowanych.

Dla odmiany na Brooklynie o przywileje było trudno. Rodzice mamy mieszkali po drugiej stronie East River, w zdominowanym przez czarnych Bedford-Stuyvesant. Pierwsze lata mojego życia to prawdziwy taniec pomiędzy tymi dwiema dzielnicami. Czułem, że moje miejsce jest w obu. I tak faktycznie było.

Edukację rozpocząłem od placówki dla małych dzieci – Junior Academy na Brooklynie. W tygodniu mieszkałem u rodziców mamy, którzy mieli trzykondygnacyjny dom na rogu Throop Avenue i Kosciuszko Street, w samym sercu Bed-Stuy. W piątek po południu rodzice przyjeżdżali po mnie volkswagenem garbusem i zabierali na weekend na Manhattan.

Moimi opokami na Brooklynie byli dziadkowie (rodzice mamy), Albert i Bessie Rokerowie. Obdarzali mnie – swojego jedynego wnuka – prawdziwą miłością. Dziadek urodził się na odległej wyspie Inagua na Bahamach. Gdy miał dziewięć lat, musiał stać się z dnia na dzień głową rodziny, ponieważ jego ojciec zmarł, zostawiając czwórkę dzieci pod opieką schorowanej żony. Dziadek przez pierwszych kilkanaście lat życia nie miał w domu prądu, a co za tym idzie także lodówki. Przeniósł się do Miami, gdzie poznał pracującą w lodziarni południową piękność Bessie, która pochodziła z Georgii. Zakochali się w sobie, pobrali i przenieśli w poszukiwaniu lepszego życia do Nowego Jorku. Albert Roker był najciężej pracującą osobą na świecie. Dziadek miał jednocześnie cztery posady: malarza, portiera, złotej rączki i pracownika fizycznego w fabryce, w której wkrótce awansował na brygadzistę. Zawsze wydawał mniej, niż zarabiał. Dysponował pieniędzmi z myślą o dobru rodziny i edukacji córki.

Dziadek opowiadał często o czymś w rodzaju objawienia z czasów dzieciństwa: że gdy dorośnie, nigdy nie odmówi niczego żonie czy dziecku. Postanowił, że ich prośby nigdy nie spotkają się z odmową. I tak właśnie było.

Albert uwielbiał się uczyć. Edukował się sam, znał Biblię, cytował Szekspira, Sokratesa i Malcolma X. Pochłaniał całe książki w jedną noc. Napędzało go pragnienie rozwoju intelektualnego. Robił też wszystko, co w jego mocy, by jego córka miała kontakt z ważnymi zjawiskami kulturalnymi.

Gdy mama skończyła 13 lat, dziadek zabrał ją do teatru na przedstawienie Porgy i Bess. Musieli usiąść na miejscach „tylko dla kolorowych”. Pomimo całej ironii tamtej sytuacji – to musical z obsadą składającą się głównie z czarnych aktorów, grany dla publiczności, wśród której czarni byli traktowani gorzej od białych – produkcja ta sprawiła, że mama zainteresowała się teatrem. Dzięki oszczędnemu życiu swojego ojca mogła potem studiować na Howard University.

W niedzielne poranki dziadek ubierał mnie w garnitur i krawat i jechaliśmy jego cadillakiem do Lincoln Center. W tamtejszym Avery Fisher Hall doktor Ervin Seale przewodził zgromadzeniom bezwyznaniowej wspólnoty Kościoła Prawdy. W trakcie kazań zachwycał się naukami nauczycieli i proroków: Buddy, Jezusa i Mojżesza. Dziadek przeczytał wszystkie książki doktora Seale’a, których tytuły (Ten Words That Will Change Your Life [Dziesięć słów, które zmienią twoje życie]czy Success Is You [Źródło sukcesu tkwi w tobie samym]) odzwierciedlały jego filozofię samodoskonalenia jako duchowej ewolucji. Choć gdy dorosłem, moje poglądy nie pokrywały się całkiem z jego naukami, tamte kazania stanowiły dla mnie dobre wprowadzenie, zaproszenie do formowania własnej więzi z tym, co nieznane.

Mój ojciec miał wiele pasji, ale nie należało do nich oddanie Bogu. W tym zakresie moim przewodnikiem był zdecydowanie dziadek. Odgrywał też rolę zastępczego ojca dla dziesiątków miejscowych chłopaków. Zabierał ich na kręgle, wywoził na wieś, by pograli w golfa, załatwiał im bilety do muzeów i na przedstawienia broadwayowskie. Pilnował, by mieli założone karty biblioteczne, wyjaśniał, jak składać papiery do szkół zawodowych i college’ów. Dla dziadka życie stanowiło niekończącą się okazję do samodoskonalenia. Najwspanialsze było jednak to, że nie dotyczyło to tylko jego samego, lecz także wszystkich dookoła – zwłaszcza dzieciaków, których na wiele rzeczy nie było stać. Dziadek pomagał w ten sposób całej okolicy.

Także wierzył w dyscyplinę, ale przejawiało się to zupełnie inaczej niż u mojego taty. Gdy nabroiłem, dziadek wyjaśniał mi niczym psycholog, w jaki sposób moje zachowanie szkodzi mi bardziej niż komukolwiek innemu. Wałkował to bez końca. Chciał, bym zrozumiał, czemu zrobiłem to, co zrobiłem, żebym mógł pojąć, w czym tkwi problem, i go rozwiązać. Straszne. Wolałbym już dostać lanie. Bogu dzięki, że był mądry i miał do mnie cierpliwość. Jego podejście było nieocenione.

Dziadek mówił z akcentem typowym dla mieszkańców Bahamów, niczym Sidney Poitier. Babcia z kolei zaciągała nieco w stylu mieszkańców Georgii. Uczęszczała do Kościoła metodystów. Jeśli jego nazwiemy mózgiem rodziny, to ona stanowiła jej duszę. Nikogo na świecie nie kochałem bardziej. Bessie była zażywną kobietą, która uwielbiała gotować potrawy z Południa i dostała od Boga dar właściwego oceniania ludzi. Gdy dziadek zaczynał swoje filozoficzne wywody, mierzyła go wzrokiem, jakby chciała powiedzieć: „Albert, błagam!”.

W tamtych czasach Bed-Stuy zamieszkiwali przesiedleńcy pochodzący – jak babcia – z Głębokiego Południa lub – jak dziadek – z Karaibów. Czułem się tam bezpiecznie. Gdy myślę o Bed-Stuy, mam przed oczami graną przez Ruby Dee postać Matki Siostry z filmu Spike’a Lee Rób, co należy, która obserwuje całą okolicę z okna mieszkania. My mieliśmy wokół siebie mnóstwo takich Matek Sióstr. Jeśli babcia akurat pracowała, a jedna z nich przyłapała mnie na jakimś niecnym postępku, od razu dostawałem od niej ochrzan. Potem mówiła o wszystkim babci, co oznaczało, że obrywałem po tyłku po raz drugi.

Babcia chroniła mnie i kochała tak bardzo, że broniła mnie nawet, gdy solidnie nabroiłem. Każdą cząstką siebie stanowczo zaprzeczała, że mogłem dopuścić się rzeczy, o którą byłem posądzany, a potem – gdy zostawaliśmy sami – zmywała mi głowę. Kara nie miała mnie zawstydzać, tylko czegoś nauczyć, więc nie pozwalała, bym doświadczał publicznego poniżenia. Nigdy też zbyt długo się nie gniewała. Przychodził wieczór i wspólnie oglądaliśmy z jej łóżka odcinki Kocham Lucy, The Honeymooners czy jej ulubiony program The Lawrence Welk Show.

Życie z dziadkami w Bed-Stuy oznaczało nie tylko przebywanie w zupełnie innym świecie. Byłem tam całkowicie inną osobą z innym imieniem. Wzięło się to z tego, że bardzo wielu naszych sąsiadów pochodziło z Głębokiego Południa (właśnie tak wszyscy określali to miejsce; dopiero jakiś czas później dowiedziałem się, że Głębokie Południe to wcale nie nazwa konkretnego miasta). Większość wywodzących się stamtąd osób zachowała charakterystyczne zaciąganie w mowie. Gdy poznałem Poppy’ego Brancha, dzieciaka z sąsiedniego domu, który właśnie się stamtąd przeniósł, jego siostra Renee spytała:

– Jak się zwieeeesz?

– Lennie.

– Eddie?

– Powiedziałem Lennie.

– Aa, taa. Eddie.

Dałem za wygraną. I tak właśnie na Brooklynie stałem się znany jako Eddie. Na Manhattanie byłem Lenniem (z -ie na końcu, tak to zapisywałem), na Brooklynie Eddiem. Moja dwoista natura była zachwycona.

Ulice mnie fascynowały. W owych czasach – na przełomie lat 60. i 70. – Bed-Stuy nie stała się jeszcze strefą wojny. Dochodziło tam do przestępstw, czasem można było zetknąć się z przemocą, ale starszych wciąż traktowano z szacunkiem. Bez względu na to, jakie interesy akurat prowadzono, gdy obok przechodził mój dziadek, wszyscy mówili: „Dzień dobry, panie Roker”. Jeśli moja babcia wracała do domu ze spożywczaka obładowana torbami, chłopaki nalegały, że zaniosą jej zakupy pod same drzwi.

Po chodnikach przechadzało się wtedy mnóstwo nietuzinkowych postaci w niesamowitych, szytych ręcznie na miarę spodniach z gabardyny. Robił je dla nich koleś, który prowadził pralnię. To dopiero była szycha. Niezwykle popularny gość. Co krok spotykało się kogoś w butach na koturnach, ze złotymi łańcuchami i z ogromnym afro.

Moi kumple mieszkali w domach, w których farba odpadała ze ścian, a na podłodze leżało popękane linoleum. Siedzieliśmy na skrzynkach na butelki i piliśmy napój Kool-Aid ze słoików po galaretce. Mimo to te mieszkania tętniły życiem i miłością. Dokądkolwiek poszedłem, traktowano mnie niczym członka rodziny. Matki moich przyjaciół przyjmowały mnie jak własne dziecko. W każdym domu znalazła się dodatkowa porcja kurczaka, czerwonej fasolki i ryżu.

Muzyką Bed-Stuy był soul. Wybrzmiewał wszędzie. Ktoś bez przerwy puszczał płyty Jamesa Browna. Niektóre z tych utworów zostały mi w głowie. Pani Maudie Osborne, która wynajmowała od dziadków mieszkanie na drugim piętrze, uwielbiała słuchać Rescue Me Fontelli Bass, zapijając przy tym numerze smutki. Nie wiem, czy – zgodnie z tytułem piosenki – ktokolwiek ją uratował, ale sam utwór bardzo mi się spodobał.

Bed-Stuy jednoznacznie kojarzyło się z boomboxami, imprezami ulicznymi, widokiem facetów zgromadzonych wokół małego radia tranzystorowego, nasłuchujących relacji z meczów Metsów i Jankesów, czy salsą wybrzmiewającą z okien budynku zamieszkanego głównie przez Portorykańczyków. Z ubraniami wiszącymi na sznurach rozciągniętych nad uliczkami. Z dziewczynami skaczącymi na skakankach przed sklepikami, gdzie kupowaliśmy rakietki, które następnie umieszczaliśmy w butelkach i odpalaliśmy, a potem z głupim zadowoleniem obserwowaliśmy, jak lecą wprost na uciekających przechodniów (stąd ich potoczna nazwa: „łowcy czarnuchów”). Tak zachowywałem się, gdy byłem niegrzeczny.

Grzeczny Lennie towarzyszył babci na zakupach przy DeKalb Avenue, gdy kupowała świeżego witlinka na targu rybnym. Szliśmy obok stoiska z warzywami i owocami, rzeźnika, golibrody, sklepu z płytami i chronionego kuloodporną szybą lokalu z chińskim jedzeniem na wynos. Po powrocie do domu pomagałem babci panierować rybę w mące kukurydzianej i smażyć ją w żeliwnym rondlu. Nigdy nie myła go po posiłku. Odlewała część oleju do starej puszki po kawie, a resztę zostawiała na przegryzienie. Odrobina starego oleju i ogromna miłość wkładana w przygotowywanie posiłków sprawiały, że ich wyjątkowy smak do dziś uważam za niezrównany.

Kto był szczęśliwszy – Eddie na Brooklynie czy Lennie na Manhattanie?

Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Oba te miejsca miały wyjątkowy charakter i autentyczny klimat. Każde z nich z osobna odcisnęłoby na mnie głębokie piętno. Życie w obu sprawiało, że docierało do mnie aż zbyt wiele bodźców. Poddałem się im i starałem się uzewnętrznić często bardzo sprzeczne zainteresowania i myśli, które we mnie tkwiły. Dostrzegłem, że przygoda może czekać na mnie w każdym miejscu.

Weźmy naszą szykowną okolicę w Upper East Side. Niektórzy uważali ją za sztywną czy snobistyczną. Dla mnie był to niezwykle piękny, żywy obraz, niczym scena z parku rozrywki. Kilka kroków od wejścia do naszego domu biegła Piąta Aleja, gdzie – przy wejściu do Metropolitan Museum of Art – zawsze zbierały się tłumy: turyści, miejscowi, uczniowie, sprzedawcy hot dogów albo widokówek, akrobaci, karykaturzyści, wrotkarze i mimowie. Jednym z rzeczonych mimów – o czym dowiedziałem się wiele lat później podczas oglądania serialu Mork i Mindy – był Robin Williams.

W przeciwnym kierunku dochodziło się do Madison Avenue. Trudno wyobrazić sobie dwie bardziej różniące się od siebie ulice niż DeKalb w Bed-Stuy i Madison na Manhattanie. DeKalb była klimatyczna, Madison modna – znajdowało się przy niej mnóstwo butików, a także księgarń, w których mogłem przeglądać Fistaszki i Ciekawskiego George’a, sklepów z antykami i galerii sztuki z dziwnymi przedmiotami i pięknymi obrazami na wystawach czy francuskich piekarni, w których można było dostać naleśniki i puszyste croissanty.

Po tym, jak skończyłem szkołę dla najmłodszych na Brooklynie, sytuacja się odwróciła. Teraz spędzałem większość tygodnia na Manhattanie, a jedynie na weekend przenosiłem się do dziadków. Rodzice zapisali mnie bowiem do prowadzonej przez Ethical Movement Publicznej Szkoły nr 6 na Upper West Side, zaledwie przecznicę od naszego domu. Ze względu na luksusowy charakter naszej dzielnicy w PS6 panowała aura postępowej placówki prywatnej. Było to w każdym calu połączenie nauki i przebudzenia myśli.

Pierwszego dnia jakiś dzieciak zaczepił mnie bez powodu, wskazał na mnie palcem i krzyknął:

– Twoja matka jest czarna, a twój tatuś biały!

Wcześniej nigdy nie myślałem dłużej o kolorze skóry moich rodziców. Byli, jacy byli. Co za różnica? Kogo to obchodzi? O co ten cały hałas? Oskarżenia rzucane przez tamtego dzieciaka nie miały dla mnie najmniejszego sensu, ale sprawiły, że zacząłem się nad tym zastanawiać. Spotkał mnie ostracyzm, a ja nie miałem pojęcia, z jakiego powodu.

Mama wiedziała, że coś się stało. Wiedziała także, że dzieci często mają problem z wyrażaniem uczuć. Dlatego kilka lat wcześniej zaznajomiła mnie z pewną zabawą, w której wcielała się w postać magicznego psa zwanego Ruff-Ruff. Był moim przyjacielem i mogłem mu się ze wszystkiego zwierzyć. W ten sposób mama zachęcała mnie do wyrażania tłumionych uczuć.

Zabawa zaczynała się od tego, że mama prosiła, bym powiedział: „Abrakadabra”. Gdy to zrobiłem, nagle zamieniała się w Ruff-Ruffa, który chciał wiedzieć, co myślę – żebym wyrzucił z siebie wszystkie złe rzeczy, jakie nagromadziły mi się w głowie przez cały dzień, wszystkie moje obawy, koszmary o byciu uwięzionym w grobie. Ruff-Ruff kiwał głową, czasem uśmiechał się lub śmiał. Zawsze mnie rozumiał i dochowywał tajemnicy. Sprawiał, że czułem się lepiej. By mama znów wróciła, musiałem tylko ponownie powiedzieć: „Abrakadabra”. Roxie Roker była utalentowaną aktorką, mamą oraz niezwykle empatyczną osobą – i znakomicie potrafiła łączyć te trzy role.

Pomijając rozmowy Ruff-Ruffa z małym Lenniem, mama miała własną opinię na temat problemów rasowych. Wiedziała, że nie wystarczy, jeśli po prostu wyrzucę z siebie złość, gdy jakiś dzieciak nazwie mnie zebrą. Zdawała sobie sprawę, że będzie mi trzeba wyjaś- nić niektóre sprawy. A wyjaśnienie z jej ust było proste: pochodzę z dwóch różnych światów – rosyjsko-żydowskiego i afrokaraibskiego. Powinienem być dumny z obu tych dziedzictw. Jednocześnie powiedziała wprost, że świat zawsze będzie mnie traktował jako tylko czarnego. Dla świata pierwszym i jedynym kryterium mojej identyfikacji będzie kolor skóry. Zaakceptowałem to wyjaśnienie i nie sprzeciwiałem się mu. Jeśli świat tak właśnie chce mnie widzieć, to w porządku.

Zarówno wtedy, jak i obecnie z dumą identyfikuję się jako czarny.

Tata także czuł dumę z tego, że ma czarną żonę i syna. Nie tylko kochał moją mamę, ale też uwielbiał babcię Bessie. Była mu bliższa niż jego własna mama. Miał także wielki szacunek do teścia. Łączyła ich bliska więź.

Między rodzicami taty i mamy nigdy nie pojawił się konflikt, ten istniał jednak między tatą a mną. Wojskowa przeszłość ojca miała olbrzymi wpływ na jego postawę. Zależało mu, by wpoić mi podobne zasady. Każdego ranka pilnował, żebym idealnie posłał łóżko. Czepiał się mnie, gdy choć jedna moja książka, zabawka lub część garderoby znalazła się nie na swoim miejscu.

Byłem tylko dzieciakiem. Nigdy nie potrafiłem spełnić jego wymagań. Wiecznie się pieklił. Ale Sy Kravitz miał wiele oblicz. Był stanowczy, lecz także niezwykle charyzmatyczny. Miał gadane. Potrafił rozmawiać z każdym. Sprawiał, że ludzie czuli się dobrze w jego towarzystwie.

Gdy byłem jeszcze maluchem, zaczęliśmy jeździć na północ stanu do córek mojego taty. Bardzo się ucieszyłem, kiedy się dowiedziałem, że mam siostry, a i one wyglądały na szczęśliwe, gdy mogliśmy się spotykać. Laurie, Tedi i ja szybko się do siebie zbliżyliśmy i staliśmy się rodziną – a to wszystko dzięki subtelnej sile Roxie Roker.

Cóż za wspaniała kobieta! Gdy udawaliśmy się na wycieczki na Bahamy, nalegała, by moje siostry leciały z nami. Za wszelką cenę starała się scalić naszą rodzinę – i jej się to udało. Więź między członkami rodzin moich rodziców zacieśniła się bardziej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Moi dziadkowie, Joe i Jean Kravitzowie, z początku nie akceptowali Roxie. Szybko jednak zdali sobie sprawę, że Rokerowie to wyjątkowi ludzie – uprzejmi, szczodrzy i troskliwi. Rodzice Sya wkrótce bardzo polubili rodziców mamy – z wzajemnością. To wspaniała lekcja, jak miłość potrafi przezwyciężyć nienawiść. Po początkowym uprzedzeniu przyszła wielka radość. Wiele lat później, gdy było ją na to stać, Roxie regularnie wysyłała pieniądze i prezenty rodzinie, dbając o wszystkich jej członków.

Babcia Jean i dziadek Joe mieszkali przy Shore Parkway 3311 w Sheepshead Bay na Brooklynie. To znowu był zupełnie inny wszechświat, napędzany energią Starego Świata: koszerni rzeźnicy, delikatesy, synagogi. Dziadek Joe, tak jak tata, był czarującym gościem, zawsze schludnie przystrzyżonym i dobrze ubranym. Nosił złoty łańcuszek z żydowskim symbolem życia chai oraz szafirowy pierścień na małym palcu, pachniał wodą kolońską. Choć zajmował się ciuchami, zawsze chciał pracować w branży rozrywkowej – do tego stopnia, że kiedyś zamówił olejny obraz przedstawiający go w smokingu, śpiewającego do mikrofonu. Widział samego siebie na miejscu Ala Jolsona czy Eddiego Cantora, żydowskich śpiewaków, którzy przebili się do mainstreamu amerykańskiej muzyki. Portret ten wisiał przy wejściu do mieszkania. Dziadek Joe nigdy jednak nie zaistniał w show-biznesie. Zamiast tego został krawcem – tak zresztą wyjaśniał pochodzenie nazwiska Kravitz.

Myślę, że podświadomie rozbudzał we mnie własne niespełnione ambicje. To on jako pierwszy włożył mi w dłoń mikrofon. Miał magnetofon szpulowy i uwielbiał się nagrywać, jak śpiewa różne szlagiery. Gdy miał już dość, oddawał mi mikrofon. Nauczył mnie śpiewać piosenki z musicali Karuzela i Południowy Pacyfik. Szybko połknąłem bakcyla. Czułem się w tym naturalnie i świetnie się bawiłem. A gdy cichła muzyka, babcia Jean uczyła mnie gry w duraka, rosyjską grę karcianą, której nazwę tłumaczy się jako „dureń”. Grywaliśmy całymi godzinami, a w tym czasie zajadałem się jej siekaną wątróbką z macą.

Obok portretu dziadka kluczowym elementem wystroju mieszkania był olejny obraz wiszący nad kominkiem w salonie. Na twarz przedstawionego na nim przystojnego młodego człowieka padał promień światła. Był to Leonard Kravitz, młodszy brat mojego taty, który w wieku 20 lat zginął w wojnie koreańskiej. Otrzymał pośmiertnie Medal Honoru za to, że poświęcił życie, broniąc swojego plutonu. Gdy byłem dzieckiem, nie mogłem oderwać oczu od tego obrazu – ołtarza pamięci poległego syna. Czułem wielkie brzemię straty i bólu wynikające z przedwczesnej śmierci mojego imiennika.

Ten ból leżał też u podstaw urazy, którą babcia Jean czuła w stosunku do mojego ojca. Tata jako pierwszy wstąpił do sił zbrojnych, a jego młodszy brat poszedł w jego ślady. Babcia uważała chyba, że gdyby tata się nie zaciągnął, Leonard też by tego nie zrobił. Obwiniała tatę o śmierć Leonarda.

Wyczuwałem też duże napięcie między moim tatą a Joem. Dopiero wiele lat później mama wyjaśniła mi, skąd się ono wzięło. Dziadek Joe nie był wiernym mężem. Tata nim gardził, ponieważ dziadek zdradzał babcię. Ale w dzieciństwie nie miałem pojęcia o tych problemach dorosłych. Byłem tylko wesołym chłopcem, zajadającym się makaronem z kaszą w kuchni mojej babci. Gdy dorosłem i zacząłem oglądać filmy Woody’ego Allena, dostrzegłem w nich swoją rodzinę. Wychowywałem się właśnie na tego typu żydowskim humorze.

W 1969 roku tata poleciał do Wietnamu jako dziennikarz i rezerwista. Nie było go niemal rok. Pamiętam jego zdjęcia z Sajgonu. Trzymał jednocześnie aparat i karabin maszynowy. Opowiadał, jak bardzo kocha Wietnam – ludzi i jedzenie – mówił, że ma tam własny dom i gospodynię.

W pewnym sensie odczuwałem ulgę, gdy go nie było. W końcu miałem trochę luzu. Tata trzymał wszystko żelazną ręką. Zgodnie ze staroświeckim wychowaniem z Bahamów mama podporządkowywała się swojemu mężczyźnie, więc nie kwestionowała jego autorytetu. Sama jednak też nie była popychadłem. Wprowadzała własne zasady, pilnowała na przykład, bym wywiązywał się z moich domowych obowiązków. Ale w przeciwieństwie do taty wymuszała to miłością. Ojciec stawiał na strach.

Gdy tata w końcu wrócił do domu z wojny, mama była przeszczęśliwa. Ja miałem mieszane uczucia. Z miejsca wszedł ponownie w swoją rolę. Z jednej strony cieszyłem się z jego powrotu, z drugiej nie znosiłem tego, że znowu się mnie czepiał: „Czemu te skarpetki nie są schowane? Co na środku pokoju robią te samochodziki?”. Wraz z jego powrotem wróciły też napięcia między nami.

Bed-Stuy było dla mnie doskonałym schronieniem przed tymi napięciami. Najdziwniejsze, że te dwa tak od siebie różne światy zapewniały mi idealny balans. Nie wiem, czy to dzięki nim potrafiłem przystosować się do każdej sytuacji, czy może taki się już urodziłem. Wiem jednak, że gdy nadchodził czas, by jechać na Brooklyn, Eddie był przeszczęśliwy.

To właśnie na Brooklynie babcia Bessie po raz pierwszy wyraziła się z podziwem o moim talencie muzycznym. Wszystko zaczęło się w supermarkecie Waldbaum’s przy DeKalb Avenue. Płaciła właśnie za zakupy, a ja stałem obok niej, gdy nagle zacząłem nucić jakąś melodię. Kasjer rozpoznał, że to Czajkowski. Chciał wiedzieć, jakim cudem taki szkrab zna Czajkowskiego. Zdziwiona babcia mnie o to spytała. Odparłem, że usłyszałem tę melodię z mojego Show ‘N Tell – plastikowego urządzenia zawierającego projektor filmowy i gramofon. Po prostu utkwiła mi w głowie. Kasjer stwierdził, że dla dziecka to niezwykle trudna melodia do zapamiętania, a ja zwyczajnie wzruszyłem ramionami. Nie sądziłem, że to ważne.

Melodie z przedstawień broadwayowskich, piosenki pop, motywy symfoniczne – wszystkie je łatwo zapamiętywałem. Słuchanie ich sprawiało mi przyjemność. Istnieje jednak olbrzymia różnica między przyjemnością a pasją, a ta pojawiła się u mnie wraz z The Jackson 5. Zmienili moje życie. Pojawili się znikąd w 1969 roku, gdy miałem pięć lat, czyli wtedy, gdy dręczyły mnie moje koszmary z trumną i grobem. Zachwyciłem się ich wczesnymi przebojami – I Want You Back, ABC czy The Love You Save. Otworzyły mi umysł i serce tak, jak żadna inna muzyka. Stwierdzenie, że lubi się jakiś zespół, to jedno, lecz przyznanie, że ten zespół zmienił twoje życie, to zupełnie inna sprawa.

Let Love Rule

Copyright © by Lenny Kravitz 2020

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2021

Copyright © for the translation by Jakub Michalski 2021

Redakcja – Grzegorz Krzymianowski

Korekta – Sylwester Gdela, Joanna Mika, Anna Strożek

Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc m

Projekt okładki – Christopher Sergio

Adaptacja okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Fotografia na okładce – Anton Corbijn

Niektóre imiona i nazwiska w książce zostały zmienione.

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek

inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana

elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu

bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2021

ISBN EPUB: 9788382102390ISBN MOBI: 9788382102383

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa, Grzegorz Krzymianowski

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka

Promocja: Piotr Stokłosa, Aldona Liszka, Szymon Gagatek, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Karolina Prewysz-Kwinto

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga

E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Paweł Kasprowicz

Administracja: Klaudia Sater, Monika Kuzko

finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl