Giganci wód i rocka. Opowieści gitarzysty Iron Maiden - Smith Adrian - ebook

Giganci wód i rocka. Opowieści gitarzysty Iron Maiden ebook

Smith Adrian

3,3

Opis

Adrian Smith dorastał we wschodnim Londynie, gdzie na terenie mokradeł Hackney złapał wędkarskiego bakcyla. I pewnie jego życie toczyło się wokół ryb, gdyby nie nowa, wielka fascynacja.

Muzyka.

Smith zamiast wędki wybrał gitarę i został członkiem jednego z najwspanialszych zespołów w historii rocka- Iron Maiden. Jego grą zachwycał się cały świat, ale nigdy nie zapomniał o swojej wielkiej pasji. W trasy koncertowe zawsze zabierał swoje wędki. Łowił rzadkie okazy z największymi tuzami sceny muzycznej, po głośnych koncertach szukając wyciszenia nad rzeką.

Witamy w świecie Adriana Smitha – na co dzień muzyka zespołu, którego popularność dawno przekroczyła wszelkie granice, a po pracy zapalonego wędkarza, który dotrze nad każdą rzekę, morze, kanał, jezioro i łowisko, by osiągnąć stan wędkarskiej nirwany. Swojego pierwszego stufuntowego jesiotra, z którym stoczył wyczerpującą walkę, złowił w wirach kanadyjskiej rzeki Fraser w trakcie trasy Iron Maiden. A co powiecie na bliskie spotkanie ze sporym rekinem u wybrzeża Wysp Dziewiczych podczas brodzenia po pas w wodzie w poszukiwaniu albuli? Do tego należy wspomnieć o godnej podziwu liście okazów złowionych w brytyjskich wodach.

Na jedno ramię załóż gitarę, na drugie wędkę i wkrocz w niezwykły świat Adriana Smitha!

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 282

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (9 ocen)
2
2
3
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kinzetka

Nie polecam

To nie jest książka o muzyce tylko o łowieniu ryb. Nie moja bajka: ani łowiectwo, ani wędkarstwo.
00

Popularność




Książkę tę dedykuję mojemu tacie.

WPROWADZENIE

Jest siódma wieczorem. Ulice Meksyku ogarnia ciemność. Siedzę bezpośrednio za kierowcą w vanie, który najlepsze lata ma już zdecydowanie za sobą. Przed nami jedzie radiowóz. Słyszę syreny, widzę migoczące niebieskie i czerwone światła. Policyjny wóz próbuje przebić się przez ruch uliczny w późnych godzinach szczytu, bym zdążył z resztą zespołu Iron Maiden na nasz koncert. W jednej chwili gnamy 130 km/h po niewłaściwej stronie drogi, by za chwilę gwałtownie się zatrzymywać. Zaczyna mnie nieco mdlić, gdy kierowca ponownie daje po hamulcach, bo przed naszym samochodem nagle pojawia się inny cywilny wóz, którego właściciel ewidentnie ma gdzieś przepisy. Nasz szofer nosi okulary przeciwsłoneczne. Po zmroku. Albo zapomniał je zdjąć, albo – co bardziej prawdopodobne – właśnie spełnia swoje wieloletnie fantazje o pościgach samochodowych. Nagle się zatrzymujemy, a kierowca wspomnianego cywilnego auta wysiada i próbuje uderzyć jednego z ochraniających nas gliniarzy… Kompletny chaos. Tak wygląda nasza policyjna eskorta – brzmi to efektownie, ale rzeczywistość jest zgoła inna…

Zamykam oczy, kładę się wygodnie na oparciu fotela i staram się odciąć od tego całego szaleństwa. Myślami jestem teraz na brzegu jeziora. Wczesny poranek, mgła otula taflę wody niczym magiczny welon. Jestem na rybach. Płetwa grzbietowa dużego lina przecina gładkie lustro jeziora, tworząc na nim delikatne, idealne okręgi. Zakładam na haczyk dwa ziarna kukurydzy i dodaję zanęty do koszyczka, a następnie zarzucam to wszystko prawie dwadzieścia metrów od brzegu. Zostawiam wędkę na stojaku i ustawiam sygnalizator brania, a następnie włączam kuchenkę i gotuję wodę na pierwszą tego dnia herbatę.

PIERWSZE POŁOWY

Po co jeździ się na ryby? Ktoś (OK, konkretnie Billy Connolly) powiedział kiedyś, że „wędkarstwo jest niczym medytacja, tyle że zakończona puentą”. Większość niewędkujących zapewne nie łączy z tym sportem słowa „ekscytacja”, ale dla mnie jest ono kluczowe. Lubię używać określenia „smakowite oczekiwanie”. Planowanie wypadu i przygotowania do niego wprawiają mnie w dobry nastrój już kilka tygodni wcześniej.

Pierwotna potrzeba polowania. Myślę, że większość mężczyzn posiada instynkt, który popycha ich do zdobywania pożywienia – bez względu na to, czy mowa o facecie, który dobrze zarabia na życie na wysokim stanowisku, czy o kimś, kto po prostu lubi zawiesić robaka na haczyku i w ten sposób złapać kolację. Można oczywiście tłumaczyć to na wiele sposobów, ale ja wędkuję po prostu dlatego, że to kocham. W Clapton, części londyńskiego East Endu, w której się wychowywałem, nie mieliśmy bystrych strumyków czy nieskazitelnie czystych jezior. W pobliżu ulicy, przy której mieszkałem, płynął kanał rzeczny Lee Navigation. Idealnie – można by pomyśleć. Nie do końca. W letnie dni porażający smród z rzeki – efekt jej zanieczyszczenia przez miejscowy przemysł – czuć było na dobre półtora kilometra.

To oczywiście nie powstrzymywało ciekawskich dzieciaków. Na jednym brzegu rzeki znajdowały się zakłady przemysłowe, na drugim zaś Hackney Marshes – dawne mokradła, które równie dobrze mogły nosić nazwę Zakazanej Krainy, bo matka zawsze stanowczo powtarzała: „Ani się waż chodzić na mokradła!”. Oczywiście, jak każdy normalny ośmiolatek spędzałem tam niemal każdą chwilę. Razem z kumplami musieliśmy cały czas mieć się na baczności, bo tamte tereny upodobali sobie złodzieje i włóczędzy.

Ale zielone Hackney Marshes były prawdziwą oazą pośród betonowej dżungli. To około 13 kilometrów kwadratowych zieleni, a dalej znajdują się sławne boiska piłkarskie (są ich dziesiątki). Było tam też kilka stawów czy lejów, bo ten obszar dość mocno ucierpiał podczas bombardowań w trakcie drugiej wojny światowej. Szukaliśmy w nich traszek i cierników. Pamiętam, jak pewnego dnia zachwycałem się przelatującą nad mokradłami pustułką. Dla chłopaka, który w ogródku za domem widywał co najwyżej wróble i wynędzniałe szpaki, był to niezwykły widok. Ten ptak nad moją głową mógł być równie dobrze pterodaktylem.

Mokradła graniczyły ze strumykiem Coppermill i zbiornikami wodnymi Walthamstow. Strumyk wypływał z jednego ze zbiorników i wpadał do oddalonej o około trzy kilometry rzeki Lei naprzeciwko parku Springfield w Clapton. Tam oczywiście też nie mogliśmy chodzić. Miejsce było odgrodzone od ciekawskich dzieciaków dwuipółmetrowym płotem, ale jeśli wzięło się odpowiedni rozbieg i odrobinę się wspięło, można było dostrzec rzekę po drugiej stronie ogrodzenia. Woda w strumyku była zazwyczaj przejrzysta i przy odrobinie szczęścia pomiędzy kiwającymi się zaroślami można było dostrzec ławicę wielkich płoci lub leszczy. Trzymałem się wierzchołka ogrodzenia, aż ścięgna odmawiały mi posłuszeństwa lub kumple wpadali na inne ekscytujące pomysły, takie jak chodzenie po torach kolejowych. Mówią, że zakazany owoc smakuje najlepiej. Być można właśnie dlatego, że te zakazane miejsca zdawały mi się takie atrakcyjne, wciąż czuję głęboki podziw i szacunek dla wiejskiego krajobrazu.

Mój tata, Fred, podobnie jak wielu innych mężczyzn z klasy robotniczej, harował przez cały tydzień i nie mógł doczekać się wyprawy na ryby w niedzielę. Zaczął zabierać mnie ze sobą, gdy byłem tylko w stanie utrzymać wędkę. Najczęściej w niedzielne popołudnia chodziliśmy w trzech, razem z tatą i moim starszym bratem Patrickiem, nad kanałem Grand Union, obok gazowni (brzmi to ponuro i tak też tam było). Z radością łowiłem małe okonie, podczas gdy tata cierpliwie rozrzucał nasiona konopi i łapał na nie duże płocie. Na koniec wyprawy pozwalał mi wejść na swoje łowisko, dostawałem też piękną srebrną płoć z lśniącymi czerwonymi płetwami – widok ten mocno kontrastował ze świecącym poblaskiem z terenu gazowni. Kto by pomyślał, że w tak nieprzyjaznym otoczeniu może być równie pięknie? Z pewnością nie ludzie, którzy przemierzali ulicę biegnącą wzdłuż kanału i zupełnie nie zwracali uwagi na otoczenie. Dostawaliśmy się tam przez dziurę w ogrodzeniu (czemu wszystkie moje ulubione miejsca były odgradzane?), choć tata posiadał kartę wędkarską Londyńskiego Związku Wędkarzy. Po wszystkim wracaliśmy obładowani sprzętem do naszego auta, zaparkowanego strategicznie pod pubem. Tata wchodził „na jednego szybkiego”, a ja czekałem na niego na schodach przed wejściem, radośnie wcinając frytki i popijając lemoniadą, a zimą winem imbirowym.

Czasami z pubu dobiegała muzyka. Zaglądałem do środka i widziałem tatę na małej scenie. W tamtych czasach większość pubów miała swojego stałego pianistę, a tata uwielbiał śpiewać z nim kilka numerów. Podstawę jego „repertuaru” stanowiły utwory Sinatry, Perry’ego Como czy Deana Martina. Miał całkiem dobry głos i zawsze, gdy tam zaglądał, stali bywalcy krzyczeli: „Dawaj, Freddy. Zaśpiewaj nam coś, młodzieńcze!”. Zazwyczaj zgadzał się po kilku piwach. Na początku bardzo mnie to zaskoczyło, bo wydawał się nieśmiały, ale może właśnie na tym to wszystko polegało. Muzyka była dla niego niezwykle ważna – na tyle, że przełamywał swoje ograniczenia i wychodził na scenę. Wiem, jak to jest. Grał też na ukulele i akordeonie, dopóki wskutek wypadku w pracy nie uszkodził sobie poważnie dłoni.

Moja matka, Kathleen, także kochała muzykę. Urodziła się w irlandzkim hrabstwie Mayo. Od najmłodszych lat uczyła się czytać zapisy nutowe i grać na skrzypcach. Na przyjęciach zawsze je wyjmowała i była w stanie zagrać właściwie wszystko. Ale najwięcej radości sprawiał jej tradycyjny irlandzki folk. Znała mnóstwo skocznych numerów. Większość z nich miała zabawne tytuły, takie jak Mrs O’Reilly’s Kitchen (Kuchnia pani O’Reilly). A może to był Mrs O’Reilly’s Chicken (Kurczak pani O’Reilly)? Pewnego razu, gdy byłem bardzo mały, zakradłem się do szafki, w której trzymała skrzypce. Zaciekawiony, zacząłem na nich grać. Musiały dobiec ją straszne odgłosy wydawane przez instrument, bo po chwili usłyszałem szybkie kroki na korytarzu. W panice wrzuciłem przedmiot z powrotem do szafki. Zrobiłem to tak szybko, że trzasnąłem drzwiczkami w kruchy gryf skrzypiec, łamiąc ślimaka. Mama nie była zachwycona.

Drugim miejscem, gdzie wędkowaliśmy w tamtym czasie, był rejon śluz Tottenham Locks na Lee Navigation. Od okolic Tottenhamu po ujście do Tamizy w okolicach Three Mills rzeka była zwykłym ściekiem. Ale powyżej śluzy woda była na tyle czysta, by mogło w niej tętnić życie. Pływało tam sporo interesujących mnie kiełbi i mnóstwo ukochanych przez mojego tatę płoci. Rzeka rozlewała się w tamtym miejscu szeroko, a w okolicy mocno wiało. Ryby nie były zbyt duże, ale krajobraz prezentował się dużo ciekawiej niż przy kanale.

Wciąż nie miałem wystarczająco dużo cierpliwości, by łowić płocie. Ku zniesmaczeniu taty wolałem niezdarnie chwytać ukleje i biedne kiełbie. Siedział niczym czapla obok zarzuconego na środek kanału długiego bambusowego kija i obserwował odpowiednio obciążony spławik z antenką. Czasami po godzinie, którą spędził w całkowitym bezruchu, słyszałem jego szept: „No, wcinaj malutka”.

Moja miłość do wędkowania się pogłębiała, a muzykę miałem we krwi od zawsze. Oczywiście gdy pisałem Wasted Years, raczej nie inspirowałem się panią O’Reilly ani Perrym Como…

CHODNIKI W NIEDZIELNE PORANKI – MÓJ PIERWSZY KARP

Karp. Król angielskich słodkich wód. Największa, najbardziej waleczna, a według mnie także najpiękniejsza ryba, przynajmniej w przypadku karpia lustrzenia. Dzisiaj to gatunek występujący powszechnie i nawet nowicjusz może bez trudu udać się na jeden z wielu dobrze zarybionych stawów, by wyłowić swój pierwszy pięcio- albo nawet dziesięciokilogramowy okaz. Gdy zaczynałem wędkować wiele lat temu, wyglądało to trochę inaczej. W tamtych czasach karp był stworzeniem rzadko spotykanym, niemal mitycznym, uważanym za prawie niemożliwe do złapania.

Na początku lat 70. moje piątkowe wieczory zaczęły przebiegać według podobnego schematu. Gdy zapadał zmrok, wychodziłem z latarką w ręku i zbierałem piaskówki i dżdżownice. W sobotnie ranki gnałem zaopatrzony w kilkadziesiąt soczystych okazów do mojego klienta, Johna Barry’ego, który płacił mi za ten towar kilka szylingów. John i jego ojciec należeli do rzadkiego w tamtych czasach typu wędkarzy – mówiono na nich „łowcy okazów” lub „karpiowe czubki”. Tworzyli niezwykle wąskie grono bardzo wytrzymałych wędkarzy, którzy obozowali nad wodą i łowili całymi dniami. Obecnie to nic niezwykłego, ale w tamtych czasach takie zachowanie uznawano za ekstremalne. „Fanatycy” – mówił o nich tata, jakby należeli do jakiejś wędkarskiej siatki terrorystycznej. Z pewnością działali mi na wyobraźnię. Krążyły plotki, że pewien wędkarz z tej grupki złowił niemal pięcioipółkilogramowego karpia lustrzenia.

To niesamowite, że obecnie niemal każdy może udać się nad jeden z mocno zarybionych zbiorników i złapać o każdej porze dnia karpia tych rozmiarów. Jak to się wszystko zmienia! Obecnie można nagrać całą płytę na laptopie, korzystając ze stworzonych cyfrowo dźwięków, a potem sprzedawać ją na własnej stronie, reklamować na Instagramie oraz dzięki filmom na Facebooku. To zbyt łatwe! Czy w tym wszystkim nie miało chodzić o przygodę i wysiłek? Czy to nie właśnie praca, którą trzeba włożyć, sprawia, że efekt końcowy jest tak cenny? Być może. Wszystko zależy od podejścia.

John i jego tata łowili w miejscu zwanym The Pits, którym zarządzało nieistniejące już Towarzystwo Wędkarskie Abbotts, mające siedzibę nieopodal wioski Stanstead Abbotts w hrabstwie Hertfordshire. Było to miejsce, w którym w latach 50. wydobywano piasek i żwir. W połowie kolejnej dekady wielkie zagłębienia zalała rzeka Lea, przez co powstało sporo jezior, a dookoła posadzono wierzby i turzycę. Abbotts wydawało pozwolenia na łowienie, więc tata kupił je dla siebie, dla mojego brata Patricka i dla mnie. Uwielbiałem niedziele „na dołach”. W porównaniu z Tottenham Locks czy z miejskim odcinkiem kanału Grand Union miejsce to było niczym bujna oaza.

W niedziele zrywaliśmy się zazwyczaj o brzasku i jechaliśmy z Clapton do Stanstead Abbotts. Przez Stamford Hill, potem St Anne’s Road, obok mojej szkoły imienia św. Ignacego. Następnie wjeżdżaliśmy na Old Cambridge Road i jechaliśmy opustoszałymi ulicami Edmonton i Enfield. Chodniki oświetlało niebieskawo-różowe światło pierwszych promieni słońca. Betonowa dżungla stopniowo rzedła, gdy wjeżdżaliśmy do Cheshunt, Broxbourne czy Hoddesdon. Wybaczcie ten marzycielski sentymentalizm, ale takimi wspomnieniami trzeba się delektować, bo obecnie w tych niegdyś niezwykle przyjemnych prowincjonalnych miasteczkach znajdziemy głównie sieć cholernych jednokierunkowych uliczek, nudne, szare strefy biznesowe i tłumy ludzi. Na pewno żyje się tam dostatniej. Ale czy lepiej? Hm…

Czasami wyruszaliśmy dopiero w porze lunchu, bo tata często pracował rano, kończąc jakąś robotę. Ale to też miało swoje zalety, bo lubił wypić sobie piwko o tej porze. Zatrzymywaliśmy się w pubie Queen’s Head na końcu Marsh Lane w Stanstead Abbotts. Jako dzieciak najczęściej zostawałem na zewnątrz i piłem bezalkoholowe piwo z lemoniadą oraz jadłem frytki, czekając na tatę, ale gdy miałem 14 czy 15 lat, czasami udawało mu się wprowadzić mnie do pubu na pół kufla lagera. W końcu jestem mężczyzną, myślałem sobie, siedząc z tatą i popijając piwo. Nie zdawałem sobie sprawy, że moja podróż dopiero się zaczyna.

Zainspirowany dokonaniami Johna Barry’ego i jego ekipy oraz osiągniętym właśnie statusem mężczyzny postanowiłem, że całą następną wyprawę do The Pits poświęcę na złapanie karpia. Zamiast zatem podwiązać zwyczajowo przypon o wytrzymałości 1,13 kg i haczyk szesnastkę z robakiem, którymi masakrowałem okonie, zmieniłem taktykę. Założyłem znaleziony na dnie zagraconej torby wędkarskiej taty haczyk ósemkę i przywiązałem go do żyłki 1,8 kg. Niedługo wcześniej odziedziczyłem po moim bracie wędkę Apollo Taperflash ze stalową rękojeścią, bo z niezrozumiałych dla mnie powodów porzucił wędkarstwo. A muszę wam powiedzieć, że kilka lat wcześniej złapał na The Pits niemal półtorakilogramowego karpia, i to w dodatku wędką na płotki! Być może czuł się wypalony – zbyt młodo osiągnął taki sukces. To jeden z tych przypadków, gdy człowiek czuje, że już nigdy tego nie przebije.

W tamtym czasie zdarzało się już, że nie łowiliśmy z tatą obok siebie, bo czasem pozwalał mi odchodzić nieco dalej. Znalazłem wyglądające całkiem obiecująco miejsce, tuż przy kawałku ziemi, który wcinał się w zbiornik. Obok znajdowało się żwirowe wypłaszczenie porośnięte turzycą.

Założyłem na haczyk dwie wielkie piaskówki, 30 centymetrów powyżej końcówki zamontowałem obciążnik Arlesey Bomb (wtedy był to szczyt techniki) i dociążyłem śrutem. Ponieważ używałem kołowrotka z ruchomą szpulą – kolejna rzecz, którą dostałem w spadku po bracie – pobierałem żyłkę lewą ręką. Oplatając ją między trzema dolnymi pierścieniami i delikatnie bujając wędką na boki i do przodu, byłem w stanie zarzucić na całkiem sporą odległość. Robaki wpadły do wody idealnie, 15 centymetrów od trzcin, w miejscu gdzie woda miała około 60 centymetrów głębokości. Oparłem wędkę na dwóch podpórkach, a sygnalizator brania zrobiłem z folii śniadaniowej. Usiadłem w pewnej odległości od wody, pamiętając, że karpie są sprytne i przebiegłe, a ja przecież chciałem złowić ładny okaz!

To zupełnie inne uczucie. Normalnie w tym czasie miałbym już pół siatki płoci i okoni, ale teraz zasadzałem się na coś większego. Albo gruba ryba, albo żadna. Odczuwałem spory niepokój. Do tamtej chwili nigdy nie udało mi się złowić nic większego niż ćwierćkilogramowa płoć. A co, jeśli będę miał karpia na haczyku? To było dla mnie nowe uczucie: adrenalina, ekscytacja. Byłem tym całkowicie pochłonięty…

Jak to często bywa, branie zupełnie mnie zaskoczyło. Folia się ruszyła, biedny kołowrotek zawył, a wędka podskoczyła, gdy coś zaczęło dobierać się do robaków. Miałem kołowrotek w głowie (wybaczcie żarcik). Zaraz miałem złowić karpia i zdobyć szacunek innych wędkarzy oraz mojego taty. Może nawet trafiłbym na łamy „Angling Times”! Piwo w pubie lałoby się strumieniami. Była szansa, że tata pozwoliłby mi zapalić. Kto wie – może złowiłbym większą rybę niż mój brat!

Złapałem za wędkę i usiłowałem ją opanować, podczas gdy karp – bo nie miałem wątpliwości, że to z nim się mierzę – próbował odpłynąć w przeciwnym kierunku.

A potem pękła żyłka. I moje serce. Gdy obserwowałem koniec pękniętej żyłki zwisający z drugiego końca wędki, otaczała mnie ogłuszająca cisza. Karp zniknął w głębinach, a razem z nim wyparowały moje marzenia. W podekscytowaniu usiłowałem zatrzymać rybę, zamiast pozwolić jej płynąć. Zbyt mocno zablokowałem kołowrotek. Typowy błąd początkującego. Poza tym Bóg jeden wie, jak stara była ta żyłka założona na kołowrotek.

Wtedy po raz ostatni na kolejnych 10 lat łowiłem na poważnie w The Pits czy gdziekolwiek indziej. Lato 1972 czy 1973 roku było końcem mojego dzieciństwa. Rodzice oraz doradcy zawodowi z mojej szkoły zadawali ciągle to samo pytanie: „Co zamierzasz robić w życiu, gdy skończysz naukę?”. Każdy stoi przed takim dylematem. Podobnie jak większość piętnastolatków – nie miałem bladego pojęcia. Nauka jakoś szczególnie mnie nie pociągała, więc obijałem się, czekając na lekcje wuefu, a konkretnie na grę w piłkę. Odkąd sięgam pamięcią, kibicowałem Manchesterowi United. To były czasy mojego idola, George’a Besta, a także Lawa i Charltona. Jak większość chłopaków, chciałem zostać piłkarzem. Grałem w szkolnej reprezentacji i gdy miałem 10 czy 11 lat, posłano mnie i jeszcze jednego chłopaka, Douga D’Cruza, na testy do drużyny Haringey Borough – mówiło się na nich Tottenham Boys. Pewnego słonecznego jesiennego dnia mój brat Patrick zabrał mnie na trening, który odbywał się na sporym, smaganym wiatrem boisku gdzieś w północnym Londynie.

Nie pamiętam dokładnie samego meczu. O uwagę trenerów walczyło około 50 chłopaków. Za mało czasu, za mało miejsca… Oczywiście chciałem zrobić jak najlepsze wrażenie. Ale według mojego brata kilka razy się zakiwałem, nie patrząc na to, co dzieje się dookoła, i traciłem piłkę. Trener się znalazł! Mecz skończył się zaskakująco szybko. Szkoleniowcy widzieli już wystarczająco dużo. Wszyscy nowi czwartoklasiści ustawili się w rzędzie, gotowi przyjąć werdykt. Wtedy jeszcze każdy mógł marzyć…

Kadra szkoleniowa zebrała się, trzymając notatniki, których kartki szeleściły na mocnym wietrze. Trenerzy byli gotowi na wyczytanie nazwisk przyszłych gwiazd.

Padały kolejne nazwiska, ale wciąż nie moje. A potem wszystko dobiegło końca. Trenerzy podziękowali przybyłym. Do widzenia. Nie wybrano ani mnie, ani Douga. Bolało. Czułem olbrzymie rozczarowanie i lekki wstyd. Jeśli życie przypominało mecz w nogę, to właśnie wyleciałem po kontakcie z potężnym obrońcą pod ostatni rząd trybun! To była wczesna lekcja pokory, być może nieco zbyt ostra jak na dziesięciolatka. Patrząc na to z perspektywy czasu, gdybym był ambitniejszy lub zwyczajnie bardziej utalentowany, pewnie próbowałbym dalej. Kopałem jeszcze przez trzy czy cztery lata, a potem dałem sobie z tym spokój. Być może zaliczyłem o jeden mecz za dużo w chłodny deszczowy poranek na polu bitwy w Hackney Marshes przeciwko znacznie silniejszym i bardziej zdeterminowanym ode mnie chłopakom.

Pewnego dnia, gdy miałem chyba 15 lat, włóczyłem się po domu, zupełnie zrezygnowany. Zajrzałem do pokoju mojej starszej siostry. Miała gramofon i czasami zaglądałem tam, by przejrzeć jej kolekcję płyt. The Temptations, Marvin Gaye, Percy Sledge, Deep Purple. Deep Purple? A co to? Nie pasowali do jej gustu. Wyjąłem płytę. Pewnie wyglądałem w tamtym momencie niczym neandertalczyk, który właśnie po raz pierwszy widzi ogień – byłem ciekawy, ale zaniepokojony. Płyta nosiła tytuł Machine Head. Wyjąłem ją z koperty i położyłem na talerzu gramofonu. Highway Star. Rozkręcało się powoli, było niczym z wolna palący się lont. A potem ten pierwotny, choć jednocześnie niezwykle melodyjny wrzask Iana Gillana prowadzący zespół w utworze, który stał się głośnym hymnem mojej młodości. Tak, to właśnie chcę robić!

Wędkarstwo zeszło na dalszy plan, choć wciąż miałem pozwolenie na łowienie w The Pits i czasami zaglądałem tam, zazwyczaj z dziewczyną, z którą akurat byłem. Ale chodziło mi raczej o zwabianie ich tam, bo więcej czasu poświęcałem próbom zdjęcia im biustonoszy i odpięcia guzików niż łowieniu. Efekty były najczęściej równie frustrujące, co w przypadku ryb. Tata nauczył mnie, jak podwiązać haczyk łopatkowy czy posługiwać się wędką na płocie, ale nie mówił mi zbyt wiele o płci przeciwnej. Wciąż czegoś się o niej dowiaduję.

Jeszcze o tym nie wiedziałem, ale w tym samym czasie z podobnymi problemami zmagał się inny chłopak z okolicy. Dave Murray mieszkał w Clapton, kilka ulic ode mnie, ale nigdy się nie spotkaliśmy. Przedstawił nas sobie nasz wspólny kumpel, Dave McLaughlin. Obaj Dave’owie byli już na nieco dalszym etapie drogi do sławy niż ja. Mieli gitary elektryczne i potrafili na nich grać. Wow! Pracowali też razem w fabryce butów De Havilland w Homerton, mogli więc skutecznie dbać o wizerunek. Zawsze nosili najmodniejsze buty na platformach w krzykliwych kolorach, choć były to niby felerne egzemplarze: „Szefie, jak słowo daję, maszyna nawaliła”. Poza tym byli jedynymi poza mną długowłosymi chłopakami w okolicy. Łączyła nas miłość do muzyki, więc szybko się zaprzyjaźniliśmy. Nazywano nas hipisami albo dziwakami, co całkowicie nam odpowiadało! Przechadzałem się w długim futrze, jasnobłękitnych dzwonach i czapce z pomponem. Przypominam, że mowa nie o Hollywood czy Hampstead, a o wschodnim Londynie, gdzie wszyscy mieli się przystosowywać do ogółu i w żaden sposób nie wychylać. Kończyło się szkołę w młodym wieku, szło do pracy, żeby pomóc finansowo rodzicom, i zdobywało się jakąś stałą „cizię”, czyli dziewczynę. Gdy osiągnęło się odpowiedni wiek, kupowało się samochód – najlepiej efektowny i głośny – którym jeździło się po okolicy z jakąś Tracey czy Dawn. Jeśli nie było się twardzielem, to należało takiego udawać. Okazywanie jakiejkolwiek słabości wydawało się nie do pomyślenia. Latka leciały: małżeństwo, dzieci, praca, aż człowiek budził się zmarnowany w wieku 60 lat w jakimś pubie, dusząc się od kolejnego papierosa i nadmiaru piwa. Wszystko to w rytm przeboju My Way. Zupełnie to do mnie nie przemawiało i takie nastawienie dawało mi olbrzymią motywację.

Zawsze sądziłem, że będę szczęśliwy, mogąc po prostu grać muzykę. Nie miałem wielkich ambicji, nie zamierzałem być gwiazdą rocka. Traktowałem to wszystko jako rodzaj przyuczenia do zawodu: naucz się grać, podszlifuj rzemiosło, a może uda się z tego wyżyć. Mimo wszystko czasami wyobrażałem sobie, jak by to było grać w wielkim zespole, być sławnym i bogatym…

Któregoś dnia w 1972 roku spotkałem się z oboma Dave’ami w domu Dave’a Murraya, by trochę razem pograć. Powiedziałem im, że śpiewam, choć tak naprawdę śpiewałem tylko raz w życiu – jako dziesięciolatek w trakcie konkursu talentów na wakacyjnym obozie. Ale miałem mikrofon, bo ubłagałem rodziców, żeby kupili mi go pod choinkę, wiedząc, że może się przydać w kontekście spotkania z Dave’ami. To, że dysponowałem mikrofonem, skłoniło chłopaków, by dać mi szansę.

Sądziłem, że śpiewanie pozwoli mi jeszcze bardziej zaprzyjaźnić się z tymi dwoma fajnymi kolesiami, bez konieczności gry na instrumencie. Chciałem być w zespole, ale nie zamierzałem przejmować się takimi drobiazgami jak umiejętność gry na czymkolwiek.

Dave Murray miał wzmacniacz z kilkoma wejściami, dzięki czemu mogliśmy jednocześnie podłączać do niego obie gitary i mój mikrofon. Nie był to jakiś szczególnie wyrafinowany sprzęt.

– Co zagramy? – spytał Dave Mac.

– Znasz Silver Machine? – rzuciłem.

W tamtym czasie ten numer Hawkwind dobrze radził sobie na listach przebojów. Obserwowałem, jak Dave Murray kładzie rękę na gryfie swojej podróbki erosa sg, chwyta akord barowy i odlicza: „Na-na-na, na-na-na, na-na-na” i tak dalej. Idealnie zagrał składający się z czterech akordów motyw przewodni, a ja po raz pierwszy poczułem ekscytację, słysząc głośne, czyste brzmienie gitary elektrycznej. Naprawdę potrafił grać! Byłem pod wrażeniem. Chwilę później dołączył do niego Dave Mac i obaj dali mi znać, kiedy mam wchodzić z wokalem. Nie miałem pojęcia, jak to zabrzmi. Byłem dość nieśmiałym dzieciakiem, ale pomyślałem sobie: No cóż, to moja szansa. Nie ma miejsca na wstyd.

„I… I just took a ride – ryknąłem do mikrofonu – in a silver machine… and I’m still feeling mean!”

Jedyny głośnik w małym wzmacniaczu Dave’a pierdział i grzmiał, ale nie ulegało wątpliwości, że wydobywało się z niego coś na kształt muzyki. Dokończyliśmy numer.

– A znacie Whiskey in the Jar? – rzucił ktoś z ekscytacją. No to zagraliśmy. Tym razem śpiewał Dave Mac, nieco spokojniej i bardziej melodyjnie niż ja. Dave Murray odtworzył solówkę nuta w nutę. Już wtedy miał to swoje charakterystyczne miękkie brzmienie z wykorzystaniem przystawek. Następnie wzięliśmy na warsztat Johnny B. Goode Chucka Berry’ego. Dave zagrał intro jak zawodowiec, a ja znowu śpiewałem. Byłem oszołomiony. Mieliśmy zespół! Nim skończył się dzień, poprosiłem Dave’a, żeby pokazał mi kilka chwytów. Zademonstrował barowe A (tak jak w Silver Machine), a potem wręczył mi gitarę, która stała do tej pory w rogu pomieszczenia. Instrument z supermarketu Woolworths, wściekle czerwony, z bardzo wysoko umiejscowionymi strunami. Zacisnąłem zęby i przycisnąłem struny w takiej pozycji, jaką pokazał mi Dave. Moje palce przeszył ból, ale dałem radę zagrać. Postanowiłem opanować ten akord, zorientowałem się już, że jeśli będę przesuwał dłonią po gryfie, A zamieni się w B, C, D i tak dalej. (Dopiero po dwóch latach gry wróciłem do podstaw i nauczyłem się grać otwarte akordy). Dave powiedział, że gitara jest na sprzedaż za pięć funtów. Musiałem ją mieć. Następnego dnia przyniosłem mu pieniądze. By je zdobyć, obiecałem tacie, że przez kilka dni pomogę mu w pracy.

Przerzuciłem się z „Angling Times” na muzyczny tygodnik „Melody Maker”, a Black Sabbath, Free i Purple zastąpili w roli moich największych bohaterów George’a Besta i drużynę Manchesteru United. Przez kolejnych 10 lat dążyłem do tego, by stać się zawodowym muzykiem, i takie dziecięce rozrywki jak piłka nożna czy wędkarstwo zeszły na dalszy plan.

Gdy obserwowałem humorzastych Ritchiego Blackmore’a i Paula Kossoffa – moich nowych idoli – wyobrażałem sobie, że pewnie całe ich życie sprowadza się do ćwiczeń z gitarą i opędzania się od wielbiących ich fanek. Ritchie uprawiający przepływankę w poszukiwaniu płoci? Kossoff łowiący karpie na chleb? Nigdy w życiu! Postanowiłem, że poświęcę się całkowicie muzyce. Wszystko inne straciło znaczenie. Z takim właśnie naiwnym, lecz szczerym nastawieniem zakończyłem edukację w wieku 15 lat. Imałem się najprostszych prac: byłem mleczarzem, gońcem, upychałem też poduszki! Ale w końcu miałem jakieś źródło dochodu i udało mi się zaoszczędzić wystarczająco dużo, bym mógł kupić sobie pierwszą „prawdziwą” gitarę. Był to gibson les paul gold top za 235 funtów. Mogłem sobie na niego pozwolić dzięki temu, że całe lato dorabiałem na budowie. Wciąż go mam i gram na nim.

Co ciekawe, to dołączenie do Iron Maiden wznieciło na nowo moją miłość do wędkarstwa. Dzieliłem w tamtym czasie pokój z perkusistą Clive’em Burrem, który był zapalonym wędkarzem. Dave Murray też lubił czasem „zamoczyć kij”, więc w trakcie tras koncertowych, gdy mieliśmy akurat dzień wolny, nasza trójka szukała najczęściej jakiegoś miejsca do wędkowania.

Jeden z takich dni trafił się w Alpine Valley w stanie Wisconsin. Wtedy złapałem swojego pierwszego karpia. Do tamtej chwili nie miałem nawet pojęcia, że w Stanach Zjednoczonych występują karpie. Byliśmy w trasie jako support dla Scorpionsów, promowaliśmy płytę The Number of the Beast. Mieliśmy dzień wolny, a teren naszego hotelu graniczył z małą rzeką. Sprawdziliśmy z Clive’em koryto. Wyglądało to całkiem nieźle – wąsko, ale dość głęboko. Nurt rzeki był silny, ale w kilku miejscach zaobserwowaliśmy niezłe wiry i kipiele. Ale czy tam w ogóle można łowić?

„Wędkarstwo? W naszej małej rzeczce? – zdziwiła się recepcjonistka i wyjaśniła: – No jeśli chcecie, to proszę bardzo, ale tam nic nie ma poza wielkimi, tłustymi karpiami!” W tamtych czasach karp nie był zbyt ceniony w Stanach. Obecnie, dzięki ludziom w rodzaju Wayne’a Boona, który tam zamieszkał, a także dzięki organizacjom takim jak Amerykańskie Stowarzyszenie Karpiowe ludzie nabierają od nowa respektu dla tego gatunku. W każdym razie stwierdzenie, że w tamtejszej wodzie żyją karpie, było miodem na nasze angielskie uszy.

Clive, Dave i ja poszliśmy do supermarketu Sears, bo nie mieliśmy ze sobą żadnego sprzętu do wędkowania. Sears było prawdziwym amerykańskim marketem, można tam było znaleźć wszystko – od waty cukrowej po karabiny automatyczne. Udało nam się dorwać sprzęt, choć wędki na bassy, które kupiliśmy, wyglądały licho w porównaniu z tym, co zostawiliśmy w domu. To były takie komplety wędkarskie typu „wszystko w jednym”: wędka i kołowrotek zapakowane w marny plastikowy pokrowiec. Ale na kołowrotku znajdowała się wyglądająca bardzo solidnie żyłka – można by na niej spokojnie holować barkę.

Zaopatrzeni w nowy sprzęt, poszliśmy nad wodę. Upatrzyłem sobie spokojne miejsce nieco oddalone od głównego nurtu. Clive i Dave poszli nieco niżej. Było już wczesne popołudnie. Lipcowe słońce wisiało wysoko na niebie, zapewniając na całym Środkowym Zachodzie solidną porcję upałów. Ponieważ następnego dnia mieliśmy koncert, zaczęli się pojawiać pierwsi fani (hotel znajdował się tuż obok miejsca, gdzie graliśmy). Udało mi się skołować trochę mięsa na hamburgery. Uznałem, że będzie to całkiem niezła przynęta na amerykańskiego karpia.

Nasz sprzęt był niezwykle prosty. Przypominająca sznurek na bieliznę żyłka została przeciągnięta przez przelotki wędki bassowej (mierzącej cały metr dwadzieścia). Na jej końcu znajdował się wielki haczyk z nadzianym mięsem z niedoszłego burgera („A może frytki do tego?”). Za obciążnik robił drylowany pocisk. Całe to ustrojstwo trzymało się dość luźno, a wędka spoczywała na ziemi.

Godziny mijały, a słońce smagało promieniami trzech bladych angielskich chłopaków. Nagle usłyszałem za sobą jakiś hałas.

– Aa, łowicie! Macie zamiar je zjeść?

Odwróciłem się i ujrzałem Klausa Meinego i Rudolfa Schenkera ze Scorpionsów. To było wieki temu, ale przysięgam, że mimo upału Rudolf miał wtedy na sobie skórzane spodnie.

– Jeśli będziecie tu stać w takich ciuchach, za dużo pewnie nie złapię – zażartowałem. – Wystraszycie je!

Po takiej reprymendzie obaj oddalili się z podkulonymi ogonami.

Chwilę później żyłka drgnęła. Jej odcinek między szczytówką a taflą wody powoli się napinał. W końcu bierze! Skoczyłem na równe nogi, wędka drgnęła i zaczęła się bitwa. Wciąż nie mogłem uwierzyć, że mam na haczyku karpia – legendę angielskich łowisk, odwiecznego rywala Dicka Walkera[1], nieuchwytną bestię… Ale zaiste był to karp, w dodatku okazała, dwucyfrowa sztuka[2]. Miotał się tuż przede mną. Nie miałem podbieraka, ale udało mi się wyciągnąć rybę na brzeg. Obok mnie zebrał się już wtedy niezły tłumek złożony z fanów rocka i muzyków Scorpions, którzy zdążyli wrócić nad wodę. I tak właśnie złowiłem swojego pierwszego karpia – 10 lat po wielkim rozczarowaniu w The Pits, w dodatku w okolicznościach, o których dekadę wcześniej nie mógłbym nawet pomarzyć.

[1] Richard Walker – angielski wędkarz, redaktor „Angling Times” i kilku innych gazet wędkarskich, przez 28 lat dzierżył rekord największego karpia złowionego w Wielkiej Brytanii (20 kilogramów). (Jeśli nie zaznaczono inaczej, przypisy pochodzą od tłumacza).

[2] Dwucyfrowa ryba to okaz ważący przynajmniej 10 funtów. W całej książce jednostki miary są zamieniane z angielskich na polskie, ale ze względu na „pułap” wspominany wielokrotnie przez Adriana i stanowiący swego rodzaju osiągnięcie, pozostawiono wzmianki o „dwucyfrowości” wagi ryb.

Monsters of River & Rock. My Life as Iron Maiden’s Compulsive Angler

Copyright © by Adrian Smith 2020

First published as MONSTER OF RIVER AND ROCK by Virgin Books, an imprint of Ebury Publishing. Ebury Publishing is part of the Penguin Random House group of companies

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2020

Copyright © for the Polish translation by Jakub Michalski 2020

Redakcja – Grzegorz Krzymianowski

Korekta – Piotr Królak

Korekta merytoryczna – Maciej Mińczykowski

Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc

Adaptacja okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2020

ISBN EPUB: 978-83-8129-764-6ISBN MOBI: 978-83-8129-763-9

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka

Promocja: Piotr Stokłosa, Aldona Liszka, Szymon Gagatek, Tomasz Czernich, Lucyna Byrdy

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga, Karolina Żak

E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Łukasz Szreniawa, Marta Tabiś

Administracja i finanse: Klaudia Sater, Monika Płuska, Honorata Nicpoń, Ewa Koza

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl

Spis treści
Okładka
Strona tytułowa
Wprowadzenie
Pierwsze połowy
Chodniki w niedzielne poranki – mój pierwszy karp
Brzana – od czerni i bieli po kolor
Walka z bestią
Bardzo duży kleń
Nowy Jork – miejskie szczury i bassy wielkogębowe
Miami – cichla w mieście rozpusty
Kanadyjska przygoda – pstrągi i niedźwiedzie
Nowa Zelandia i Wielki Kamień
Rzeczna dwudziestka
Szczupaki i Oasis
Jesiotr i upadek w Vancouver
Paryskie karpie
Lin – w poszukiwaniu dwucyfrówki
Jumbo Jety i wielkie liny
Wędkowanie z przyjaciółmi i rodziną
Wygłupy na rzece trent
Albule i Wielebny
Zwieńczenie
Podziękowania
Słowniczek
Strona redakcyjna