PRL Słynne pary. Jędrusik i Dygat, Komedowie, Holoubkowie i inni - Sławomir Koper - ebook + audiobook

PRL Słynne pary. Jędrusik i Dygat, Komedowie, Holoubkowie i inni ebook i audiobook

Sławomir Koper

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Słynne pary PRL

Jędrusik i Dygat, Komedowie, Holoubkowie i inni

Losy sławnych par PRL – aktorów, muzyków, polityków, artystów, literatów – z zapartym tchem śledziła niemal cała Polska. O ich szalonym życiu, romansach i skandalach, ślubach i rozwodach, podróżach, strojach oraz samochodach szeptano w kawiarniach, plotkowano w biurach. Otwarty związek bezpruderyjnej Kaliny Jędrusik i Stanisława Dygata wzbudzał niemałą sensację. Kompozytora Krzysztofa Komedę przytłaczała zaborcza miłość Zofii – jego żony, menedżerki, muzy i opiekunki. Tajemnicą udanego małżeństwa Magdaleny Zawadzkiej i Gustawa Holoubka była wzajemna umiejętność kompromisu, zaś Maryla Rodowicz wprawdzie często zmieniała partnerów, ale każdego z nich szczerze kochała. Barwne opowieści o peerelowskich celebrytach, wspomnienia, nieznane ciekawostki i anegdoty – Sławomir Koper, autor bestsellerów, zabiera nas w podróż do czasów PRL-u.

Sławomir Koper

Najpopularniejszy pisarz historyczny w Polsce. Autor setek artykułów i ponad siedemdziesięciu książek, m.in. Kobiety w życiu Mickiewicza, Tajemnice marszałka Śmigłego-Rydza, Miłość w Powstaniu Warszawskim, Polscy terroryści i zamachowcy (w sumie ponad milion sprzedanych egzemplarzy!). Jego książki wielokrotnie trafiały na listy bestsellerów (Życie artystek w PRL – nominacja do Bestsellerów Empiku, Chorwacja. Przewodnik historyczny – książka miesiąca „Magazynu Literackiego KSIĄŻKI”). Ekspert radiowy i telewizyjny, autor scenariuszy seriali dokumentalnych (Polscy szpiedzy), konsultant historyczny (musical Piloci). Za popularyzację historii w społeczeństwie otrzymał Srebrny Krzyż Zasługi i medal Zasłużony dla Kultury Polskiej.

Fragment książki

W latach 60. warszawskie mieszkanie Dygatów przy ulicy Joliot-Curie stało się jednym z najpopularniejszych miejsc spotkań towarzyskich. Ściągała tam (codziennie!) niemal cała śmietanka artystyczna miasta, a Stanisław i Kalina prowadzili z gośćmi subtelną grę. (...)

Kalina lubiła jednak czasami gotować, szczególnie spaghetti, a Dygat „był żarłokiem, więc to pałaszował”. I chociaż „pochodził z eleganckiego domu” i nikt nie mógł mu zarzucić nieznajomości zasad savoir-vivre’u, to na Joliot-Curie „niektóre potrawy jedzono palcami”, a często „jeden brał z talerza drugiego”.

Pani domu nie uznawała za stosowne, aby na czas pobytu gości zmieniać swoje erotyczne obyczaje. Często leżała w łóżku z aktualnym partnerem, nie przejmując się zupełnie otoczeniem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 350

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 20 min

Lektor: Marcin Procki

Oceny
4,2 (29 ocen)
17
3
7
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
rafinat

Dobrze spędzony czas

Zbiór ciekawych historii z dawnych lat.
00
mackmarkow

Nie oderwiesz się od lektury

świetna, wyjątkowa
01

Popularność




Od autora

Od autora

Jako histo­ryk mający już pewien doro­bek coraz czę­ściej muszę tłu­ma­czyć się przed czy­tel­ni­kami ze swo­ich subiek­tyw­nych wybo­rów. Nie ina­czej jest z książką, którą mają Pań­stwo przed sobą. O zna­nych parach epoki PRL-u można bowiem napi­sać kilka takich pozy­cji i nie wyczer­pać tematu, zatem z koniecz­no­ści byłem zmu­szony do pew­nej selek­cji. A chcąc być uczciwy wobec czy­tel­ni­ków, odrzu­ci­łem osoby, o któ­rych pisa­łem już w Żonach i kochan­kach wła­dzy PRL i Życiu arty­stek w PRL. Nie znajdą zatem Pań­stwo Agnieszki Osiec­kiej i jej part­ne­rów czy też Niny Andrycz i Józefa Cyran­kie­wi­cza. Wyczer­pa­łem rów­nież temat Sta­ni­sławy i Edwarda Gier­ków oraz Mie­czy­sława Rakow­skiego i jego żon. Jedyny wyją­tek zro­bi­łem dla Kaliny Jędru­sik, ale głów­nym boha­te­rem roz­działu, w któ­rym się ona poja­wia, jest Sta­ni­sław Dygat. Sta­ra­łem się jed­nak wyko­rzy­stać mate­riał wcze­śniej nie­pu­bli­ko­wany w moich pra­cach.

Słynne pary PRL róż­nią się od innych moich ksią­żek pod wzglę­dem mate­riału źró­dło­wego. Wię­cej jest tu doku­men­tów archi­wal­nych, korzy­sta­łem rów­nież z zaso­bów Insty­tutu Pamięci Naro­do­wej. To bar­dzo ważne źró­dło, acz­kol­wiek nie ukry­wam, że potrak­to­wa­łem je wybiór­czo. W mate­ria­łach Służby Bez­pie­czeń­stwa znaj­duje się bowiem wiele doku­men­tów, któ­rych wia­ry­god­ność uwa­żam za mocno podej­rzaną, czę­sto też świad­czą one o poważ­nych dewia­cjach psy­chicz­nych ich auto­rów. Ja nato­miast nie jestem zwo­len­ni­kiem publi­ko­wa­nia bez kry­tycz­nej ana­lizy wszyst­kiego, co znaj­duje się w archi­wach. Uwa­żam, że taka selek­cja to koniecz­ność, gdyż poziom zakła­ma­nia, jaki odnaj­du­jemy w zaso­bach IPN, jest wręcz zatrwa­ża­jący. A pogoń za sen­sa­cją wśród wielu histo­ry­ków czy dzien­ni­ka­rzy dawno już prze­kro­czyła gra­nice dobrego smaku. Oso­bi­ście zresztą przy­znam, że skala obrzy­dli­wo­ści czę­ści archi­wa­liów była dla mnie dużym zasko­cze­niem.

Dla­tego też wyko­rzy­sta­łem mate­riały, które wydały mi się wia­ry­godne, a poza tym wno­siły coś nowego do opo­wie­ści. Cza­sami są to infor­ma­cje rzu­ca­jące nowe świa­tło na pewne wyda­rze­nia, a cza­sami tylko sta­no­wią tło nar­ra­cji lub są źró­dłem dobrej aneg­doty.

Przy oka­zji poświę­ci­łem nieco miej­sca wyja­śnie­niu pew­nych mitów, jakie naro­sły wokół nie­któ­rych moich boha­te­rów. Nie jest prawdą, że wszy­scy arty­ści byli zawsze w opo­zy­cji wobec „jedy­nego, słusz­nego ustroju”, ani też, że z odrazą przyj­mo­wali wyróż­nie­nia i zaszczyty, jakimi obsy­py­wali ich władcy PRL. Spro­sto­wa­łem rów­nież nie­które infor­ma­cje o pocho­dze­niu boha­te­rów tej książki, szcze­gól­nie w przy­padku Zofii Kome­do­wej-Trzciń­skiej i Pio­tra Jaro­sze­wi­cza. Obie­gowe opi­nie poja­wia­jące się w róż­nych publi­ka­cjach nie mają bowiem wiele wspól­nego z rze­czy­wi­sto­ścią.

Dla wielu czy­tel­ni­ków dużym zasko­cze­niem będzie obraz postaci, jaki wyła­nia się z kart tej książki. Jako histo­ryk mam bowiem prawo do przed­sta­wie­nia wła­snego zda­nia, nawet gdy znacz­nie odbiega ono od ste­reo­ty­pów. I gdy ana­li­zo­wa­łem kolejne źró­dła, to czę­sto widzia­łem, jak bez­kry­tycz­nie powta­rzano rela­cje, które poja­wiły się w mate­ria­łach pra­so­wych czy bio­gra­fiach. A czę­stym powo­dem prze­ina­cza­nia fak­tów były opi­nie samych zain­te­re­so­wa­nych nie­do­kład­nie po latach pamię­ta­ją­cych wyda­rze­nia lub usi­łu­ją­cych wręcz ukryć nie­wy­godne fakty. Pamięć ludzka ma bowiem to do sie­bie, że jest bar­dzo wybiór­cza.

W książce, którą mają Pań­stwo przed sobą, sta­ra­łem się przed­sta­wić pary repre­zen­tu­jące różne śro­do­wi­ska PRL. Jest zatem mał­żeń­stwo genial­nego kom­po­zy­tora i muzyka, Krzysz­tofa Komedy, a także związki ze światka arty­stycz­nego: mał­żeń­stwa Sta­ni­sława Dygata, Maryla Rodo­wicz i jej part­ne­rzy czy Mag­da­lena Zawadzka i Gustaw Holo­ubek. Kręgi opo­zy­cyjne repre­zen­tują zapo­mniani już nieco Halina Miko­łaj­ska i Marian Bran­dys, nato­miast sfery par­tyjno-rzą­dowe – Piotr Jaro­sze­wicz i Ali­cja Sol­ska. Razem (jak mam nadzieję) daje to cał­kiem inte­re­su­jący prze­gląd naj­waż­niej­szych śro­do­wisk PRL.

Nie­stety, nie udało mi się poroz­ma­wiać z nie­któ­rymi boha­te­rami tej książki. Anto­nina Krzysz­toń w ogóle nie odpo­wie­działa na pro­po­zy­cję roz­mowy (o Miko­łaj­skiej i Bran­dy­sie), nato­miast Andrzej Jaro­sze­wicz sku­tecz­nie uni­kał odpo­wie­dzi na zadane pyta­nia. W kilku przy­pad­kach zaś uzna­łem, że dostępny mate­riał jest na tyle bogaty, iż nie ma potrzeby roz­ma­wiać z boha­te­rami czy ich potom­kami. Za suk­ces uwa­żam nato­miast dotar­cie do źró­deł pra­so­wych w USA (doty­czą­cych Ilony Cooper, ostat­niej miło­ści Krzysz­tofa Komedy) i Cze­chach (na temat pra­skiego epi­zodu w życiu Maryli Rodo­wicz).

Zawsze twier­dzi­łem, że epoka PRL sta­nowi praw­dziwą kopal­nię tema­tów, i mam nadzieję, że ta książka to potwier­dzi. Te nie­od­le­głe czasy są bowiem wyjąt­kowo nie­do­ce­niane, a prze­cież były nie­zwy­kle cie­kawe i do tego są zna­ko­mi­cie udo­ku­men­to­wane. Nawet jeżeli autor cza­sami musi zamie­nić się w detek­tywa…

Na koniec chciał­bym bar­dzo podzię­ko­wać pani Mar­cie Czer­wie­niec za pomoc w bada­niach gene­alo­gicz­nych nad pocho­dze­niem nie­któ­rych boha­te­rów tej pracy. Dzięki temu cza­sami udało się rzu­cić nowe świa­tło na pewne wyda­rze­nia, co dodat­kowo wzbo­ga­ciło tę książkę.

Sła­wo­mir Koper

Roz­dział 1. Sta­ni­sław Dygat i jego żony

Roz­dział 1

Sta­ni­sław Dygat i jego żony

Fran­cu­skie pocho­dze­nie

Zapo­mniany obec­nie już nieco Sta­ni­sław Dygat w cza­sach PRL-u ucho­dził za jed­nego z naj­po­pu­lar­niej­szych pisa­rzy. Jego powie­ści cie­szyły się uzna­niem czy­tel­ni­ków, regu­lar­nie prze­no­szono je na ekran (Jezioro Bodeń­skie, Dwo­rzec w Mona­chium, Disney­land, Poże­gna­nia), a ich autora zali­czano do elity inte­lek­tu­al­nej kraju. Pisarz przy­cią­gał uwagę rów­nież z powodu nie­kon­wen­cjo­nal­nego stylu życia, miał zresztą opi­nię „wiecz­nego chłopca” zako­cha­nego w Hol­ly­wood i fil­mach zza oce­anu. A jego życie pry­watne było prze­dłu­że­niem fil­mo­wych fascy­na­cji. Dwu­krot­nie poślu­biał aktorki – szcze­gól­nie mał­żeń­stwo z sek­sowną Kaliną Jędru­sik wzbu­dzało powszechne zain­te­re­so­wa­nie. I cho­ciaż w cza­sach Pol­ski Ludo­wej nie było papa­raz­zich czy tablo­idów, to jed­nak plotki ze świata arty­stycz­nego prze­ni­kały do spo­łe­czeń­stwa. W biu­rach i kawiar­niach opo­wia­dano o nie­co­dzien­nych zasa­dach obo­wią­zu­ją­cych w tym związku, a także o fobiach i dzi­wac­twach samego pisa­rza. Dygat był bowiem osobą wyjąt­kowo chi­me­ryczną, ale ci, któ­rzy go dobrze poznali, uwa­żali, że dla jego przy­jaźni „warto było się uro­dzić”.

Pra­pra­dziad­kiem Sta­ni­sława był ofi­cer armii fran­cu­skiej, François Digat, który zako­chał się w uro­dzi­wej Polce i po klę­sce Napo­le­ona osie­dlił się nad Wisłą. Jego syn, Antoni, był urzęd­ni­kiem Naj­wyż­szej Izby Obra­chun­ko­wej, nato­miast wnuk, Ludwik, wal­czył w powsta­niu stycz­nio­wym. Po jego klę­sce wyemi­gro­wał do Paryża, gdzie został jed­nym z zało­ży­cieli Towa­rzy­stwa Brat­niej Pomocy, a do jego pod­opiecz­nych nale­żał Cyprian Kamil Nor­wid. Dygat umie­ścił poetę w Domu Świę­tego Kazi­mie­rza (przy­tułku zaj­mu­ją­cym się pol­skimi emi­gran­tami) i według rodzin­nej tra­dy­cji jego żona oso­bi­ście opie­ko­wała się Nor­widem, „zawo­żąc mu tam przy­smaki”, a on w zamian ją „po rękach cało­wał”. I nikomu nie przy­cho­dziło na myśl, że „ten Nor­wid mógł być kimś wię­cej niż zwy­kłym, emi­gra­cyj­nym, na pół zdzie­cin­nia­łym sta­rusz­kiem, gry­zmo­lą­cym, podobno, jakieś dla nikogo nie­zro­zu­miałe wier­sze”.

Sta­ni­sław Dygat był wnu­kiem Ludwika, uro­dził się w grud­niu 1914 roku, już po powro­cie rodziny do Pol­ski. Podob­nie jak jego rodzice zacho­wał jed­nak fran­cu­skie oby­wa­tel­stwo, co pod­czas II wojny świa­to­wej miało mieć swoje kon­se­kwen­cje.

Przy­szły pisarz dora­stał w zamoż­nym domu. Jego ojciec, Antoni, był cenio­nym archi­tek­tem, zapro­jek­to­wał gma­chy Wytwórni Papie­rów War­to­ścio­wych i Woj­sko­wego Insty­tutu Geo­gra­ficz­nego w War­sza­wie, a także budynki radio­sta­cji w Raszy­nie i we Lwo­wie. W domu Dyga­tów pano­wała atmos­fera „arty­stycz­nego cygań­stwa”, co ozna­czało, że arty­stów gosz­czono chęt­nie i bez­ter­mi­nowo. Pod­czas waka­cji rodzina zawsze wyjeż­dżała nad morze, na zmianę na wybrzeże fran­cu­skie i pol­skie. Pań­stwo Dyga­to­wie uwa­żali bowiem, że dzieci powinny dora­stać w kul­tu­rze swo­ich obu ojczyzn.

Pro­blemy z edu­ka­cją

Sta­ni­sław uczęsz­czał do jed­nego z naj­bar­dziej pre­sti­żo­wych gim­na­zjów w sto­licy (Szkoły Ziemi Mazo­wiec­kiej), miał jed­nak poważne kło­poty z nauką. Sys­te­ma­tycz­nie waga­ro­wał, bar­dziej inte­re­so­wał się spor­tem niż szkołą, a naj­więk­sze pro­blemy spra­wiały mu lek­cje języka pol­skiego. Nie narze­kał przy tym na brak powo­dze­nia u dziew­cząt, co zde­cy­do­wa­nie utrud­niało mu kon­cen­tra­cję.

„Gdy tak się prze­cha­dza­łem z naj­now­szym tomem Edgara Wal­lace’a w ręku – wspo­mi­nał Janusz Min­kie­wicz – uwagę moją przy­kuła para ucznia­ków skła­da­jąca się z fer­dy­dur­ko­wa­tej blond-pen­sjo­narki i sztu­baka w czapce z tej samej co i ja szkoły. Choć czapki mie­li­śmy takie same – nie zna­li­śmy się. Za późno już było na uda­wa­nie, że się nie widzimy, a czapki z tymi samymi ozna­kami zobo­wią­zy­wały, jak mun­dur woj­skowy, do ukło­nów. On był z damą, wypa­dało mi się ukło­nić pierw­szemu.

– Kolega z jakiej klasy? – zagaił nie­zna­jomy.

– Z szó­stej. Min­kie­wicz się nazy­wam.

– Dygat jestem – odrzekł tam­ten, wyraź­nie »gra­se­ju­jąc«, choć w sło­wach, które dotąd wypo­wie­dział, nie było litery »r« – ja także z szó­stej, to dziwne, żeśmy się dotych­czas nie spo­tkali w szkole.

Słowo do słowa, oka­zało się, żeśmy dotąd waga­ro­wali na prze­mian. W tych dniach, kiedy on był w kla­sie, ja spa­ce­ro­wa­łem po parku – i odwrot­nie”1.

Wpraw­dzie nie wia­domo, kim była ta „blond-pen­sjo­narka”, stała się jed­nak powo­dem miło­snej rywa­li­za­cji obu chłop­ców.

„Odtąd przy­jaźń została zawarta – kon­ty­nu­ował Janusz Min­kie­wicz. – Mie­li­śmy wspólne zain­te­re­so­wa­nia, jak mecze piłki noż­nej, gra w tenisa, a przede wszyst­kim owa blond-pen­sjo­narka, w któ­rej i ja zako­cha­łem się nie na żarty. Kobieta w tym wieku zmienna jest jak puch marny, toteż obaj z Dyga­tem prze­ży­wa­li­śmy na prze­mian okresy trium­fów i dumy lub zazdro­ści i poni­że­nia. Rywa­li­za­cja ta nie zro­biła z nas nie­przy­ja­ciół, lecz prze­ciw­nie – wzbu­dzała w nas obu uczu­cia wza­jem­nej szla­chet­no­ści i dżen­tel­me­ne­rii. Jak się skoń­czyła – obaj dziś nie pamię­tamy, może przy­po­mnia­łaby nam to owa panienka, ale jest to nie­ła­twe, gdyż obec­nie znaj­duje się ona gdzieś na tere­nie Austra­lii i dotąd nie przy­słała żad­nemu z nas swego adresu. Zresztą, tamtą histo­rię przy­ćmiły nam inne, o podob­nym cha­rak­te­rze, ale już znacz­nie poważ­niej­sze. Kocha­li­śmy się w tych samych oso­bach przez następne lat kil­ka­na­ście, szczę­ście sprzy­jało nam na prze­mian, raz mnie, raz jemu. (…) W każ­dym razie nasze wspólne gusta roman­tyczne z Dyga­tem zakoń­czyły się wresz­cie tym, żeśmy się osta­tecz­nie poże­nili, każdy z narze­czoną dru­giego”2.

Kiedy Dygat nie otrzy­mał pro­mo­cji do następ­nej klasy, to w oba­wie przed reak­cją ojca uciekł z domu. Dotarł do Gdyni, gdzie zacią­gnął się na sta­tek odby­wa­jący rejsy po Bał­tyku, lecz nie nacie­szył się spe­cjal­nie wol­no­ścią. Zdą­żył odbyć tylko jedną krótką podróż, kiedy odna­lazł go ojciec. Ale i tak po latach uznał, że „był to naj­szczę­śliw­szy okres w jego życiu”. Rodzina miała jed­nak inne zda­nie i krnąbr­nego chło­paka ode­słano do kon­wiktu pija­rów w Rako­wi­cach pod Kra­ko­wem. Szkoła znana była z suro­wej dys­cy­pliny, która w przy­padku Sta­ni­sława przy­nio­sła pozy­tywne efekty.

„To pocią­gnię­cie oka­zało się ze wszech miar udane – wspo­mi­nał pisarz. – Ku zdu­mie­niu mojemu, rodziny, krew­nych i zna­jo­mych awan­so­wa­łem nie­spo­dzie­wa­nie na naj­lep­szego ucznia w kla­sie, dystan­su­jąc w nauce nawet gor­li­wych i pil­nych kole­gów kle­ry­ków. (…) W owym cza­sie po upo­rczy­wych i nie­uda­nych bojach ze szkołą dobie­ga­łem już osiem­na­stu lat i zaczą­łem zasta­na­wiać się nad sobą. Znu­dziła mi się ta sytu­acja tumana i nie­uka, prze­ko­na­łem się, że nauka może być miła i dawać wiele satys­fak­cji. Być może była w tym zasługa wyjąt­kowo szczę­śli­wie dobra­nego u pija­rów grona pro­fe­sor­skiego, skła­da­ją­cego się wyłącz­nie z pro­fe­so­rów świec­kich, któ­rzy potra­fili jakoś umie­jęt­nie skie­ro­wać mój umysł na wła­ściwą drogę”3.

Dawały jed­nak znać o sobie lata zanie­dbań i Dygat uzy­skał świa­dec­two doj­rza­ło­ści dopiero w wieku 21 lat. Roz­cza­ro­wa­nie przy­niósł mu zresztą egza­min z języka pol­skiego, mło­dzie­niec inte­re­so­wał się bowiem już wów­czas lite­ra­turą i miał ambi­cje otrzy­ma­nia jak naj­lep­szej oceny. Jego wysiłki oce­niono jed­nak zale­d­wie na „dobrze”, wobec czego po latach wysłał swo­jemu polo­ni­ście egzem­plarz debiu­tanc­kiego Jeziora Bodeń­skiego z dedy­ka­cją: „To jest moja poprawka z języka pol­skiego”.

Czas spę­dzony w kon­wik­cie pija­rów nie był jed­nak bez­tro­ski, cho­ciaż uwal­niał mło­dzieńca od „rodzin­nych pro­ble­mów, melan­cho­lii matki i kar­cą­cego wzroku ojca”. Chło­pak nie uni­kał też życia towa­rzy­skiego, cho­ciaż ze względu na cha­rak­ter pla­cówki było ono jed­nak dość ogra­ni­czone.

„Sta­szek na pewno nie nale­żał do prze­cięt­nia­ków – uwa­żał jego kolega z kon­wiktu. – Miał duże poczu­cie humoru, bar­dzo lubił opo­wia­dać kawały. Potra­fił bły­ska­wicz­nie i bły­sko­tli­wie spo­in­to­wać sytu­ację. Miał też mnó­stwo wdzięku. Na wie­czor­kach tanecz­nych, na które przy­jeż­dżały do naszego kole­gium dziew­częta uczące się u sióstr urszu­la­nek w Kra­ko­wie, bar­dzo łatwo zdo­by­wał ich sym­pa­tię”4.

Złoty chło­pak przed­wo­jen­nej War­szawy

Po matu­rze Sta­ni­sław powró­cił do sto­licy i roz­po­czął stu­dia w Wyż­szej Szkole Han­dlo­wej. Nauka go jed­nak zupeł­nie nie inte­re­so­wała, a uczel­nię wybrał wyłącz­nie dla­tego, że tam „poszło naj­wię­cej naj­we­sel­szych i naj­mil­szych” kole­gów. Zamiast uczest­ni­czyć w wykła­dach, wolał cho­dzić na kon­certy do fil­har­mo­nii i nad­ra­biać zale­gło­ści z lite­ra­tury pol­skiej. Na efekty nie trzeba było długo cze­kać – został rele­go­wany z uczelni, wobec czego nie­ba­wem roz­po­czął stu­dia archi­tek­to­niczne. Ten kie­ru­nek rów­nież oka­zał się pomyłką, a po latach Dygat przy­zna­wał, że naukę unie­moż­li­wiła mu „zupełna nie­po­rad­ność tech­niczna, któ­rej poczu­cie pogłę­biało zapewne mistrzo­stwo ojca”. Ale nie pod­da­wał się i tym razem zapi­sał się na filo­zo­fię. Nie zmie­nił jed­nak swo­jego postę­po­wa­nia i „nad wykłady pro­fe­sora Tatar­kie­wi­cza przed­kła­dał dan­singi (…), gdzie bry­lo­wał jako zna­ko­mity tan­cerz”. Upodo­ba­nie do tańca miało mu zresztą pozo­stać na dłu­gie lata, podob­nie jak zami­ło­wa­nie do życia towa­rzy­skiego.

„Dobił mnie jed­nak finał jed­nego z pro­gra­mów – wspo­mi­nał pewną zabawę kar­na­wa­łową Jerzy Brosz­kie­wicz. – Był to mia­no­wi­cie taniec hisz­pań­ski w wyko­na­niu Otwi­now­skiego i Dygata. Mniej­sza o szcze­góły. Wystar­czy finał, kiedy to Dygat, gra­jący cały czas rolę wiot­kiej choć ogni­stej part­nerki, wyno­sił swego part­nera ze sceny na rękach”5.

Rodzina Dyga­tów z nie­po­ko­jem obser­wo­wała wyczyny mło­dzieńca. W zapo­mnie­nie ode­szły nadzieje z czasu pobytu Sta­ni­sława w kon­wik­cie pija­rów, mło­dzie­niec lubił się bawić i w ogóle nie myślał o przy­szło­ści.

„Rodzice moi bar­dzo się nie­po­ko­ili tym nie­zbyt poważ­nym sto­sun­kiem do życia – przy­zna­wał po latach. – A mnie naprawdę nic wła­ści­wie nie inte­re­so­wało. Zda­wa­łem sobie jed­nak sprawę, że coś trzeba prze­cież w końcu robić, gdyż stanę się wyko­le­jeń­cem. Sztuka wyda­wała mi się pie­kiel­nie trudna. W ogóle bar­dzo mało mia­łem pew­no­ści sie­bie, wiary w swoje moż­li­wo­ści. Sły­sza­łem jedy­nie swój wła­sny głos, który wszystko, co zda­rzyło się wokół mnie, komen­to­wał. Nie zda­wa­łem sobie wów­czas sprawy, że to jakaś skłon­ność do lite­ra­tury. Noto­wa­łem jed­nak coś zawsze na kart­kach…”6.

Nie wia­domo, jak poto­czy­łyby się losy Sta­ni­sława, gdyby nie fakt, że w War­sza­wie ponow­nie spo­tkał Janu­sza Min­kie­wi­cza. Dzięki niemu wszedł w śro­do­wi­sko lite­rac­kie, a naj­więk­sze wra­że­nie zro­bił na nim Witold Gom­bro­wicz. Gry­wał z nim regu­lar­nie w tenisa i chło­nął jego twór­czość.

„Ogromny wpływ wywarły na mnie Fer­dy­durke i autor tej powie­ści – wspo­mi­nał. – Coś się we mnie otwarło. Wła­ści­wie dopiero od tej chwili zain­te­re­so­wa­łem się lite­ra­turą – zoba­czy­łem pewne moż­li­wo­ści. Wręcz naśla­do­wa­łem twór­czość autora Fer­dy­durke. W Jezio­rze Bodeń­skim jest dużo takich zapo­ży­czo­nych scen czy spo­so­bów widze­nia, o któ­rych, jeśli ich nawet nie zauwa­żyła kry­tyka, wiem sam naj­le­piej”7.

Dużo czasu spę­dzał w kawiar­niach, ze słynną Zie­miań­ską na czele. Uwiel­biał dłu­gie dys­ku­sje o lite­ra­tu­rze, sam miał zresztą wów­czas oka­zję do debiutu.

„Jako pisa­rza odkrył mnie Sta­ni­sław Pię­tak [jeden z naj­wy­bit­niej­szych lite­ra­tów mło­dego poko­le­nia II Rze­czy­po­spo­li­tej – S.K.]. Pozna­łem go przez Min­kie­wi­cza i zaprzy­jaź­ni­łem się. Kie­dyś nie­ocze­ki­wa­nie wpadł do mnie. Mia­łem na biurku jakieś zapi­sane kartki. Zaj­rzał, prze­czy­tał i powie­dział: »Skończ i daj mi za 3 dni«. Cóż mia­łem robić? Skoń­czy­łem. Tydzień póź­niej uka­zało się to w »Apelu«”8.

Publi­ka­cja noweli w dodatku lite­rac­kim do „Kuriera Poran­nego” była suk­ce­sem, ale przy­ja­ciele Dygata nie widzieli w tym niczego wyjąt­ko­wego.

„Niby zapi­sał się na archi­tek­turę – wspo­mi­nał Janusz Min­kie­wicz – ale wie­dzie­li­śmy wszy­scy, że jest rzad­kim gościem na tym wydziale. Znacz­nie czę­ściej można go było spo­tkać przy sto­liku w lite­rac­kiej kawiarni czy w knaj­pie, gdzie kibi­co­wał naszemu towa­rzy­stwu, zaj­mu­ją­cemu już jaką taką pozy­cję w świe­cie arty­stycz­nym. O każ­dym z nas, Kar­piń­skim, Gom­bro­wi­czu, Uni­łow­skim, Mosto­wi­czu czy kim­kol­wiek innym, wia­domo było, że zaj­muje się jakąś kon­kretną pracą, że dru­kuje, zara­bia. Po Dyga­cie nie było tego widać. Wyda­wało się nam tajem­nicą, skąd i kiedy, przy tym wszyst­kim, posiadł tak głę­boko i dokład­nie wie­dzę muzyczną.

– Szkoda chło­paka – mówi­li­śmy – nic nie robi, mar­nuje się. Nic z niego nie będzie.

Nawet te dwie nowelki, które zdą­żył napi­sać przed wojną, nie zro­biły na nas wra­że­nia.

– Jak ktoś całymi mie­sią­cami nic nie robi, może mu się cza­sem wypsnąć i nowelka…”9.

Jezioro Bodeń­skie

Tryb życia Sta­ni­sława nie był jedy­nym pro­ble­mem rodziny Dyga­tów w tych latach. Znacz­nie więk­szy skan­dal oby­cza­jowy wywo­łał bowiem ojciec Sta­ni­sława, który z dnia na dzień porzu­cił żonę i dom, aby zamiesz­kać z inną kobietą. Jego nowa part­nerka musiała rów­nież cał­ko­wi­cie stra­cić głowę, albo­wiem odcho­dząc od swo­jej rodziny, opu­ściła dwie córki. Ze zdradą męża nato­miast nie mogła pogo­dzić się pra­wo­wita mał­żonka archi­tekta, Jadwiga, która przez długi czas wie­rzyła, że mąż jesz­cze do niej powróci.

Tym­cza­sem zbli­żała się wojna i o „zło­tym mło­dzieńcu” przy­po­mniała sobie armia fran­cu­ska.

„Ogło­szona mobi­li­za­cja nie doty­czyła Sta­sia, bo jak wszy­scy w naszej rodzi­nie miał oby­wa­tel­stwo fran­cu­skie – opo­wia­dała Danuta, sio­stra pisa­rza. – Ale dostał wezwa­nie do armii fran­cu­skiej. Ni­gdy wcze­śniej nie widzia­łam go tak poiry­to­wa­nego i zbun­to­wa­nego. Powie­dział kate­go­rycz­nie, że nie poje­dzie słu­żyć w obcej armii, bo tu jest jego miej­sce. Miał też wzgląd na mamę, która po roz­wo­dzie, mimo że utrzy­my­wali z ojcem na­dal przy­ja­zne kon­takty, nie czuła się naj­le­piej. Chyba wtedy wła­śnie uświa­do­mi­łam sobie pierw­szy raz, że mój brat jest już doro­słym męż­czy­zną”10.

Posia­dane oby­wa­tel­stwo zade­cy­do­wało, że po upadku War­szawy Antoni i Sta­ni­sław zostali inter­no­wani w Schule Peter­shau­sen w Kon­stan­cji nad Jezio­rem Bodeń­skim. Ich los podzie­lił zięć archi­tekta, Jan Bogu­sław­ski, a cała trójka prze­by­wała w obo­zie przez kilka mie­sięcy. Zwol­niono ich dopiero po najeź­dzie hitle­row­ców na Fran­cję.

Wspólny pobyt w Kon­stan­cji wywarł zba­wienny wpływ na wza­jemne rela­cje ojca z synem i Sta­ni­sław zaczął oka­zy­wać wię­cej tole­ran­cji dla postę­po­wa­nia Anto­niego. Zde­cy­do­wa­nie mniej powo­dów do rado­ści miał nato­miast jego szwa­gier, albo­wiem po powro­cie do War­szawy prze­ko­nał się, że porzu­ciła go żona, która wybrała życie u boku mało zna­nego wów­czas pia­ni­sty i kom­po­zy­tora, Witolda Luto­sław­skiego. Człon­ko­wie rodziny Dyga­tów uwiel­biali jed­nak kom­pli­ko­wać sobie życie…

Nie­ba­wem po powro­cie inter­no­wa­nych do domu Niemcy wkro­czyli do Paryża i przy tej oka­zji Sta­ni­sław stał się świad­kiem sceny, któ­rej miał ni­gdy nie zapo­mnieć. Sie­dział wła­śnie w domu matki, roz­ma­wia­jąc z Luto­sław­skim, gdy w radiu podano wia­do­mość o kapi­tu­la­cji fran­cu­skiej sto­licy.

„Nagle infor­ma­cja, że padł Paryż. I jed­no­cze­śnie puka­nie do drzwi. Otwie­rają, a tu stoi były pre­zy­dent Woj­cie­chow­ski, zresztą sąsiad. Dygat opo­wia­dał potem, że poczuł się, jakby sam maje­stat Rze­czy­po­spo­li­tej sta­nął na progu jego domu. Woj­cie­chow­ski pyta, czy może zadzwo­nić. – Oczy­wi­ście, oczy­wi­ście – obaj pano­wie skwa­pli­wie go zapra­szają. Jest dla nich natu­ralne, że w tak dra­ma­tycz­nym momen­cie jak upa­dek Paryża pre­zy­dent musi gdzieś zadzwo­nić. Ale co sły­szą?

– Zośka, Zośka, czemu was jesz­cze nie ma? Przy­chodź­cie, mama upie­kła szar­lotkę”11.

Lata oku­pa­cji Dygat spę­dził w sto­licy, czę­sto cier­piąc nie­do­sta­tek. Cza­sami przy­cho­dził wraz z sio­strą do ojca, pro­sząc go o coś do jedze­nia, i pan Antoni wyno­sił dzie­ciom z domu jakieś resztki. Robił to jed­nak w taki spo­sób, aby jego nowa żona niczego nie zauwa­żyła…

Sta­ni­sław wzno­wił nato­miast kon­takty ze świa­tem lite­rac­kim War­szawy i wła­śnie wów­czas napi­sał powieść Jezioro Bodeń­skie, w któ­rej zawarł prze­ży­cia z obozu inter­no­wa­nia. Frag­menty utworu odczy­ty­wał na taj­nych spo­tka­niach lite­rac­kich.

„Pierw­sza wizyta zapo­wia­dała się kło­po­tli­wie – wspo­mi­nał Janusz Min­kie­wicz. – Dygat wyjął bowiem manu­skrypt i zaczął czy­tać począt­kowe roz­działy swo­jej powie­ści. W miarę słu­cha­nia zakło­po­ta­nie mijało. Te roz­działy oka­zały się pory­wa­jące, bra­wu­rowe. Poszcze­gólni słu­cha­cze czy­ta­nek Dygata, nie­pewni wła­snego sądu, tele­fo­no­wa­li­śmy jeden do dru­giego, spraw­dza­li­śmy swoje wra­że­nia. Wszyst­kie były zgodne. Mło­dzień­cza świe­żość powsta­ją­cej powie­ści była jasnym pro­mie­niem na ponu­rym tle oku­pa­cyj­nej rze­czy­wi­sto­ści. Buń­czucz­nie roz­po­czętą powieść potra­fił Dygat dopro­wa­dzić do końca na tej samej wyży­nie, na jakiej ją zaczął”12.

Jesz­cze pod­czas wojny utwór zaku­pił Wła­dy­sław Ryńca, oku­pa­cyjny dorob­kie­wicz, który loko­wał nad­wyżki finan­sowe w ręko­pi­sach. Na umo­wie sprze­daży Sta­ni­sław Dygat figu­ro­wał jako Wacław Kurow­ski, a Jezioro Bodeń­skie nosiło tytuł Łabędź. Na szczę­ście Ryńca miesz­kał w Pia­sto­wie pod War­szawą i dla­tego zaku­pione przez niego mate­riały prze­trwały Powsta­nie War­szaw­skie. Powieść osta­tecz­nie uka­zała się w 1946 roku nakła­dem wydaw­nic­twa Wie­dza i szybko stała się best­sel­le­rem.

„Dzi­siaj patrzę na tę powieść jak na frag­ment utrwa­lo­nego życia – mówił Dygat w 1965 roku. – Jezioro Bodeń­skie to powieść gra­ni­cząca pra­wie że z pamięt­ni­kiem. Tak jak by komuś śniły się prze­ży­cia. Nie­dawno z pew­nym Pola­kiem odwie­dzi­łem te powie­ściowe oko­lice. Nic się nie zmie­niło. »O, tam było gestapo« – powie­dzia­łem. »Tak, masz rację, bo teraz jest tam poli­cja« – odparł mój zna­jomy”13.

Jezioro Bodeń­skie przy­nio­sło auto­rowi cał­kiem wymierne efekty finan­sowe. Autor otrzy­mał bowiem 100 tysięcy zło­tych nagrody za naj­lep­szą książkę 1945–1946, ufun­do­wa­nej przez cza­so­pi­smo „Tydzień” (razem z Dwoma teatrami Jerzego Sza­niaw­skiego). Finanse miały tym więk­sze zna­cze­nie, że Sta­ni­sław był już wów­czas żonaty.

Pierw­sze mał­żeń­stwo

Nie wia­domo, w jakich oko­licz­no­ściach Dygat poznał aktorkę Wła­dy­sławę Nawrocką ani kiedy się z nią oże­nił. Przyj­muje się, że wzięli ślub około 1940 roku w oku­po­wa­nej War­sza­wie, bliż­szych szcze­gó­łów tego wyda­rze­nia jed­nak nie znamy, moż­liwe zresztą, że uro­czy­stość odbyła się póź­niej.

Wybranka pisa­rza uro­dziła się we Lwo­wie 14 lipca 1917 roku, a jej matka była suflerką teatralną. Podobno pod­czas wojny Wła­dy­sława grała na sce­nach teatral­nych Wilna, zapewne było to w począt­ko­wym okre­sie wojny, pod­czas litew­skiej oku­pa­cji mia­sta. Dla­tego nie można wyklu­czyć, że Nawrocka przy­je­chała do War­szawy dopiero po wybu­chu wojny nie­miecko-sowiec­kiej, czyli latem 1941 roku.

Pewne wia­do­mo­ści posia­damy dopiero ze schył­ko­wego okresu wojny, kiedy to Dyga­to­wie wraz z przy­ja­ciółmi zało­żyli lokal Pod Para­so­lem w Pod­ko­wie Leśnej. Sprze­da­wano tam „wódkę i jakieś mało poważne zaką­ski”, co nie było naj­lep­szym pomy­słem, albo­wiem nikt z wła­ści­cieli knajpy kom­plet­nie nie nada­wał się na restau­ra­tora. A gdy pew­nego dnia oka­zało się, że zuży­cie alko­holu nie znaj­duje pokry­cia w rachun­kach firmy, Sta­ni­sław wziął ini­cja­tywę w swoje ręce.

„(…) czu­jąc się naj­bar­dziej z całej czwórki odpo­wie­dzialny, na znak pro­te­stu wykoń­czył resztę wódki i krzy­cząc: »Szczu­pak w pomi­do­rach«, rzu­cił się w sąsia­du­jący z Para­so­lem ogró­dek. Zanim udało się go stam­tąd wycią­gnąć, poja­wił się wła­ści­ciel, który zażą­dał zwrotu pie­nię­dzy za szkody wyrzą­dzone pomi­do­rom”14.

Lokal szybko zban­kru­to­wał i nie­do­szli restau­ra­to­rzy prze­nie­śli się do Kra­kowa. Tam Dygat pró­bo­wał zało­żyć teatr lite­racko-arty­styczny, chcąc wypro­mo­wać żonę – aktorkę. Z pla­nów nic nie wyszło, ale za to rodzina powięk­szyła się o córkę, Magdę.

Drogi i roz­droża mło­dego pisa­rza

W 1947 roku Sta­ni­sław zrzekł się oby­wa­tel­stwa fran­cu­skiego, nie inte­re­so­wała go bowiem emi­gra­cja (wariant ten wybrał jego ojciec, który osiadł w Bra­zy­lii). Odczu­wał zresztą oso­bi­stą awer­sję do Fran­cji, którą dodat­kowo pogłę­biła przed­wo­jenna zna­jo­mość z Gom­bro­wi­czem. Pan Witold bowiem zawsze sprze­ci­wiał się nie­uza­sad­nio­nemu „uwiel­bie­niu fran­cu­skiej kul­tury, języka i oby­cza­jów”, co uwa­żał za „nie­chlubne świa­dec­two kom­pleksu Pola­ków wobec naro­dów zachod­nio­eu­ro­pej­skich”.

Dużą rolę w decy­zji Sta­ni­sława ode­grały rów­nież prze­ży­cia z okresu inter­no­wa­nia. Prze­by­wa­jąc bowiem w odosob­nie­niu, miał dużo czasu na oso­bi­ste reflek­sje, a przy­mu­sowe kon­takty z Fran­cu­zami spo­wo­do­wały, że szcze­gól­nie mocno odczu­wał przy­na­leż­ność do narodu pol­skiego. Opis doj­rze­wa­nia tych uczuć zawarł w Jezio­rze Bodeń­skim.

Nato­miast bez­po­śred­nio po woj­nie, podob­nie jak wielu inte­lek­tu­ali­stów, uwie­rzył w komu­ni­styczną pro­pa­gandę.

„(…) był on »na serio« – wspo­mi­nała Irena Szy­mań­ska – w spo­sób prze­wrotny, gdyż była to powaga Dyga­towa, zupeł­nie odmienna niż u innych. Kiedy na przy­kład na początku lat pięć­dzie­sią­tych rzu­cono hasło pisa­nia powie­ści o robot­ni­kach i wielu pisa­rzy pod­jęło to zada­nie, Staś zabrał się do tego z całą powagą. Miesz­kał wów­czas na Wybrzeżu i posta­no­wił poznać życie mary­na­rzy. Odwie­dzał por­towe knajpy i toczył w nich z mary­na­rzami dłu­gie roz­mowy, by w końcu stwier­dzić, że powie­ści napi­sać nie może, bo mary­na­rze oka­zali się zbyt inte­li­gentni, a i tak już zaopa­trzono go w ety­kietkę pisa­rza od »inte­li­genc­kich obra­chun­ków«. Zawarł mnó­stwo przy­jaźni, ale powie­ści w duchu tam­tych lat nie napi­sał wła­śnie dla­tego, że pro­gram, w imię któ­rego chciał dzia­łać, trak­to­wał serio”15.

Po odwilży paź­dzier­ni­ko­wej wzbu­dzał powszechne nie­do­wie­rza­nie, gdy przy­zna­wał się publicz­nie, że „naprawdę chciał napi­sać” powieść socre­ali­styczną, jed­nak nie­stety „nie umiał”. Ale czy rze­czy­wi­ście mówił to serio? On, taki mistrz słowa, nie napi­sałby socre­ali­stycz­nego czy­ta­dła?

Rok po zakoń­cze­niu wojny Dyga­to­wie prze­nie­śli się do Wro­cła­wia, gdzie Sta­ni­sław dostał etat dyrek­tora miej­sco­wego oddziału Związku Lite­ra­tów Pol­skich. Dawało to nadzieję na sta­bi­li­za­cję finan­sową, nie­stety, Dygat po pro­stu nie lubił pra­co­wać. W efek­cie dostał naganę od zarządu Związku i w 1948 roku zrzekł się funk­cji. Opóź­niał też ukoń­cze­nie kolej­nej powie­ści.

„Poże­gna­nia Staś napi­sał pod ter­ro­rem – kon­ty­nu­owała Szy­mań­ska. – Była to książka dla Klubu Odro­dze­nia, przy­rze­czona sub­skry­ben­tom i zapo­wie­dziana na okre­ślony ter­min, a ter­miny sub­skryp­cyjne trak­to­wano jesz­cze wtedy w wydaw­nic­twach serio. Prze­ra­żeni, że Sta­szek nie zabrał się do roboty, po pro­stu porwa­li­śmy go, zamknęli w domu »Czy­tel­nika« w Bie­ru­to­wi­cach i tam, trzy­ma­jąc co prawda nie o chle­bie i wodzie, ale odcię­tego od zna­jo­mych i przy­ja­ciół, zmu­si­li­śmy go – my to zna­czy ówcze­sny dział wydaw­ni­czy »Czy­tel­nika« z Zofią Dem­biń­ską na czele – do napi­sa­nia w sześć tygo­dni książki”16.

Podobno w nie­mal iden­tyczny spo­sób została napi­sana jesz­cze jedna powieść Dygata. Leni­stwo pana Sta­ni­sława przy­bie­rało bowiem wręcz pato­lo­giczne cechy.

„Bodaj Podróż powstała w ten spo­sób, że ówcze­sny redak­tor naczelny »Prze­glądu Kul­tu­ral­nego« zwa­bił go do hotelu, zamknął w pokoju na klucz i wypu­ścił, gdy napi­sał tę książkę. Trwało to dwa tygo­dnie”17.

Sta­ni­sław zawsze uwa­żał pisa­nie „za coś wsty­dli­wego”, ale ze smut­kiem uznał, że „nie nadaje się do innego zawodu”. Nato­miast nie miał jed­nak opo­rów w „pod­śmie­wa­niu się z tych, któ­rzy uwa­żali się za zawo­do­wych pisa­rzy”, gdyż „dla niego było to męczące zaję­cie”.

A gdy sam zajął się pisa­niem, to prze­stał lubić roz­mowy o lite­ra­tu­rze. Cza­sami zresztą wpa­dał w paniczny lęk na spo­tka­niach autor­skich, bał się bowiem pytań czy­tel­ni­ków.

„Kiedy poja­wił się nagle we Wro­cła­wiu, zmu­sił mnie, abym poszedł z nim na roz­mowę z czy­tel­ni­kami w Klu­bie Dzien­ni­ka­rzy i zabrał ze sobą ręcz­nik. W odpo­wied­nim momen­cie, na jego znak – jak to jest przy­jęte na meczu bok­ser­skim – mia­łem rzu­cić ręcz­nik i pod­dać go. I tak się stało. Zwa­liła się chmura docen­tów z uni­wer­sy­tetu, któ­rzy sto­czyli uczone wywody na temat jego ksią­żek, a potem sta­wiali zaska­ku­jące pyta­nia. On ster­czał na środku sali zaże­no­wany, trzy­mał się krze­sła i kiwał się jak łodyga na wie­trze. Odpo­wia­dał krótko: »tak« lub »nie«, »może«, »nie wiem«. Kiedy go w końcu zapy­tano, co sądzi o fil­mach Berg­mana, rzekł: »Dobrze sądzę«. I dał mi roz­pacz­liwy znak. Rzu­ci­łem ręcz­nik. Pod­da­łem go”18.

Przy oka­zji sta­wał się coraz bar­dziej kapry­śny i zło­śliwy. We Wro­cła­wiu dzie­lił dom z Woj­cie­chem Żukrow­skim, a pano­wie zde­cy­do­wa­nie nie prze­pa­dali za sobą. I gdy Dygat po dwóch latach wypro­wa­dzał się do Trój­mia­sta, to wyna­jął swoją część podwórka bla­cha­rzowi, który odtąd zakłó­cał spo­kój Żukrow­skiemu. Córka pisa­rza zapa­mię­tała jed­nak tro­chę ina­czej to wyda­rze­nie:

„Miesz­ka­li­śmy na górze, a Żukrow­ski na dole. Kiedy ojciec pra­co­wał, Żukrow­ski włą­czał sil­nik samo­chodu. Kiedy pra­co­wać zaczy­nał Żukrow­ski – ojciec włą­czał na cały regu­la­tor muzykę. Po pro­stu »Paweł i Gaweł«”19.

W rodzi­nie Dyga­tów

Według rela­cji Magdy Dygat w związku jej rodzi­ców to ojciec „jed­nak był bar­dziej odpo­wie­dzialny”, gdyż matka zupeł­nie „nie koja­rzyła sobie wyda­wa­nia z zara­bia­niem”. Nic zatem dziw­nego, że rodzina cier­piała na chro­niczny brak gotówki, a pisarz zwra­cał się do wydaw­ców z cią­głymi proś­bami o pożyczki i zaliczki. Narze­ka­nia na brak pie­nię­dzy stale prze­wi­jały się przez jego kore­spon­den­cję, czę­sto zresztą w despe­ra­cji wysy­łał do wydaw­ców córkę, licząc, że widok dziecka skru­szy ich opory.

„Wła­dy­sława Nawrocka, moja przy­ja­ciółka – wspo­mi­nała Ewa Otwi­now­ska – two­rzyła ze Sta­siem parę, rzec można, cał­ko­wi­cie jed­no­litą. Tak zaraź­liwy mieli na sie­bie wpływ, że trzeba było doprawdy zasta­na­wiać się, kto tu z kogo robi swo­jego brata bliź­niaka. Soli­darni nędza­rze i roz­rzut­nicy, stale knu­jący coś po kątach, nie­odzowni w każ­dej zaba­wie i w każ­dym skan­dalu, pełni zaska­ku­ją­cych pomy­słów i ripost, bez­względni dla przy­ja­ciół i abso­lut­nie znu­dzeni. A tak mocni, że Dziu­nia potra­fiła skło­nić bio­lo­gicz­nie mil­czą­cego samot­nika, jakim był Jerzy Sza­niaw­ski, do cało­noc­nej gawędy przy wódce. Kiedy przy­je­chali po wyzwo­le­niu do Kra­kowa, Dziu­nia spo­dzie­wała się dziecka i na wszelki wypa­dek całymi tygo­dniami miesz­kała w luk­su­so­wej sepa­ratce jesz­cze wów­czas pry­wat­nej lecz­nicy pp. Sędzi­mi­rów, gościn­nie i gra­ti­sowo podej­mo­wana przez gospo­da­rzy. Każ­dego dnia opusz­czała zakład, by na mie­ście odprę­żać się po wojen­nej gro­zie, aż tu pew­nego razu nie ma Dziuni. W cza­sie sto­łów­ko­wego obiadu Staś tele­fo­no­wał do mnie:

– Dziu­nia przed kwa­dran­sem uro­dziła Mag­du­się, bie­gnij do niej, bo się potwor­nie nudzi”20.

Naro­dziny córki Sta­ni­sław Dygat przy­jął z rado­ścią. Wpraw­dzie „był przez chwilę” zawie­dziony, że to nie syn, ale szybko zaak­cep­to­wał Magdę i już „niczego by nie zamie­nił”. Inne zda­nie na ten temat miała nato­miast jego mał­żonka.

„Macie­rzyń­stwo ją nudziło – żaliła się po latach Magda Dygat. – Inte­re­so­wała ją jedy­nie sztuka. (…) Kiedy prze­stała grać, mając pięć­dzie­siąt lat, zawsze artystka, bez względu na sytu­ację, zaczęła malo­wać obrazy. (…) Byłam w jej życiu czymś, co ist­niało, i trzeba było się z tym fak­tem pogo­dzić. Nie zna­czyło to, że trzeba było się temu poświę­cać. (…) Jej zain­te­re­so­wa­nie mną ogra­ni­czało się do spo­ra­dycz­nych inter­wen­cji. Na ogół jed­nak sta­rała się trzy­mać ode mnie z daleka. W ata­kach gniewu mówiła, że jestem zła, a kiedy pyta­łam, dla­czego, odpo­wia­dała: »Bo taka się uro­dzi­łaś«. Było w tym coś z dzie­cię­cej prze­ko­ma­rzanki, w któ­rej osta­tecz­nym argu­men­tem jest stwier­dze­nie: »Sama głu­pia!«. Kie­dyś obie­cała mi, że zabie­rze mnie do cyrku, a na moje pyta­nie, dla­czego nie dotrzy­muje słowa, odpo­wie­działa: »Tylko krowy nie zmie­niają zda­nia«. Sie­dzie­li­śmy wtedy w kawiarni Związku Lite­ra­tów, w dużej gru­pie przy­ja­ciół moich rodzi­ców. »Ale świ­nie tak!« – odpo­wie­działam. Dosta­łam wtedy ciastko, które się nazy­wało »język lite­racki«. Innym razem wylała całą miskę owsianki na mnie i na plu­szo­wego misia, tej samej wiel­ko­ści co ja, i natych­miast rzu­ciła się do czysz­cze­nia misia. (…) Była wesoła, wraż­liwa, dobra i cał­ko­wi­cie pozba­wiona odpo­wie­dzial­no­ści. Kariera, pro­blemy emo­cjo­nalne, towa­rzy­skie i… »Tak. Oczy­wi­ście. Jesz­cze mamy dziecko. Gdzie ono jest? Zdaje się, że w Zako­pa­nem«”21.

Magda Dygat, spi­su­jąc po latach wspo­mnie­nia, wię­cej empa­tii zna­la­zła jed­nak dla ojca. O matce wypo­wia­dała się z reguły źle lub bar­dzo źle. I upływ lat nie­wiele w tej kwe­stii zmie­niał.

„Dla­czego mam na imię Magda? Zadzwo­ni­łam do niej [matki – S.K.], podej­rze­wa­jąc, że nie będzie wie­działa.

– Nie wiem – odparła. – To ojciec wybrał ci to imię. Trzeba było zapy­tać ojca, kiedy jesz­cze żył.

– A dla­czego mam na dru­gie imię Mał­go­rzata? – zapy­ta­łam już tylko z roz­pędu.

– To ty masz na dru­gie imię Mał­go­rzata? Bar­dzo ład­nie. To też na pewno ojca pomysł”22.

Wydaje się jed­nak, że tak naprawdę Dyga­to­wie nie­wiele róż­nili się od sie­bie. Wycho­dząc bowiem kie­dyś z restau­ra­cji, zapo­mnieli o pozo­sta­wio­nym w szatni nie­mow­lę­ciu i odzy­skali córkę, dopiero gdy powró­cili po para­sol…

Inna sprawa, że zacho­wa­nie Wła­dy­sławy wobec Magdy pogar­szało się z upły­wem lat. „Uwiel­biała stwa­rzać dra­ma­tyczne sytu­acje – skar­żyła się córka – i przy oka­zji wpa­jała mi poczu­cie winy. Sie­dząc w wan­nie, wołała mnie cichym gło­sem, pod byle jakim pre­tek­stem: która jest godzina albo czy zadzwo­nił tele­fon. Kiedy przy­cho­dzi­łam, mówiła, że długo musiała cze­kać, że mogła się uto­pić i mia­ła­bym ją wtedy na sumie­niu. (…) Śmiało można powie­dzieć, że nie lubi­ły­śmy się spe­cjal­nie, szcze­gól­nie kiedy z latami ja sta­wa­łam się doro­ślej­sza, a ona coraz bar­dziej nie­po­ważna w swo­ich pre­ten­sjach i zazdro­ści o ojca. Kie­dyś w ataku zło­ści rzu­ciła we mnie żelaz­kiem, co prawda zim­nym, i nie tra­fiła. I tylko wro­dzony wstręt do prze­mocy powstrzy­mał mnie od jakiej­kol­wiek reak­cji, jak rów­nież fakt, że była ode mnie dużo niż­sza i słab­sza. To, że była moją matką, dawno już prze­stało mieć zna­cze­nie”23.

Mąż i żona

Pierw­sze symp­tomy roz­padu mał­żeń­stwa poja­wiły się jesz­cze pod­czas pobytu we Wro­cła­wiu. Dygat spra­wiał wra­że­nie czło­wieka znu­żo­nego żoną, dbał jed­nak o to, aby part­nerka czer­pała pewne rado­ści z życia. I robił to w bar­dzo nie­kon­wen­cjo­nalny spo­sób.

Inte­re­su­jące świa­tło na rela­cje pisa­rza z żoną rzu­cają wspo­mnie­nia jego asy­stenta, Edwarda Kurow­skiego. Był on wów­czas stu­den­tem psy­cho­lo­gii peda­go­gicz­nej na Uni­wer­sy­te­cie Wro­cław­skim, upra­wiał boks i marzył o karie­rze lite­rac­kiej. Przy Dyga­cie odgry­wał rolę sekre­ta­rza, miesz­kał zresztą razem z jego rodziną. Rela­cja Kurow­skiego jest tak cie­kawa, że warto ją przy­to­czyć w dłuż­szych frag­men­tach.

„Od pew­nego czasu pisarz prze­ko­ny­wał żonę – wspo­mi­nał Kurow­ski – że powinna schud­nąć, jeżeli chce wystą­pić w jakimś fil­mie, a naj­lep­szym spo­so­bem byłaby gim­na­styka i ewen­tu­al­nie masaże, od tych spraw mamy w domu spe­cja­li­stę, wyko­rzy­stajmy to, bo chyba nie chcesz, żeby jakiś obcy czło­wiek cię tu pokle­py­wał, pan Edward na pewno ci nie odmówi, zresztą roz­ma­wia­łem z nim na ten temat. Spe­cjal­nego kostiumu nie masz – mówił pisarz – ale to nie szwarc­pa­rada… no to włóż suk­nię balową!

Pierw­szy raz zoba­czy­łem aktorkę w takim cia­snym stroju kąpie­lo­wym, który nie tylko mnie krę­po­wał, ale rów­nież ją. Żeby ukryć pod­nie­ce­nie, szybko zaczą­łem poka­zy­wać pani Dziuni pod­sta­wowe, umac­nia­jące mię­śnie ćwi­cze­nia, które sta­rała się w miarę dokład­nie wyko­ny­wać. Dzi­wi­łem się tro­chę pisa­rzowi, ale nie za bar­dzo, że w takim stroju poka­zuje mi żonę, sam nie bio­rąc udziału w gim­na­styce. (…)

Kiedy ukoń­czy­li­śmy kilka pod­sta­wo­wych ćwi­czeń, spo­cona aktorka poło­żyła się na tap­cza­nie, a uwie­ra­jący ją kostium pozo­sta­wił na wypu­kło­ściach jej ciała czer­wone ślady.

– A masaż? – zapy­tał pisarz, wycho­dząc ze swo­jego pokoju.

– Musimy odpo­cząć – odpo­wie­działa aktorka, wciąż leżąc na tap­cza­nie. (…)

– Dziu­nia, na co cze­kasz?… aż pan Edward się roz­my­śli?

Aktorka zdjąw­szy szla­frok, wró­ciła do sypialni, w jej cia­snym sta­niku nie mie­ściły się piersi, pisarz stwier­dził, że za dużo w nich tłusz­czu, który trzeba roz­sma­ro­wać, obwi­słe modne w Afryce. Nie bez skrę­po­wa­nia aktorka roz­pięła sta­nik i poło­żyła się na tap­cza­nie”24.

Nie był to wyją­tek. Dygat pro­wo­ko­wał dwu­znaczne sytu­acje, dosko­nale wie­dząc, jaki będzie finał całej sprawy. Kurow­ski miał bowiem zale­d­wie 20 lat, a star­sza od niego o 10 lat Wła­dy­sława była atrak­cyjną kobietą. I miała też swoje potrzeby ero­tyczne.

„Aktorka wyszła z łazienki we fla­ne­lo­wym szla­froku – kon­ty­nu­ował Kurow­ski – i poło­żyła się na moim łóżku, mówiąc, że bar­dzo dobrze się czuje, choć woda była led­wie cie­pła. Prze­ko­nana, że mój masaż ją roz­grzeje, odsło­niła do połowy ciało, zaczą­łem więc swoje zaję­cia od szyi, mówiąc, że piersi aktorki już po kilku masa­żach stały się bar­dziej jędrne, co stwier­dziła z zado­wo­le­niem. Zapy­ta­łem, czy cho­dzący po sąsied­nim pokoju pisarz nie zaj­rzy do nas, aktorka odpo­wie­działa »na pewno nie, krą­żąc za szybą, układa powie­ściowe dia­logi, które podobno dobrze mu idą«. (…)

– Idź­cie wresz­cie gdzieś, bo mi prze­szka­dza­cie – wtrą­cił pisarz, jakby nas pod­słu­chi­wał.

– Prze­cież cicho leżymy.

– Ale łóżko skrzypi”25.

Mał­żon­ko­wie sypiali w oddziel­nych poko­jach, co sprzy­jało pla­nom Kurow­skiego. Stu­dent nie ukry­wał bowiem fascy­na­cji żoną pryn­cy­pała, a ta nie miała więk­szych opo­rów. I skoń­czyło się tak, jak musiało się skoń­czyć, przy peł­nej zresztą apro­ba­cie Dygata.

„(…) zga­siła w swoim pokoju świa­tło – kon­ty­nu­ował Kurow­ski – uczy­ni­łem to samo w dużym pokoju i zauwa­ży­łem, że noc jest dziś jasna, pew­nie księ­życ świeci, któ­rego wybitny pisarz [Dygat – S.K.] bar­dzo nie lubi, bo wtedy nie może spać. Mnie nie prze­szka­dza, zwy­kle zasy­piam bez trudu, ale dziś sen nie przy­cho­dzi, pew­nie dla­tego, że drzwi do pokoju zna­nej aktorki są uchy­lone, sły­chać skrzy­pie­nie tap­czanu, czyżby myślała o Sta­siu? Co robi? Znany pisarz zwy­kle sypial­nię na noc zamy­kał, Dziu­nia zosta­wiła drzwi pół­otwarte, przez pomyłkę czy spe­cjal­nie? Leży w piża­mie czy zdjęła ją? (…) Czy możesz tam wejść? Nie wypada do sypialni damy, chyba że cichutko, na pal­cach, może jej nie obu­dzisz, a jed­nak…

– Panie Edwar­dzie – szep­nęła – co się stało?

– Nic – przy­ło­ży­łem palec do ust.

– Czego pan szuka, ter­mo­me­tru?

Zato­czy­łem się, widząc wycią­gniętą ku mnie rękę, usia­dłem na tap­cza­nie, aktorka odsu­nęła się z pościelą, nie wiesz, czy chce być dalej od cie­bie, czy robi ci miej­sce, leżysz na koł­drze, nie wie­dząc, czy się nią przy­kryć, jak się aktorka zachowa, jeżeli się do niej przy­su­niesz… gdy uczyni jakiś nie­przy­ja­zny gest, natych­miast wyj­dziesz, nic nie mówi, choć doty­kasz ją kola­nem, czu­jesz, że jest bez dol­nej czę­ści piżamy, pyta, co ci jest, nad­ci­śnie­nie? Moż­liwe – odpo­wia­dasz – chyba tak, dam­ska ręka dotyka two­ich spode­nek, chce ci je zdjąć? Pró­bu­jesz dotknąć jej bio­dra, nie pozwala, odruch, czy naprawdę nie wolno, kola­nem można, niczym wię­cej…

Leżysz niby spo­koj­nie, ale coś w tobie kipi, sły­szysz wła­sny oddech i aktorki, chcesz coś powie­dzieć, czu­jesz pustkę w gło­wie i suchość w ustach, co robić? Do odważ­nych świat należy – to głu­pie, żadna odwaga, odważ­niej byłoby odejść teraz, nie potra­fisz… musisz być zde­cy­do­wany, ale od decy­zji do jej wyko­na­nia mijają dłu­gie chwile, w cza­sie któ­rych czu­jesz jej palce na swoim bio­drze, całą deli­katną dłoń, pod­suwa się pod gumkę two­ich spode­nek i wtedy nagle decy­du­jesz się wejść na jej cie­płe, pra­wie gorące ciało, które nie uczy­niło żad­nego ruchu, żeby cię zrzu­cić, napięte dam­skie nogi jakby sfla­czały, uda tro­chę się roze­szły, więc dal­sze dzia­ła­nie było już nie­za­leżne od cie­bie, pew­nie krótko trwało, po czym wasze ciała zle­piły się i ponow­nie znie­ru­cho­miały.

– Niech pan już idzie – szep­nęła aktorka jakby reszt­kami sił”26.

Sytu­acja opi­sana przez Kurow­skiego do złu­dze­nia przy­po­mina póź­niej­sze rela­cje Dygata z Kaliną Jędru­sik. Ale wów­czas pisarz ofi­cjal­nie ogło­sił, że ze względu na kło­poty ze zdro­wiem odcho­dzi na „ero­tyczną eme­ry­turę”, nato­miast pod­czas pobytu we Wro­cła­wiu liczył sobie nie­wiele ponad 30 lat i był w pełni męskich sił. Wydaje się jed­nak, że Dygat bar­dzo lubił flir­to­wać, ale nie­ko­niecz­nie inte­re­so­wało go sek­su­alne zbli­że­nie. A już regu­larne kon­takty ero­tyczne z jedną part­nerką śmier­tel­nie go nudziły. Nawet gdy miała nią być sek­sowna Kalina Jędru­sik…

Potwier­dza to wyzna­nie bli­sko zaprzy­jaź­nio­nego z pisa­rzem Kazi­mie­rza Kutza, który twier­dził, że Dygat „wszyst­kie zaję­cia uwa­żał za męczące, łącz­nie z ero­tyką [pod­kre­śle­nie – S.K.], był bowiem nie­cier­pliwy jak sam naj­bar­dziej nie­cier­pliwy dia­beł”.

Na domiar złego Dyga­to­wie czę­sto się kłó­cili, a po prze­pro­wadzce do Trój­mia­sta awan­tury domowe stały się codzien­no­ścią. I cho­ciaż czę­sto miały dra­ma­tyczny prze­bieg, to zda­rzały się rów­nież akcenty humo­ry­styczne.

„Któ­re­goś zimo­wego wie­czoru w Domu Aktora w Sopo­cie – wspo­mi­nała Magda Dygat – sie­dzie­li­śmy w pokoju, w któ­rym palił się ogień w kominku. Było to w okre­sie, kiedy ojcu znu­dziło się zbie­ra­nie fajek i prze­rzu­cił się na pudełka po papie­ro­sach »Grun­wald«. Trzy­mał w nich różne swoje skarby i nikt wła­ści­wie nie wie­dział, co w nich jest. Po krót­kiej wymia­nie [zdań], które mogły się koja­rzyć z falami ude­rza­ją­cymi o brzeg pod­czas sztormu, matka zła­pała nagle kilka pude­łek i wrzu­ciła je do ognia. Nie­które, o czym w chwi­lo­wym zapa­mię­ta­niu nie pomy­ślała, miały rysunki na wiecz­kach, zro­bione przez zna­jo­mych arty­stów.

Nastą­piła chwila ciszy, jak w fil­mie, kiedy akcja zamiera, bo główny boha­ter zasta­na­wia się, czy zre­zy­gno­wać ze wszyst­kiego i wyjść na zawsze, czy jesz­cze pod­jąć walkę i wtedy dopiero wyjść na zawsze.

Po upły­wie może trzech sekund ojciec rzu­cił się do kominka, wycią­ga­jąc pudełka gołymi rękami, z okrzy­kiem: »Jezus Maria, moja sztuczna szczęka!«”27.

Sprawa rze­czy­wi­ście wyglą­dała dra­ma­tycz­nie, zęby Dygata były w fatal­nym sta­nie, a on wręcz histe­rycz­nie bał się den­ty­stów. I gdy dowie­dział się, że w Gdań­sku prak­ty­kuje pewien spe­cja­li­sta, który z zagra­nicy przy­wiózł sprzęt wyko­rzy­sty­wany przy lecze­niu dzieci, nie­zwłocz­nie go odwie­dził. Tym spe­cja­li­stycz­nym wypo­sa­że­niem oka­zały się zabawki, któ­rymi sto­ma­to­log odwra­cał uwagę małych pacjen­tów, aby dys­kret­nie zająć się ich zębami. Dygat był zachwy­cony, poba­wił się kolejką elek­tryczną i misiami, po czym wyszedł bez żad­nego zabiegu…

Nato­miast atmos­ferę w domu Dyga­tów naj­le­piej chyba pod­su­mo­wuje roz­mowa ojca z córką po wspól­nej wizy­cie w kinie na Sum­mer­time:

„Pła­ka­łam, kiedy pociąg z Katha­rine [Hep­burn – S.K.] odjeż­dżał – wspo­mi­nała Magda Dygat – a na pero­nie został zako­chany w niej Włoch. Ojciec pocie­szał mnie, że gdyby ona została i gdyby się pobrali, toby się kłó­cili tak jak mamu­sia z tatu­siem”28.

Sport

Pan Sta­ni­sław od mło­dych lat był wiel­bi­cie­lem sportu, ze szcze­gól­nym uwzględ­nie­niem boksu, piłki noż­nej i tenisa. Dobry mecz pił­kar­ski potra­fił porów­nać do insce­ni­za­cji dra­matu Szek­spira i czę­sto można go było spo­tkać na sta­dio­nach spor­to­wych. W mło­do­ści sam upra­wiał boks (pozo­stał mu po tym zła­many nos) i grał w tenisa, a pierw­sza wzmianka pra­sowa na jego temat poja­wiła się na łamach „Prze­glądu Spor­to­wego”. Był z tego powodu nie­zwy­kle dumny i zawsze powta­rzał, że już ni­gdy żadna inna opi­nia nie spra­wiła mu tyle przy­jem­no­ści. Motyw sportu poja­wiał się zresztą w jego twór­czo­ści i nie bez powodu główny boha­ter Disney­landu, Marek Arens, był bie­ga­czem nazy­wa­nym „kame­le­onem bieżni”.

„Bar­dzo pasjo­no­wał się spor­tem – wspo­mi­nał Jan Koprow­ski. – Poszli­śmy kie­dyś na zawody lek­ko­atle­tyczne przy Racła­wic­kiej. Była piękna sło­neczna pogoda, miało się już pod wie­czór. Jak się prze­ko­na­li­śmy, zebrało się tam kilku pisa­rzy, któ­rzy, podob­nie jak my, rów­nież inte­re­so­wali się spor­tem. Dygat cie­szył się jak dziecko. Przej­mo­wał się kon­ku­ren­cjami, zwłasz­cza bie­go­wymi, komen­to­wał żywo i z prze­ję­ciem to, czego byli­śmy świad­kami”29.

Z dru­giej strony trudno jed­nak wyobra­zić sobie Dygata w roli czyn­nego spor­towca (a szcze­gól­nie bok­sera), panicz­nie lękał się bowiem kon­tu­zji i widoku krwi.

„Na widok krwi mój ojciec mdlał – twier­dziła Magda Dygat. – W trak­cie jakiejś awan­tury mał­żeń­skiej, w miesz­ka­niu, w któ­rym były szklane drzwi, jego druga żona trza­snęła pię­ścią w szybę, prze­ci­na­jąc sobie rękę. Try­snęła krew, ojciec zemdlał, a ja sta­łam pośrodku, nie wie­dząc, kogo mam rato­wać.

Doce­niam to, że przy­szedł odwie­dzić mnie w szpi­talu, kiedy mia­łam wycięte mig­dałki. Przy­niósł mi chiń­skiego ptaszka z praw­dzi­wych pió­rek, ale przy­szedł w momen­cie, kiedy mnie wywo­żono z sali ope­ra­cyj­nej, i potem już go nie widzia­łam, bo leka­rze musieli się nim zająć”30.

Być może jed­nak po pro­stu nie mógł oglą­dać krwi osób sobie bli­skich. Nie mdlał bowiem, sie­dząc w pobliżu bok­ser­skiego ringu, a upodo­ba­nie do tej dys­cy­pliny spo­wo­do­wało, że zatrud­nił Kurow­skiego. Stu­dent zapo­wia­dał się bowiem na dobrego zawod­nika, a Dygat potrze­bo­wał kie­rowcy i ochro­nia­rza. Wysłał wpraw­dzie chło­paka na kurs maszy­no­pi­sa­nia, ale „wybit­nemu pisa­rzowi zabra­kło na drugą ratę”. W zamian Kurow­ski spraw­dzał się w nie­ty­po­wych sytu­acjach, a gdy asy­sto­wał Dyga­towi pod­czas audien­cji u wice­mi­ni­stra kul­tury, spo­tka­nie miało nie­co­dzienny prze­bieg. Dostoj­nik był bowiem także wiel­bi­cie­lem boksu i w swoim gabi­ne­cie (!) zapro­po­no­wał mały spa­ring:

„– Cho­dzi mi o to – rzekł wice­mi­ni­ster – żeby­śmy tak lekko.

– Tylko lekko. I tech­nicz­nie. Ręka­wic nie ma?

– Po co?

– Wobec tego pię­ści powin­ni­śmy owi­nąć ręcz­ni­kami.

– Po co? – odpo­wie­dział wice­mi­ni­ster. Prze­cież lekko. Sta­nę­li­śmy naprze­ciw sie­bie z unie­sio­nymi pię­ściami, cze­ka­jąc na komendę.

– Start! – powie­dział Sta­ni­sław Dygat.

Uczy­ni­łem ruch taki, jakim roz­po­czy­nam walkę w ringu, czyli zwód lewym pro­stym i lewy sier­powy, wice­mi­ni­ster jako bok­ser-ama­tor uchy­lił się przed zwo­dem w prawo, wpadł na mój sier­powy i nawet nie wie­dzia­łem, że sprawa skoń­czona. Z pra­wej brwi wice­mi­ni­stra Kołka ciur­kiem polała się krew. (…) Wybitny pisarz wziął mnie pod rękę i popro­wa­dził do drzwi. Na kory­ta­rzu rzekł »dobrze, że ja nie jestem wice­mi­ni­strem«. Nie poj­mo­wa­łem, o co naprawdę pisa­rzowi cho­dziło, żeby do takiej kon­fron­ta­cji dopro­wa­dzić, nie ulega dla mnie wąt­pli­wo­ści, że Sta­ni­sław Dygat przy pomocy mojej pię­ści chciał jakąś sprawę zała­twić. Czę­sto mówił o kimś »dał­bym mu w pysk«, ale tego nie robił, bo nie umiał, a może cho­dziło mu o spraw­dze­nie mnie, czy ja nie prze­stra­szę się czło­wieka na wyso­kim sta­no­wi­sku, od któ­rego prze­cież zależy wyda­wa­nie ksią­żek”31.

Spor­towe pasje Dygata były powszech­nie znane i z cza­sem zaczęto uzna­wać go za auto­ry­tet w dzie­dzi­nie sportu. Po waż­nych zawo­dach dzien­ni­ka­rze czę­sto pytali go o opi­nię, a pisarz nie byłby sobą, gdyby nie kpił rów­nież i z tego tematu.

„Przy­rze­kłem sobie, że za naj­bliż­szym razem, kiedy ktoś zwróci się do mnie o wypo­wiedź na temat spor­towy, wyznam wresz­cie tajem­nicę, którą od lat ukry­wam: ja w ogóle i po pro­stu nie znam się na spo­rcie. Ja, poza jed­nym może teni­sem, nie znam się na spo­rcie fachowo i z tego, co na przy­kład dzieje się na boiskach pił­kar­skich, rozu­miem naj­wy­żej jedną czwartą”32.

I chyba w pol­skiej piłce nie­wiele się od tego czasu zmie­niło, albo­wiem prze­ciętny kibic dalej nie­wiele rozu­mie z tego, co ogląda. A cza­sami w ogóle nic…

Ich czworo

Mał­żeń­stwo Dyga­tów nie było udane, ale zapewne prze­trwa­łoby, gdyby nie Kalina Jędru­sik. Młoda aktorka (była młod­sza od Dygata o 16 lat) grała razem z Wła­dy­sławą na sce­nie Teatru Wybrzeże, a Sta­ni­sław peł­nił tam funk­cję kie­row­nika lite­rac­kiego. Do ich pierw­szego spo­tka­nia doszło jed­nak przy­pad­kowo na ulicy, a potem mieli oka­zję poznać się bli­żej pod­czas imprezy syl­we­stro­wej. I stało się to, co musiało się stać.

Dygat spra­wiał wra­że­nie zako­cha­nego, przy­cho­dził na jej przed­sta­wie­nia z kwia­tami, towa­rzy­szył dziew­czy­nie pod­czas pla­żo­wych spa­ce­rów. A Kalina w pełni go akcep­to­wała, zawsze zresztą miała skłon­ność do męż­czyzn star­szych od sie­bie.

Wpraw­dzie Sta­ni­sław nie byłby sobą, gdyby nie narze­kał, że „aby się oże­nić, trzeba naj­pierw się roz­wieść”, to jed­nak z roz­wo­dem nie było więk­szych pro­ble­mów. Gorzej nato­miast przed­sta­wiały się sprawy loka­lowe i w efek­cie cała gro­madka (z Magdą i matką Wła­dy­sławy!) zamiesz­kała w jed­nym, dwu­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu. Epoka PRL pro­wo­ko­wała jed­nak cza­sami nie­praw­do­po­dobne sytu­acje.

Począt­kowo wśród loka­to­rów pano­wała jed­nak nie naj­gor­sza atmos­fera. Wszy­scy cier­pieli bowiem na chro­niczny brak gotówki, co zgod­nie uzna­wano za naj­więk­szy pro­blem.

„Co rano wszy­scy w domu wywra­cali kie­sze­nie w poszu­ki­wa­niu drob­nych, żeby kupić coś na śnia­da­nie – wspo­mi­nała Magda Dygat. – Potem każdy wycho­dził na mia­sto w poszu­ki­wa­niu pie­nię­dzy. Maco­cha [Kalina Jędru­sik – S.K.] i ja wyłą­czone były­śmy z obo­wiązku apro­wi­za­cji domu, ja musia­łam iść do szkoły, a ona na ogół leżała na kana­pie z powodu jakichś dole­gli­wo­ści”33.

Sytu­acja jak w rodzi­nie z mar­gi­nesu spo­łecz­nego, ale czy miesz­ka­nie pod wspól­nym dachem z byłą i aktu­alną żoną nie nosi cech pato­lo­gii? A przy­naj­mniej solid­nej per­wer­sji? Tym bar­dziej że jeden pokój zaj­mo­wały Magda z bab­cią, a Dygat z obiema żonami miesz­kał w dru­gim…

„Atmos­fera była przy­ja­zna i ser­deczna do momentu – kon­ty­nu­owała Magda – kiedy oka­zało się, że druga żona ojca przez cały ten czas ukry­wała swój stan posia­da­nia. Pech chciał, że stało się to w dniu, w któ­rym matka, w despe­ra­cji spo­wo­do­wa­nej bra­kiem innych moż­li­wo­ści, poszła sprze­dać butelki. Scena, w któ­rej z rąk maco­chy wyśli­zguje się torebka i wyla­tują z niej bank­noty róż­nej wiel­ko­ści, była dra­ma­tyczna, żenu­jąca i fil­mowa, szcze­gól­nie że brały w niej udział dwie aktorki. Ojciec prze­pra­szał w imie­niu swoim i nowej żony, było nawet jakieś wia­ry­godne tłu­ma­cze­nie, ale nie udało się przy­wró­cić bez­tro­skiej idylli, i tak dobrze zapo­wia­da­jące się życie rodzinne szóstki [dokład­nie nie wia­domo, kto był szó­stym loka­to­rem – S.K.] osób na czter­dzie­sto­me­tro­wej powierzchni musiało się skoń­czyć”34.

Warto przy oka­zji zauwa­żyć, że sprze­daż bute­lek w cza­sach PRL nie ozna­czała wcale zacho­wań wła­ści­wych dla ludzi z mar­gi­nesu spo­łecz­nego. Była to nor­malna prak­tyka, albo­wiem kau­cja za opa­ko­wa­nia szklane była dość wysoka. Oso­bi­ście pamię­tam, że gdy w cza­sach Edwarda Gierka poja­wiła się coca-cola, to butelka napoju (0,25 l) kosz­to­wała 8 zło­tych, z czego aż 3 złote sta­no­wiło kau­cję. A za słynne szklane syfony z wodą sodową (cena 2,10 zł) nale­żało uiścić dodat­kową opłatę w wyso­ko­ści 45 zło­tych. Nic zatem dziw­nego, że puste opa­ko­wa­nia szklane zwra­cali prak­tycz­nie wszy­scy.

Trudno nato­miast zro­zu­mieć ukry­wa­nie przez Kalinę pie­nię­dzy, o któ­rych nie wie­dział nawet Dygat. Ale z dru­giej strony Jędru­sik rów­nież miała swoje potrzeby. A czy kie­dy­kol­wiek młoda i atrak­cyjna kobieta (a do tego aktorka z zawodu!) byłaby zado­wo­lona z posia­da­nia wystar­cza­ją­cej liczby stro­jów czy kosme­ty­ków? Nawet w zgrzeb­nym i sza­rym świe­cie PRL?

Osta­tecz­nie Sta­ni­sław z Kaliną wypro­wa­dzili się na sąsied­nią ulicę, a potem prze­nie­śli do War­szawy. Trój­mia­sto było jed­nak dla nich zbyt małe, Dyga­towi doku­czał brak życia towa­rzy­skiego, nato­miast Kalina uwa­żała, że praca w Teatrze Wybrzeże nie rokuje per­spek­tyw.

Wła­dy­sława Nawrocka nie zro­biła w Pol­sce więk­szej kariery aktor­skiej i podob­nie jak jej córka w latach 70. wyemi­gro­wała do Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Zmarła za oce­anem w 2007 roku.

Kalina Jędru­sik

„(…) łączyła ich więź szcze­gól­nie silna – opo­wia­dał o mał­żeń­stwie Kaliny i Sta­ni­sława Kazi­mierz Kutz. – Meta­fi­zyczna ponie­kąd. Two­rzyli nie­zwy­kłą parę. Ich zwią­zek odci­nał się wyraź­nie od ogól­nie dostrze­gal­nych ste­reo­ty­pów mał­żeń­skich, a nie­które jego prze­jawy były dla wielu szo­ku­jące. Naj­ory­gi­nal­niej uło­żyli swój con­sen­sus w sfe­rze uczuć. Ponie­waż miłość sta­no­wiła dla nich war­tość ponad wszel­kie inne, mieli do niej sto­su­nek pryn­cy­pialny. Kiedy wyga­sło Sta­siowi – był prze­cież od Kaliny znacz­nie star­szy – i wspólne łóżko prze­stało być dla nich nie­odzow­nym rekwi­zy­tem, dali sobie wol­ność w miło­ści i usta­lili, że wspólny dom jest naj­lep­szym dla niej sie­dli­skiem”35.

Wła­ści­wie można zary­zy­ko­wać stwier­dze­nie, że Kalina ni­gdy chyba spe­cjal­nie nie pocią­gała fizycz­nie męża. Pisarz uwiel­biał piękne kobiety, ale raczej nie był zain­te­re­so­wany ero­tyką i chyba fak­tycz­nie nie lubił współ­ży­cia sek­su­al­nego. W Kali­nie nato­miast pocią­gało go zupeł­nie coś innego, dostrzegł w niej mate­riał na gwiazdę. I to taką gwiazdę, o jakiej sam marzył.

„[Była] arcy­dzie­łem Sta­sia i nie­wąt­pli­wie naj­lep­szą posta­cią, jaką napi­sał – kon­ty­nu­ował Kutz. – Tyle że żywą. Była jego zre­ali­zo­wa­nym snem o Hol­ly­wo­odzie, snem o znie­wa­la­ją­cym, ame­ry­kań­skim feno­me­nie banału. Była tym samym ide­al­nym przy­kła­dem nie­ogra­ni­czo­nego wpływu męż­czy­zny na ciało i duszę kobiety. Mitem Hol­ly­wo­odu fascy­no­wał się Sta­sio od wcze­snej mło­do­ści. Już pod koniec lat dwu­dzie­stych słał miło­sne listy do gwiazd ame­ry­kań­skiego kina. Kalina była nie­wąt­pli­wie ucie­le­śnie­niem tam­tych fascy­na­cji”36.

Z upły­wem czasu nato­miast coraz gorzej ukła­dały się sto­sunki pomię­dzy Kaliną i jej pasier­bicą. Po latach, pisząc swoje wspo­mnie­nia, Magda nie szczę­dziła maco­sze gorz­kich słów, a jej rela­cja rzuca zupeł­nie inne świa­tło na osobę dru­giej pani Dygat.

„Ojciec zabie­rał mnie też na waka­cje razem z maco­chą. Nie są to moje naj­przy­jem­niej­sze wspo­mnie­nia. Kpiła ze mnie nie­ustan­nie, poświę­ciła kie­dyś cały dzień na prze­ko­ny­wa­nie mnie, że jestem nie­do­ro­zwi­nięta, bo nie znam prze­kleństw, a potem wyparła się przed ojcem, twier­dząc, że jestem nie­nor­malna, bo zmy­ślam takie rze­czy.

– Magda! Na litość Boską, skąd ty znasz takie słowa! – wykrzyk­nął ojciec, gdy zapy­ta­łam, co to zna­czy.

Nie miała instynk­tów opie­kuń­czych i nie można było zwró­cić się do niej o żadną poradę, odwrot­nie, sta­ra­łam się ukry­wać wszyst­kie moje pro­blemy, sła­bo­ści i nie­do­ma­ga­nia. Ponie­waż wie­działa, że boję się duchów, opo­wia­dała wie­czo­rami o zamor­do­wa­nych przez ube­ków mło­dych akow­cach, pocho­wa­nych w piw­nicy domu, w któ­rym miesz­ka­li­śmy. Jakby chciała zemścić się na ojcu za to, że zabie­rał mnie z nimi na waka­cje. Bałam się okrop­nie i nie mogłam zasnąć, mimo że w tym domu nie było piw­nic, więc może miała rację, mówiąc, że jestem nie­do­ro­zwi­nięta”37.

Podobno Kalina miała zwy­czaj patrzeć na pasier­bicę „wzro­kiem, który mówił, że nie bie­rze jeń­ców” i czę­sto skar­żyła się mężowi na jej wyima­gi­no­wane prze­wi­nie­nia. A cho­ciaż Dygat zda­wał sobie sprawę z tej wza­jem­nej nie­chęci obu pań, to jed­nak był w sytu­acji nie do pozaz­drosz­cze­nia. I chyba sam nie potra­fił zna­leźć wła­ści­wego roz­wią­za­nia.

„Jakiś czas potem – kon­ty­nu­owała Magda – byłam świad­kiem awan­tury mię­dzy nimi, w wyniku któ­rej ona wyszła, trza­ska­jąc drzwiami. Kiedy zosta­li­śmy sami z ojcem, chcąc roz­ła­do­wać sytu­ację, sta­nę­łam w jej obro­nie. Było to coś w rodzaju: »Zro­zum ją, ona ma różne pro­blemy«. Powie­dział, że jestem naiwna, jeśli myślę, że pod­li­zy­wa­nie się zmieni jej sto­su­nek do mnie: »Ona cię nie­na­wi­dzi, zawsze cię nie­na­wi­dziła i robiła wszystko, żeby mnie do cie­bie zra­zić«. W chwilę potem trza­snął drzwiami swo­jego pokoju i nie odzy­wał się do mnie przez następ­nych parę tygo­dni”38.

Nie­na­wiść Kaliny do Magdy przy­bie­rała naj­roz­ma­it­sze formy, maco­cha zresztą szybko odkryła słaby punkt dziew­czyny. I dla­tego ze szcze­gólną zło­śli­wo­ścią mówiła o jej matce, dobrze bowiem wie­działa, jak dotknąć Magdę.

„Któ­re­goś dnia zapę­dziła się tak daleko – narze­kała pasier­bica – że przy mnie usi­ło­wała opi­sać życie sek­su­alne moich rodzi­ców. Pamię­tam, że sama zdzi­wi­łam się krzy­kiem, jaki wyda­łam z sie­bie, chcąc praw­do­po­dob­nie zagłu­szyć jej słowa. Urą­gało to wszyst­kiemu, co doty­czyło prze­szło­ści ojca z moją matką i ze mną”39.

Czy w rze­czy­wi­sto­ści tak się działo? Wpraw­dzie rela­cja Magdy Dygat zde­cy­do­wa­nie odbiega od innych opi­nii na temat Kaliny Jędru­sik, ale powszech­nie było wia­domo, że aktorka pozwa­lała sobie na wyra­fi­no­wane zło­śli­wo­ści. Dziew­czyna była prze­cież córką jej uko­cha­nego Sta­sia, pod­czas gdy ona sama nie mogła uro­dzić mężowi dziecka. Wpraw­dzie nie­ba­wem po ślu­bie zaszła w ciążę, poród był jed­nak bar­dzo ciężki i dziecko zmarło. Ucier­piała rów­nież Kalina, prze­szła ciężką ope­ra­cję, po któ­rej na zawsze pozo­stała bez­płodna. I do końca życia to prze­ży­wała, wie­lo­krot­nie mówiąc, że czuje się jak pularda (wyste­ry­li­zo­wana kura). Czy przy­pad­kiem wła­śnie to nie było głów­nym powo­dem jej nie­chęci do Magdy? Inne bowiem rela­cje zgod­nie pod­kre­ślają dobry cha­rak­ter Kaliny.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

J. Min­kie­wicz, Pamięt­niki. Roz­dział X, „Nowiny Lite­rac­kie” 1947, nr 5, s. 6–7. [wróć]

Ibi­dem, s. 7. [wróć]

S. Dygat, Jak zda­łem maturę, [w:] Utwory roz­pro­szone, War­szawa 1991, t. I, s. 62–63. [wróć]

Za: R. Wąsow­ska, Kawa­ler z kolo­nii Sta­szica, „Rzecz­po­spo­lita”, 24/1998. [wróć]

J. Brosz­kie­wicz, Spo­tka­nia ze Ste­fa­nem, [w:] Scep­tyk pełen wiary. Wspo­mnie­nia o Ste­fa­nie Otwi­now­skim, Kra­ków 1979, s. 166. [wróć]

P.W. Szy­mań­ski, Roz­mowa ze Sta­ni­sła­wem Dyga­tem, „Tygo­dnik Powszechny” 1965, nr 28, s. 4. [wróć]

Ibi­dem. [wróć]

Ibi­dem. [wróć]

J. Min­kie­wicz, op. cit., s. 7. [wróć]

Za: R. Wąsow­ska, op. cit. [wróć]

Za: http://kisiel.salon24.pl/19887,kocham-ludzi-z-poczu­ciem-humoru. [wróć]

J. Min­kie­wicz, op. cit. [wróć]

P.W. Szy­mań­ski, op. cit. [wróć]

M. Dygat, Roz­sta­nia, Kra­ków 2001, s. 16. [wróć]

I. Szy­mań­ska, Czego wtedy nie powie­dzia­łam…, „Poli­tyka” 1978, nr 6, s. 9. [wróć]

I. Szy­mań­ska, op. cit.[wróć]

K. Kutz, Por­trety godziwe, Kra­ków 2004, s. 58. [wróć]

K. Kutz, Klapsy i ścinki. Mój alfa­bet fil­mowy i nie tylko, Kra­ków 1999, s. 70. [wróć]

Kocham ludzi z poczu­ciem humoru, http://kisiel.salon24.pl/19887, kocham-ludzi-z-poczu­ciem-humoru. [wróć]

E. Otwi­now­ska, Staś Dygat, „Prze­krój”, 9/1978. [wróć]

M. Dygat, op. cit., s. 42–46. [wróć]

Ibi­dem, s. 45. [wróć]

Ibi­dem, s. 49–50. [wróć]

E. Kurow­ski, Moje życie ze Sta­ni­sła­wem Dyga­tem, Toruń 2004, s. 47–48. [wróć]

Ibi­dem, s. 90–91. [wróć]

Ibi­dem, s. 57–58. [wróć]

M. Dygat, op. cit., s. 82–83. [wróć]

Ibi­dem, s. 179. [wróć]

J. Koprow­ski, Por­tret z okru­chów, „Lite­ra­tura”, 10/1978. [wróć]

M. Dygat, op. cit., s. 140. [wróć]

E. Kurow­ski, op. cit., s. 120–121. [wróć]

http://dygat.pl/bio­gra­fia/wie­cej/. [wróć]

M. Dygat, op. cit., s. 76. [wróć]

Ibi­dem, s. 77. [wróć]

K. Kutz, Klapsy i ścinki…, s. 135–136. [wróć]

K. Kutz, Por­trety godziwe, s. 70. [wróć]

M. Dygat, op. cit., s. 206–207. [wróć]

Ibi­dem, s. 216–217. [wróć]

Ibi­dem, s. 222. [wróć]