Marek Cieślak. Rozliczenie - Marek Cieślak, Wojciech Koerber - ebook

Marek Cieślak. Rozliczenie ebook

Marek Cieślak, Wojciech Koerber

4,3

Opis

Szczerze, dowcipnie i bezkompromisowo. Marek Cieślak rozlicza się z żużlowym światkiem.

Kto sięgnął po tytuł IMP na kacu? Który prezes nazywał siebie chujem? Jakie tajemnice kryje błoto na częstochowskim torze? Jest tylko jeden człowiek w Polsce, który zna wiele podobnych historii.

I nie boi się o nich otwarcie opowiedzieć.

Po sukcesie bestsellera Pół wieku na czarno Marek Cieślak powraca, by rozliczyć się z przeszłością i żużlowym środowiskiem. Wyjaśnia, w jakich okolicznościach pojednał się z Tomaszem Gollobem, dlaczego nie został kolegą z Rafałem Dobruckim, kiedy popełnił błąd kosztem Bartosza Zmarzlika, z jakiego powodu Rune Holta wyzwał go od kłamców i co poszło nie tak w kontaktach z Maciejem Janowskim. Nie mogło też zabraknąć kulisów rozstania z reprezentacją Polski.

Książka Rozliczenie to prawdziwe oblicze dyscypliny widzianej oczami człowieka, który od ponad 55 lat znajduje się w jej centrum. Nikt inny w żużlowym środowisku nie ma prawa, by powiedzieć tyle i tak dosadnie. Marek Cieślak zapracował na to sukcesami, charyzmą i bezkompromisowością.

Przysiądź się i posłuchaj jego opowieści!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 312

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (40 ocen)
18
14
8
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TBekierek

Nie oderwiesz się od lektury

Marek Cieślak i jego wspomnienia - to musiało się udać, choćby przez charakter autora, otwarty i bezpretensjonalny. Dla kibiców czarnego sportu MUST READ.
00
nikkal

Dobrze spędzony czas

Kawał dobrej historii żużla i zakulisowych wydarzeń od legendy polskiego speedwaya. Pozycja obowiązkowa dla każdego fana czarnego sportu. Zobaczyłem trochę inną stronę trenera.
00
Agusanktus83

Całkiem niezła

surowizna
00

Popularność




Czy zestarzałem się przez ostatnie lata? W ogóle nie czuję swojego wieku. Nic mnie nie boli i nie biorę żadnych leków. Okularów nie używam, bo nie mam. Nie potrzebuję ich ani do czytania gazety, ani do czytania toru. No i słuch też mam w zasadzie idealny. Gdy jestem na rowerze, z daleka słyszę nadjeżdżające auto. A i kondycją szczycę się lepszą niż kiedyś. Bo jestem wytrenowany i szczuplejszy, dzięki czemu czuję się sprawny i bardziej mobilny. To wszystko zasługa roweru, na którym nie jeżdżę w końcu z prędkością listonosza rozwożącego przesyłki po okolicy. Po górkach wychodzi jakieś 28–30 km/h, gdy jadę samotnie, a gdy z chłopakami, to szybciej. Bo ktoś nadaje tempo, a ktoś inny w tym czasie odpoczywa. Ci, którzy mają pojęcie o kolarstwie, wiedzą, w czym rzecz.

Będę się teraz bawił w eksperta i komentowanie meczów. Telewizja daje na ten sport ciekawą perspektywę i mam nadzieję, że nauczę się dzięki temu czegoś nowego. W telewizji na żywo nie zawsze jest łatwo. Tu nic się nie wytnie. Jak się coś powiedziało albo chlapnęło bez sensu, to taka głupota idzie w świat. I szybko może wtedy rozpętać się jakaś burza. Albo wręcz gównoburza. To dla mnie coś nowego, a jednocześnie możliwość utrzymania kontaktu z żużlem, czyli dyscypliną, którą dawno temu pokochałem i której poświęciłem życie. Nie mogę jednak powiedzieć, że spróbowałem stawić czoła temu telewizyjnemu wyzwaniu bez żadnego przygotowania…

Wiadomo, że klawiaturę mam sfatygowaną po różnych wypadkach. Nie jest jednak tak, że zęby potraciłem na żużlu. Wyglądało to inaczej – kiedyś w śmigus-dyngus niemal połknąłem klakson. Byłem wtedy po trzydziestce, ale nie w stanie sportowego spoczynku. Padał śnieg i deszcz, dlatego akurat odwołano mecz. Jechałem maluchem, oponki miałem nie za dobre i tak przydzwoniłem w mur, że przód auta zrobił się długości 15 centymetrów. Dostałem wtedy nieźle po gębie, która zaparkowała na kierownicy. I teraz, gdy pojawiła się na horyzoncie opcja współpracy z telewizją, żona uznała, że trzeba by mi tę klawiaturę zreperować.

Poszedłem odwiedzić kolegę dentystę, żeby zajął się moim uśmiechem. Oczywiście przystąpił do działania z przyjemnością. Usiadłem, otworzyłem gębę, a on z kolegą zaczął głośno planować, co mi zrobi. Leżałem tak w fotelu i słuchałem, aż w końcu udało mi się dojść do głosu.

– No dobrze, ale ile to będzie kosztować? – zapytałem na wstępie o rzecz nie bez znaczenia dla emeryta.

– Siedemdziesiąt, a może i sto tysięcy.

– Czy ja mam być najdroższym nieboszczykiem na cmentarzu?

– A już się szykujesz?

Mimo tak potężnej ceny umówiliśmy zabieg na konkretny dzień i godzinę. Jak się jednak pewnie domyślacie, nie byłem jakoś specjalnie zdeterminowany, by wizyta doszła do skutku. Pomyślałem sobie, że są jeszcze przecież inni, może tańsi dentyści w Częstochowie. Bo Jacek i jego wspólnik, planując kilka operacji, najwyraźniej na stare lata chcieli ze mnie zrobić bożyszcze kobiet i moją radiową urodę przemienić w telewizyjną.

Rychło znaleźli się inni, nieco bardziej przystępni specjaliści, którzy naprawili mnie w krótkim czasie i relatywnie niewielkim kosztem. Za dwa klocki, a nie sto tysięcy. Więcej liftingu nie potrzebuję

Ledwo wyszło na jaw, że zacznę się regularnie mądrzyć w szkiełku, a już pojawiły się naciski na stację, by nie obsadzała mnie do komentowania spotkań Włókniarza. Co dla mnie jest bzdurą, bo nie zamierzam jeździć po stadionach i brać stronę jednej z drużyn. Chcę być ekspertem od spraw, które dzieją się na torze, dzielić się wiedzą na temat drużyn, zawodników i rywalizacji. Może też przekazywać kibicom, co sam bym zrobił w danej sytuacji. A jeśli w Częstochowie się czegoś boją, mogę to podsumować krótko: boją się winni. Być może władze Włókniarza czują, że nie były w porządku. Ale niech się nie obawiają. Wszystko będzie wedle podręcznikowych zaleceń.

A więc w 2020 roku stuknęła mi siedemdziesiątka. Czy to coś zmieniło? Niewiele, człowiek nadal popełnia w życiu błędy. Z perspektywy czasu za taki właśnie błąd uważam przenosiny z Zielonej Góry do Częstochowy. Z Falubazem miałem ustną umowę na kolejny, trzeci sezon współpracy, byliśmy właściwie dogadani, z różnych jednak przyczyn do kontynuacji nie doszło, bo umowa nie została przeniesiona na papier. W czym było trochę winy klubu, a trochę też być może mojej. I wróciłem do domu. Tymczasem mój serdeczny kolega Robert Leszczyński, właściciel zakopiańskiego pensjonatu Willa Sonia, powtarzał mi:

– Marek! Nie do Częstochowy. Tu masz przyjść na koniec kariery, niech Częstochowa czeka.

Michał Świącik wykorzystał jednak wtedy moje rozkojarzenie, wynikające z faktu, że Falubaz w pewnym momencie nie był specjalnie konkretny. Poza tym miałem problemy z chorą matką, której należało zapewnić właściwą opiekę. Owszem, zdawałem sobie wówczas sprawę, do kogo idę. Bo choć Michała lubiłem i uważałem za fajnego faceta, to jednak dostrzegałem też jego spore ego i zaborczość. Miałem świadomość, że gdy dojdzie do próby charakterów, może się to okazać problemem. I się nie pomyliłem.

Podczas mojej dziesięcioletniej kadencji we Wrocławiu mnóstwo czasu spędziłem w towarzystwie psychologa, doktora Janka Supińskiego, z którym łączą mnie koleżeńskie relacje. I trochę tej psychologii przy nim liznąłem, nauczyłem się wyczuwać oraz przewidywać rzeczy, które czyhają za rogiem i mogą się wydarzyć. W przypadku powrotu do Częstochowy byłem jednak zbyt zadufany. Myślałem, że sobie poradzę, a sobie nie poradziłem. Mój błąd.

Muszę się przyznać do jeszcze jednego – otóż jesienią przeżywałem pewien rozstrój. Bo to czas, gdy zwykle zajmowałem się już treningiem lub planowaniem, czy to jako zawodnik, czy jako trener. Myślało się wtedy o obozach, wspólnych zajęciach, przedsezonowej pracy. Tym razem mi tego brakowało. Nie ukrywam, był to stresujący czas, a w głowie miałem myśli człowieka, który przechodzi na emeryturę.

Minęło sześć lat od wydania Pół wieku na czarno, co bez wątpienia wpłynęło na sytuację wokół mnie i spowodowało nieco zamieszania. Bohaterowie książkiodebrali tę pozycję różnie. Po jej wydaniu niektórzy odwracali się do mnie plecami, byle tylko nie podać mi ręki na powitanie. A naj­zabawniejsze jest to, że postępowali w ten sposób ci, których opisałem z sympatią, choćby Sławek Drabik. Pamiętam, że w Zielonej Górze redaktor Maciej Noskowicz stwierdził nawet po lekturze:

– No, widać, że sentyment do Drabika jest.

Ale to właśnie Drabik się obraził. Oczywiście nie podejrzewam Sławka o taki heroizm, żeby książkę w ogóle przeczytał. I chyba mogę sobie na tego typu przypuszczenie pozwolić. Moja koleżanka uczyła go kilka lat w szkole i przez cały ten czas miał jeden zeszyt. Ale kto wie, może coś się później w życiu Sławka zmieniło.

Na Stadionie Narodowym w Warszawie, przy okazji Grand Prix Polski, spotkałem z kolei rodzinę Rusko: Krysię, Andrzeja i jego syna Artura, który bardzo sympatycznie mnie przywitał:

– Trenerze, zajebista książka!

– Tyle że ojciec się gniewa.

– Ale na co? Przecież wyszło fajnie i na wesoło.

Zrozumiałem później jedną rzecz – że aby przeczytać kilka słów na swój temat i się przy tym uśmiechnąć, należy mieć odpowiedni charakter. Na przykład przy dykteryjkach, które przytaczałem w książce – choćby takiej, że prezes zainwestował w deskę surfingową i zabrał ją na obóz, ale pech chciał, że nie wiało. Albo że rower sobie sprawił za konkretne pieniądze, jednak podczas wspólnej przejażdżki został nieco w tyle, co niełatwo mu było przetrawić. Myślę, że każdy z nas powinien mieć trochę dystansu do siebie i potrafić pośmiać się z własnych przywar czy błędów. Żyje się wtedy po prostu łatwiej.

Kolejnym niepocieszonym, czy też obrażonym, okazał się Józek Jarmuła, który zaczął straszyć mnie sądem, bo z książki rzekomo wynikało, że propagował język niemiecki. A to przecież totalna bzdura, bo on niemieckiego w ogóle nie znał, tylko głupoty jakieś wygadywał.

– Wydaje mi się, Józek, że i tak miałeś wiele szczęścia, bo tego, co mógłbym powiedzieć, to jednak nie powiedziałem – przywołałem nieco w ten sposób kumpla do porządku.

Pół wieku na czarno to opowieść, która w idealny sposób oddaje mój sposób gadania, taki częstochowski. Bo my tu jednak trochę po swojemu mówimy, stąd m.in. określenie „rymy częstochowskie”. Nie mylmy jednak naszej gadki z gwarą śląską, to zupełnie co innego.

Z Wojtkiem Koerberem podczas leszczyńskiej gali „Tygodnika Żużlowego”. Zbieramy owoce Pół wieku na czarno

Fot. Jarek Pabijan

Niektórzy się więc obrazili o to, co przeczytali lub usłyszeli, a inni o to, że… nie przeczytali o sobie nic. Do tej drugiej grupy należy Janusz Tobijański, który był prezesem siatkarskiego AZS-u Częstochowa w czasach jego świetności. W pewnym momencie za jego sprawą obalono stary zarząd Włókniarza i szef siatkarzy objął też rządy w klubie żużlowym.

– No, muszę kupić tę książkę i poczytać, coś tam na mnie powypisywał – rzucił przy jakimś spotkaniu Janusz i w ten sposób próbował wydobyć garść informacji z pierwszej ręki. A ja musiałem go rozczarować.

– Janusz, ty w historii Włókniarza tak mało znaczyłeś, że nie ma tam o tobie ani słowa – wyjaśniłem, może nie po myśli kolegi prezesa i bez większej empatii, lecz na pewno zgodnie ze stanem faktycznym.

Co mi dały wspominki zebrane w Pół wieku na czarno? Z pewnością w ich efekcie tu i tam zostałem wciągnięty na czarną listę. Przede wszystkim jednak ta lektura pozwoliła kibicom spojrzeć z innej strony na świat żużla. Poznali trochę kuchni i jej smaki. A także sylwetki starych mistrzów. Próbowałem przy tym wytłumaczyć mechanizmy funkcjonowania tej dyscypliny i reakcje zawodników na różne sytuacje. Krótko mówiąc – starałem się pokazać palcem to, o czym się na co dzień nie mówi.

A teraz będę podnosił palec w czasie transmisji. I wskazywał ścieżki, którymi najszybciej można dostać się do celu. Za to na kolejnych stronach wskażę winnych i niewinnych. Musimy się rozliczyć…

Dokąd zmierza świat? Żużlowy świat?

Fot. Jarek Pabijan

Powrót do Zielonej Góry przed sezonem 2016 nie był dla mnie karą. Zdążyłem polubić to miasto, klub i ludzi w nim pracujących. Zdaje się, że rok wcześniej pojawiły się tam drobne problemy z płatnościami. Oczywiście, zawodnikom wypłacono wszystkie należne pieniądze, jednak nie od razu. Poza tym Jarek Hampel złapał w 2015 roku paskudną kontuzję – makabrycznie połamał sobie kość udową. Brakowało więc nieco chłopaków i musieliśmy odbudować stan armii. Bo tej w zasadzie nie było.

Zacząłem odświeżać stare znajomości. Gdy jako trener Ostrovii pojechałem do Krakowa na mecz z Wandą, wpadł mi w oko Andriej Karpow. Po zawodach wziąłem od niego numer telefonu. Czułem, że może mi się w niedalekiej przyszłości przydać. I wybrałem ten numer.

Andriej to fajny chłopak, tyle że z zamiłowaniem do czarnej magii, jakichś zabobonów i przepowiedni. Ciągle pozostawał w kontakcie z babką, która zajmowała się tymi bajerami, bywał z nią na łączach również w czasie zawodów. Dlatego też często kładł sobie coś do kasku, a i w czasie treningów miał swoje rytuały.

Po pierwszym roku startów w barwach Falubazu byliśmy jednak z Karpowa bardzo zadowoleni. Jeździł naprawdę fajnie, niekiedy zdarzały mu się nawet dwucyfrówki, a przecież rok wcześniej występował jeszcze w pierwszej lidze. Pamiętam m.in. trudny domowy pojedynek z Betard Spartą, kiedy to wrocławianie prowadzili już ośmioma punktami, 28:20. Stracili jednak Vaszka Milíka i łatwiej nam było odrobić straty, w czym spory udział miał właśnie Karpow, który zdobył 10+2 punktów (0,2,1*,3,2,2*). Zwyciężyliśmy wtedy 48:42.

W kolejnym sezonie Andriej radził sobie już gorzej. Chyba za dużo zarobił rok wcześniej i mogło mu się wydawać, że znów pójdzie lekko. Ale tak nie było. Musiał rywalizować o miejsce w składzie z Jacobem Thorssellem i nie znosił tego dobrze. Nie wytrzymywał psychicznie, zjechał ze średnią z 1,452 na 1,032. Thorssell to fajny facet i dziwię się, że tuła się ostatnio po drugoligowych torach. Raz, że to komunikatywny chłopak, a dwa – umie jeździć, o czym zresztą wiele mówi jego średnia z poprzedniego roku w barwach Kolejarza Opole – 2,277. Jeśli zapewnić mu dobre warunki, to powinien też poradzić sobie klasę wyżej.

Z Rzeszowa sprowadziliśmy z kolei Kenniego Larsena, który na dzień dobry sprawiał wrażenie człowieka szczęśliwego, że dołączył do Falubazu. I wcale tego nie ukrywał. Po wakacyjnym pobycie w Tajlandii zaczął jednak dziwnie się zachowywać – do tego stopnia, że poddaliśmy go testom na obecność narkotyków. Okazał się czysty, momentami postępował jednak w niewytłumaczalny, odbiegający od normy sposób. Chwilę później doszło do przykrego zdarzenia, gdy w nie do końca jasnych okolicznościach postrzelił się z wiatrówki w głowę. Ten incydent mocno wpłynął na jego życie, bo dziś boryka się z poważnymi kłopotami zdrowotnymi, w zasadzie nie jest zdolny do normalnego funkcjonowania. O ile z padaczką można sobie poradzić farmakologicznie, o tyle, jak czytałem, ogromnym problemem jest narkolepsja. Kenni potrafi zasnąć w każdej chwili i zdarza mu się to kilka razy dziennie, w sposób w zasadzie niekontrolowany.

Największą naszą zdobyczą okazał się jednak Jason Doyle. Nie miał klubu i można powiedzieć, że to on złożył Falubazowi propozycję, a nie odwrotnie. Nikt z nim raczej nie gadał, bo poszła fama, że trapią go jakieś problemy z kręgami szyjnymi i cierpi na niedowład, co miało być pokłosiem upadku w kończącym sezon 2015 Grand Prix Australii. Jason upadł tam na pierwszym łuku finałowego biegu, po kontakcie z Hancockiem. Poleciał przez prawy bark na głowę, a w ścisku trącił go jeszcze Maciek Janowski. Następnie cały świat zobaczył, jak meleks zwozi z toru leżącego i usztywnionego Doyle’a. Naprawdę źle to wyglądało.

Konsekwencje karambolu nie były jednak aż tak dramatyczne, jak się zdawało. Jason zaprzeczył, by miał jakikolwiek niedowład, i zapowiedział, że po przyjeździe do Zielonej Góry da się prześwietlić miejscowym lekarzom. A gdy przyjechał i przeszedł badania wydolnościowe, okazało się, że dawno w Zielonej Górze nie widzieli gościa z takimi wynikami i w takiej formie. Był zdrowy, a do tego bardzo szybki, wypracował sobie później trzecią średnią w PGE Ekstra­lidze (2,258), ustępował tylko Bartkowi Zmarzlikowi (2,477) i Taiowi Woffindenowi (2,411).

Kadrę zespołu tworzyli również Patryk Dudek i Piotrek Protasiewicz, a także juniorzy: Krystian Pieszczek, Sebastian Niedźwiedź oraz Alex Zgardziński. No i wspomniany Jarek Hampel ze złamanym udem. Na początek poprosił mnie, byśmy pojechali razem do lekarza z poznańskiej kliniki, który składał mu nogę. Pan doktor zrobił mi wtedy wykład, jak się do tego zabierał, i trzeba powiedzieć, że przypominało to zabawę z puzzlami. Wtedy chodziło nam jednak o coś innego – o opinię, czy Jarek może jeździć. Był początek wiosny i doktor uznał, że to za wcześnie. Ustaliliśmy, że pokażemy się znów za dwa miesiące, zrobimy prześwietlenie i zdecydujemy, co dalej.

Był to niewątpliwie problem, choć to nieszczęście miało też jedną pozytywną stronę. Otóż Jarek miał najwyższą średnią w drużynie i przez pół sezonu zasadniczego mogliśmy stosować za niego zastępstwo zawodnika. Zdawało to egzamin, choć każdy z zastępców z reguły musiał spieprzyć jeden bieg. Myślałem więc sobie, że kogoś takiego jak Jarek w formie nie da się zastąpić w stu procentach.

Zetzetka w końcu się jednak skończyła i trzeba było poszukać nowej twarzy do zespołu. Znaleźliśmy więc nowy… segment. Bo właśnie tak, z racji dość trudnego w wymowie nazwiska, nazywaliśmy sprowadzonego przez nas Australijczyka z trzeciego szeregu, Justina Sedgmena. Osobiście pojechałem po niego na lotnisko. Okazał się sympatycznym, rozmownym facetem. Gdy jeździł w pojedynkę, wyglądał bardzo fajnie. A gdy przyszło ścigać się w czwórkę, to nadal jeździł fajnie, tyle że daleko z tyłu. W trzech meczach wywalczył w sumie jeden punkt, co dało mu średnią 0,167 i zaszczytne, przedostatnie miejsce w rankingu PGE Ekstraligi. Dodajmy, że wśród zawodników niesklasyfikowanych z uwagi na zbyt skromną liczbę startów.

Jesienią tamtego roku cykl Grand Prix zamykano australijską rundą w Melbourne, gdzie kibicom podpadł Greg Hancock, przepuszczając w jednym biegu kolegę z teamu Monstera, Chrisa Holdera, który akurat walczył z naszym Bartkiem Zmarzlikiem o brązowy medal. Przy okazji tej imprezy wyszło, co tak naprawdę lubi w życiu „Segment”. Chłopcy opowiadali, że gdy jeden z nich otworzył drzwi do toalety, to na kiblu siedział Justin i zajadał pizzę…

To był kapitalny sezon Doyle’a, który rozdawał karty w cyklu indywidualnych mistrzostw świata i dominował w naszej lidze. Do Melbourne Jason jednak nie doczekał, bo trzy tygodnie wcześniej rozbił się na Motoarenie. Nie prze­jechał nawet całego okrążenia, gdyż na drugim łuku zrobiła się wielka kupa. W tym właśnie miejscu toruńskiego toru Jason pogrzebał swoje szanse na tytuł, który miał na wyciągnięcie ręki, bo do tego momentu, a była to przedostatnia runda, pewnie prowadził w klasyfikacji generalnej Grand Prix.

Biedny Doyle przebił wtedy płuco, złamał łokieć i przedwcześnie zakończył tak pięknie układający się sezon. Zdążył nam jednak pomóc w ciężkich bojach fazy play-off, która przyniosła Falubazowi brązowe medale – po ograniu w dwumeczu Betard Sparty. A wcześniej, podczas rundy zasadniczej, do drużyny wrócił Jarek.

W ramach przedostatniej kolejki odnieśliśmy derbowe zwycięstwo w Gorzowie (46:44), dzięki podwójnej wygranej w 15. wyścigu pary Protasiewicz–Doyle. Był to rewanż za domową porażkę z gorzowianami w takich samych rozmiarach. Dość zresztą pechową, bo przed biegami nominowanymi straciliśmy Jasona 4+2 (2*,2*,w,w,-), który z urazem nogi pojechał do szpitala.

Po tym podwójnym zwycięstwie Protasiewicza i Doyle’a w Gorzowie, będącym pieczątką na derbowej wygranej, ujrzałem, na czym polega magia Falubazu. Wszyscy żyli tym sukcesem i świętowali bez końca. Fajnie było.

Gdy Jarek zobaczył, jak drużyna zdobywa Gorzów, zadzwonił do mnie następnego ranka i powiedział krótko:

– Trener, wracam.

Ucieszyłem się. Jarek rzeczywiście wrócił i sobie radził. A numer miał fatalny – dziesiątkę lub dwójkę. A więc jeździł w parze z Dudkiem i zaczynał z trzeciego lub czwartego pola. Mimo to często gęsto wygrywał.

Na powitanie Hampelka wśród żywych przyjechały do nas tarnowskie Jaskółki i Jarek rozpoczął spokojnie, ale zakończył z przytupem – 9+2 (0,1*,2*,3,3). Średnia, którą wyjeździł w rozgrywkach, 1,522, była przyzwoita, zwłaszcza po takim dzwonie i takiej przerwie. A w następnym sezonie Hampel wrócił już do pierwszej dziesiątki rankingu i na poziom przeszło dwóch punktów na wyścig (2,069).

Na stołku prezesa klubu siedział wówczas Zdzichu Tymczyszyn, bogaty zielonogórski biznesmen. Pasował mi, bo lubił jeździć rowerem. Często wybieraliśmy się więc na wspólne przejażdżki po Zielonej Górze i okolicach. Ja zabierałem go na interwałowe podjazdy w kierunku Odry, a on mnie na swoje tereny. Raz przejeżdżaliśmy przez Raculę koło domu niezatapialnego Andrzeja Huszczy. I wtedy Zdzichu powiedział, że nam się fajnie razem jeździ, bo prezentujemy ten sam poziom…

Pomyślałem sobie: no, kolego, to przyszły trening masz ciężki.

Pojechaliśmy jego drogą i przez 20 kilometrów narzucałem mocne tempo. Na liczniku mniej niż 40 km/h nie było, a i 50 się pojawiało. Zaczęliśmy się zbliżać do sklepu, wtedy Zdzichu mówi:

– Cukier mnie odszedł, muszę sobie coca-colę kupić.

Kupił sobie colę, ale za bardzo mu nie pomogła.

– Jedź dalej sam, ja sobie do domu odbiję – rzucił, próbując zakończyć wspólną przejażdżkę. Na tym samym poziomie…

– Nie mogę tego zrobić. A jak zemdlejesz? Będę miał wyrzuty sumienia. Razem wyjechaliśmy, razem dojedziemy. Albo dojdziemy. Wszystko jedno – przekazałem prezesowi. I tak zrobiliśmy.

W 2016 roku zdobyłem swój drugi medal z Falubazem. Do złota z 2011 roku doszedł brąz, bo okazaliśmy się lepsi od Betard Sparty, dzięki wygranym i na wyjeździe (48:42), i u siebie (49:41). Chwaliłem sobie tę współpracę. Dostrzegałem tylko dwa minusy: miałem daleko do domu, a na pierwszym łuku siedzieli trudni kibice. Bo na pozostałych sektorach panowała bardzo fajna atmosfera. A gdy szło się do miasta, to ludzie zaczepiali i robili sobie zdjęcia. Czuło się, że żyją żużlem. Większość samochodów jeździła przystrojona w szaliki i naklejki, a bohaterem narodowym był tam oczywiście Piotrek Protasiewicz. W Zielonej Górze go uwielbiano, dotyczyło to również kobitek. Bo PePe to przystojny facet. Mimo że żonaty…

Ja Piotrka bardzo lubię, chociaż jest trudnym gościem. I myślę, że chyba o tym wie. Wygląda na kogoś, kto jest przyzwyczajony do rządzenia w klubie i do tego, by było tak, jak on chce. Nie żeby mi się to podobało, dlatego robiłem to, co sam uważałem za właściwe i najlepsze dla drużyny. I choć Piotrek lubił rządzić, to muszę powiedzieć, że na mnie z krytyką nigdy nie ruszył. Jako człowiek i zawodnik – klasa. Pełny szacunek.

Można powiedzieć, że PePe miał przypisany numer startowy. Zawsze jeździł z juniorem, a więc z piątką lub trzynastką. Niektórzy w drużynie patrzyli na to krzywo, bo te trzy, cztery oczka ma się wtedy za friko. Pamiętam jednak, że na kończący rundę zasadniczą mecz we Wrocławiu Protas dostał czwórkę, co wywołało niemałe zdumienie w mieście. Mecz wygraliśmy, a Piotrek ze swojego zadania też się wywiązał. Zdobył 9+1 punktów (2,3,0,2*,2).

Po wypadku na Motoarenie Doyle leżał w tamtejszym szpitalu. Ba! Obchodził w ten sposób urodziny, a ja odwiedziłem go z tortem. Towarzyszyła mu tam przyszła żona Emily. Podróż do rodzinnej Australii nie wchodziła tymczasowo w rachubę, bo z powodu uszkodzonego płuca Jason nie dostał od lekarzy zgody na lot.

Prezes Tymczyszyn, nowy człowiek w żużlu, też biegał wokół Jasona i molestował go na wszystkie sposoby. Chciał, by mu Doyle parafował kontrakt na następny sezon. Nawet mu się Zdzichu do łóżka położył, żeby zdjęcie wyszło efektowne i było na nim widać miłość. A Jason się wzbraniał. Tu go bolało, tam go bolało, płuco przebite. Średnio mu się to wszystko podobało, bo nie dostrzegał w działaniu szefa klubu bezinteresownej potrzeby płynącej z głębi serca, tylko czuł, że chodzi o dobicie targu.

W końcu jednak Jason umowę przedłużył. Problem był tylko jeden – chciał większych pieniędzy. Dyrektor Kamil Kawicki chodził i złorzeczył, że jak może dać większe pieniądze zawodnikowi, który więcej przecież nie zrobi, bo już okazał się najlepszy. A sytuacja była czytelna – rok wcześniej Doyle trafił się Falubazowi jak ślepej kurze ziarno. Teraz zaś zażyczył sobie po prostu tyle, ile był wart.

W nowym roku, koło lutego, Jason się jakoś wylizał z rozległych ran. Facet ma jedną wielką zaletę – urazy goją się na nim jak na psie. Poza tym jest niebywale sprawny i mocny, o czym przekonałem się osobiście, gdy byłem już we Włókniarzu i wspólnie jeździliśmy rowerem. Musiałem go wtedy załatwiać taktycznie, to znaczy puszczać przodem i siedzieć mu na kole, by atakować dopiero w końcówce, kiedy Jason był już lekko wyjechany.

Bartek Zmarzlik preferuje te sporty, w których są dwa kółka oraz kierownica. I dobrze robi

Jeżeli nie zaznaczono inaczej, zdjęcia pochodzą z prywatnego archiwum autorów

– I have no power! I have no power! – krzyczał wówczas bezbronnie, co dawało mi lekką satysfakcję.

Dało się wtedy zauważyć, że gdy Jason pedałował zbyt mocno, zbyt długo i zbyt często, to przychodziło zmęczenie. Sam nie mógł tego zrozumieć. Ale ja też miewałem momenty, że cierpiałem, pomny jednak nauk fachowców starałem się wtedy trochę odpuścić. Mówiłem towarzyszom, by jechali do przodu i się na mnie nie oglądali, bo dogonię ich później. Po takiej restytucji potrafiłem odżyć i jeszcze kolegów przećwiczyć, kiedy oni byli już fest sterani. Wcześniej nie mogłem pojąć, o co chodzi, gdy podczas wielkich tourów widziałem umierającego w górach Froome’a, a za jakiś czas ten się odradzał. Tymczasem po prostu musiało mu spaść tętno, by nieco ozdrowiał. Pytałem nawet kolegów, jak to możliwe. Wytłumaczyli mi, że taki Froome ma na zegarach wszystkie swoje pomiary, dlatego wie, kiedy należy zamienić się w marudera, a kiedy może znów przyatakować. Doyle o tym jeszcze nie wiedział i potrafił się podjarać.

Kolegów kolarzy mam naprawdę fajnych, podpowiadają mi, jak trenować. Gdy jadę z Kamilem Gradkiem, to moje tempo jest dla niego spacerowe. Nic dziwnego – w końcu jest zawodowcem. To właśnie on zwrócił mi uwagę, że jeżdżę zbyt szybko. Bo trzeba robić interwały, wrzucić tempo pod górkę, a później z górki uspokoić. Jeśli pędzisz non stop, to się zakwaszasz i nie idzie to w dobrą stronę.

Trzeba słuchać mądrych, a Kamil należy do mądrych i szybkich. Jest mistrzem Polski w jeździe indywidualnej na czas z 2020 roku, pokonał wtedy samego Macieja Bodnara, a to przecież wybitny specjalista od czasówek – w 2017 roku wygrał taki etap podczas Tour de France, został też wtedy wicemistrzem Europy.

W zeszłym roku Gradek odpuścił walkę o medal mistrzostw kraju. Wcześniej był zawodnikiem grupy CCC, a ta miała umowę z Giantem. Dzięki temu mógł korzystać ze specjalnego roweru do jazdy na czas. Gdy przeszedł do włoskiej grupy Vini Zabù-KTM, stracił ten przywilej. Dlatego zrezygnował z rywalizacji w 2021 roku. Wiedział, że na innym sprzęcie tyle nie ugra. A teraz jest zawodnikiem grupy Bahrain Victorious, z którą podpisał roczny kontrakt.

Sezon 2017 zakończyliśmy na czwartym miejscu, choć wygraliśmy rundę zasadniczą. Na jej koniec zwyciężyliśmy pewnie we Wrocławiu 51:39. Odnieśliśmy tam 11 indywidualnych zwycięstw, a to wszystko tylko wzmogło apetyty w klubie. W półfinale trafiliśmy jednak na rosnącą w siłę Fogo Unię, a walczący o mistrzostwo świata Jason nie był sobą. W całym dwumeczu nie wygrał żadnego biegu. W Lesznie uzbierał siedem oczek (2,2,1,2,0), a na naszym torze cztery (1,1,2,0). Na wyjeździe przegraliśmy 40:50, u siebie tylko zremisowaliśmy. I tak oto koledzy z Leszna, zajmujący po rundzie zasadniczej czwarte miejsce, wyruszyli po złoto, a my, najwyżej rozstawiona drużyna, po porażce ze Stalą Gorzów zostaliśmy bez medalu.

Nie da się ukryć, że Jason zawalił nam tamten pół­finał. Ale też pokazał wcześniej wszystkim, co znaczy hart ducha. Osiemnastego czerwca mieliśmy mecz w Toruniu. W 14. wyścigu Jason upadł na pierwszym łuku po kontakcie z Miedzińskim. Wstał i wziął udział w powtórce. Tym razem potężnie wyrżnął Miedziak, którego moment wcześniej Doyle wyprzedził. Gdy zjechał do parku maszyn, nie przypuszczałem, że stało się cokolwiek złego. Tymczasem gdy Jason tylko minął bramę, spadł z motocykla i zaczął krzyczeć z bólu. Okazało się, że podczas walki ich motocykle się sczepiły i bardzo ucierpiała mu noga. Myśmy ten mecz wygrali 46:44, ale Doyle pojechał do szpitala. A ja dostałem przy okazji po łbie plastikowym kubkiem z ostatkami piwa, który jakiś wściekły krzyżak rzucił z trybuny nad parkiem maszyn. I na tym się skończyło. Właściwie skończył się tylko ten wieczór, bo Australijczyk zaczął właśnie bohaterską walkę o tytuł indywidualnego mistrza świata, a mnie zaczęła szukać policja…

Po kilku dniach miałem w domu pobudkę o szóstej rano. Przyjechała pani z panem, gdyż – jak się okazało – wszczęto dochodzenie z urzędu. Najpewniej na podstawie artykułu prasowego, w którym wspomniałem o tym piwnym granacie. Bo przecież ani klub, ani ja nigdzie nie zgłaszaliśmy tego incydentu. W każdym razie po twarzach pani i pana było widać, kim są i skąd przybywają. A wystające z boku rękojeści pistoletów rozwiewały wszelkie wątpliwości. Bramę w swojej posiadłości miałem jeszcze wtedy taką, że należało mieć wyższe wykształcenie, by dać sobie radę z jej otwarciem. Bardzo ciężko chodziła. Ale teraz mam już nową, zamówiłem sobie u Adama Krużyńskiego z firmy Nice.

– Ile to będzie kosztować? – pytam po zakończeniu robót.

– W Częstochowie tylko Matka Boska i Cieślak. Dla ciebie za darmo – podliczył mnie Adam. A brama sprawuje się do dziś.

Wtedy jednak pani i pan na wstępie mnie opieprzyli – że brama się nie otwiera. A następnie zapytali, czy mogą wejść. Mogłem zapytać o jakiś nakaz, no ale po co. Sumienie, jak mi się wydawało, miałem czyste.

– O co chodzi?

– O mecz w Toruniu. Ktoś rzucił w pana kubkiem z piwem.

– No rzucił.

– I co pan na to?

– Nic mi się nie stało. Tak bywa na stadionach, ktoś nie wytrzymał nerwowo. Ale kubek był plastikowy, żyję.

– To co, nie wnosi pan zażalenia?

– Eee, pierdoła. Nie ma sensu. Ale dlaczego nachodzicie mnie o szóstej rano?

– Bo trudno pana zastać.

– Ale mam telefon. I odbieram.

– Nie znaliśmy numeru.

– To trzeba było do wójta w gminie zadzwonić, gdziekolwiek.

Na odchodne pani wzięła jeszcze ode mnie autograf dla dziecka. I zamknęliśmy sprawę dotyczącą chuligańskiego wybryku na arenie sportowej.

Ale wróćmy do Doyle’a. Bo przecież znów jechał o tytuł indywidualnego mistrza świata. W niedzielę potrzaskał sobie nogę w Toruniu, a sześć dni później – SZEŚĆ DNI – miał wziąć udział w Grand Prix Danii na torze w Horsens. Siedzimy w szpitalu, dokąd zaraz po meczu się udałem, i widzimy na podświetlonym ekranie zdjęcie jego stopy. Nie wiem dokładnie, ile miał połamanych tych kości, w każdym razie kilka. A jedna tak spiralnie pociągnięta prawie że od samych palców. Siedzimy, patrzymy, w końcu Doyle mówi:

– W sobotę jadę w Grand Prix.

– Pojedziesz… gołym po gołym… – odburknąłem pod nosem. Dobrze, że nie zrozumiał.

No, nie zrozumiał, bo pojechał. A ja sobie wtedy pomyślałem, że to przecież niemożliwe, aby wziąć udział w rywalizacji, mając tyle połamanych kości i z tak świeżą raną. W poniedziałek przed północą Jason przeszedł operację, którą przeprowadził doktor Damian Janiszewski, nieżyjący już, ale bardzo ceniony ortopeda traumatolog. Już wtedy zmagał się z rakiem, a zmarł ponad rok później. Wielu sportowców trafiało do niego na stół, w tym także toruńskich żużlowców.

Piątego dnia po operacji Doyle pojechał w Horsens. I dotarł do finału, w którym zajął czwarte miejsce. De facto odniósł jednak wielkie zwycięstwo, bo do finałowego wyścigu nie doczłapał się, ale awansował z przytupem, uzyskując kapitalny wynik. Ba! Wygrał rundę zasadniczą z dorobkiem 12 punktów (3,2,3,2,2). A później jeszcze dorzucił trójkę w półfinale, wyprzedzając Emila Sajfutdinowa, Mateja Žagara i Antonio Lindbäcka. Łącznie uzbierał zatem 15 punktów do klasyfikacji. Więcej z Danii wywiózł tylko Maciek Janowski (17).

Co ciekawe, po drodze do finału Jasona spotkała jeszcze przykra i bolesna przygoda. Kiedy porządkowy przymykał bramę, ten zahaczył o nią tą bidną nogą, złożoną na trzy płytki i skręconą na 14 śrub. Świadkowie mówili później, że o mało nie zemdlał z bólu. A po zawodach stopa oczywiście spuchła mu z wysiłku jak maratończyk na 35. kilometrze.

Byłbym zapomniał. Po prawdzie to Jason siedział już na motorze w piątek. Jako zawodnik kontuzjowany musiał wziąć udział w treningu poprzedzającym rundę Grand Prix i się uwiarygodnić. To znaczy pokazać wszystkim, że jest zdolny podjąć rękawicę. Co tu dużo gadać – heros. Z tą kontuzją dojechał do końca sezonu, w czasie którego obchodził tory za pomocą kul i w taki sam sposób stawiał się na prezentacjach.

Byłem pełen podziwu dla dokonań Doyle’a i dla jego charakteru. Ale po części możemy się domyślać, skąd to bohaterstwo i upór. To przecież Australijczyk. A kogo wywozili dawno temu na antypody? Nie potulnych Anglików, nie dumę Albionu, tylko niedobrych i niesfornych łobuziaków. Jason, być może potomek kogoś takiego, mógł więc odziedziczyć geny idealnie nadające się do czarnego sportu.

Można tylko żałować, że ponieważ był zaaferowany walką o cele indywidualne, nie poszło mu w półfinałowej batalii z Fogo Unią. Faktem jest, że tor w Lesznie zastaliśmy bardzo przyczepny, i nawet w tej sprawie protestowałem. Po roku czy dwóch sędzia Paweł Słupski przyznał mi rację i powiedział, że gospodarze wtedy przedobrzyli. Mecz miał status zagrożonego, a oni jeszcze nad ranem zbronowali nawierzchnię, przez co zrobiła się na tyle ciężka, że Jason nie dał rady się po niej poruszać we właściwym tempie. Ale cieszę się, że spełnił swoje marzenie i sięgnął po tytuł, który należał mu się już rok wcześniej. Miałem nawet okazję obserwować jego niepohamowane szczęście z bliska, bo telewizja Canal+ zabrała mnie na ostatnią rundę Grand Prix do Me­lbourne w roli komentatora. Notabene dla Jasona zwycięską, bo w finale poradził sobie z prowadzącym po starcie Patrykiem Dudkiem, który po rocznym zawieszeniu został pierwszym wicemistrzem świata i osiągnął największy sukces w karierze.

Wycieczka była z pewnością fajna, mogłem spotkać starych znajomych: Leigha Adamsa, Ryana Sullivana czy Jasona Crumpa, który pokazywał mi filmy z synem ścigającym się na motocyklu szosowym. I też lekko czerwonym na głowie. Spędziliśmy wtedy mnóstwo godzin w samolocie, ale nie mogę powiedzieć, że zobaczyłem Australię. Bo miasto Melbourne to nie Australia – ta jest dalej, na prowincji. Tak samo jak Johannesburg to nie Afryka. Trzeba jechać do Sun City, wzniesionego przez magnata hotelowego. Pałace i kasyna powstały na kompletnym pustkowiu w górzystym terenie.

Co do Patryka, liczyłem, że przekuje ten sukces w kolejne. Że pozostanie czołową i dominującą postacią. Jakoś jednak po części uszło z niego powietrze. Bardzo możliwe, że wpływ na to miały kwestie sprzętowe. Patryk przyzwyczaił się do jazdy na silnikach Jana Anderssona, które znał i które mu pasowały. Gdy tuner wybrał spokojne życie emeryta, zamiast grzebać dalej w sprzęcie, Dudek musiał uczyć się od początku innych rozwiązań. Ale wtedy, w 2017 roku, był mocny. Wywalczyliśmy też wspólnie złoto The World Games we Wrocławiu, choć wówczas akurat bardziej znaczącą rolę odegrali Bartek Zmarzlik i Maciek Janowski.

Po pierwszym wyścigu, wygranym przez nas podwójnie z Niemcami, Maciek powiedział, że jeśli mamy spróbować Patryka, to teraz, bo za chwilę zrobi się późno na eksperymenty. I Dudek zmienił Janowskiego, ale szału nie było. Dudek przyjechał trzeci, za Bartkiem i Steve’em Worrallem, a przed Robertem Lambertem. Wróciliśmy do wyjściowego zestawienia i tak już zostało do końca.

W półfinale ograliśmy Szwedów, ale to nie był spacerek, bo zwyciężył Lindbäck, a za nim wpadli na metę Bartek z Maćkiem – przed Lindgrenem. W takim wypadku regulamin wyżej stawiał jednak parę, która uniknęła ostatniego miejsca. A w finale czekali już na nas Australijczycy – z chodzącym o kulach Doyle’em i świetnym tamtego dnia Maksem Frickiem, od połowy zawodów zastępującym niewyraźnego Chrisa Holdera. Nawet się obawiałem, że nie damy rady, ale wyszło elegancko – wygraliśmy 5:1. Bohaterami okazali się nasi (23+5): Zmarzlik – 15 (3,3,3,0,3,3), Janowski – 7+2 (2*,-,2*,3,0,w) i Dudek – (1), a srebro wzięły Kangury (24+1): Doyle – 15 (3,3,3,2,3,1), Holder – 2 (1,1,0,-,-,-) i Fricke – 7+1 (3,2*,2).

Z Falubazem poszło nam w fazie finałowej gorzej. Zakończyliśmy rozgrywki ligowe na niehonorowym czwartym miejscu. No ale podczas w sumie trzech lat spędzonych na tym terenie udało mi się wywalczyć złoto, brąz i wspomniane miejsce tuż za podium. Z takim dorobkiem zakończyłem swoją zielonogórską przygodę. Wspomnienia i ludzie pozostaną jednak przy mnie.

Miałem w czasie tego okresu częsty kontakt z Andrzejem Huszczą, z którym lata temu wspólnie się ścigaliśmy. Nawet stanęliśmy razem na pudle drużynowych mistrzostw świata w 1978 roku. Finał rozgrywano w niemieckim Landshut, a my zdobyliśmy brąz po dodatkowym biegu z Czechami – Edek Jancarz pokonał Jiříego Štancla. Pierwszy raz wygrałem wtedy z Ole Olsenem, który dwa tygodnie wcześniej wywalczył na Wembley indywidualne mistrzostwo świata. A Duńczycy po raz pierwszy zostali wówczas najlepszą drużyną globu, zresztą z młodym, 19-letnim Hansem Nielsenem. I w tamtym momencie zaczęła się ich era.

Z Huszczą toczyłem też walki na Memoriale Idzikowskiego i Czernego, ale powiem tak – nie jest ważne, co on w życiu nawygrywał, bo jako człowiek to fajny gość. I zawsze taki był, jako zawodnik zachował zaś podziwu godną skromność. Jego żona Małgosia to również przemiła osoba. No i trzy córki, bo nie dane było Andrzejowi doczekać się następcy tronu. Wypada żałować, że strzelał tylko jednymi nabojami, bo przecież męski potomek odziedziczyłby same żużlowe geny. Dzięki żonie Andrzej stał się powinowaty z Waloszkami i Nawrockimi, jako że Paweł był przyrodnim bratem Roberta Nawrockiego, ojca Małgosi. Chociaż te córki jak najbardziej należały do teamu. Psikały łańcuchy, zapychały motocykl, potrafiły we trzy skakać w boksie wokół taty.

Andrzej jakoś się nie pali do roboty trenerskiej. Pomagał przez jakiś czas młodzieży, ale się zniechęcił, a później już nie dał się namówić do powrotu. Kibicował jednak cały czas i kibicuje, bo to falubazowy człowiek. Myślę, że troszkę go chyba w klubie wykorzystywali – jako magnes na ludzi. A wydaje mi się, że zasłużył na więcej, choć uznanie w całym mieście ma, rzecz jasna, ogromne. Może jest po prostu zbyt spokojny i zbyt uczciwy. Przypomina mi nieco pod tym względem gorzowskiego Jurka Rembasa, też świetnego zawodnika. Bo Edek Jancarz krzywdy nie dał sobie zrobić. Do czasu, niestety…

Za to jako zawodnik Huszcza był twardzielem. I rękę też miał mocarną, a dłoń jak imadło. Mógł śrubki bez kluczy przykręcać. Szkoda tylko, że żużel lekko go sponiewierał i przeczołgał – już wtedy żalił mi się na problemy z kręgosłupem i dolegliwości bólowe. No ale kościec i szkielet mięśniowy ma konkretny. Osiągnięcia również. Wystarczy wspomnieć tytuł indywidualnego mistrza Polski z 1982 roku, gdy na własnym torze pokonał w dodatkowym wyścigu Leonarda Rabę.

Trzeba także wspomnieć o Tomku Walczaku, który na dzień dobry został moim kierownikiem drużyny. Współpraca układała nam się bardzo dobrze, chociaż z czasem zacząłem zauważać, że jest zbyt dużym „falubazem”. To skakanie w czasie meczów, te emocjonalne gesty. Nawet mój kolega Krzysiek Piaszczyk, sponsor Drabika, powiedział mi pewnego razu:

– Ty, obok ciebie to Frątczak stoi.

Bo Jacek znany był z podobnego zachowania i wskakiwania na bandę. Zwróciłem raz Tomkowi uwagę, że zaczyna przypominać Frątczaka, i trochę wyluzował. A potem, gdy odszedłem, Tomek osiągnął w klubie pełnię władzy. I stał się nieprzyjemny. Na wyjazdach nigdy nie było tak, żeby było dobrze w kwestii przygotowania i odbioru toru. Tu źle, tam źle, to poprawić, tam wyrównać. Tomek stał się zbyt gorliwy, sport mu umykał, a liczyła się tylko ciągła walka, by rywala zestresować lub podkurwić. Chociaż klubowym władzom to się mogło podobać, bo przecież miały na pierwszej linii faceta, który nie da sobie w kaszę dmuchać. Ja natomiast uważam, że jeśli przyjedzie się na stadion i widzi normalny tor, to po co skakać?

Pewnego razu do Częstochowy przyjechali Tomek i Skóra. Adam Skórnicki. A to taki sam płaczek, w pewnym momencie zrobił się wręcz niemożliwy. Wziąłem wtedy dwie serwetki i wręczyłem im, witając ich w bramie stadionu:

– Macie. Będziecie se oczy wycierać, jak zaczniecie płakać, że tor do dupy.

Przy okazji pośmiał się też sędzia.

Ostatnio Tomek zaangażował się w regionalną piłkę nożną, przejmując po zmarłym ojcu klub niższej klasy, któremu tata prezesował. I na pewno da sobie radę.

Po sezonie 2021 odezwał się do mnie Adam Goliński z propozycją powrotu do Zielonej Góry. Okazało się jednak, że postąpił jak Zagłoba, gdy namawiał Jana Zamoyskiego, by ofiarował królowi szwedzkiemu Niderlandy, do których, rzecz jasna, żadnego prawa własności nie posiadał. Adam natomiast zaproponował mi najwyraźniej posadę w klubie, w którym go jeszcze nie było… Gdyby jednak do mojego powrotu doszło, to na stanowisku kierownika drużyny chciałbym widzieć Tomka Walczaka.

Chciałbym też wspomnieć o Sebastianie Niedźwiedziu, chłopaku, który miał papiery na dobre jeżdżenie. Przyszedł z Rawicza i miał przy sobie ojca, który zmarł potem bardzo młodo. Myślę, że to właśnie tata Sebastiana wywierał na niego zbyt dużą presję. Nieraz zwracałem uwagę, żeby dać chłopakowi spokój, a senior wymagał od syna więcej i więcej, i więcej. Może niektórym to pomaga. Ale nie wszystkim.

Rybnik, zawody młodzieżowe. Ostatni bieg, Niedźwiedź jechał z dwoma dobrymi chłopakami i na wejściu w pierwszy łuk na jednym z kółek zmontował niesamowicie ciężki wypadek. Motocykle fruwały w powietrzu. Sebastian skończył na bandzie, uszkodził sobie trzy kręgi i trzeba było szybko jechać do szpitala.

SOR. Czekamy, a tu za chwilę pojawia się prezes Mrozek. I muszę powiedzieć, że dzięki znajomościom otworzył nam wiele drzwi. Za sprawą prezesa chłopaka zdiagnozowano dużo szybciej, a nazajutrz był już szykowany w Piekarach Śląskich do operacji. Uszkodzenia kręgosłupa wymagały bowiem wstawienia płytek.

Wspominam o tym, bo miałem świadomość, co ludzie o Mrozku gadają. A ja go zobaczyłem w akcji. Wiedziałem, że nie musiał się pojawiać w szpitalu, mimo to przyjechał, żeby pomóc obcemu zawodnikowi. Mógł wracać do domu, lecz został z nami do końca. I rano jeszcze dopilnował, żeby transport do Piekar był dopięty. Po co o tym wspominam? Żeby wyjaśnić, dlaczego się tak szybko zgodziłem, gdy Mrozek zaproponował mi pracę w sezonie 2021. Bo zapamiętałem go właśnie z tej szpitalnej akcji i opieki, jaką otoczył ekipę przyjezdną. Uznałem wtedy, że chłop, który tak się angażuje w pomoc nie swoim ludziom, nie może być zły. Choć jak się później okazało – ludzie mają kilka twarzy… No ale żeby nie było – najgorszej twarzy Krzysiek też nie ma. Owszem, trochę wykrzywioną, ale znam gorsze.

Za to w Zielonej Górze poznałem również twarze ładne. Eweliny Bielawskiej i Edyty Ożóg, oddanych pracownic klubu. I klubowych maskotek. Do dziś mamy kontakt na Facebooku. One lajkują moje zdjęcia, a ja ich fotki, na których się prezentują. Taki handel wymienny.

Gdy sezon 2017 dobiegł końca, stało się jasne, że w perspektywie kolejnych rozgrywek należy drużynę wzmocnić. I znalazłem odpowiedniego kandydata – Madsena. Leon przyjechał na rozmowę ze swoją dziewczyną. W spotkaniu uczestniczyli też prezes Tymczyszyn, Kamil Kawicki i ja. Madsen był bardzo chętny, by dołączyć do MotoMyszy, nawet gadał, że marzył kiedyś o tym, by zostać reprezentantem Falubazu. Pozostało tylko ustalić kwestię zarobków. Zdzichu na warunki Madsena niby przystał, ale jednak nie do końca. Postawił mianowicie sprawę w ten sposób, że cyferki się zgadzają, ale jest jeden warunek: zespół musi znaleźć się w fazie play-off. Leon na to, że nie może brać odpowiedzialności za drużynę. Tym bardziej że nie było jeszcze nawet wiadomo, kto ją będzie tworzył. Powiedział, że odpowiedzialność może wziąć wyłącznie za siebie, i było to słuszne.

Dziwiłem się wtedy, że odpuszczono takiego zawodowca. Zwłaszcza że nie chodziło o bardzo duże pieniądze. Chwilę później spotkałem byłego prezesa Dowhana.

– Robert, jak to jest? Przecież ty przez ileś lat rozmawiałeś z zawodnikami. Sprowadzałeś ich, sprzedawałeś, montowałeś ekipy. Nawet Warda ściągnąłeś. Dlaczego się teraz w te rozmowy nie wtrącasz? Gdybyś to zrobił, Madsen by przyszedł na dwieście procent. Czy ty chcesz pokazać, że oni bez ciebie nie potrafią kluczem w dziurkę trafić? – zapytałem.

Nic mi wtedy Robert nie odpowiedział. Ale chyba tak właśnie było.

Od dawna zanosiło się też na odejście Doyle’a. Sprawa zrobiła się głośna, bo dworowano sobie później z zielono­górzan, że nie potrafili rozróżnić, dlaczego im Jason rękę znów podał. Czy na znak porozumienia i dobicia targu w kontekście nowej umowy, czy może na… do widzenia. Okazało się, że z tą drugą intencją.

Doyle przyszedł do Falubazu z Torunia, a później z Falubazu do Torunia wrócił. Jak przychodził, to narzekał na Toruń, a jak odchodził, to narzekał na Zieloną Górę. Czyli niezbadane są wyroki boskie. Bez wątpienia jest to zawodnik świetny, ale też trudny. Indywidualista, jak każdy mistrz świata. Nie zawsze potrafi okazać szacunek tym, którzy mu pomagają. Są z nim momenty bardzo sympatyczne, ale również takie, gdy wyłazi z niego ten ponury charakter.

Bo życie to fala. Raz cię porywa, a raz próbuje podtopić i sprowadzić na dno. Żebyś znów mógł się odbić.

Marek Cieślak. Rozliczenie

Copyright © by Marek Cieślak 2022

Copyright © by Wojciech Koerber 2022

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2022

Redakcja – Grzegorz Krzymianowski

Korekta – Maciej Cierniewski, Dominik Leszczyński

Projekt typograficzny i skład – Natalia Patorska

Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Fotografia na I stronie okładki – Tomasz Pluta

Fotografia na IV stronie okładki – Tomasz Pluta

Autorzy i wydawca dołożyli wszelkich starań, by dotrzeć do wszystkich właścicieli i dysponentów praw autorskich do ilustracji zamieszczonych w książce. Osoby, których nie udało nam się ustalić, prosimy o kontakt z wydawnictwem.

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2022

ISBN mobi: 9788382105797

ISBN epub: 9788382105803

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka

Promocja: Piotr Stokłosa, Szymon Gagatek, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Karolina Prewysz-Kwinto, Paulina Gawęda, Beata Nowak, Piotr Jankowski

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga, Mateusz Wesołowski

E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Paweł Kasprowicz, Marcin Mendelski

Administracja: Klaudia Sater, Monika Kuzko, Małgorzata Pokrywka

Finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl