Kobieta nieperfekcyjna - Elżbieta Romanowska - ebook

Kobieta nieperfekcyjna ebook

Elżbieta Romanowska

3,8

Opis

Ela Romanowska, piekielnie charyzmatyczna aktorka, zaraża nie tylko śmiechem, ale także podejściem do samej siebie. W swojej książce przekonuje, że ze słownika warto wyrzucić słowa: „muszę“, „powinnam“, „trzeba“.

„ Stałam się szczęśliwa, gdy zrozumiałam, że nie jestem idealna“, pisze.

Jej opowieść poprawia humor bardziej niż tabliczka czekolady!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 226

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (11 ocen)
5
1
4
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Elżbieta Romanowska, Czerwone i Czarne

Projekt okładki Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

Zdjęcie na okładce Dominika Cuda/sportcalendar.org

Korekta Agnieszka Wasilewska

Skład Tomasz Erbel

Wydawca Czerwone i Czarne Sp. z o.o. S.K.A. Rynek Starego Miasta 5/7 m. 5 00-272 Warszawa

Wyłączny dystrybutor Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. sp. j. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki www.olesiejuk.pl

ISBN 978-83-7700-281-0

Warszawa 2017

Zamiast wstępu

Tak, to prawda. Jestem gadułą i bywam chaotyczna. Nie ma co ukrywać – tak, to ja, Ela Romanowska. To prawda też, że skaczę z tematu na temat, bo może jeszcze to, i jeszcze to, i… aha – nagle zapomniałam, o czym tak naprawdę chciałam powiedzieć… To prawda również, że jestem wulkanem energii i trudno mi czasem poskromić samą siebie. Tu jednak postaram się zdyscyplinować i napisać tę książkę, no może nie tak zupełnie konwencjonalnie, ale jednak: podjąć próbę ujarzmienia samej siebie, czyli krótko mówiąc, jakoś zmierzę się z tym zadaniem i szczerze opowiem wam o swoim życiu. Tym bardziej że u mnie nie zawsze jedzie się z górki, a wręcz przeciwnie – większość tego, co się dzieje, to są rzeczy po prostu trudne.

Myślę, że ważne jest, by czasem się sobie przyjrzeć, powyjmować z siebie to, co uwiera od środka, i stwierdzić, czy to nam naprawdę służy i nas rozwija. A jeśli nie rozwija? To wyrosnąć z tego, pożegnać się z tym, iść dalej już bez tego, ale za to z wnioskami, do których się w międzyczasie doszło.

Lubię próbować nowych rzeczy, ciągnie mnie do tego i nie ma we mnie strachu, ponieważ zawsze myślę sobie: „Boże, najwyżej nie wyjdzie i już. Trudno. Jak nie spróbujesz, to się nie dowiesz. A… może jednak wyjdzie?”.

Staram się myśleć o życiu do przodu, na plus, pozytywnie. Szukać w nim tego, co dobre, zamiast koncentrować się na tym, co nie najlepsze, bo takie negatywne myślenie sprawia, że człowiek staje się słabszy. A do życia trzeba przecież siły! I właśnie o tej sile, o tym, jak ją w sobie znaleźć, jak z siebie więcej wykrzesać i nie łamać się jak byle paznokieć, chciałabym opowiedzieć.

Uprzedzam, że czasem może też trochę pomarudzę. Dużo się ostatnio dzieje, więc bywam zmęczona (ale daję sobie do tego prawo), lecz najważniejsze jest i tak to, że jestem życiu megawdzięczna i strasznie się cieszę, że tyle się dzieje, że ten telefon nie przestaje dzwonić, że są kolejne projekty, które, mam nadzieję, wkrótce się zrealizują. Brzmi nieźle, prawda?

Cieszę się wszystkim, co mnie spotyka, i niestraszne mi hejty, które za tym pójdą, bo w dzisiejszym świecie one zawsze są. Niestety, hejt stał się elementem naszej rzeczywistości i najlepszą metodą jest nieprzejmowanie się nim, czyli życie w myśl zasady, że nie warto zasilać go swoimi myślami, ponieważ wtedy on ma się czym karmić, więc tylko rośnie w siłę. Dlatego trzeba pozostać niezwzruszonym, obojętnym. I pogodziłam się już z tym, że teraz tak urządzony jest świat, że jeśli na przykład pójdę na imprezę charytatywną, to nie napiszą o tej sprawie, w której tam naprawdę byłam, ale za to rozwodzić się będą nad tym, w co byłam ubrana. Nie pójdę? To z kolei powiedzą, że pewnie mi się nie opłacało i chodzę tylko na otwarcia sklepów. Najważniejsze jest więc robić swoje i mieć w nosie, co powiedzą ci, których w myślach nazywam AC, czyli anonimowi cenzorzy.

Chciałabym w tej książce opowiedzieć o tym, jak się podnoszę, gdy już nie mam siły i upadnę, ale też jak żyć, żeby upadać jak najrzadziej. Pojawi się więc zestaw ćwiczeń przygotowanych przez mojego trenera i osobę, którą po prostu bardzo lubię, Daniela „Staszka” Kulikowskiego. Tym bardziej że dostaję w tej sprawie mnóstwo e-maili: jak z energią zacząć dzień, jak ją utrzymać, co robić, jeśli z jakichś powodów nie mogę chodzić na siłownię i na co dzień mieć blisko siebie takiego właśnie „Staszka”. Będą więc proste zadania domowe:-)

Ale najważniejsze dla mnie jest to, żeby po przeczytaniu tej książki było wam po prostu lepiej. Daleka jestem od wkręcania was w złudne poczucie, że po lekturze moich wynurzeń w ciągu sekundy nadejdzie szczęście, które zostanie z wami już na zawsze. Oczywiście, że może się tak zdarzyć, ale dla mnie szczęście to proces. Nie działa, kiedy mówimy: „A teraz muszę być taka cholernie szczęśliwa”. Lepiej myśleć: „mogę być szczęśliwa”, „chcę być szczęśliwa”, „potrafię być szczęśliwa”. Najważniejsze jest więc po prostu brać w tym szczęściu udział. A jeśli przychodzi do nas samo, nie wiadomo skąd? Wtedy musimy się postarać, żeby go po prostu nie przegapić, i uważnie się mu przyjrzeć. A później o nim pamiętać, kiedy przyjdzie gorszy dzień, a przyjdzie, to pewne, bo w życiu nie ma samych najlepszych dni.

Zdecydowałam się napisać tę książkę, żeby udowodnić wam, że możecie dać sobie prawo do bycia nieidealnymi. Na przekór licznym mitom, które lansują media. Wcale nie musimy być perfekcyjnymi żonami, mężami, kochankami, rodzicami, pracownikami. Perfekcyjnych ludzi nie ma. Perfekcyjność to utopia, która powstała po to, żeby napędzać nie tylko nasze poczucie winy, ale przede wszystkim, by zasilać konta pomysłodawców kolejnych perfekcyjnych wynalazków, gadżetów, diet, książek, miejsc. Swoją drogą, chciałabym zobaczyć kiedyś, jak bardzo perfekcyjni byliby różni perfekcyjni mędrcy, gdyby zabrać im te wszystkie panie do sprzątania, nianie, tych wszystkich kierowców. Co by się stało, gdyby nagle musieli zakasać rękawy, skoczyć po dwa kilo kartofli, wyczarować trzydaniowy obiad z deserem, umyć podłogę, a potem wsiąść w tramwaj, zaliczyć wywiadówkę, odebrać dziecko, odrobić z nim lekcje. A, i jeszcze z psem trzeba wyjść i w międzyczasie pójść może do jakiejś pracy? A potem się perfekcyjnie wyspać, najlepiej z dziesięć perfekcyjnych godzin, bo tylko wtedy cera jest do bólu prefekcyjna. Coś jeszcze? W tych 24 godzinach na dobę warto by jeszcze skoczyć na fitness, jakiś fryzjer też codziennie by się przydał, masaż, randka z mężem. No super, przecież to nic nie kosztuje, to wszystko tylko kwestia dobrej organizacji...

No ludzie! Koń by się uśmiał. Nie wierzcie w te złudzenia! Bardzo się buntuję przeciwko tej tyranii perfekcjonizmu, wypływającej z gazet, książek, telewizji i portali. Przez nią ludzie czują się z sobą źle, bo próbują być tacy naj, ale... się nie da! Po miesiącu siedzą więc na krześle w kuchni i myślą tylko o jednym: „Co jest ze mną nie tak? Dlaczego ta pani z telewizji nadąża, a ja nie? Czemu ona tak pięknie wygląda, a ja nie miałam czasu nawet zrobić kitki? Dlaczego ona chwali się, że dziś już zdążyła skoczyć z dzieckiem na cztery wystawy i zajęcia z szermierki, a ja ciągnęłam tego dzieciaka, gdy chciał skręcić do parku, mamrocząc: »Nie, nie teraz, nie teraz, synuś, bo mamusia dziś obiecała zrobić crème brûlée na sojowej śmietance, jak ta pani z telewizji, widziałeś, pamiętasz?«”. A wieczorem w łóżku taka ledwie żywa kobieta – już prawie jej się oko zamyka, już, już – ale nie, nie zaśnie. Nie zaśnie, bo nie liczy baranów. Ona leży i liczy to, czego dziś nie zdążyła zrobić, żeby być perfekcyjna. I jest jej źle, czuje się gorsza, bo inni mogli, a ona nie. Jak to możliwe? Przecież tak się starała... Rano wstaje więc, nienawidząc siebie, i tak oto zaczyna nowy dzień.

Chcę opowiedzieć wam o tym, jak to jest być nieperfekcyjnym człowiekiem, ale też nie zapaść się we własne lenistwo. Jak się śmiać, lecz nie na siłę. I jak po prostu fajnie żyć, nie robiąc się przy okazji w konia.

Krótko mówiąc – jak być sobą i nie oszaleć.

Rozdział 1  

Moje życie, jak zresztą życie każdego z was, to jeden wielki ciąg przyczynowo-skutkowy, w którym każdy ruch ma swoje konsekwencje i nic, naprawdę nic, nie dzieje się bez powodu. Myślę również, że rzeczy dla nas trudne czy wręcz bolesne także dzieją się po to, żebyśmy mogli coś zmienić, ruszyć się z miejsca, zadziałać, wyjść z sytuacji, które są męczące, mało rozwojowe, nieprzyszłościowe, a może nawet niebezpieczne. Pamiętam na przykład moją ostateczną wyprowadzkę do Warszawy. Było tak, że przez jakiś czas żyłam na dwa domy: trochę Warszawa, trochę Wrocław. W końcu jednak postanowiłam, że na coś muszę się zdecydować. Tym bardziej że coraz bardziej uświadamiałam sobie, że w tym moim ukochanym Wrocławiu utknęłam w jednym miejscu i że jeśli nic nie zmienię, to nigdy już do niczego większego mogę nie dojść. Wizja, że przeżyję życie, wmawiając sobie jedynie, że jestem szczęśliwa, była mało interesująca. Tym bardziej że ja po prostu chciałam być szczęśliwa. Tyle że ta Warszawa to nie była przecież przeprowadzka na jakiś wyjątkowo bezpieczny grunt. Wiedziałam, że, szczególnie na początku, muszę się liczyć z przestojem w pracy. Kiedy już zamieszkałam w stolicy, to zdarzały się momenty, kiedy ogarniała mnie panika, a w głowie pojawiały się myśli: „Co ja najlepszego zrobiłam?!”. Ale na całe szczęście te rozważania doprowadzały mnie zawsze i tak tylko do jednego punktu – jeśli zostałabym we Wrocławiu, byłabym chyba sobą coraz bardziej rozczarowana. Tak po prostu. Dlaczego? Bo każdy młody człowiek, bez względu na to, czy jest aktorem, maklerem czy lekarzem, po ukończeniu szkoły ma w sobie taki naiwny odruch jeszcze bardziej naiwnego myślenia: „Teraz cały świat stanie przede mną otworem, ponieważ tak się starałem, tak chciałem, tak się uczyłem”… Mamy przeświadczenie, że wszyscy potencjalni pracodawcy nie będą robić nic innego, tylko na nas czekać z szeroko otwartymi ramionami, prześcigać się w propozycjach i powtarzać: „Już nie mogłem się na ciebie doczekać, wiesz?”.

Wiadomo, że w takim myśleniu nie chodzi o to, że praca leży na ulicy, ale jednak my młodzi chcemy wierzyć, że damy radę, że kupimy sobie miłe mieszkanie i zarobimy na fajne wakacje, i jeszcze pomożemy rodzinie, która nas całe życie wspierała. Myślę, że odruch takiego myślenia jest u młodego człowieka jak najbardziej naturalny i nie ma co mieć do siebie o to pretensji. Tyle że marzenia kontra rzeczywistość to w wielu wypadkach… jakby to nazwać? Zimny prysznic? Zasępienie? Lekki szok? OK, dobra, niech będzie lekki szok. No więc, na przekór lekkiemu szokowi, przez jakiś czas idziemy w to życie z sercem otwartym jak okna w środku lata, a tu ciągle jak nie zima, to chociaż jesień. Ale trudno, co tam, idziemy w tę jesień czy zimę, bez parasola, czapki i rękawiczek, ponieważ mamy w sobie tyle słońca, że potrafimy rozpuszczać wszystkie lody i przegonić każdą chmurę. I ten stan potrafi trwać i trwać... W moim wypadku było to ładnych parę lat. Dziewięć? Już na studiach współpracowałam z różnymi teatrami: z Teatrem Współczesnym, Teatrem Piosenki we Wrocławiu, a moim macierzystym miejscem był teatr muzyczny Capitol. Boże jedyny, jak ja się cieszyłam, że tak luksusowo trafiłam! I jeszcze etat, o który przecież tak trudno, a wraz z nim ubezpieczenie zdrowotne, w perspektywie marny, bo marny, ale jednak ZUS, no i stałe pieniądze co miesiąc. I tak się właśnie myśli. Do czasu, bo w pewnej chwili człowiek się budzi i… czar pryska. Kiedyś policzyliśmy z innymi aktorami, jak wygląda nasza stawka godzinowa, wliczając w to nasze codzienne ośmiogodzinne próby plus podstawę tego, co dostajemy w teatrze, i wyszło nam… 40–80 groszy… Na rękę:-) I tu pierwsza czerwona lampka. Oczywiście do tego dostaje się dodatkowe wynagrodzenie od zagranego spektaklu (poza Warszawą 150–250 złotych), ale to akurat już jest zawsze trochę loteria – ponieważ nie wiemy nigdy do końca, ile razy w miesiącu będziemy grać. Dlaczego więc człowiek jednak to robi, czemu skacze, biega, tańczy na tej scenie przez cztery godziny wieczorem? Bo to kocha. Uwielbia spotkania z widownią, przepada za tym natężeniem energii, która się między nim a widzem wytwarza, za tą adrenaliną i endorfiną jednocześnie, ponieważ ten wzniosły i wyjątkowy stan nigdzie indziej się nie zdarza. I to on do pewnego momentu rekompensuje ci wszystko, ale w pewnej chwili dochodzisz też do wniosku, że pieniądze, owszem, nie są najważniejsze, ale… za coś trzeba przecież żyć. Cholera jasna:-) Bo my, aktorzy, też chcielibyśmy założyć rodzinę, wyjechać z nią czasem w podróż, mieć jakieś swoje miejsce na ziemi, i wcale nie chodzi o stumetrowe mieszkanie, ale po prostu jakiś własny bezpieczny kąt. Z tamtego czasu we Wrocławiu pamiętam też chwilę, gdy składałam wniosek o kredyt mieszkaniowy w banku, i minę pani, która zobaczyła mój PIT. Najpierw niedowierzanie namalowało się na całej jej twarzy, a zaraz potem usłyszałam: „No, pani chyba sobie ze mnie żartuje. Proszę pani, z takimi zarobkami to ja bym nie dała pani nawet kredytu na samochód”. I w takim momencie myślisz sobie – OK, to jestem chyba właśnie w takim momencie życia, że mam do wyboru: albo żyć sobie nad wyraz skromnie, ale bezpiecznie, grając tylko to, co muszę, albo grać ile się da i dociągać do tych paru tysięcy miesięcznie, ale nie mieć za to sekundy wolnego czasu, bo ciągle będą tylko spektakle. Mogę więc pożegnać się z weekendami z przyjaciółmi spoza branży, a tych mam najwięcej, a rzeczy typu lekarz, zakupy, bank załatwiać jedynie w poniedziałek, bo to będzie jedyny wolny dzień w teatrze. Tyle że po całym tygodniu pracy w ten nieszczęsny poniedziałek akurat na ogół nie mam już siły kompletnie na nic – chcę najzwyczajniej w świecie odpocząć i zebrać siły na kolejne sześć dni pracy...

Piszę o tym wszystkim tak dużo, ponieważ uświadomienie sobie, że być może jest jakieś trzecie wyjście z tej sytuacji, nie przychodzi wcale łatwo. Długo biłam się z myślami na temat tego, czy moje teatralne bezpieczeństwo we Wrocławiu to prawda, czy iluzja. Czy dzięki niemu tracę czujność i się rozleniwiam, czy może wręcz przeciwnie – zyskuję jakąś szansę na rozwój, a to, co mną targa od środka, to nic innego jak jakiś absolutnie głupi brak cierpliwości. Bo może tak właśnie chcę naprawdę żyć: hermetycznie i bezkolizyjnie? Ale… może stać mnie na podjęcie ryzyka, wyjście poza strefę własnego myślowego komfortu i rzucenie życiu rękawicy?

I tak szamotałam się w tym wszystkim, między jedną opcją a drugą, pogrywając jeszcze do tego wszystkiego czasem w takich serialach, jak „Pierwsza miłość”, „Na dobre i na złe”, „BrzydUla”, „Prawo Agaty” czy w końcu „Ranczo”. A gdy w moim życiu pojawiła się pani Krystyna Janda z Och-Teatrem, coraz trudniej było mi godzić Wrocław i Warszawę, zsynchronizować grafiki spektakli i zapanować nad zwykłą logistyką przemieszczania się z miejsca na miejsce. W pewnej chwili zaczęłam rozważać nowy scenariusz mojego życia. Zawsze chciałam, żeby teatr pozostał moją najświętszą świątynią. Tak postanowiłam podczas studiów na PWST we Wrocławiu, ale myślałam sobie… teatry są też przecież w innych miastach i być może Wrocław to nie jest jedyne miejsce, w którym mogę się realizować?

Te moje rozmyślania trwały kilka miesięcy. Aż w końcu w grudniu 2015 roku postanowiłam zrezygnować z połówki etatu, którą mi jeszcze wrocławski dyrektor zostawił. Powiedziałam sobie: „Nie, dosyć, basta”. Zmęczyły mnie te ciągłe podróże pociągiem w tę i z powrotem i to, że zawsze mi czegoś brakuje, bo ta sukienka, którą mam założyć, akurat została we Wrocławiu albo na odwrót. To ciągłe kupowanie wszystkich produktów razy dwa, ta tymczasowość, to poczucie, jakbym ciągle była w hotelu, ten chaos. Byłam zmęczona i w końcu postanowiłam, że zamieszkam w Warszawie. Na spółę z bankiem kupiłam mieszkanie, urządzam je, remontuję. Klamka zapadła.

Punkt zwrotny? Nastąpił nieoczekiwanie, jak to w życiu bywa. Dostałam propozycję zagrania w spektaklu „Ciekawa pora roku” dla Muzeum Powstania Warszawskiego. Po występie moja przyjaciółka Kasia Łuszczyk powiedziała: „Chodź ze mną, ktoś chce cię poznać”. „Dzień dobry, nazywam się Krystyna Janda”. „Wiem… Nazywam się Elżbieta Romanowska”. „Wiem…” Bardzo zabawne było to nasze pierwsze spotkanie. I przełomowe, ponieważ pani Krystynie spodobał się zarówno sam spektakl, jak i pewna piękna, wzruszająca scena, którą zagrałam z Tomkiem Schimscheinerem. Jedna z moich ulubionych. „No, suuuper!” Z takich ust usłyszeć taki komplement? Choćby dla tej jednej chwili warto było przeprowadzać się do Warszawy:-)

Po dwóch tygodniach dostałam zaproszenie na rozmowę i dogadanie szczegółów współpracy z panią Krystyną. I… cisza. Pani Krystyna obiecała, że się odezwie, a ja się bałam, że tak się nie stanie. Drżałam ze strachu, że moje wizje o nowym początku oraz tzw. życiowa szansa runą na podłogę i szybciutko rozsypią się w mak, którego w życiu już nie pozbieram. Bo ileż to razy wcześniej coś mi obiecywano i na obietnicach się kończyło? Szkoda gadać… Jednak na moje szczęście nie tym razem.

Krystyna Janda jest cudowna. Zaproponowała mi pracę i dotrzymała słowa, a w spektaklu „Udając ofiarę” nie poczułam się jak zapchajdziura, ale jak pełnoprawna bohaterka przedstawienia. I tak oto zdobyłam Warszawę. Tadam:-)! Choć, oczywiście, po złożeniu wypowiedzenia we wrocławskim Capitolu poryczałam się jak dzieciak. W końcu to było niemal dziesięć lat mojego życia…

Wkrótce okazało się, że robię w Warszawie zastępstwo za Anię Guzik w „Grzeszkach na widelcu”, a tuż potem przyszła propozycja z „Tańca z gwiazdami”. Lepiej być nie mogło! Same fajne strzały, wymierne dowody na to, że w życiu warto czasem ryzykować.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.