12 opowieści żydowskich - Hanka Grupińska - ebook + książka

12 opowieści żydowskich ebook

Grupińska Hanka

4,3

Opis

Ta książka to zapis prac związanych z dwoma projektami tzw. historii mówionej: „Świadek żydowskiego stulecia” realizowanego dla Fundacji Centropa i „Zapisywanie świata żydowskiego w Polsce” dla Stowarzyszenia Żydowski Instytut Historyczny w Polsce. Z powstałego w ich ramach wielkiego archiwum rozmów Autorka wybiera tytułowe 12 opowieści polskich Żydów urodzonych w latach 1909 – 1926. Opierając się na wspomnieniach (jakże często sprzecznych i fragmentarycznych), pieczołowicie odtwarza codzienne życie przedwojennej społeczności żydowskiej w Polsce. Razem z bohaterami przywołujemy z ich pamięci klimat żydowskich miasteczek, domowe rytuały, zapomniane zwyczaje a nawet przepisy na świąteczne potrawy.

Bohaterowie pochodzą z różnych środowisk, klas i części Polski. Z rodzin całkowicie zasymilowanych jak i ortodoksyjnych, bogatych i biednych, mówiących w jidysz i/lub po polsku. Ich nazwiska nie są znane, ale przywoływane przez nich historie układają się w fascynujący obraz wielorakiej obecności Żydów w Polsce. Opowieści skupiają się głównie na okresie przedwojennym, najtrudniejszym do odtworzenia, choć nie pomijają czasów wojny i późniejszych. Hanka Grupińska ma szacunek dla języka, pozwala bohaterom wypowiedzieć się do końca, nie poprawia, oddając tym samym rytm intymnej rozmowy. Czasami, gdy słów brakuje, jak we fragmentach o Zagładzie, staje się delikatną akuszerką wyznań, wiedzącą dokładnie, gdzie postawić kropkę, za którą jest już tylko milczenie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 407

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (12 ocen)
7
3
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aniazbik

Nie oderwiesz się od lektury

pamięć która nie powinna nigdy zaginac, to historia naszego kraju,nie wszyscy jesteśmy antysemirami
00

Popularność




Miał na imię Zelman,a może Zalmen?

Obrazy zamrożone w słowach. Ludzie widma i historie nieistniejące. Pamięć tych, którzy opowiadają, jest dla nich i jest dla nas. Im buduje skomplikowaną tożsamość, nas łączy z nimi. Te polskie opowieści żydowskie są ciągle jak opowieści afrykańskie: inne, obce, nie nasze. Przyswajamy je powoli, w małych kawałkach. I choć nie staną się już nigdy naszymi opowieściami, to może jako te cudze będą bardziej bliskie, mniej inne i mniej obce.

Powstały na podstawie rozmów rejestrowanych w ramach dwóch projektów historii mówionej, które prowadziłam w latach 2003–2012. W archiwach Fundacji Centropa w Wiedniu i Stowarzyszenia Żydowski Instytut Historyczny w Warszawie znajduje się około dwustu płyt z zapisaną rozmową i zdjęciami. Cały zbiór jest dostępny w Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN w Warszawie.

Rozmówcami byli polscy Żydzi, którzy przeżyli Zagładę w Polsce lub na Wschodzie i po wojnie – rozproszeni, najczęściej poukrywani, niewidoczni dla innych – pozostali tutaj. (Z różnych powodów). Żydowski świat powojenny niczym już nie przypominał tutejszego życia żydowskiego sprzed wojny. A zatem te dwanaście opowieści to wybór podobnie niepełny, jak niepełny jest cały zbiór. To jedynie próba zapisu poszczególnych losów. A one, nawet w liczbie dwustu, nie ułożą się nigdy w zapis całościowy. Zbyt wiele w nich braków, zbyt wiele przemilczeń, niedopowiedzeń i zapomnień.

W tych opowieściach przedwojnie jest najważniejsze. Dlatego że stracone i niezapisane – jest stracone podwójnie. Opowiadacze czują się w tamtym świecie najbezpieczniej. Słowa dobierają spontanicznie, zwyczajnie. Inny namysł im towarzyszy, kiedy zanurzają pamięć w Zagładzie. I najczęściej płytko poruszają się w czasie po 1945 – tak jakby ten trzeci rozdział ich życia był tylko przeczekalnią.

Mówią swoim językiem. A zapis jest staranny – żeby nie zgubić, nie zmienić, nie pominąć barw, smaków i znaczeń już nieobecnych. Te języki wyrastają często z jidysz albo – przynajmniej – jidysz jest tłem, na którym ich polski wyrastał. Opowiadający używają różnych form dla tego samego znaczenia. Bo tak się mówiło albo: bo tak zapamiętali. Nie ma tu formy niepoprawnej, wszystkie są pełnoprawne. Z dwóch co najmniej powodów. Po pierwsze: wymowa w jidysz nigdy nie została ustandaryzowana, tak jak stało się z ortografią języka żydowskiego w 1937 roku. A zatem nie przypisujemy tych jidyszyzmów do dialektów: litewskiego, polskiego czy ukraińskiego. I po drugie: te słowa mają pomieszane rodowody, i choćby najbardziej wykrzywione – są naszą biedną schedą pozagładową. (Te bardziej znane, trochę zamieszkałe w polszczyźnie, zapisujemy prostą literą. Te bardziej obce – kursywą).

Dziękuję Wszystkim, dzięki którym mogłam prowadzić projekty historii mówionej: „Świadek żydowskiego stulecia” dla Fundacji Centropa i „Zapisywanie świata żydowskiego w Polsce” dla Stowarzyszenia Żydowski Instytut Historyczny w Polsce. A przede wszystkim dziękuję moim wielu Współpracowniczkom i kilku Współpracownikom. Rozmowy, na podstawie których powstały te opowieści, były prowadzone przez: Olę Bańkowską, Jacka Borkowicza, Martę Cobel-Tokarską, Joasię Fikus, Kingę Gałuszkę, Jolę Jaworską, Jakuba Rajchmana, Zuzię Schnepf, Anię Szybę i Agnieszkę Witkowską. Dziękuję prof. Ewie Geller za cierpliwą konsultację dotyczącą języka jidysz.

Hanka Grupińska

Warszawa, styczeń 2022

Nie uciekłam,tylko poszłam przed siebie

Salomea albo Sabina Gemrot, wnuczka węgierskiego Żyda Strahla z Przybyszówki koło Rzeszowa. Miała dziewięćdziesiąt pięć lat, kiedy oddała swoją historię do żydowskiego archiwum. Mówiła emocjonalnie i język krasiła galicyjskimi regionalizmami. Opowiadała, że rodzice byli tolerancyjni i religijni. Że w domu był sztibl[1], a ksiądz do ojca na karty przychodził. Że uczyła się bieliźniarstwa, krawiectwa, kompozycji stroju, jak zrobić kapelusz, no i różne rodzaje haftu poznała. Że potem uratowała z getta Malinkę i znalazła sobie pracę u Niemca w Niepołomicach. Była zaradna. Po wojnie też. Walczyła o mieszkanie, o dzieci, o swoją rodzinę. Ale uraz miała. I jak przychodziły listy z żydowskiej instytucji, to bez pieczątki, żeby sąsiedzi nie wiedzieli. A i tak za dziećmi wołano. Od roku 1948 mieszkała w Wieliczce z rodziną. Zmarła 24 lutego 2008 roku w małym wielickim domu.

Nazywam się Salomea Gemrot i urodziłam się 15 listopada 1909 roku trzy kilometry od miasta Rzeszów, we wsi Przybyszówka. Tam trafił – ale ja nie wiem, w którym roku, bo to się działo na długo przedtem, zanim ja się urodziłam – jakiś Żyd z Węgier. Nazywał się Strahl. Był pierwszym Żydem w tej miejscowości. Niezwykle zaradny człowiek. Ożenił się, zakupił ziemię i tereny, które nadawały się pod cegielnię. Przez wieś przebiegała droga na Kraków, Tarnów. On po jednej stronie wybudował dom dla siebie i żony i taki obiekt, gdzie miał wytwórnię spirytusu – gorzelnię. Po drugiej stronie drogi podmiejską restaurację prowadził, a w głębi, na tych polach, wybudował cegielnię. No i gospodarstwo rolne też miał.

Ale niestety długo to nie trwało, bo wybuchł pożar w tej gorzelni i spaliła się mu tam ta żona. Żywcem, tak. Dzieci nie miał, to znaczy może i miał, i zostawił gdzie na Węgrzech. Tego ja nie wiem. Strahl w Przybyszówce ożenił się po raz drugi i ja jestem jego wnuczką. Wiem, że ożenił się z jakąś panią z Ropczyc. Nazwiska nawet nie znam, ale miała na imię Amalia. On miał już wtedy pod sześćdziesiątkę, ona – osiemnaście lat i była sierotą. A u Żydów dawniej postanowione było, że sierotą miała obowiązek zająć się cała rodzina, która pozostała. Więc ją szybko wydali za mąż za tego właśnie Węgra – że był bogaty i tak dalej. No, małżeństwo to podobno było bardzo poprawne, bo pozostał dom pięknie urządzony, cegielnia prosperująca i gospodarstwo. Tak że ta pani, ta babcia moja, była chyba zadowolona. Zdążyła mieć kilkoro dzieci, w tym moją matkę. No niestety, moja matka, jak miała dziesięć lat, też została sierotą, bo mój dziadek umarł. Naturalną śmiercią. Musiał być stary.

Jeśli chodzi o dziadka ze strony ojca, to nie wiem za wiele. Wiem, że był urodzony w Kolbuszowej, miał na nazwisko Krieger i chyba był religijnym Żydem. Po śmierci tego dziadka babcia ze strony ojca mieszkała z nami w Przybyszówce i ta babcia to mnie właściwie wychowała. Miała zawsze do mnie cierpliwość i ona mnie tych religijnych spraw uczyła, i ona mnie wprowadzała w życie. Czytała Biblię bez okularów. (I ja też czytam bez okularów). A ta Biblia była ilustrowana częściowo. Taka duża księga, gruba. Jak były nabożeństwa w czasie świąt, to babcia mnie brała i trzymała za rękę. I zmuszała, żebym dobrze słuchała, i tłumaczyła mi, o co chodzi, która modlitwa ma jakie znaczenie. Babcia mnie bardzo pilnowała. „Mówiłaś ty rano modlitwę?” „Ee, babciu, nie mam czasu, przecież wisz, że coś innego muszę robić”. „No – mówi – żebyś miała jutro czas!” I potem, jak ta babcia umarła, to mama to samo robiła.

Ojciec miał trzech braci. Jeden był w Krakowie, jeden w Gorlicach i jeden w Głogowie. Brat w Krakowie nazywał się Majer Krieger. Miał żonę i dwie córki: Renię i Edzię. Był zarządcą domu dla starców żydowskich przy ulicy Krakowskiej 57. Ten zakład mieścił się w dużej, wolno stojącej kamienicy. Ogród był tam piękny, utrzymane pierwszorzędnie to wszystko. Ameryka, Austria utrzymywała to i w ogóle przysyłali pieniądze ze wszystkich stron, tak. Ja tam jeździłam dosyć często, pamiętam, to było nad Wisłą, ostatni dom. Ten dom Niemcy jako jeden z pierwszych zburzyli. I ten wujek pochował w Krakowie tę moją babcię, która mnie wychowywała, bo ona, jak zachorowała, to chciała u niego umrzeć.

Ten brat w Gorlicach był najstarszy, nazywał się Samuel i miał przezacną rodzinę, bardzo inteligentnych ludzi, wykształconych. Syn Samuela był adwokatem. Nazywał się Dawid Krieger. W Krakowie studia zrobił, i to wtedy, kiedy był ten numerus clausus. Ładny był bardzo i bardzo się spodobał tym profesorom. Córki – Helena i Maria – były nauczycielkami. Jedna i druga miała seminarium nauczycielskie, bo w Gorlicach nie było takiej nagonki na Żydów. Tam przyjmowali wszystkich, bez różnicy. To nie to co w Rzeszowie. Brat ojca z Głogowa miał na imię Zelman, a może Zalmen? Ten jeden nosił brodę i pejsy i on był najbiedniejszy. Chyba był szojchetem[2], rzezakiem. Miał żonę i dziecko – syna. Przychodził do nas, bo ten Głogów był niedaleko i ojciec go stale wspomagał.

Moja matka miała brata i dwie siostry. Jozef Strahl był najstarszy z rodzeństwa matki i mieszkał w Tarnowie. Ożeniony był z jakąś panią z Jarosławia, z takiej rodziny, która się muzyką zajmowała. Nie wiem, ale chyba uczyli tej muzyki i wynajmowali się do grania. I ten brat miał dwóch synów i dwie córki. I wszystkie te dzieci były muzycznie uzdolnione. On sam zginął przed wojną w wypadku w cegielni. Jego syn Zygmunt był wirtuozem – skrzypkiem. Drugi syn został w Ameryce dentystą. Starsza córka tak jak ja się nazywa – Sabina. Uratowała się, bo miała bardzo zapobiegliwą matkę. Matka ją prędko wydała za mąż, za wdowca z Holandii, zanim ta zawierucha przyszła, a potem do Ameryki wyjechali. A ostatnio, od kilku lat, nie mam wiadomości od niej. Chyba nie żyje, bo przecież nie może żyć, jak była o rok starsza ode mnie...

Siostra matki, Maria, to była piękność na całą okolicę. I była uzdolniona artystycznie – umiała rysować. Ale ta Maria bardzo wcześnie umarła, bo była chora, psychicznie wyczerpana przez nieudane małżeństwo. Ojciec ją odwiózł do Wiednia, do kliniki na leczenie, w tej klinice zmarła i tam gdzieś jest pochowana. Wydaje mi się, że to było niedługo po ślubie moich rodziców. Nie wiem, kim była ta Maria, ale ona kolekcjonowała różne rzeczy, które dziś mają wartość artystyczną: różne sprzęty, przedmioty, trofea myśliwskie.

Druga siostra mamy, Berta, wyszła za mąż w Rzeszowie, a wtedy to tam była Austria, prawda? Więc w Rzeszowie była taka rodzina Sternszusów, bardzo taka zacna, elegancka, zasymilowana – oczywiście tak po niemiecku. No i z wielkiej miłości podobno jeden z tych Sternszusów z tą Bertą się ożenił. Potem oni zmienili nazwisko na Star. Osiedli się w Niemczech, w Kolonii nad Renem, i tam se otworzyli biznes taki sam, jak mieli w Rzeszowie, to znaczy skup na całą okolicę nabiału i wytworów mlecznych. Bardzo dobrze im się powodziło. Berta miała trzech synów. Jeden miał na imię Erich. I miała też córkę – Różę. A ta jej córka Róża Star – pianistka i sopran – była zaangażowana w teatrze w Kolonii i występowała jako solistka. Miała bardzo duże powodzenie, ale nie wyszła za mąż. Koło Łodzi był taki obóz koncentracyjny, Chełmno nad Nerem. Tam ich wszystkich wywieźli. I Róża zginęła z tą swoją trupą teatralną.

Moja mama miała na imię Chana. Hanna Strahl. Nie wiem, w którym roku się urodziła, ale wiem, że ślub brała w 1900 roku, to musiała wtedy mieć dwadzieścia, może dwadzieścia dwa lata, bo to tak dziewczyny wychodziły za mąż. Matka była bardzo pogodną osobą. Uchodziła za ładną bardzo. Miała wygląd nieżydowski. Nie nosiła peruki. Była wysoka i miała ciemne oczy. Włosy miała nie czarne i nie całkiem blondne, tylko takie – o, szatynka się mówiło. No i mama tutaj osiedliła się, w tym majątku po ojcu swoim, w Przybyszówce. Po śmierci ojca pomagała matce w gospodarstwie i utrzymywała kontakt z rodziną. Mieli kilkanaście mórg ziemi. Dość dużo. Na tym majątku była też ta cegielnia i matka pomagała swojej matce rozprowadzać te cegły. Pół Rzeszowa było zbudowane na tej cegle. I zawsze mi matka pokazywała: „To z naszej cegły, to z naszej...”. Ta cegielnia nazywała się Strahl, po nazwisku dziadka.

Mój ojciec nazywał się Eisig Krieger. Urodził się koło Kolbuszowej, w miejscowości Werynia. To jakaś wioska była. Nie wiem dokładnie, kiedy się urodził. Kiedy w 1900 roku się żenił z moją mamą, to miał jakieś dwadzieścia sześć lat. Ojciec był oczywiście przystojny i taki, no, obyty człowiek. Jak miał trzynaście lat, zabrała go bezdzietna znajoma jego rodziców do Anglii i on tam był ponad dziesięć lat. Ta znajoma wykształciła go, miał szkołę średnią i był księgowym. Świetnie poznał język angielski.

Jak wybuchła wojna bursko-angielska, to ojciec zajął tam jakieś stanowisko, jako księgowy. To był Kapsztad, Johannesburg – ja nie pamiętam, tylko te nazwy jakoś pozostały mi w pamięci. No i przetrwał tę wojnę w jakiejś kopalni złota w Afryce. Tam zachorował na żółtą febrę. I Anglicy zaproponowali mu, żeby przyjechał do Rzeszowa na leczenie. (To była Austria wtedy). No przyjechał, wyleczyli go. Tu miał jeszcze rodziców, rodzeństwo. Tam w Anglii starali się, żeby powrócił, ale niestety – zobaczył moją matkę i nie było siły. Rodzice poznali się u dalszej rodziny ojca w Rzeszowie. Przypadkowo. (Jak się później okazało, ojca i matkę łączyło bardzo dalekie pokrewieństwo). I on od razu się zakochał. To było małżeństwo bez swatki, absolutnie. Mogli wyjechać, ale matka nie chciała jechać do Anglii, czego nie mogła potem przeżałować całe życie.

Rodzice mieli nas siedmioro. Mnie i moich pięciu braci, bo moja siostra Amalia, imię dostała po babci, urodziła się dopiero, kiedy ja miałam czternaście lat. Wszyscy urodziliśmy się w Przybyszówce i ja tam jeszcze chodziłam do szkoły, ale później rodzice przeprowadzili się do innej wsi, niedaleko, do Staroniwy. To też było jakieś trzy kilometry od Rzeszowa. Mój ojciec był bardzo świecki, zasymilowany, no trudno mu było być inaczej, jak on tyle lat był za granicą. Zawsze dobrze ubrany, nosił zarost taki krótki, ale żadnych pejsów ani nic takiego. Tolerancyjny ogromnie, matka zresztą też. Pilnował nas, żebyśmy tacy sami byli. Pamiętam, jak święta Bożego Narodzenia odprawiali polscy sąsiedzi. Był taki zwyczaj, że w sadach gromadzili się po wigilii, no i te drzewa opasywali słomą i jakieś obrzędy odprawiali. I myśmy tam podchodzili, i śmiali się. Ojciec nas skrzyczał: „Nie wolno takich rzeczy robić! Żeby mi się to więcej nie powtórzyło! To jest ich obrzęd, ich sprawa! Przyjemnie by ci było, jakby twoje sprawy zostały ośmieszane?!”. Tak do nas mówił.

Matka też była tolerancyjna. Pamiętam, jak mi opowiadała, jak jeździła do Niemiec, do Kolonii, do swojej siostry na rekonwalescencję po chorobie. Była zachwycona współżyciem Niemców z Żydami. Na Nowy Rok mama moja dostała od przyjaciół Niemców gałąź bzu kwitnącego! (To był początek tego wieku, co przeszedł). Mama opowiadała, jak tam Żydzi byli szanowani, jak byli uważani za kategorię ludzi cywilizowanych. Jak ją odprowadzali Niemcy, jak jechała do domu, to ją namawiali, żeby wszystko sprzedała i wyemigrowała z Polski. No to nie do wiary, co się potem stało! Skąd to się wzięło?

Ojciec był tłumaczem przysięgłym, chyba angielskiego. Znał też świetnie literacki język niemiecki. Oprócz tego przy sądzie było to ławnictwo, gdzie on zasiadał. Był bardzo szanowanym i znanym człowiekiem w Rzeszowie. Ojciec był też oczytany. Przywiózł z Anglii całą bibliotekę. Miał Pięcioksiąg oprawiony w skórę – on stale studiował, jak miał czas. Oprócz tego – wszystkie dzieła Szekspira, oprawione w płótno niebieskie. Miał też dzieła klasyków niemieckich, w języku niemieckim. Ojciec bardzo dużo czytał polskich gazet politycznych, ale nie był w żadnej partii. Pamiętam dyskusje w domu z jego znajomymi na temat wojny japońsko-rosyjskiej.

Rodzice mieli duże gospodarstwo: ziemię, trzy krowy, dwa konie. Była służąca, ale ona głównie w gospodarstwie pomagała – miała krowy i kury w opiece. W kuchni mama sama gotowała. Kuchnia była koszerna. Absolutnie! Bo matka była bardzo religijna. Tradycje żydowskie były u nas przestrzegane. W domu rodzice pomiędzy sobą rozmawiali w jidysz, no. A dzieci rozumiały, naturalnie. Bracia mówili dobrze w tym języku, i oczywiście mówili po polsku, bo matka bardzo dbała o to, żebyśmy nie byli wyobcowani, jak już tu musimy żyć. Rodzice nie myśleli o wyjeździe do Palestyny. Ojciec uważał, że jest za stary, żeby zorganizować życie rodzinie. Pamiętam, że różne ekscesy antysemickie się zdarzały i bardzo je przeżywałam. I zawsze mi się zdawało, że powinniśmy wyjechać i nie być wyobcowanymi.

Na Amalię, tą młodszą o czternaście lat siostrę, mówiliśmy Malinka. I miałam pięciu braci. Byłam podobna do babci, matki ojca. Bracia byli wdani w rodzinę matki i wszyscy byli wysocy. A ja najmniejsza. I oni mi z tego powodu zawsze w domu dokuczali. A rodzice mówili: „Dajcie jej spokój, ona będzie miała rozum większy za to, będzie mądrzejsza”. A oni zawsze mnie prześladowali, siadali przy stole, zginali nogę w kolanie, czapkę wkładali na kolano i patrzyli na mnie, że taka mała jestem jak odległość od pięty do kolana.

Tak jak mama, ja też nie miałam żydowskiej urody. Pamiętam, jak mnie ojciec wysyłał czasami do kahału, to tam widziałam, że były jakieś zgromadzenia, rozmawiali Żydzi między sobą, a ja przychodziłam, czekałam grzecznie na swoją kolejkę, a tam zawsze jakiś Żyd się odezwał: „Co ta sziksa[3] tutaj chce?”. Nie chciałam tam chodzić. I bardzo z powodu takiej urody cierpiałam, bo jak przyszłam do rodziny, to też mówili: „Obca, jaki ona ma wygląd?”. W domu, w szkole mówili na mnie Sabina, a nie Salomea. Moi bracia też używali spolszczonych imion, nie wiem, czy dlatego, że im ktoś doradził, czy dlatego, że taki czas był, że chcieli się za wszelką cenę zasymilować i przestać być tymi obywatelami drugiej kategorii.

Do szkoły poszłam jeszcze za Austrii, chyba w 1915 roku. Rodzice posłali mnie o rok wcześniej – jak miałam sześć lat, bo nie mieli co ze mną zrobić. Chodziłam do polskich szkół. W drugiej klasie już był obowiązujący język niemiecki. Rano modlitwę się mówiło: „Boże, ochroń nam cesarza i nasz kraj”. Tam, w Rzeszowie, jeszcze za cesarza, to skaut polski był bardzo rozwinięty. Austriacy nie przeszkadzali w tym, absolutnie nie. I ja pamiętam, że podczas 3 Maja i tych wszystkich świąt narodowych szkoły organizowały w rynku manifestacje. Tam był pomnik Kościuszki i pod tym pomnikiem wszyscy się gromadzili i śpiewali pieśni patriotyczne: „Patrz, Kościuszko, na nas z nieba, jak my wrogów będziem gromić. I twojego miecza nam potrzeba, by ojczyznę oswobodzić”.

Matka moja była uczulona na punkcie, żeby nas nie prześladowano za pochodzenie. A ja chodziłam do takiej szkoły podstawowej w Rzeszowie, gdzie dzieci pochodzenia żydowskiego były osobno w klasie, w innych ławkach. Ojciec mój nie mógł tego przeboleć. I on miał ambicje, żeby mnie z tej szkoły przenieść tam, gdzie nie było żadnej segregacji. Więc z piątej klasy czy z szóstej ojciec mnie zabrał do szkoły imienia Świętej Jadwigi, gdzie nie było w ogóle dzieci żydowskiego pochodzenia. Tam opiekowali się mną, dobrze mi było, bo ksiądz się mną zajmował. Przyszłam zupełnie wyobcowana. Stałam kiedyś na korytarzu, bo oni wypraszali – te katolickie szkoły – innowierców z lekcji religii. Ksiądz, bardzo młody, pamiętam, Józef Cieślik się nazywał, podszedł do mnie i pyta się mnie, czego ja tu stoję. To ja mu mówię dlaczego, a on mówi: „Stojąc tu, za dużo nie będziesz umieć, chodź”. Wziął mnie za rękę i poprowadził. Mówi: „Przyjdzie taki czas, że ci się to akurat może przydać”. Ksiądz mi takie prorocze słowa powiedział. Odtąd stale chodziłam na lekcje religii, chociaż nie bardzo mnie to interesowało i klasyfikowana nie byłam. Ten ksiądz miał dużą bibliotekę i miał zwyczaj na święta wypożyczać książki tym uczennicom, które chciały. Więc zapraszał do tej biblioteki, no i mnie też, naturalnie. A ja patrzyłam po tych wszystkich półkach z książkami i widzę Quo vadis. On mówi: „Nie mogę ci tego pożyczyć, bo to ojciec musi zezwolić”. No a ojciec mi powiedział: „Idź, nie zawracaj mi głowy, czytaj, co chcesz, przecież nie jesteś głupia”. W tej szkole byłam jedna Żydówka, to rodzice zapisali mnie do prywatnej szkoły hebrajskiej w Rzeszowie, gdzie uczyłam się języka hebrajskiego dwie godziny w tygodniu.

Rodzice tak za bardzo nie cackali się ze mną. Konie były, ale jak były konie gdzie indzij zajęte, to ja chodziłam trzy kilometry do tej szkoły, taki górzysty był tam teren. Śnieżyce, zimno, wiatr, to od jednego słupa telegraficznego do drugiego szłam, obejmowałam ten słup i odpoczywałam. Nikt się nie interesował, choć byłam jedyną córką. No matka mnie tak wychowywała: „Ja was mam siedmioro – mówiła – nie mogę wyjątków robić”.

Zygmunt był moim najstarszym bratem, z zawodu jubilerem, ale wcześniej uczył się buchalterii. Urodził się w 1902 roku. On służył w wojsku polskim. Tak, i tam w tym wojsku naawanturował się, ile wlazło, bo se nie pozwolał. Silny był, no i uważał, jako Żyd, on nie jest nic gorszego, i kto mu ubliżył, to się rozprawił z nim. Taki miał charakter, no. Rzeszów to było miasto przeważnie żydowskie. Pamiętam, jak raz Zygmunt był na urlopie z wojska, tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Był akurat na targu, jak Żydzi rozkładali ryby do sprzedania, a chuligany przychodzili i wyrzucali im to na ulice. I ten brat mój z tymi chuliganami się rozprawił. Albo w Jarosławiu, tam, gdzie stacjonowała jego jednostka – napadli go chuligany i chcieli mu dolać. Powiedzieli do niego: „Żydzie!”. A on powiedział: „Całuj go w dupę, zanim drugi przyjdzie”. Był silny i tych wszystkich chuliganów porządnie poturbował. Miał za to sprawę sądową i był w twierdzy wojskowej. Ojca to kosztowało strasznie dużo, ale wziął adwokata, jednego z najsłynniejszych, i go wybronił.

Po Zygmuncie rodzicom urodził się Abraham, ale mówili na niego Romek. W 1904 roku. Wybitnie przystojny, o takich artystycznych zdolnościach. Bardzo dobry głos miał i w ogóle. Organizował teatry, sam sobie scenariusze robił, różne tam takie. Ja pamiętam, byłam mała dziewczynka, jak on te przedstawienia robił, w naszej stodole je urządzał. Jako młody chłopak wyjechał do Argentyny, bo miał dość tutaj życia. W końcu lat dwudziestych. Wtedy jeszcze nie było rekrutacji na wyjazdy do Palestyny. I ten Romek przepadł w Argentynie. Szukali, ale go nie znaleźli.

Trzeci brat urodził się w 1907 roku. Nazywał się Majlech, ale wołali go Maks i on zajmował się rolnictwem. Prowadził całe nasze gospodarstwo wzorowo. On miał chore lewe oko – nawet na zdjęciu, które mam, trochę widać, i miał to oko zoperowane przez jakiegoś słynnego chirurga w Wiedniu. To była wielka tragedia rodzinna, bo przeciął mu ten chirurg źrenicę. I Maks nie widział na to oko. On jeden zdążył się ożenić przed wojną. Miał dwójkę malutkich dzieci, ale nie pamiętam, jakie miały imiona.

Najbliższym mi bratem był Mojżesz, a Monek go wołali. W szkole uchodził jako Maurycy. Pomiędzy mną a nim była bardzo mała przerwa. On urodził się w 1911 roku. Bardzośmy się obydwoje lubili, no. Pamiętam, jak byliśmy dziećmi, to wszyscy mówili, że się prowadzimy jak te ślepe dziady. A my stale za rękę. No. To był Moniuszek, bardzo dobry brat. Wszystkośmy razem planowali, razem robili. On artystyczne zdolności miał, był taki intelektualista, potem w drukarni pracował.

Piąty brat, Salomon, był ode mnie młodszy o siedem lat. I pamiętam, jak ten brat mój był taki malutki, ten Salek. Przed wojną Salek uczył się zecerstwa, ale potem nabawił się uczulenia na te różne smary i pracował w kupiectwie, w takim sklepie żydowskim. Kierownikiem był takich magazynów, no jak to dawniej mieli Żydzi, materiałów włókienniczych.

W Przybyszówce z czasem osiedliło się dziesięć rodzin żydowskich i oni wszyscy zamiast jeździć do synagogi do Rzeszowa, zaczęli gromadzić się w naszym domu w święta. U nas był taki sztibl. Była oczywiście Tora i początkowo wynajmowali kogoś, a potem ojciec mój celebrował, bo miał bardzo dobry głos i znał dobrze układ. Ponieważ dom był duży, tam było – ja wiem? – cztery pokoje w amfiladzie, więc mieli gdzie się wszyscy gromadzić. Służąca oczywiście sprzątała potem, bo bardzo dużo ludzi przychodziło na modlitwę. Ale bardzo się ładnie zachowywali ci ludzie, zawsze dziękowali rodzicom. Chłopcy uczestniczyli w uroczystościach, bo należeli do grupy kohanim[4] – rodziny kapłanów, tej uprzywilejowanej grupy z najstarszych czasów biblijnych. Jak były nabożeństwa, to oni wyodrębniali się z tłumu i takie znaki błogosławieństwa robili nad głowami. I to się nazywało, że błogosławią lud. Kapłanom nie wolno się było żenić ani z wdową, ani z rozwódką. Tak. Nie wolno im było uczestniczyć w pogrzebach, nie mogli być na cmentarzu, bo nie wolno im było stąpać po tej ziemi cmentarnej, no. Chłopaki miały belfra, do nas do domu przychodził. Uczył ich ksiąg biblijnych, liturgii, wszystkiego.

W szabat to wszystko było bardzo przestrzegane. Matka świeciła świece. Wszystko było gotowane w dzień przedtem. Czulent przygrzewała służąca. Pamiętam modlitwy Jom Kipur[5]. Pościli wszyscy. Przypominam sobie, jak miałam dwadzieścia lat, dostałam zapalenia ślepej kiszki, akurat przed świętami, i musiałam być zoperowana, no. I tuż przed Jom Kipur przywieźli mnie do domu, no i ojciec poszedł do rabina. Zapytał się, co ze mną zrobić, czy ja mam obowiązek pościć. Ojciec, ten postępowy człowiek! Odpowiedź była taka: żeby mi kupił winogrona i że mam co pięć minut jedno grono zażywać.

Pozostałe rodziny żydowskie z naszej wsi nie były zasymilowane – tak tylko, ile była konieczność. To były wielodzietne rodziny. No, rdzennie żydowskie. I te rodziny już nie były takie tolerancyjne. Mówili przeważnie w jidysz, a po polsku słabo. Ich dzieci chodziły do szkoły, żeby się nauczyć pisać i czytać, ale żeby były prześladowane, to nie, nie pamiętam. Tam jeden Żyd chował kozy, no i z tego się utrzymywał. Inny był krawcem, szył, jeszcze inny szewcem. Utrzymywali się z uczciwej pracy. A cała wieś była ogromna, w sumie siedemset numerów plus plebania i kościół. Ukraińców we wsi nie było. Ta reszta to byli Polacy, w większości rolnicy. To było bardzo blisko miasta. Trzy kilometry do torów kolejowych, a od torów zaczynało się miasto, no. I ci sąsiedzi byli też różnie ustosunkowani do nas, do Żydów. Już zdarzało się, że nazywano nas „parchami”. Mimo to rodzice mieli przyjaciół i znajomych wśród Polaków. Ksiądz to nawet przychodził do ojca na karty w zimie i w ogóle lubił bardzo z nim rozmawiać.

Pierwszą wojnę trochę pamiętam. Jak posłaniec jeździł na koniu i obwieszczał, że jest mobilizacja. Pamiętam, jak na początku wojny przychodziło dużo zawiadomień o śmierci powołanych do wojska, mówiło się wtedy, że taka a taka rodzina dostała „umarłą kartę”. Pamiętam, jak służąca mnie na plecach przenosiła – polami, do miasta, bo bombardowali naszą wieś. Albo jak matka moja na podwórku trzymała krowę za postronek i bomba spadła obok. Bomba wyryła straszny dół, krowa została zraniona, a matka ocalała. Ojciec w czasie wojny w gospodarstwie pracował, dopiero przy końcu wojny był zmobilizowany do wojska i był stacjonowany w Przegorzałach pod Krakowem. Pamiętam, jak Polska odzyskała niepodległość. Euforia, no, trudna do opisania. Oczywiście wszyscy brali w tym udział: Żydzi, nie-Żydzi, wszyscy się cieszyli strasznie. Wiwatowali i w ogóle. Na początku Żydzi nie mieli żadnych przykrości, tylko potem to się zaczęło, bo wiadomo, jak historia wyznaczyła bieg, to ze wszystkich stron pokazała się paskudna gęba faszysty.

Ja poszłam do Szkoły Przemysłowej Rzemiosł Artystycznych. Po siedmiu klasach ojciec mnie tam zapisał, bo uważał, że po tej szkole będę miała jakiś zawód. A w Rzeszowie było gimnazjum żeńskie oczywiście, seminaria różnego typu: nauczycielskie, handlowe. A moja szkoła to była prywatna, czteroletnia, na wysokim poziomie i liczyła się jako średnie wykształcenie. W Rzeszowie był sztab stacjonowany, a oficerom polskim nie było wolno się żenić z kimś, kto nie miał średniego wykształcenia. To panienki ze dworów przeważnie chodziły ze mną do szkoły, córki oficerów i urzędników. I tam znowu trafiłam jako jedna Żydówka. Na czterdzieści kilka uczennic. Nie, nie byłam wyodrębniana, przeciwnie, miałam dużo przyjaciół.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Przypisy

[1]sztibl, sztibł (jid.) – pokoik: salka modlitewna, najczęściej chasydzka
[2]szojchet (jid.), szochet (hebr.) – rzezak rytualny
[3]szikse (jid.) – młoda nie-Żydówka
[4]kohanim (hebr.) – kapłani; kohen – kapłan; koen – spolszczona forma
[5]Jom Kipor (jid.), Jom Kipur (hebr.) – Dzień Pojednania, Sądny Dzień
Projekt okładkiKarolina Żelazińska
Ilustracja na okładceMałgorzata Walas-Antoniello
Zdjęcia wewnątrzz archiwów prywatnych rozmówców
Redaktor prowadzącaMonika Koch
KorektaIda Świerkocka
Copyright © by Hanka Grupińska, 2022 Copyright © Wielka Litera Sp. z o.o., Warszawa 2022
Wydanie II
ISBN 978-83-8032-743-6
Wielka Litera Sp. z o.o. ul. Kosiarzy 37/53 02-953 Warszawa
Konwersja: eLitera s.c.