Podróżny i światło księżyca - Antal Szerb - ebook + książka

Podróżny i światło księżyca ebook

Antal Szerb

4,4

Opis

Podróżny i światło księżyca należy do klasyki literatury węgierskiej. Trzydziestosześcioletni bohater w czasie podróży poślubnej po Italii porzuca żonę i odbywa samotną wędrówkę: w głąb siebie, do źródeł własnych pragnień, aby rozwikłać zagadki przeszłości. Podróż w świetle księżyca to rozpaczliwa ucieczka od jałowej mieszczańskiej egzystencji i instynktowne poszukiwanie innego życia (z recenzji Macieja Jaworskiego). Powieść  stała się w ostatnich dziesięcioleciach (również w przekładach na języki obce) znów popularna, wręcz kultowa, została przerobiona na sztukę teatralną, słuchowisko, film, a nawet na album fotograficzny.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 388

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (7 ocen)
3
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału

Utas és holdvilág

Okładka i strony tytułowe

Łukasz Zbieranowski / Fajne Chłopaki

Redaktor prowadzący

Kamil Piwowarski

Korekta

Małgorzata Denys

Katarzyna Bury-Słabicka

Ryszarda Krzeska

Księgarnia internetowa

www.piw.pl

Polub PIW na Facebooku

www.fb.com.panstwowyinstytutwydawniczy

© Copyright for the Polish translation by The Estate of Jan Zimierski

© Copyright for the Polish edition

by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2017

Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2017

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

e-mail: [email protected]

Wydanie drugie

ISBN 978-83-06-03432-5

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Część 1Podróż poślubna

Książę łaskawy, racz wiedzieć, że wiele Rozumiem, choć się tą wiedzą nie dzielę.

Powróć mi prawo, niech mnie nie odpycha.

Cóż? Fant odzyskać, tyle się ośmielę.

Ja, przygarnięty, choć każdy odpycha1.

François Villon

1

W pociągu jeszcze wszystko było w porządku. Zaczęło się dopiero w Wenecji, od zaułków.

Uwagę Mihálya zwróciły ciągnące się po obu stronach zaułki, kiedy – płynąc z dworca do hotelu motoscafem gwoli skrócenia sobie drogi – minęli już Canal Grande. Wówczas jeszcze niewiele się nimi zajmował, uwagę jego bowiem całkowicie pochłaniała weneckość Wenecji: woda pomiędzy domami, gondole, laguny i ceglastoróżowa wesołość miasta. Mihály w trzydziestym szóstym roku życia był po raz pierwszy we Włoszech, w podróży poślubnej. Podczas dość długich wędrówek po świecie sporo zwiedził; wiele lat spędził w Anglii i we Francji, Włochy jednak zawsze starannie omijał, wiedział, że jeszcze nie nadeszła odpowiednia pora, że nie jest jeszcze przygotowany. Włochy, podobnie jak płodzenie potomstwa, umieścił po stronie spraw „dla dorosłych”. Trzeba powiedzieć, że w skrytości ducha nawet się lękał Włoch, tak samo jak silnego słońca, zapachu kwiatów i bardzo pięknych kobiet.

Gdyby nie małżeństwo i decyzja rozpoczęcia nowego etapu w życiu od tradycyjnej podróży poślubnej do Włoch, to ten wyjazd odwlekałby może i do śmierci. Zresztą przyjechał tu nie do Włoch, lecz w podróż poślubną, a to całkiem co innego. Teraz – myślał sobie w duchu – już mu nie grozi owo niebezpieczeństwo, jakim były dla niego Włochy: jest już przecież żonaty.

Pierwsze dni upłynęły im w spokoju, pośród radości podróży poślubnej oraz umiarkowanego i niezbyt forsownego zwiedzania miasta. Mihály i Erzsi, jak przystało na ludzi nieprzeciętnie inteligentnych i obdarzonych nadzwyczajnym samokrytycyzmem, starali się znaleźć złoty środek pomiędzy snobizmem i antysnobizmem. Nie zamęczali się więc na śmierć, żeby zwiedzić wszystko, czego żąda od nich bedeker. Byli również dalecy od ambicji, żeby się zaliczać do tych, którzy po powrocie do kraju mówią z wyższością: „Muzea? Oczywiście nie byliśmy”. I spoglądają na siebie z dumą.

Któregoś wieczora wybrali się do teatru. Kiedy po skończonym przedstawieniu znaleźli się w holu hotelowym, Mihály doszedł do wniosku, że bardzo chętnie jeszcze czegoś by się napił. Nie wiedział dokładnie czego, ale miał ochotę na wino, raczej z tych słodkich. Przypomniał mu się wtedy specyficzny, niepowtarzalny smak wina z wyspy Samos, które jakże często popijał niegdyś w Paryżu, w małej winiarni przy rue des Petits Champs 7. Wenecja – pomyślał – to prawie ziemia Hellenów i pewnie można tu już dostać wina samoskie i mavrodaphne. Do win włoskich nie był jeszcze całkowicie przekonany. Poprosił Erzsi, ażeby była łaskawa sama pójść do pokoju, ponieważ on chciałby się jeszcze czegoś napić, naprawdę tylko jeden kieliszeczek, i zaraz wróci. Mówił to z udawaną powagą, bowiem Erzsi – jak na młodą żonę przystało – takim samym tonem zalecała mu umiar i wstrzemięźliwość.

Oddaliwszy się od Canal Grande, nad brzegiem którego stał ich hotel, znalazł się w dzielnicy rozciągającej się wokół Frezzerii, gdzie nawet mimo tak późnej pory spacerowało wielu wenecjan. Ludzie poruszają się tu – co jest charakterystyczne dla mieszkańców tego miasta – pewnymi utartymi szlakami, jak mrówki, kiedy wybierają się na wędrówkę główną aleją ogrodu. Reszta ulic jest pusta. Mihály także wybrał metodę mrówek, ponieważ wydawało mu się, że bary i fiaschetterie położone są raczej przy szlakach najbardziej uczęszczanych, a nie w podejrzanym półmroku pustych uliczek. Znalazł wiele miejsc, gdzie można się było czegoś napić, ale jakoś żadne nie było tym, którego szukał. Każde miało jakąś wadę. W jednym na przykład goście byli zbyt wytworni, w innym znowu zbyt prości. A co najważniejsze: z żadnym z tych miejsc nie mógł sobie skojarzyć napoju, którego szukał. Miał on w jego przekonaniu o wiele bardziej specyficzny, wyrafinowany smak. W końcu doszedł do wniosku, że można go dostać w jednym jedynym miejscu w Wenecji i że, kierując się instynktem, musi to miejsce odszukać. I w taki oto sposób znalazł się pośród zaułków.

Wąziutkie uliczki rozgałęziały się w inne wąziutkie uliczki. W którąkolwiek skierował się stronę, uliczki te stawały się coraz węższe i ciemniejsze. Jeśli rozpostarł ręce, dotykał bez trudu ścian domów stojących jeden obok drugiego po obu stronach, domów milczących, o wielkich oknach, za którymi, wydawało mu się, toczy się tajemnicze i intensywne włoskie życie, tak blisko, że już właściwie niedyskrecją było chodzić po tych uliczkach nocą.

Czym były ten dziwny urok i ekstaza, jakie owładnęły nim w tych zaułkach? Dlaczego czuł się tu tak, jak gdyby nareszcie wrócił do domu? Może dziecko marzy o czymś takim – dziecko, które mieszka w willi z ogrodem i boi się przestrzeni – może wyrostek chce żyć w takim zagęszczeniu i ciasnocie, gdzie każde pół metra ma zasadnicze znaczenie, a dziesięć kroków już oznacza naruszenie granicy, gdzie dziesiątki lat upływają przy jednym rozchwierutanym stole, a ludzkie żywoty w jednym fotelu; choć i to nie jest takie pewne.

Błąkając się tak po zaułkach, nagle spostrzegł, że już zaczyna świtać, a on znajduje się po drugiej stronie rzeki, na Nowym Brzegu, skąd widać wyspę-cmentarz, a jeszcze dalej wyspy tajemnicze, wśród nich także wyspę San Francesco in Deserto, która niegdyś była siedliskiem trędowatych, a już zupełnie w dali – domy Murano. Tu mieszkają niezamożni wenecjanie, do których korzyści płynące z ruchu turystycznego docierają bardzo powoli i w małym stopniu, tu był szpital i stąd też wyruszały gondole z umarłymi. Teraz niektórzy mieszkańcy już się budzili i szli do pracy. Wszystko naokoło było tak niezmiernie puste i ponure, jak to bywa tylko wtedy, kiedy się całą noc nie zmrużyło oka. Znalazł jednak gondoliera, który zawiózł go do hotelu.

Erzsi znajdowała się na granicy omdlenia, tak bardzo była zdenerwowana i zmęczona. Dopiero o wpół do drugiej w nocy uświadomiła sobie, że nawet w Wenecji można dzwonić na policję, co też niezwłocznie uczyniła z pomocą pracownika recepcji; naturalnie, bez żadnego skutku.

Mihály w dalszym ciągu czuł się jak lunatyk. Był niezmiernie zmęczony i nie potrafił udzielić rozsądnej odpowiedzi na pytania Erzsi.

– Zaułki – powtarzał – zaułki, musiałem je wreszcie kiedyś obejrzeć nocą, inni też to robią.

– Ale dlaczego mi o tym nic nie powiedziałeś albo nie zabrałeś mnie z sobą?

Mihály nie umiał odpowiedzieć. Z obrażoną miną wsunął się pod kołdrę i zasnął z bardzo nieprzyjemnym uczuciem.

Więc to jest małżeństwo? – myślał. – Tak bardzo mnie Erzsi nie rozumie i tak beznadziejne jest każde tłumaczenie? Prawda, ja sam także nic nie rozumiem.

2

Ale Erzsi nie usnęła. Długo leżała ze zmarszczonym czołem, z rękami podłożonymi pod głowę i pogrążona w myślach. Kobiety na ogół lepiej znoszą bezsenność i rozmyślania. Erzsi wcale nie była zaskoczona, że Mihály tak postępuje i mówi takie rzeczy, a ona nie potrafi tego zrozumieć. Ową niemożność zrozumienia do pewnego czasu skutecznie maskowała, przezornie o nic go nigdy nie wypytywała i zachowywała się, jak gdyby już od dawna zdawała sobie jasno sprawę ze wszystkiego, co miało jakikolwiek związek z Mihályem. Wiedziała, że ta milcząca pseudowyższość, którą Mihály uważał za odziedziczoną przez kobiety mądrość instynktowną, jest najsilniejszą bronią przeciwko zachowaniu Mihálya. Mihály był pełen najróżniejszych lęków, zadaniem Erzsi natomiast było wyzwolić go z tych lęków i uspokoić.

Wszystko ma jednak swoje granice. Poza tym są już małżeństwem i przebywają w podróży poślubnej – nie wrócić na noc w takiej sytuacji to mimo wszystko bardzo dziwne. Na chwilę zaświtała w jej głowie myśl, że może Mihály spędził noc w towarzystwie innej kobiety, ale czym prędzej odrzuciła ją jako całkiem niemożliwą. Pomijając zupełną niestosowność czegoś podobnego, wiedziała dobrze, jaki bojaźliwy i ostrożny jest Mihály wobec każdej nieznajomej kobiety, jak bardzo się boi różnych chorób, jak bardzo jest oszczędny, a poza tym jak mało go obchodzą kobiety.

Właściwie dobrze byłoby mieć pewność, że Mihály był tylko u jakiejś kobiety. Znikłyby wtedy owe wątpliwości, całkowity mrok i absurdalność tłoczących się do głowy domysłów, gdzie i w jaki sposób spędził tę noc. Erzsi przypomniała sobie swego pierwszego męża, Zoltána Patakiego, którego rzuciła dla Mihálya. Mimo że Zoltán był dyskretny, w sposób maniakalny i wzruszający, aż do mdłości, Erzsi zawsze wiedziała, która sekretarka jest aktualnie jego przyjaciółką, a im bardziej starał się przed nią coś ukryć, wiedziała to tym dokładniej. Pod tym względem Mihály był właściwie przeciwieństwem Zoltána: z kłopotliwą sumiennością starał się zawsze wyjaśnić każdy swój gest; jego pragnienie, żeby Erzsi poznała go całkowicie, było wręcz chorobliwe, a im więcej wyjaśniał, tym wszystko stawało się ciemniejsze i bardziej tajemnicze. Erzsi od dawna zdawała sobie sprawę, że nie rozumie Mihálya, ponieważ posiada on jakieś tajemnice, których nie ma odwagi wyznać nawet samemu sobie. Mihály nie rozumie jej, bo nawet mu nie przyjdzie do głowy, żeby – poza własnym, oczywiście – zainteresować się także życiem wewnętrznym innej osoby. Mimo wszystko pobrali się, i w dodatku Mihály twierdził, iż rozumieją się idealnie, ich związek zaś opiera się na podstawach racjonalnych, a nie na ulotnych i przemijających porywach serca. Właściwie jak długo jeszcze można utrzymać tę fikcję?

3

Kilka dni później przybyli do Rawenny. Nazajutrz Mihály wstał bardzo wcześnie, ubrał się i wyszedł. Chciał sam, bez Erzsi, obejrzeć słynne mozaiki bizantyjskie, największą osobliwość Rawenny, ponieważ doskonale wiedział, że wiele jest spraw, którymi nie może podzielić się z żoną. Do tych spraw należała właśnie i ta. W historii sztuki Erzsi była znacznie lepiej zorientowana i pojętniejsza niż on. Poza tym była już we Włoszech, tak że Mihály polegał całkowicie na niej, co i jak mają zwiedzać i co sądzić o zwiedzanych obiektach. Obrazy interesowały go rzadko, w sposób przypadkowy, jeden na tysiąc. Raweńskie mozaiki natomiast… były związane z jego własną przeszłością.

Kiedyś, w Wigilię, z dziwnie nerwowym i niewytłumaczalnym lękiem oglądali je wspólnie w jakiejś francuskiej książce u Ulpiusów: Ervin, Tamás Ulpius i jego młodsza siostra Éva. W sąsiednim olbrzymim pokoju stary Ulpius, ojciec Tamása, chodził tam i z powrotem. Wsparci łokciami o blat stołu wpatrywali się w ilustracje, których złote tło oślepiało ich jak pochodzące z niewiadomego źródła światło w głębi kopalnianego szybu. W sztuce bizantyjskiej było coś, co obudziło lęk drzemiący w najtajniejszych zakamarkach ich dusz. Za piętnaście dwunasta włożyli zimowe palta i ze struchlałym sercem udali się na pasterkę. Éva wtedy zemdlała. Był to zresztą jedyny wypadek, kiedy ją nerwy zawiodły. Potem przez okrągły miesiąc dla Mihálya wszystko było Rawenną. W jego świadomości to miasto żyło do dzisiejszego dnia jako symbol bliżej nieokreślonego rodzaju strachu.

Teraz, kiedy stał w katedrze San Vitale przed cudownymi jasnozielonymi mozaikami, tamto wszystko – ów miesiąc sprzed wielu lat zapadły głęboko w jego pamięci – odżyło w nim na nowo. Młodość uderzyła w niego z taką siłą, że musiał się oprzeć o kolumnę. Trwało to jednak tylko chwilę i znowu był poważnym, dojrzałym mężczyzną.

Pozostałe mozaiki go już nie interesowały. Wrócił do hotelu, zaczekał, aż Erzsi będzie gotowa do wyjścia, po czym dopiero we dwoje i fachowo obejrzeli wszystko, co było do obejrzenia, i wymienili na ten temat uwagi. Mihály, oczywiście, nie wspomniał ani jednym słówkiem, że dziś rano już był w katedrze San Vitale. Trochę zawstydzony wśliznął się do środka i – jak gdyby go mogło coś zdradzić – powiedział tonem obojętnym, że nie ma tu nic godnego uwagi. W ten sposób chciał sobie również zrekompensować wstrząs, jaki przeżył tutaj rano.

Wieczorem następnego dnia siedzieli przed jedną z kawiarń na maleńkim placyku. Erzsi jadła lody, Mihály natomiast próbował jakiegoś nieznanego gorzkiego napoju, ale nie przypadł mu on do gustu i głowił się, czym mógłby zabić jego smak.

– Okropny ten zapach – powiedziała Erzsi. – W którąkolwiek stronę się ruszysz w tym mieście, wszędzie go czuć. Tak wyobrażam sobie atak gazowy.

– Trudno się temu dziwić – odparł Mihály. – To miasto po prostu zalatuje trupem. Rawenna to miasto dekadenckie, które od ponad tysiąca lat chyli się ku upadkowi. Wspomina o tym także bedeker. Miało ono trzy okresy świetności, ostatni w ósmym wieku po Chrystusie.

– Głuptasek z ciebie, doprawdy – rzekła Erzsi z uśmiechem. – Zawsze ci na myśli tylko trupy i trupi zapach. Przecież ten fetor bierze się z życia, z dobrobytu: wytwarza go fabryka nawozów sztucznych, ta sama fabryka, z której żyje cała Rawenna.

– Rawenna żyje z nawozu sztucznego? To miasto, gdzie znajdują się groby Teodoryka Wielkiego i Dantego? To miasto, w porównaniu z którym Wenecja to parweniusz?

– Tak, mój drogi, z nawozu sztucznego.

– To wstrętne.

W tym momencie z niezwykłym hałasem zajechał motocykl, z którego zeskoczył niczym z wierzchowca mężczyzna w typowym stroju motocyklisty. Rozejrzał się uważnie, dostrzegł Mihálya i Erzsi, następnie – prowadząc motocykl jak konia – skierował się prosto w stronę ich stolika. Kiedy był już blisko, zsunął na oczy okulary niczym przyłbicę i rzekł:

– Cześć, Mihály. Właśnie ciebie szukam.

Mihály, ku największemu zdziwieniu, rozpoznał w motocykliście Jánosa Szepetnekiego. W wielkim zaskoczeniu powiedział tylko:

– Skąd wiedziałeś, że tu jestem?

– W Wenecji powiedziano mi w hotelu, że wyjechałeś do Rawenny. A wieczorem w Rawennie, po kolacji, gdzie można być jak nie na piazza? Naprawdę nie było trudno cię znaleźć. Przyjechałem tu prosto z Wenecji. Może jednak usiądę na chwilę?

– Tak, tak… ma się rozumieć… Ale pozwól, że cię przedstawię mojej żonie – rzekł z wyraźnym zdenerwowaniem Mihály. – Erzsi, to János Szepetneki, mój były kolega szkolny, o którym… wydaje mi się… nigdy jeszcze ci nie opowiadałem. – Powiedziawszy to, oblał się rumieńcem.

János z nieukrywaną antypatią zmierzył wzrokiem Erzsi od stóp do głów, lekko się pochylił, uścisnął wyciągniętą rękę i od tego momentu traktował Erzsi jak powietrze. Zamówił tylko cytronadę i pogrążył się w głębokim milczeniu.

Po dłuższej chwili pierwszy odezwał się Mihály:

– No więc słucham cię. Musisz mieć chyba jakieś ważne powody, skoro odszukałeś mnie aż tu, we Włoszech.

– Opowiem później. Przede wszystkim chciałem cię zobaczyć, ponieważ doszły mnie słuchy, że się ożeniłeś.

– Wydaje mi się, że w dalszym ciągu jesteś na mnie zły – rzekł Mihály. – Ostatnio spotkaliśmy się w Londynie, na bankiecie w naszej ambasadzie. Pamiętam, wyszedłeś wtedy z sali. No, ale mam nadzieję, że dziś już się na mnie nie gniewasz, właściwie nie masz powodu – ciągnął Mihály, widząc, że János milczy. – Człowiek przecież poważnieje. Tak, z czasem każdy poważnieje i nawet zapomina, dlaczego przez całe lata, przez wiele, wiele lat na kogoś się gniewał.

– Mówisz tak, jak gdybyś wiedział, dlaczego się na ciebie gniewałem.

– Wiem, naturalnie że wiem – odparł Mihály i znowu się zaczerwienił.

– Słucham. No, śmiało – rzekł zaczepnie Szepetneki.

– Nie chcę o tym mówić… w obecności żony.

– Mnie to nie przeszkadza, możesz mówić spokojnie. Więc jak sądzisz, dlaczego nie chciałem rozmawiać z tobą w Londynie?

– Ponieważ przypomniałem sobie wtedy, że kiedyś posądzałem cię, że to ty właśnie ukradłeś mi złoty zegarek. Dziś już wiem, kto mi go ukradł.

– Widzisz, jak łatwo dałeś się wywieść w pole. Przecież to ja ci go ukradłem.

– Więc jednak?

– Tak.

Przez cały czas rozmowy obu mężczyzn Erzsi niespokojnie kręciła się na krześle, ponieważ dzięki niezłej znajomości ludzi już dość dawno zorientowała się, na podstawie obserwacji rąk i twarzy Jánosa Szepetnekiego, że należy on do ludzi, którzy lubią od czasu do czasu ukraść złoty zegarek, i dlatego kurczowo przyciskała torebkę, w której były ich paszporty i czeki. Zrobiło jej się przykro i była niemile zaskoczona, że tak taktowny na ogół Mihály poruszył sprawę tego zegarka. Nie można było znieść ciszy, jaka teraz nastała – tej ciszy, kiedy jeden człowiek mówi drugiemu, że ten ukradł mu złoty zegarek, po czym obaj milkną. Dlatego Erzsi podniosła się z krzesła i oświadczyła:

– Wrócę do hotelu. Panowie mają do omówienia takie sprawy, że ja…

Mihály spojrzał na nią rozdrażniony.

– Nie musisz nigdzie iść. Jesteś moją żoną i nie mam przed tobą żadnych tajemnic. Sprawy, o których tu mówimy, dotyczą również ciebie. – Następnie zwrócił się do Jánosa Szepetnekiego:

– Wobec tego czemu mi nie podałeś ręki w Londynie?

– Bardzo dobrze wiesz czemu. Gdybyś rzeczywiście nie wiedział, nie byłbyś teraz taki wściekły. Dobrze wiesz, że miałem rację.

– Mów do rzeczy.

– Potrafisz nie rozumieć człowieka tak samo, jak potrafiłeś nie szukać tych, którzy zniknęli ci z oczu i których nawet nie usiłowałeś odnaleźć. Oto przyczyna, dla której byłem na ciebie zły.

Mihály milczał przez chwilę.

– Jeśli chciałeś się ze mną spotkać, to przecież… spotkaliśmy się w Londynie.

– Tak, spotkaliśmy się, ale przypadkowo. A to się nie liczy. Poza tym dobrze wiesz, że nie o mnie tu chodzi.

– Jeśli o kogo innego, to… szukałbym na próżno.

– I dlatego ich w ogóle nie szukałeś, tak? Chociaż może wystarczyło wyciągnąć tylko rękę. Ale masz jeszcze jedną szansę. Wiesz, wydaje mi się, że wpadłem na trop Ervina.

Twarz Mihálya zmieniła się w okamgnieniu. Gniew i zdziwienie ustąpiły miejsca radosnej ciekawości.

– Niemożliwe! Gdzie on jest?

– Nie wiem jeszcze dokładnie, ale prawdopodobnie w którymś z klasztorów na terenie Umbrii lub Toskanii. Widziałem go w Rzymie, w czasie procesji, szedł w większej grupie zakonników. Nie udało mi się do niego zbliżyć, nie mogłem zakłócać ceremonii. Był tam jednak znajomy ksiądz, od którego dowiedziałem się, że ci zakonnicy są z któregoś klasztoru znajdującego się w Umbrii lub Toskanii. To chciałem ci powiedzieć. Teraz, kiedy jesteś we Włoszech, mógłbyś mi pomóc w jego odszukaniu.

– Dziękuję ci bardzo. Ale nie wiem, czy mógłbym ci pomóc. Nie wiem również, w jaki sposób. Poza tym nie zapominaj, że jestem w podróży poślubnej i nie mogę zwiedzać wszystkich klasztorów na terenie Umbrii i Toskanii. Ponadto wcale nie wiem, czy Ervin ma ochotę się ze mną spotkać. Gdyby naprawdę chciał mnie zobaczyć, już dawno powiadomiłby mnie o swoim miejscu pobytu. A teraz, Jánosu Szepetneki, idź już sobie, skądeś przyszedł. I mam nadzieję, że nie będę cię oglądał znowu przez następnych kilka lat.

– Tak, już idę. Chciałbym ci jeszcze tylko powiedzieć, że twoja żona jest bardzo antypatyczna.

– Nie pytałem cię o zdanie.

János Szepetneki wsiadł na motocykl i zanim pochłonął go zmrok, który tymczasem spłynął na miasto, zawołał jeszcze:

– Bądź tak dobry i zapłać za moją cytronadę!

Mihály i Erzsi siedzieli długo w bezruchu i milczeli.

Choć Erzsi cała ta sytuacja wyraźnie drażniła, uważała ją jednak za komiczną. Kiedy spotykają się koledzy szkolni, to… Zresztą, widocznie Mihálya te sprawy z lat szkolnych głęboko dotykają. Właściwie powinna kiedyś zapytać, kto to byli Ervin i Tamás… mimo że byli tacy antypatyczni. Erzsi na ogół nie lubiła młodych i niedowarzonych ludzi.

Właściwie denerwowało ją całkiem co innego. A mianowicie, co jest zupełnie zrozumiałe, że tak bardzo nie spodobała się Jánosowi Szepetnekiemu. Nie żeby przywiązywała jakąkolwiek wagę do tego, co o niej myśli takie… takie podejrzane indywiduum. Zdawała sobie jednak sprawę, że nie ma na świecie fatalniejszej w skutkach rzeczy jak opinia kolegów męża. Mężczyźni są niezwykle podatni na wpływy, kiedy w grę wchodzą kobiety. Prawda, ten Szepetneki nie jest przyjacielem Mihálya. To znaczy nie jest nim w tradycyjnym i potocznym tego słowa znaczeniu, ale mimo wszystko musi ich jednak łączyć coś bardzo silnego. W takich sprawach nawet najnędzniejsza kreatura jest w stanie wywrzeć wpływ na mężczyznę.

Ciekawe, dlaczego mu się nie spodobałam. A niech to licho porwie!

Właściwie Erzsi nie przywykła do takiego sposobu traktowania. Była kobietą świetnie sytuowaną, przystojną, dobrze ubraną i reprezentacyjną, mężczyźni uważali ją za pociągającą albo przynajmniej za sympatyczną. Wiedziała i to, że w przywiązaniu Mihálya do niej niebagatelną rolę odgrywa również fakt, iż wszyscy mężczyźni wyrażają się o niej z uznaniem. Często podejrzewała nawet, że Mihály patrzy na nią nie własnymi oczyma, lecz oczyma innych. Jak gdyby zdawał się mówić w duchu: jakże bardzo kochałbym tę Erzsi, gdybym i ja był taki sam jak inni mężczyźni. I oto nagle zjawia się ten chłystek, któremu się po prostu nie podoba. Nie mogła pominąć tej sprawy milczeniem i dlatego zauważyła:

– Powiedz, proszę cię, dlaczego nie spodobałam się twojemu koledze-złodziejowi kieszonkowemu?

Mihály uśmiechnął się:

– Daj spokój. Nie spodobałaś mu się, bo jesteś moją żoną, to wszystko.

– Ale dlaczego?

– Ponieważ wydaje mu się, że z twojego powodu dopuściłem się aktu zdrady wobec mojej młodości, wobec naszej wspólnej młodości. Że zapomniałem o tych, którzy… I że inaczej ułożyłem sobie życie, niż to kiedyś sobie wyobrażaliśmy. A przecież… Zresztą nieważne. Pewnie mi jeszcze teraz powiesz, że ładnych mam przyjaciół. Oczywiście, mógłbym ci na to odpowiedzieć, że Szepetneki nie jest moim przyjacielem, co, ma się rozumieć, byłoby tylko zwykłym unikiem. Chociaż… jak by ci to powiedzieć… tacy ludzie też są… Skradzenie komuś zegarka było dla niego dziecinną zabawką. Od tamtej pory stał się świetnie prosperującym hochsztaplerem. Był czas, że i on miał sporo pieniędzy, wręcz zmuszał mnie wtedy do przyjmowania różnych sum, których w żaden sposób nie byłem mu w stanie zwrócić, ponieważ nigdy nie było wiadomo dokładnie, gdzie się w danej chwili obraca. Siedział już także w więzieniu. Kiedyś na przykład dostałem od niego z Bai list, w którym prosił mnie, żebym mu przysłał pięć pengő. Od czasu do czasu niespodziewanie się zjawia i mówi człowiekowi zawsze coś bardzo nieprzyjemnego. Ale, jak powiadam, są i tacy ludzie. Nawet jeśli do tej pory nic nie słyszałaś o tym człowieku, to dziś miałaś okazję go zobaczyć i usłyszeć. Jak sądzisz, można tu dostać gdzieś wino, zabralibyśmy je sobie do hotelu i później wypili, dobrze? Nudzi mnie już to życie publiczne, jakie prowadzimy tu, na piazza.

– Wino możemy dostać w hotelu, przecież jest tam również restauracja.

– Nie będzie skandalu, jeśli wypijemy je w pokoju? Czy to w ogóle wypada?

– Mihály, wpędzisz mnie do grobu tym nieustannym lękiem przed kelnerami i hotelarzami.

– Już ci kiedyś mówiłem, że oni są najbardziej dorosłymi ludźmi na świecie i że szczególnie za granicą nie chciałbym się dopuścić wobec nich jakiegoś nietaktu.

– W porządku, rozumiem. Tylko dlaczego znowu musisz pić?

– Muszę koniecznie się czegoś napić, koniecznie, ponieważ chcę ci opowiedzieć, kim był i w jakich okolicznościach umarł Tamás Ulpius.

4

– Muszę ci opowiedzieć te zdarzenia sprzed wielu, wielu lat, ponieważ są one bardzo ważne. Na ogół, wszystko, co ważne, zdarzyło się dawno temu. I póki ich nie poznasz, dotąd, nie gniewaj się, będziesz do pewnego stopnia autsajderem w moim życiu.

W czasach gimnazjalnych spacery były dla mnie największą rozrywką. Albo raczej łazikowanie. To wyrażenie, sądzę, będzie trafniejsze, chodzi przecież o dorastającego chłopca. Każdy fragment Pesztu odkrywałem oddzielnie i systematycznie. Bo trzeba ci wiedzieć, że każda część miasta, więcej, ulicy, miała dla mnie swój własny, niepowtarzalny czar. Zresztą dziś również te sprawy potrafią mnie bawić tak samo jak dawniej. Pod tym względem zupełnie się nie zestarzałem. Domy mówią mi bardzo wiele. Domy są dla mnie tym, czym kiedyś dla poetów była natura albo to, co oni za naturę uważali.

Najbardziej jednak lubiłem Wzgórze Zamkowe w Budzie. Stare uliczki tej części miasta nigdy mi się nie znudziły. Już wtedy stare rzeczy pociągały mnie bardziej niż nowe. W moich oczach tylko to posiadało głębszy sens i wartość, co wchłonęło w siebie wiele ludzkich żywotów, a co przyszłość uczyniła trwałym i nieprzemijającym, jak nieśmiertelnym uczyniła wysoki zamek w Deva żona Kelemena-kamieniarza2.

Czy zauważyłaś, jak pięknie się wyraziłem? Może to dzięki temu dobremu winu sangiovese?

Tamása Ulpiusa widywałem często na Wzgórzu Zamkowym, mieszkał niedaleko. Już to samo w sobie było niezwykle romantyczne, chociaż podobała mi się również jakaś dziwna melancholia w jego jasnej i arystokratycznie delikatnej twarzy. Był uprzejmy w sposób umiarkowany, nosił ciemne ubranie i nie przyjaźnił się z żadnym kolegą szkolnym. Ze mną również.

Teraz znowu muszę mówić o sobie. Ty poznałaś mnie już jako dobrze zbudowanego, barczystego, poważnego młodzieńca o gładkiej i spokojnej twarzy, o jakiej w Peszcie mówi się „zblazowana gęba”. Wiesz także, że bywam na ogół ospały. Otóż, moja miła, w czasach gimnazjalnych byłem zupełnie inny. Widziałaś moje zdjęcia z tamtych lat, zauważyłaś chyba, że miałem wtedy szczupłą, wymizerowaną twarz, w której płonął ogień jakiegoś niepokoju i ekstazy. Wyobrażam sobie, jaki musiałem być wtedy brzydki, ale mimo wszystko wolę swoją tamtą twarz. Do tego wszystkiego trzeba jeszcze dodać sylwetkę odpowiednio chudego i kościstego wyrostka o kanciastych ruchach i zgarbionych plecach, jak to bywa u szybko rosnących chłopców. I oczywiście, żeby obraz był pełny, charakter odpowiednio wybujały i nienasycony.

Możesz sobie więc chyba uzmysłowić, że nie byłem zdrowy ani fizycznie, ani duchowo. Cierpiałem na anemię i nader często popadałem w stany straszliwej depresji. W wieku szesnastu lat, po przejściu dość ciężkiego zapalenia płuc, zacząłem miewać halucynacje. Na przykład często zdawało mi się, że ktoś stoi za moimi plecami i zagląda do mojej książki. W takich wypadkach musiałem się odwracać, żeby się upewnić, że jest inaczej, że nikogo tam nie ma. Zdarzało się też, że wśród nocy zrywałem się straszliwie przerażony, w przekonaniu, że ktoś stoi nad moim łóżkiem i bacznie mi się przygląda. Nie muszę chyba mówić, że nikogo nie było. I wciąż się czegoś wstydziłem. W kręgu rodzinnym sytuacja moja była właściwie nie do zniesienia, właśnie z racji tego stałego uczucia wstydu, jakie mnie ogarniało. W czasie obiadu potrafiłem się ni stąd, ni zowąd zarumienić. Był też czas, że wystarczył byle powód, a już czułem, że lada moment wybuchnę płaczem. W takich wypadkach wybiegałem z pokoju. Wiesz, jaką wagę moi rodzice przywiązują do form, zwłaszcza że sami są pod tym względem bez zarzutu. Bez większego trudu możesz sobie chyba wyobrazić, jak bardzo byli zdumieni i oburzeni moim zachowaniem i jak moi starsi bracia i Edit mi dokuczali. Doszło do tego, że musiałem się uciec do kłamstwa. Powiedziałem mianowicie rodzicom, że co dzień o wpół do trzeciej mam w szkole dodatkową lekcję francuskiego, dzięki czemu mogłem jadać obiady sam, wcześniej niż pozostali członkowie rodziny.

Z czasem udało mi się osiągnąć nawet to, że tylko dla mnie kolacje zostawiano na później.

Potem dołączyła się do tego wszystkiego, jako symptom najstraszniejszy, przepaść. Tak jak mówię: przepaść. Co pewien czas opanowywało mnie uczucie, że tuż przed moimi nogami rozstępuje się ziemia i że stoję na krawędzi straszliwej przepaści. Nie musisz tego brać dosłownie, ponieważ nigdy tej przepaści nie widziałem na oczy, wiedziałem tylko, że ona jest. To znaczy, wiedziałem także, że jej nigdzie nie ma i że ją sobie tylko wyobrażam. Zresztą sama wiesz, jakie to skomplikowane sprawy. Jedno jest niezbicie pewne: że kiedy opanowywało mnie uczucie, że stoję na krawędzi przepaści, zamierałem w miejscu i nie byłem zdolny wymówić nawet jednego słowa, ponieważ wydawało mi się, że to już koniec.

To uczucie nawet nie trwało zbyt długo i nie miewałem takich stanów często. W bardzo nieprzyjemnej sytuacji znalazłem się kiedyś na lekcji przyrody. Nauczyciel wywołał mnie do odpowiedzi i w tym samym momencie rozstąpiła się przede mną ziemia. Przez jakiś czas jeszcze nauczyciel powtarzał moje nazwisko, a kiedy zauważył, że siedzę nieporuszony, podniósł się zza katedry i podszedł do mnie.

„Co ci jest?” – zapytał.

Naturalnie milczałem w dalszym ciągu. Popatrzył na mnie, po czym wrócił na miejsce i wywołał kogo innego. Był tak delikatny, że nigdy nie wspomniał o tym nikomu ani słowem. Tym więcej mówili na ten temat koledzy z klasy. Byli przekonani, że się zbuntowałem i przez przekorę nie chciałem wyjść do tablicy i że nauczyciel się mnie przestraszył. Za jednym zamachem stałem się „fajnym kumplem” i zdobyłem sobie niesłychaną popularność i respekt w całej szkole. Tydzień później nauczyciel przyrody wywołał do odpowiedzi Jánosa Szepetnekiego. Tego samego Szepetnekiego, którego dzisiaj widziałaś. Szepetneki przybrał maksymalnie buntowniczy wyraz twarzy i nie ruszył się z miejsca. Nauczyciel wstał, podszedł do niego i go spoliczkował. Począwszy od tego momentu, Szepetneki był święcie przekonany, że ja mam ogromną protekcję.

Ale wróćmy do Tamása. Któregoś dnia spadł pierwszy śnieg. Nie mogłem się doczekać, kiedy się skończą lekcje i kiedy zjem obiad, by czym prędzej popędzić na Wzgórze Zamkowe. Śnieg był moją szczególnie wielką pasją, także dlatego że miasto zmieniało wtedy swój wygląd, stawało się jakieś inne, do tego stopnia, że nawet pośród znajomych uliczek można było zabłądzić. Długo wałęsałem się bez celu, potem poszedłem na ulicę Basztową na Wzgórzu Zamkowym, znaną promenadę w tej części miasta, i zapatrzyłem się w stronę Gór Budańskich. Naraz znowu się rozstąpiła przede mną ziemia. Tym razem uczucie moje było bardziej zrozumiałe, jako że znajdowałem się mimo wszystko na szczycie wzniesienia. Ponieważ w owym czasie dość często mi się to zdarzało, nie czułem specjalnego lęku, więcej nawet: czekałem wręcz ze spokojem, że ziemia się znowu zejdzie i przepaść zniknie. Czekałem tak przez pewien czas, trudno byłoby mi powiedzieć, jak długo, ponieważ w takich wypadkach, podobnie jak we śnie albo w czasie uprawiania miłości, traci się poczucie czasu. Pewne jest natomiast, że ta przepaść nie znikała tak szybko jak wszystkie dotychczasowe. Już zapadł zmierzch, a ona ciągle była. Ta dzisiejsza przepaść – pomyślałem – jest bardzo uparta. Wtedy zauważyłem, że zaczyna się ona powiększać, że powoli zbliża się w moją stronę i że dzieli mnie już od niej około dziesięciu centymetrów. Jeszcze chwila i już po mnie, polecę w dół. Chwyciłem się więc kurczowo barierki.

Tym razem rzeczywiście miałem do czynienia z przepaścią. Spod nóg osunęła mi się ziemia i, uchwyciwszy się żelaznej poręczy, zawisłem w próżni. Jeśli osłabną mi ręce – myślałem – spadnę w dół. I przygotowując się na śmierć, cicho, z rezygnacją zacząłem się modlić.

Wtedy uświadomiłem sobie nagle, że obok mnie stoi Tamás Ulpius.

„Co ci jest?” – zapytał i położył mi rękę na ramieniu.

Przepaść w tym momencie zniknęła, lecz gdyby mnie Tamás nie uchwycił, na pewno bym już dłużej nie wytrzymał, tak bardzo byłem zmęczony. Potem pomógł mi dojść do ławki i czekał, aż wrócę do siebie. Kiedy poczułem się nieco lepiej, w skrócie opowiedziałem mu, po raz pierwszy w życiu, historię z przepaścią. Nie wiem nawet, jak to się stało, ale dosłownie w przeciągu kilku chwil został moim najbliższym przyjacielem. Takim przyjacielem, o jakim dorastający chłopcy marzą nie mniej gorąco niż o pierwszej miłości, tyle że jeszcze głębiej i poważniej.

W owym czasie spotykaliśmy się codziennie. Tamás nie chciał przyjść do nas, ponieważ, jak twierdził, nie lubi się przedstawiać, zaprosił mnie natomiast niebawem do siebie. I w taki oto sposób dostałem się do domu Ulpiusów.

Ulpiusowie mieszkali na Wzgórzu Zamkowym, w starym i zmurszałym domu. Dom ten tylko z zewnątrz robił wrażenie starego i zmurszałego, w środku bowiem był bardzo wytworny i komfortowo urządzony, jak te wiekowe hotele włoskie. Chociaż ze swymi niezwykle obszernymi pokojami i dziełami sztuki często działał upiornie na człowieka; przypominał mi coś w rodzaju muzeum. Ojciec Tamása był archeologiem, dyrektorem muzeum. Dziadek był kiedyś zegarmistrzem – jego warsztat mieścił się w tym samym domu. Teraz już tylko dla własnej przyjemności zajmował się bardzo starymi zegarami i najprzedziwniejszymi zabawkami, które były dziełem ręki zegarmistrzowskiej.

Matka Tamása już nie żyła. Tamás i jego młodsza siostra Éva nienawidzili ojca, ponieważ byli zdania, że swoim chłodem i melancholią wpędził matkę do grobu, kiedy była jeszcze całkiem młodą kobietą. Zaskoczyło mnie to niepomiernie zaraz przy pierwszej wizycie w domu Ulpiusów. Éva mówiła, że ojciec ma oczy jak paciorki, w czym miała całkowitą rację. Pewnego razu Tamás najnaturalniejszym w świecie tonem powiedział: „Musisz wiedzieć, że mój ojciec to wredny typ”. – I on też miał rację. Ja, jak ci wiadomo, wyrosłem w atmosferze rodzinnej, pełnej zrozumienia i miłości. Rodziców i rodzeństwo bardzo kochałem, ojca wręcz wielbiłem. Zresztą w ogóle nie umiałem sobie nigdy nawet wyobrazić, żeby rodzice i dzieci się nie kochali albo żeby dzieci wyrażały się o rodzicach jak o obcych ludziach. To był pierwszy wielki bunt pierworodnego, z jakim się zetknąłem w życiu. Dziwne, ale bunt ten był dla mnie jakoś niezwykle sympatyczny, chociaż nawet mi w głowie nie postało, żeby się buntować przeciwko ojcu.

Tamás Ulpius nienawidził ojca, ale tym goręcej kochał dziadka i siostrę. Siostrę kochał tak bardzo, że już samo to było buntem. Ja także kochałem swoje rodzeństwo, nie kłóciliśmy się zbyt często, a rodzinną solidarność traktowałem tak poważnie, jak mi na to pozwalała moja marzycielska i roztargniona natura. U nas w domu rodzeństwu nie wypadało okazywać sobie nawzajem uczucia. Każdy objaw tego rodzaju słabości uważalibyśmy za coś śmiesznego, więcej, wstydliwego nawet. Wydaje mi się, że tak jest w większości rodzin. Na gwiazdkę nie dawaliśmy sobie prezentów. Wychodząc z domu albo wracając, nie mówiliśmy sobie nigdy „do widzenia” czy „dzień dobry”. Kiedy wyjeżdżaliśmy gdzieś dalej, wówczas pisaliśmy tylko do rodziców listy pełne najszlachetniejszej atencji, jedynie na końcu dawaliśmy dopisek: „Pozdrawiam Pétera, Laciego, Edit i Tivadara”. U Ulpiusów było zupełnie inaczej. Tamás i Éva rozmawiali z sobą z wyszukaną grzecznością, a na pożegnanie czule się całowali, nawet jeśli rozstawali się na godzinę. Jak się później zorientowałem, byli o siebie niebywale zazdrośni, co też stanowiło główną przyczynę, dla której z nikim się nie przyjaźnili.

Dniem i nocą byli razem. Tak, nocą także, ponieważ mieszkali w jednym pokoju. Było to dla mnie najdziwniejsze. U nas w domu rodzice odseparowali Edit od nas, chłopców, kiedy miała dwanaście lat. Od tamtej pory jej pokój stał się czymś w rodzaju salonu, salonu młodej kobiety, gdzie przyjmowała koleżanki, a nawet kolegów, których nie znaliśmy. Rozrywki, jakim oni się oddawali, my mieliśmy w serdecznej pogardzie. Moją wyobraźnię wyrostka w dość poważnym stopniu absorbował fakt, że Tamás i Éva mieszkają razem. Wydawało mi się, że dzięki temu zaciera się różnica płci, i dlatego nabierali oni w moich oczach cech androgenicznych. Z Tamásem na ogół rozmawiałem w sposób pełen łagodności i delikatności, jak zwykło się rozmawiać z dziewczętami, choć muszę przyznać, że wobec Évy nie odczuwałem owego skrępowania jak wobec koleżanek Edit, istot oficjalnie uznanych za przedstawicielki płci przeciwnej, czyli tak zwane dziewczęta.

Do dziadka, który wczłapywał do pokoju Tamása i Évy o najbardziej nieprawdopodobnych porach, nierzadko także w samym środku nocy, i w najbardziej nieprawdopodobnych strojach – jakichś płaszczach i kapeluszach – przyzwyczaiłem się z trudem. Urządzali mu wtedy niebywałe owacje. Początkowo nudziły mnie opowieści staruszka, ponieważ mówił po niemiecku i na dodatek trochę dialektem nadreńskim, jako że pochodził z Kolonii. Z czasem jednak rozsmakowałem się w jego opowieściach, był on bowiem żywą encyklopedią dawnego Pesztu. Dla mnie, przyjaciela starych domów, był losem wygranym na loterii: potrafił mi opowiedzieć dzieje każdego domu na Wzgórzu Zamkowym, jak również dzieje jego właścicieli. I dlatego domy, które dotąd znałem tylko z widzenia, powoli stawały się moimi osobistymi i bardzo bliskimi znajomymi.

Ja także nienawidziłem ojca Tamása i Évy. Nie przypominam sobie, abym w ogóle kiedykolwiek z nim rozmawiał. Na mój widok zaczynał coś mruczeć pod nosem i odwracał się plecami. Tamás i Éva niewymownie cierpieli, kiedy kolację musieli jeść razem z ojcem. Jadali w największym pomieszczeniu i podczas całej kolacji żadne z nich nie wypowiadało ani jednego słowa. Po skończonej kolacji brat i siostra sadowili się w fotelach, a ojciec chodził tam i z powrotem. Kiedy znajdował się w przeciwległym końcu sali oświetlonej tylko dużą stojącą lampą, jego sylwetka ginęła w półmroku. Jeśli Tamás i Éva zaczynali rozmawiać, ojciec podchodził do nich i pytał: „O czym mówicie?”.

Na szczęście rzadko bywał w domu. Upijał się samotnie palinką w różnych knajpach, jak ludzie o niskich instynktach.

Kiedy poznałem Tamása, pracował on akurat nad czymś, co nazywał studium z zakresu historii religii. Studium mówiło właściwie o jego dzieciństwie, a opracował je metodą religioznawstwa porównawczego. Była to przedziwna praca, po części parodia historii religii, po części zaś śmiertelnie poważna rozprawa o samym sobie.

Tamás był w równym co ja stopniu maniakalnym wielbicielem wszystkiego, co stare. W jego przypadku nie było to nawet takie dziwne: z jednej strony zainteresowania odziedziczone po ojcu, z drugiej zaś fakt, że ich dom sam przez się przypominał muzeum. Dla Tamása właśnie rzeczy stare były czymś naturalnym, a nowe dziwnym i obcym. Zawsze marzył o podróży do Włoch, gdzie wszystko jest bardzo stare, czyli jak najbardziej w jego guście. I oto, proszę, jestem tu ja, a on nigdy w te strony, do swojej wymarzonej Italii, nie dotarł… Moje inklinacje do rzeczy starych to raczej bierne delektowanie się i intelektualna tęsknota poznania; z Tamásem było całkiem inaczej, u niego przyczyniało się to do uaktywnienia i tak już wybujałej fantazji.

Tamás ciągle inscenizował i odgrywał różne epizody z historii.

Bo musisz wiedzieć, że życie Tamása i Évy Ulpiusów było permanentnym teatrem, jedną wielką commedią dell’arte. Wystarczyła najmniejsza rzecz, by wszystko ruszyło z miejsca, by Tamás i Éva wcielili się w jakieś role, to znaczy, by  g r a l i,  jak zwykli to sami nazywać. Kiedy na przykład dziadek opowiadał, jak to jakaś autentyczna hrabina zakochała się pewnego razu w stangrecie i co z tego wynikło, wówczas Éva stawała się natychmiast hrabiną, a Tamás stangretem; innym razem, kiedy mówił, w jaki sposób zamordowali posła do parlamentu, Majlátha, jego lokaje rumuńscy, Éva była natychmiast posłem do parlamentu, Tamás zaś rumuńskim lokajem. Powstawały też znacznie dłuższe, bardziej skomplikowane i mrożące krew w żyłach dramy historyczne w odcinkach. Owe przedstawienia, naturalnie, tylko z grubsza zaznaczały bieg wypadków i, jak w commedii dell’arte, jedną lub dwiema częściami ubrania, głównie z niewyczerpanej i wprawiającej w stan osłupienia garderoby dziadka, Tamás i Éva potrafili zamarkować kostium. Po wprowadzeniu pantomimicznym następował dialog, niezbyt długi wprawdzie, ale utrzymany w stylu barokowym, niezwykle zawiły i efektowny, po czym spektakl kończył się zabójstwem albo samobójstwem. Kiedy dziś z perspektywy czasu patrzę na ten improwizowany teatr w domu Ulpiusów, widzę bardzo wyraźnie, że zawsze oscylował on w kierunku śmierci zadawanej przemocą. Tamás i Éva każdego dnia dusili się nawzajem, truli, mordowali sztyletem albo smażyli w oleju.

Przyszłość, o ile oczywiście w ogóle myśleli o przyszłości, wyobrażali sobie tylko i wyłącznie w powiązaniu z teatrem. Tamás zamierzał zostać dramatopisarzem, Éva natomiast wielką aktorką. „Zamierzał’’ nie jest tu słowem najwłaściwszym, ponieważ Tamás dramatów nigdy nie pisał, a Évie nawet się nie przyśniło, żeby pójść do szkoły teatralnej. Tym namiętniej chodzili do teatru. Ale tylko do Narodowego. Sztuki lżejsze budziły w Tamásu takie samo obrzydzenie jak nowoczesna architektura. Najbardziej lubił dramaty klasyczne, w których pełno było morderstw i samobójstw.

Ale żeby pójść do teatru, potrzebne były pieniądze, a ojciec, o ile wiem, w ogóle im nie dawał kieszonkowego. Troszczyła się o to stara kucharka, niechlujny ziemski anioł stróż Ulpiusów, która z pieniędzy przeznaczonych na dom zawsze zdołała odłożyć parę fillerów „dla młodych”. No i jeszcze dziadek, któremu z tajemniczych źródeł wpadało od czasu do czasu parę koron. Wydaje mi się, że zarabiał chyba jako pokątny zegarmistrz. Ale to wszystko, naturalnie, nie wystarczało, żeby zaspokoić teatralne namiętności młodych Ulpiusów.

O pieniądze musiała zadbać Éva. W obecności Tamása nie wolno było wymawiać słowa „pieniądz”. Rzeczywiście, Éva troszczyła się o pieniądze. I trzeba przyznać, że była pod tym względem bardzo pomysłowa. Wszystko, co mieli do sprzedania, potrafiła sprzedać po dość dobrej cenie. Od czasu do czasu spieniężała coś z rzeczy wartościowych, ze względu na ojca jednak było to ryzykowne, poza tym Tamás również miał jej za złe, jeśli w domu brakowało czegoś, do czego był przywiązany. Zdarzało się, że zaciągała jakieś nieprawdopodobne pożyczki: w sklepie warzywnym, w cukierni, w aptece, a nawet u inkasenta. A jeśli to nie pomagało, kradła. Okradała kucharkę i – zdobywając się na bezprzykładną odwagę – ojca; wykorzystywała momenty, kiedy był spity do nieprzytomności. To było jeszcze właściwie najmniej ryzykowne i do pewnego stopnia najuczciwsze źródło dochodu. Pewnego razu na przykład udało jej się z kasy u cukiernika wyciągnąć dziesięć koron, z czego była bardzo dumna. Były na pewno i takie wypadki, o których nam nic nie mówiła. Poza tym okradała i mnie. Kiedy się po pewnym czasie spostrzegłem i ostro przeciwko temu zaprotestowałem, nałożyła na mnie systematyczny podatek i co tydzień musiałem wpłacać pewną określoną sumę na „fundusz rodzinny”. Tamás, oczywiście, nie mógł o tym nic wiedzieć.

– Moral insanity3 – wtrąciła Erzsi.

– Tak, masz rację – ciągnął Mihály. – Takie fachowe wyrażenia są niezwykle uspokajające. I do pewnego stopnia także rozgrzeszają. Nie złodziej, tylko chory umysłowo. Éva jednak nie była ani złodziejką, ani chorą umysłowo. Była po prostu amoralna, kiedy chodziło o sprawy związane z pieniędzmi. Tamás i Éva Ulpiusowie byli tak bardzo poza wszystkim, poza ekonomicznym i społecznym porządkiem świata, że nie mieli najmniejszego pojęcia, w jaki sposób wolno zdobywać pieniądze i w jaki sposób tego robić nie należy. Dla nich pieniądze po prostu nie istniały. Wiedzieli tylko tyle, że w zamian za pewne, w dodatku niezbyt ładne, kawałki papieru i srebrne krążki można iść do teatru. Wielka abstrakcyjna mitologia pieniądza, podstawa uczuć religijnych i moralnych nowoczesnego człowieka, oraz rytuał ofiary składanej na ołtarzu pieniądza-boga, a więc: „uczciwa praca”, oszczędność, dobra lokata kapitału i temu podobne sprawy były dla nich nieznanymi pojęciami. Z tą wiedzą człowiek albo przychodzi na świat – ale nie oni – albo uczy się tego w domu jak ja, ich natomiast dziadek uczył najwyżej historii domów na Wzgórzu Zamkowym.

Trudno sobie wręcz wyobrazić, jak bardzo byli oderwani od realiów i jak bardzo brzydzili się wszystkim, co konkretne i rzeczywiste. Nie brali gazety do ręki, nie mieli pojęcia, co się dzieje na świecie. A przecież toczyła się wtedy wojna światowa. Kiedyś w szkole okazało się, że Tamás nigdy nie słyszał o Istvánie Tiszy4. Po upadku Przemyśla natomiast Tamás – przekonany, że chodzi o jakiegoś generała rosyjskiego – dyskretnie wyraził swoją radość, co o mało nie przyczyniło się do zlinczowania go przez kolegów. W owym czasie co inteligentniejsi uczniowie dyskutowali już o Adym5 i Babitsu6. Zdaniem Tamása wszyscy rozmawiali bez przerwy o generałach, stąd też bardzo długo był przekonany, że Ady to także jakiś generał. Inteligentni i rozdyskutowani koledzy, podobnie jak i nauczyciele, uważali Tamása za tępego. Jego fenomenalna wprost wiedza historyczna pozostała całkiem nieznana w szkole, nad czym on bynajmniej nie bolał.

Także pod innymi względami Tamás i Éva wymykali się powszechnie przyjętym normom. Évie mogło się na przykład przypomnieć o drugiej w nocy, że poprzedniego dnia zostawiła na Szwabskiej Górze zeszyt do francuskiego. Wówczas wstawali oboje z Tamásem, ubierali się i szli na Szwabską Górę, gdzie wałęsali się do białego rana. Następnego dnia z królewskim spokojem Tamás nie szedł do szkoły, a Éva prokurowała mu usprawiedliwienie z podrobionym podpisem starego Ulpiusa. Éva w ogóle nie chodziła do szkoły, nie miała też żadnego zajęcia, ale sama potrafiła się świetnie bawić.

Można było do nich wpadać o każdej porze, nigdy im się nie przeszkadzało; zachowywali się tak naturalnie, jakby byli sami. W nocy również chętnie widzieli gości, ale jako gimnazista z powodu surowo przestrzeganej dyscypliny domowej nie mogłem z tego korzystać, najwyżej po teatrze – i to też na bardzo krótko. Ciągle wtedy marzyłem, jak by to było dobrze spać u nich. Po maturze często zostawałem tam na noc.

W jakiś czas potem w eseju głośnego autora angielskiego wyczytałem, że głównym rysem charakteru Celtów był bunt przeciwko despotyzmowi faktów. Pod tym względem Tamás i Éva Ulpiusowie byli Celtami. Tylko na marginesie zaznaczę, że tak Tamás, jak i ja szaleliśmy za Celtami, za legendą o Świętym Graalu i za Parsifalem. Czułem się w towarzystwie młodych Ulpiusów tak dobrze prawdopodobnie dlatego, że w takiej mierze byli Celtami. Dzięki nim odnalazłem siebie. Dopiero u nich uświadomiłem sobie z całą jasnością, dlaczego w domu rodzicielskim czułem się niczym przybysz, zażenowany i niepewny. Przyczyna kryła się w tym, że u nas królowały fakty. Moim prawdziwym domem był dom Ulpiusów, gdzie byłem wolny i nieskrępowany. Chodziłem do nich każdego dnia, wszystek wolny czas spędzałem z nimi.

Kiedy zanurzyłem się w atmosferę domu Ulpiusów, moje permanentne uczucie zawstydzenia minęło, minęły również symptomy nerwowości. Po raz ostatni miałem do czynienia z przepaścią wtedy, kiedy wyratował mnie Tamás. Nikt też już więcej nie zaglądał mi przez ramię i nie wpatrywał się we mnie nocą, kiedy spałem. Od tej pory noce spędzałem w spokoju i dostawałem od życia to, na co liczyłem. Zmieniłem się na korzyść także fizycznie, zmężniałem, a twarz mi się wygładziła. Był to najszczęśliwszy okres w moim życiu. I nawet dziś, jeśli jakiś zapach albo światło wskrzesi we mnie wspomnienia tamtych lat, czuję, jak całe moje ciało elektryzuje myśl o oszałamiającym, minionym szczęściu, jedynym szczęściu, jakiego kiedykolwiek zaznałem.

Tego szczęścia, naturalnie, nie dano mi za darmo. By u Ulpiusów czuć się naprawdę jak w domu, musiałem i ja zerwać ze światem faktów i konkretów. Podwójnego życia nie można było prowadzić. Albo–albo. Ja również odzwyczaiłem się od czytania gazet i przestałem się stykać z inteligentnymi przyjaciółmi. Z czasem mnie też zaczęto uważać za takiego samego tępaka jak Tamás. Bardzo mnie to bolało, ponieważ byłem próżny i wiedziałem, że jestem inteligentny – niestety, nie było na to żadnej rady. Od domu rodzicielskiego oderwałem się całkowicie; z rodzicami i rodzeństwem rozmawiałem z ową chłodną i umiarkowaną grzecznością, jakiej nauczyłem się od Tamása. Przepaści, jaka wtedy zaistniała między nami, mimo usilnych starań z mojej strony, nie potrafiłem do dziś zlikwidować, a wyrzuty sumienia wobec rodziny jeszcze teraz mnie gnębią. Później starałem się jakoś naprawić ten stan rzeczy poprzez posłuszeństwo, ale to już całkiem inna historia…

W domu ze zdziwieniem zauważono moją zmianę. U mojego wujka zebrała się rada rodzinna i zadecydowano, że potrzebna mi jest kobieta. Wujek zakomunikował mi to wielce zmieszany i przy użyciu wielu symbolicznych zwrotów. Słuchałem go z uwagą, ale nie zdradzałem żadnej chęci zastosowania się do jego rad; tym bardziej że wtedy Tamás, Ervin, János Szepetneki i ja postanowiliśmy sobie, że nie tkniemy żadnej kobiety, ponieważ właśnie my będziemy nowymi rycerzami Świętego Graala. Sprawa kobiety dla mnie z czasem jakoś przycichła i rodzice przyjęli do wiadomości, że jestem taki, jaki jestem. Matka, wydaje mi się, do dziś chyba dyskretnie ostrzega każdą pomoc domową i nowych przyjaciół domu, żeby uważali na mnie, ponieważ nie jestem człowiekiem zwykłym i przeciętnym. Chociaż… ile to już lat… Dziś nawet z lupą nie można by we mnie zobaczyć nic takiego, co by było niezwykłe i nieprzeciętne.

Trudno by mi było chyba powiedzieć, na czym polegała ta zmiana, która tak zaniepokoiła rodziców. To prawda, Tamás i Éva żądali, by się we wszystkim stosować do nich, a ja robiłem to chętnie, więcej, z radością. Odwykłem od przyzwoitej nauki. Zrewidowałem moje dotychczasowe poglądy i nagle zacząłem się brzydzić wieloma takimi rzeczami, które dotychczas podobały mi się, to znaczy: służbą wojskową i chwałą zdobytą na polu walki, kolegami z klasy, węgierską kuchnią i wszystkim, o czym chłopcy w szkole powiedzieliby „fajne” albo „klawe”. Przestałem grać w piłkę nożną, co do tej pory robiłem z prawdziwą namiętnością. Jedynym dozwolonym sportem była szermierka, uprawialiśmy ją więc wszyscy troje z tym większą sumiennością. Ogromnie dużo czytałem, żeby dotrzymać kroku Tamásowi, nie przychodziło mi to zresztą z trudem. Z tego okresu właśnie datuje się moje zainteresowanie historią religii, od czego później, kiedy spoważniałem, odszedłem, podobnie jak i od wielu innych rzeczy.

Mimo wszystko w stosunku do Tamása i Évy nie miałem czystego sumienia. Wydawało mi się, że ich oszukuję. Ponieważ to, co dla nich było naturalną wolnością, ja przeżywałem jako trudny, spazmatyczny bunt. Jestem zbyt wielkim mieszczuchem i zanadto w tym duchu mnie w domu wychowano, o czym przecież sama dobrze wiesz. Musiałem wziąć głęboki oddech i zadać gwałt wpojonym mi nawykom, żeby na przykład popiół z papierosa strząsnąć na podłogę. Tamás i Éva inaczej sobie tego nie wyobrażali. Jeśli czasami zdobyłem się na bohaterstwo i razem z Tamásem poszliśmy na wagary, przez cały dzień miałem później kurcze żołądka. Taką mam już naturę, że wcześnie rano się budzę, w nocy chce mi się spać, w porze obiadu i kolacji jestem najgłodniejszy, lubię jeść z talerza, nie lubię zaczynać od deseru, lubię porządek i wprost niewymownie boję się policjantów. Wszystkie te moje cechy i całą moją mieszczańską naturę, przyzwoitą i lubiącą porządek, musiałem ukrywać skrzętnie przed Ulpiusami. Co prawda oni o tym dobrze wiedzieli i mieli na ten temat swoje ugruntowane zdanie, ale przez delikatność nic nie mówili. Jeśli natomiast od czasu do czasu wyłaziła ze mnie przyzwoitość albo oszczędność, Tamás i Éva wielkodusznie żeglowali w inne rejony.

Najtrudniejsze dla mnie było to, że musiałem brać udział w ich popisach teatralnych. Nie mam za grosz zdolności aktorskich, poza tym jestem nieprzytomnie wstydliwy i dlatego mało nie umarłem, kiedy pierwszy raz ubrali mnie w czerwoną kamizelkę dziadka, żebym był papieżem Aleksandrem VI w jakimś niekończącym się dramacie o Borgiach. Z czasem nauczyłem się i tego, mimo że nigdy nie potrafiłem improwizować tak pięknych, utrzymanych w stylu barokowym kwestii jak oni. Okazałem się natomiast świetną ofiarą. Właśnie ja się dawałem najlepiej truć i smażyć w oleju. Często też bywałem tylko tłumem, który pada ofiarą okrucieństwa Iwana Groźnego, i dlatego dwadzieścia pięć razy z rzędu, na różne sposoby, musiałem straszliwie rzęzić i umierać. Szczególnie wielki sukces odnosiła moja technika rzężenia.

Muszę ci jeszcze powiedzieć, choć wcale mi to łatwo nie przychodzi, nawet po takiej ilości wypitego wina – moja żona jednak musi to wiedzieć – że bardzo lubiłem być ofiarą. Myślałem o tym już rano, czekałem niecierpliwie cały dzień, tak…

– Dlaczego chciałeś być ofiarą? – zapytała Erzsi.

– Hm… jak by ci to powiedzieć… no, z powodów erotycznych, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi… Tak… Później już sam wymyślałem takie historie, w których mógłbym odgrywać ulubioną rolę ofiary. Na przykład taka (kino już podówczas zaczęło rozbudzać fantazję i nadawać jej kierunek): Éva, powiedzmy, jest dziewczyną związaną z grupą apaszów (o tym mówiły ówczesne filmy), zwabia mnie do ich meliny, gdzie spajają mnie alkoholem, po czym okradają i mordują. Albo to samo, tylko w ujęciu bardziej historycznym: dzieje Judyty i Holofernesa. Bardzo to lubiłem. Albo ja byłem rosyjskim generałem, a Éva szpiegiem: usypia mnie i wykrada mi plany strategiczne. Tamás był ewentualnie moim bardzo zdolnym adiutantem, który ściga Évę i wreszcie odzyskuje moje dokumenty. Éva jednak często unieszkodliwiała także i jego i dlatego Rosjanie ponosili wielkie, niepowetowane straty. Takie rozwiązania rodziły się na gorąco, w czasie gry. Ciekawe, te pomysły bardzo się podobały i Tamásowi, i Évie. Z tym tylko że ja się zawsze z tego powodu wstydziłem, wstydzę się jeszcze nawet dziś, kiedy o tym mówię, oni zaś nie wstydzili się nigdy. Éva lubiła grać role kobiet, które zdradzają, wydają i mordują mężczyzn. Tamás i ja natomiast lubiliśmy być tymi mężczyznami, których zdradzają, wydają i mordują albo upokarzają…

Mihály zamilkł i napił się wina. Po chwili Erzsi zapytała:

– Powiedz, kochałeś się w Évie Ulpius?

– Nie, nie sądzę. Jeśli już koniecznie chcesz wiedzieć, czy byłem w kimkolwiek zakochany, to raczej w Tamásu. Tamás był moim ideałem, a Éva tylko dodatkiem i środkiem podniecającym w tych przedstawieniach teatralnych. Niechętnie mówię, że byłem zakochany w Tamásu, ponieważ łatwo może cię to wprowadzić w błąd i byłabyś ewentualnie skłonna przypuszczać, że łączyły nas jakieś niezdrowe stosunki, a przecież o tym w ogóle nie było mowy. Był po prostu moim najbliższym i największym przyjacielem w szczenięco-romantycznym tego słowa znaczeniu, a jeśli w ogóle w tym wszystkim było coś niezdrowego, to, wspominałem ci już o tym, było to zupełnie co innego i miało znacznie bardziej skomplikowaną naturę.

– Słuchaj, Mihály… trudno sobie wprost wyobrazić, że pomiędzy tobą i Évą nie… Tak, przecież przez wiele lat ciągle byliście razem i naprawdę nie zrodził się pomiędzy wami żaden nawet najniewinniejszy flirt?

– Nie, nie zrodził się żaden flirt, nawet najniewinniejszy.

– Jak to możliwe?

– Jak?… Rzeczywiście, jak to było możliwe? Otóż najprawdopodobniej dlatego, że byliśmy w kontaktach tak bardzo intymnych, że po prostu nie mogliśmy flirtować i być w sobie zakochani. Do miłości konieczny jest pewien dystans, by zakochani, pokonując go, mogli się do siebie zbliżać, chociaż owo zbliżanie jest tylko iluzoryczne, bo tak naprawdę to miłość oddala. Bo miłość to polaryzacja, a kochankowie to dwa przeciwne bieguny…

– Mówisz bardzo mądre rzeczy, i to w dodatku tak późno w nocy. Nie rozumiem jednak całej sytuacji. A może dziewczyna była brzydka?

– Co, brzydka? Éva była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widziałem. Nie, to też nie tak. Ona była wcieleniem kobiecej urody i dlatego odtąd wszystko, co piękne, do niej przyrównuję. Każda kobieta, którą później kochałem, miała coś z niej: jedna jej nogi, inna to samo osadzenie głowy, a jeszcze inna taki sam głos przez telefon.

– Ja także?

– Tak… Ty także.

– A w czym jestem do niej podobna?

Mihály zaczerwienił się i nie odpowiedział.

– Powiedz, bardzo cię proszę…

– Zaraz, zaraz, jak by ci to wytłumaczyć… Wstań, bądź tak dobra, i chodź tu do mnie.

Erzsi stanęła obok krzesła Mihálya, Mihály objął ją wpół i spojrzał na nią, Erzsi uśmiechnęła się.

– Tak, tak… teraz… – rzekł Mihály. – Teraz jesteś do niej podobna, kiedy tak uśmiechasz się do mnie z góry. Tak samo uśmiechała się Éva, kiedy ja byłem ofiarą.

Erzsi wyswobodziła się z uścisku i wróciła na miejsce.