Mój mąż jest z zawodu dyrektorem - Rafął Dajbor - ebook + książka

Mój mąż jest z zawodu dyrektorem ebook

Rafał Dajbor

3,9

Opis

Kontynuacja świetnie przyjętej przez czytelników książki "Jak u Barei, czyli kto to powiedział".

Po poświęconej odtwórcom ról męskich pierwszej książce, Rafał Dajbor tym razem rzuca światło na aktorki występujące w filmach Stanisława Barei. „Ten człowiek w życiu słowa prawdy nie powiedział” czy „Tu jest kiosk Ruchu, ja tu mięso mam!” to kwestie, które przeszły do komediowej klasyki. Mimo że dziś są równie chętnie przytaczane przez publicystów, co twórców memów, niewiele osób kojarzy, kto wypowiedział je na ekranie.

W charakterystycznym dla siebie stylu pełnym anegdot, wspomnień znajomych i cytatów z prasy, Autor wtajemnicza nas w kulisy życia Zofii Czerwińskiej, Barbary Rylskiej, Hanny

Skarżanki i innych współpracowniczek króla polskiej komedii. Niektóre już zapomniane, inne wciąż cieszące się niesłabnącą sympatią widzów, wszystkie zasługują na to, by ich sylwetki poznać bliżej.


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 359

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (18 ocen)
6
7
3
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TBekierek

Dobrze spędzony czas

Aktorki Barei z drugiego planu. Na pewno z drugiego?? Interesująca, jak poprzednia część, opowieść jak to u Barei było. Polecam
10

Popularność




Wstęp

„Ten człowiek w życiu słowa prawdy nie powiedział”. „Przywieźli wyngiel, wyngiel, wyngiel je we wiosce”. „Tu jest kiosk Ruchu, ja tu mięso mam!”. „Nie ma smalcu, z dżemem są purée”. Wszystkie te kwestie, pochodzące z kultowego Misia Stanisława Barei, łączy to, że zostały wypowiedziane przez kobiece bohaterki. Dziś cytaty te należą do komediowej klasyki. Powielane są w memach, komentarzach politycznych i społecznych. Znają je wszyscy. Mało kto jednak potrafi określić, która aktorka wypowiedziała je na ekranie.

Po wydaniu książki Jak u Barei, czyli kto to powiedział, poświęconej aktorom epizodycznym, którzy wypowiedzieli w filmach Stanisława Barei niezapomniane „skrzydlate słowa”, wielokrotnie słyszałem pytanie: „Dlaczego ta książka jest taka męska? Dlaczego zabrakło w niej miejsca dla aktorek?”.

Odpowiedź jest jednocześnie prosta i skomplikowana, a częściowo zawiera się już w tytule niniejszej książki. W czasach, w których toczy się akcja filmów Stanisława Barei, kobiety nieczęsto uprawiały zawody uznawane za „męskie” – rzadko znajdowały zatrudnienie choćby w budownictwie czy transporcie, a to w tych dziedzinach życia czaiła się znacząca część absurdów, które wyłuskiwał Bareja. Rzadziej też zajmowały eksponowane stanowiska kierownicze, więc i w filmach (nie tylko komediowych) trudno doszukać się postaci dyrektorek i kierowniczek. Siłą rzeczy więc kobiety rzadziej chłostane były przez Bareję jego satyrycznym biczem. „Mój mąż jest z zawodu dyrektorem” – mówi w filmie Poszukiwany, poszukiwana grana przez Barbarę Rylską żona tyleż prominentnego, co niekompetentnego decydenta, który dyrektorował już wszystkim możliwym instytucjom i planując osiedle, chce zamienić miejscami budynek z jeziorem. Kobiety w filmach Barei zajmują zupełnie inne miejsce, pełnią inną funkcję niż postaci męskie. Uprawiają inne zawody, gdy zaś związane są z wysoko postawionymi partyjnymi aparatczykami, bardzo często są po prostu „przy mężu”, nawet jeśli w rzeczywistości pełnią jakąś kierowniczą funkcję, jak na przykład Krzakoska, bohaterka Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz. Dlatego kobiece bohaterki, także (a może przede wszystkim) te drugoplanowe i epizodyczne, zasługują na osobną opowieść. Kilka słów należy się zwłaszcza postaciom sprzątaczek, które z jednej strony – jak w Brunecie wieczorową porą – potrafią u Barei reprezentować najbardziej prostacką, prymitywną „gębę” socjalistycznej rzeczywistości, ale z drugiej – jak to ma miejsce w Misiu – urastają do rangi antycznego chóru, komentującego główne wydarzenia filmu.

Druga rzecz – to to, w jaki sposób Stanisław Bareja obsadzał postaci kobiece w swoich filmach. Trudno oprzeć się wrażeniu, że czynił to zupełnie inaczej niż w przypadku bohaterów męskich. Miał swoich ulubionych aktorów, do których uwielbiał powracać. Już w jego debiutanckim Mężu swojej żony z 1961 roku grają Bronisław Pawlik, Wojciech Pokora, Mieczysław Czechowicz, Wiesław Gołas. Stąd niemal każdy kinoman potrafi dziś powiedzieć, że ci właśnie artyści to „aktorzy Barei” (potem do tego grona dołączyli Krzysztof Kowalewski i Stanisław Tym). Podobnie chętnie wracał do aktorów epizodycznych. Niektórzy spośród nich, jak Stanisław Gawlik, Mariusz Gorczyński, Tadeusz Somogi czy Krzysztof Świętochowski, mieli okazję zagrać epizody w trzech lub nawet czterech filmach twórcy Misia. Rekordzistą wśród epizodystów jest Jan Kobuszewski, którego Bareja obsadzał aż sześciokrotnie. Z aktorkami było inaczej. Bareja wciąż i wciąż sięgał po nowe nazwiska, z rzadka zapraszając do obsady aktorki, z którymi już wcześniej pracował, choć i tu są rzecz jasna wyjątki.

Stanisław Bareja i Aleksandra Zawieruszanka na planie Męża swojej żony („Film" 1960, nr 32)

Najważniejszym takim wyjątkiem jest bez wątpienia Elżbieta Czyżewska (1938 – 2010). Bareja obsadził ją w Mężu swojej żony, w którym zagrała drugoplanową rolę Renaty, córki profesora Trębskiego (Jan Koecher). W Żonie dla Australijczyka z 1964 roku kreowała główną rolę kobiecą, Hankę z zespołu Mazowsze, wybrankę granego przez Wiesława Gołasa australijskiego polonusa Roberta Wolańskiego, z którym po różnych perypetiach natury wręcz kryminalnej ostatecznie wyruszy w podróż „Batorym”. Główną rolę żeńską, u boku Daniela Olbrychskiego (który zresztą po latach w jednym z wywiadów przyznał, że niespecjalnie cenił wówczas współpracę z Bareją, czego po latach żałuje) zagrała Czyżewska także w Małżeństwie z rozsądku (1967), a jej współpracę z Bareją uzupełnia rola w jednym z odcinków serialu Kapitan Sowa na tropie (1965). Nie ma więc wątpliwości, że Czyżewska należała w latach 60. do Barejowego „teamu”. Była aktorką, z którą wyjątkowo lubił pracować.

Czyżewska wyemigrowała z Polski w dramatycznych okolicznościach, związanych z wydarzeniami Marca ’68. W tym czasie była żoną amerykańskiego dziennikarza Davida Halberstama (1934 – 2007). Wydawał się on wręcz idealnym dla władz PRL-u przedstawicielem amerykańskich mediów. Rozgłos (i nagrodę Pulitzera w 1964 roku) przyniosły mu krytyczne artykuły o wojnie w Wietnamie. W 1965 roku Halberstam został korespondentem „New York Timesa” w Warszawie. Można powiedzieć, iż władze PRL-u w jakimś sensie się na nim zawiodły. Liczyły, że znany z krytyki wojny w Wietnamie dziennikarz będzie przyjaznym okiem patrzył na poczynania władz socjalistycznej Polski. Jednak Halberstam, gdy tylko wyczuł, że wierchuszka PZPR zamierza cynicznie zagrać antysemicką kartą w swoich wewnętrznych rozgrywkach i że ucierpią na tym polscy Żydzi, których po wojnie i Holokauście i tak pozostało w Polsce niewielu – jeszcze w 1967 roku opisał to wszystko w swoich korespondencjach dla „New York Timesa”. Wywołało to wściekłość Władysława Gomułki i jego popleczników. Halberstam został uznany za persona non grata i musiał wyjechać z Polski.

Czyżewska początkowo nie wiedziała, co zrobić. Gdy jednak zaczęto pisać na nią donosy, gdy poczuła atmosferę osaczenia (dla marcowych harcowników była przecież nie tylko żoną „wroga socjalizmu”, ale i żoną Żyda), zdecydowała się pozostać w małżeństwie z Halberstamem i także wyjechać do Nowego Jorku – choć wielu jej to odradzało. Gwoli ścisłości warto dodać, że para opuściła Polskę jeszcze przed Marcem ’68, jednak ich wyjazd można i należy łączyć z tymi wypadkami, bo przemówienie Gomułki było jedynie punktem kulminacyjnym wydarzeń, które narastały od pewnego czasu i które opisywał w swoich tekstach Halberstam.

Wyjazd okazał się fatalny w skutkach dla kariery Elżbiety Czyżewskiej. W Polsce była gwiazdą. W Stanach Zjednoczonych – jedną z wielu. Katorżniczo uczyła się języka, a i tak dla reżyserów castingu była przede wszystkim aktorką mówiącą niepoprawnie po angielsku, pasującą tylko do niektórych ról epizodycznych. Grała w teatrach offowych na Broadwayu, ale… tylko tam. Nie udało jej się przebić na inne sceny. Halberstam myślał, że stworzy z Czyżewską rodzinę. Ona zaś miała nadzieję, że zaistnieje jako aktorka na Zachodzie. Wzajemne rozczarowanie rosło i doprowadziło do rozwodu w 1977 roku. Czyżewska, choć właściwie do końca życia próbowała zaistnieć w zachodnim kinie i telewizji, nigdy nie grała niczego więcej niż epizodów (wyjątkiem jest tu emigracyjny film Aleksandra Forda Pierwszy krąg z 1971 roku według powieści Aleksandra Sołżenicyna – film zupełnie jednak nieudany i szybko zapomniany). Wystąpiła m.in. w filmach Sidneya Lumeta, Costy-Gavrasa, a także w jednym z odcinków kultowego serialu Seks w wielkim mieście, gdzie wcieliła się w doktor Shapiro, która uczy główne bohaterki tajników seksu tantrycznego. Niekiedy także, już po rozwodzie z Halberstamem, przyjeżdżała grać w filmach polskich, gdzie obsadzano ją w znacznie większych rolach, by wspomnieć Odwet (1983) Tomasza Zygadły czy Kocham kino (1988) Piotra Łazarkiewicza. Jednak o odbudowaniu kariery Czyżewskiej nie mogło być mowy; nad Wisłą pojawiło się już nowe pokolenie aktorek.

Stanisław Bareja w pamiętnym 1968 roku realizował swoją ostatnią „lekką komedyjkę” – Przygodę z piosenką. W głównej roli kobiecej planował obsadzić – można powiedzieć: jak zwykle – Elżbietę Czyżewską. Ale ona była wówczas „na walizkach”, kursowała między USA a Polską, do której przyjechała zagrać we Wszystko na sprzedaż Andrzeja Wajdy. Główną rolę kobiecą w Przygodzie z piosenką zagrała więc tym razem Pola Raksa. Premiera filmu odbyła się w czerwcu 1969 roku. Kolejny film Barei, Poszukiwany, poszukiwana, miał premierę w kwietniu 1973 roku. Nie sposób nie zauważyć, że w wielu swoich późniejszych filmach i serialach Bareja bezlitośnie drwi z socjalistycznych „piewców polskości” spod znaku Mieczysława Moczara, takich jak Ryszard Filipski, Ireneusz Kanicki czy Bohdan Poręba. Dodajmy do tego fakt, że między Przygodą z piosenką a Poszukiwanym, poszukiwaną miały miejsce Marzec ’68 oraz Grudzień ’70. Można więc podejrzewać, że te zdarzenia, w których władza ludowa pokazała, iż aby za wszelką cenę utrzymać rządy, potrafi posunąć się do zaszczucia dowolnie wybranej grupy Polaków, a nawet strzelać do obywateli – wpłynęły na Stanisława Bareję. I należy przypuszczać, że wyjazd zastraszonej Czyżewskiej, jego ulubionej aktorki, miał dla niego pod tym względem kolosalne znaczenie. Czy gdyby nie emigracja, to Czyżewska wcielałaby się w kolejnych komediach Barei w najważniejsze role kobiece? Czy to ona byłaby na przykład żoną Rochowicza w Poszukiwanym, poszukiwanej? Albo dyrektorową Krzakoską w Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz? Pozostają tylko domysły. Można jednak stwierdzić z całą pewnością, że zmiana profilu komedii Stanisława Barei zmieniła także charakter postaci kobiecych w jego filmach. W latach 60. były one równorzędnymi bohaterkami Barejowskich lekkich komedii. Gdy zaś reżyser przedzierzgnął się w satyryka – „spadły” do roli żon i kochanek głównych bohaterów, a gdy w końcu, w Zmiennikach, pojawi się główna postać kobieca – Kasia Piórecka – przez większą część serialu występować będzie w męskim przebraniu.

Elżbieta Czyżewska u szczytu popularności na okładce „Ekranu” („Ekran” 1964)

Spośród aktorek z filmów Barei łatwo wyróżnić grupę tych, które zagrały u niego tylko raz, choć cieszyły się statusem wielkich gwiazd, niekiedy nie tylko polskiego, ale wręcz całego socjalistycznego kina. Pierwsza to Kalina Jędrusik (1930 – 1991), którą Bareja obsadził w jednym z odcinków serialu Kapitan Sowa na tropie („Kalina Jędrusik przeciąga się seksownie jako cyrkówka Fatima, która podoba się zbyt wielu mężczyznom” – tak pisał o tej roli Jacek Szczerba). Aktorka uznawana za polski symbol seksu, zwłaszcza po roli Lucy Zuckerowej w Ziemi obiecanej Andrzeja Wajdy, już nigdy więcej nie pojawiła się w filmie Barei. Inne aktorki, z którymi reżyser współpracował tylko raz, choć były (a niektóre wciąż są) popularnymi artystkami – a przy tym powierzał im ważne, czasem nawet główne role – to Aleksandra Zawieruszanka (Jadwiga Fołtasiówna-Karcz, główna rola kobieca w Mężu swojej żony), Elżbieta Kępińska (Agnieszka, główna rola kobieca w kryminale Dotknięcie nocy), Jolanta Bohdal (Kasia Rochowicz, główna rola kobieca w Poszukiwanym, poszukiwanej), Ewa Wiśniewska (dyrektorowa Krzakoska, główna rola kobieca w Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz), Christine Paul (Ola Kozeł, główna rola kobieca w Misiu), Barbara Burska (Irena Ochódzka, najważniejsza kobieca rola drugoplanowa w Misiu), Hanna Bieniuszewicz (Ewa Majewska, jedna z najważniejszych kobiecych bohaterek serialu Alternatywy 4), Ewa Błaszczyk (Kasia Piórecka, główna rola kobieca w serialu Zmiennicy).

Christine Paul w fotorelacji z planu Misia („Film” 1980, nr 12)

Gwoli ścisłości przyznać trzeba, że akurat Ewa Błaszczyk znalazła się na planie serialu po tym, jak roli Kasi Pióreckiej odmówiła Jadwiga Jankowska-Cieślak. „Stanisław Bareja zwrócił się do mnie z tą propozycją dużo wcześniej, niż nakręcił sam serial, który zresztą wtedy, na etapie przygotowań, nosił jeszcze tytuł Zawód – taksówkarz. Zaproponował mi tę rolę właśnie wtedy, gdy jechałam na plan na Węgry, i musiałam wybierać, czy główna rola, ale na Węgrzech, czy serial w Polsce. Wtedy wybrałam Węgry” – wspominała Jankowska-Cieślak w wywiadzie dla dwumiesięcznika „Replika”.

Kilka artystek cieszących się znaczącą pozycją zawodową wystąpiło u Barei dwukrotnie (jak Pola Raksa, Halina Kowalska, Bożena Dykiel, Ewa Ziętek, Krystyna Tkacz i Anna Chitro) lub trzykrotnie – w filmach Mąż swojej żony, Dotknięcie nocy oraz w serialu Zmiennicy pojawiła się wybitna aktorka teatralna Wanda Łuczycka (1907 – 1996), wsławiona wieloma kreacjami w teatrach Lublina, Łodzi i Warszawy, a przed drugą wojną światową także Torunia i Łucka, żona dyrektora Teatru Narodowego w Warszawie Mariana Mellera i niezapomniana Fronczakowa z radiowych Matysiaków. Także trzy razy zagrały u Barei Maria Chwalibóg (Poszukiwany, poszukiwana, Nie ma róży bez ognia, Brunet wieczorową porą) i Stanisława Celińska (Nie ma róży bez ognia, Alternatywy 4, Zmiennicy).

Bareja znacznie chętniej niż popularne filmowe amantki zapraszał ponownie do współpracy aktorki teatralne, dramatyczne, nierzadko charakterystyczne. Choć i tu zdarzały się wyjątki, bo tylko jeden raz współpracowały z reżyserem tak wielkie artystki teatralne, jak Hanka Bielicka (1915 – 2006, Burczykowa w Małżeństwie z rozsądku), Janina Romanówna (1904 – 1991, ciotka Edzia Siedleckiego w Małżeństwie z rozsądku), Ryszarda Hanin (1919 – 1994, Aniela Włodkowa w telewizyjnym Niespotykanie spokojnym człowieku), Irena Kwiatkowska (1912 – 2011, Maria Piórecka, matka Kasi w Zmiennikach), Zofia Rysiówna (1920 – 2003, matka pisarza Jana Oborniaka w jednym odcinku Zmienników), wreszcie Barbara Krafftówna (1928–2022, madame Michaud, właścicielka paryskiego pensjonatu w Przygodzie z piosenką). Natomiast najchętniej – poza Czyżewską – wracał do aktorek stricte charakterystycznych, takich jak Zofia Czerwińska, Zofia Merle czy Janina Traczykówna.

Niejako na marginesie tematu postaci kobiecych w filmach Stanisława Barei sytuują się pojawiające się w nich piosenkarki. I tak w Przygodzie z piosenką w roli niejakiej Suzanne Blanche (vel – swojsko brzmiącej – Zuzanny Białko) roztaczającej przed główną bohaterką perspektywy kariery za oceanem wystąpiła Irena Santor, ciesząca się w drugiej połowie lat 60. ubiegłego wieku statusem jednej z najbardziej lubianych polskich wokalistek. Był to jednak występ jawnie „dekoracyjny”, wykorzystujący po prostu rozpoznawalność i sympatię, którymi cieszyła się wśród Polaków „Santorka”.

Zupełnie inne okoliczności towarzyszą Barejowskim występom dwóch innych wokalistek – Anny Jantar (1950 – 1980) w Brunecie wieczorową porą oraz Ewy Bem w Misiu. Jantar nie pojawiła się na planie Bruneta…, nie widać jej na ekranie, jednak jej piosenka Cygańska jesień z muzyką Waldemara Kazaneckiego i słowami Janusza Kondratowicza oraz Jonasza Kofty jest immanentną częścią filmu i pełni w nim niezwykle ważną funkcję satyryczną. Pojawia się ona kilkakrotnie, ale najważniejsze momenty, w których rozbrzmiewa, to napisy początkowe i końcowe. Jej nostalgiczno-pogodny nastrój, optymistycznie brzmiące słowa opowiadające o cygańskim taborze, podążającym swoją drogą mimo przeciwności losu, stoją w jawnej kontrze do obrazów, na których tle wyświetlane są napisy: pijaków przy opróżnionych butelkach piwa, bumelującego taksówkarza, ludzi, którzy pomimo kładki dla pieszych przebiegają przez jezdnię, zatłoczonych ponad miarę autobusów, do których nie sposób wsiąść, wreszcie – głupoty milicjantów, którzy po uwadze Michała Romana, że „czerwony kapelusz jest zawsze podejrzany”, zatrzymują Bogu ducha winną staruszkę w czerwonym kapeluszu.

Jeszcze mocniejszy był występ Ewy Bem, która na końcu Misia śpiewa zupełnie niekomediową, wzruszającą kolędę, trzymając na rękach dziecko, obryzgana błotem przez wpadającego do glinianki słomianego misia. Znaczenie i wagę tej pozornie niepasującej do komedii sceny opisałem dokładniej w książce Jak u Barei, czyli kto to powiedział w rozdziale o Ludwiku Paku. Tu zatem tylko wspomnę w skrócie, że scena ta stała się pretekstem do ataków na Bareję, który jakoby złamał komediowy ton filmu „sztucznie” poważną sceną. Dopiero po latach doceniono jej symboliczne znaczenie.

Omawiając występy aktorek w filmach Barei, warto jeszcze wspomnieć, że jest to reżyser, którego znaczenie dla kultury i życia społecznego doceniono wiele lat po jego śmierci. W czasach, w których żył i tworzył, nie cieszył się estymą ani wśród kolegów po fachu, ani wśród aktorów. To sprawiało, że niektórzy po prostu mu odmawiali. Dotyczyło to także aktorek. Barbara Bursztynowicz wspominała: „Aleksandra Śląska […] miała ogromny wpływ na moje zawodowe wybory. Zawsze się jej radziłam. Kiedy mówiła, że czegoś mam nie robić, to nie robiłam. Stanisław Bareja prosił mnie, bym zagrała w jego filmie. Ale pani Aleksandra uważała, że ta rola nie zbuduje mnie artystycznie. Filmy Barei okazały się kultowymi. Gdybym przyjęła tamtą rolę, pewnie wcześniej zaistniałabym publicznie”. Co ciekawe – ta sama Aleksandra Śląska nie miała takich obiekcji, jeśli chodzi o udział Anny Gornostaj w serialu Zmiennicy, i to ona pomogła jej w rozmowach ze swoim mężem, dyrektorem teatru Ateneum Januszem Warmińskim, który początkowo nie chciał jej zwolnić na plan (Gornostaj opowiadała o tym w audycji „Aleja gwiazd Radia Plus”).

Niektóre aktorki początkowo odmawiały Barei, ale potem jednak u niego występowały. Stanisława Celińska w rozmowie z portalem Dziennik.pl o swoim udziale w Alternatywy 4 mówiła tak:

To było moje drugie spotkanie ze Stasiem Bareją, u którego wcześniej zagrałam w Nie ma róży bez ognia. Proponował mi też rolę w filmie Poszukiwany, poszukiwana, gdzie miałam zagrać żonę głównego bohatera, ale odmówiłam. W tamtych czasach bardzo szybko szufladkowano aktorów i obawiałam się, że będę postrzegana jako aktorka wyłącznie komediowa. A komedia czy serial telewizyjny uchodziły za coś gorszego. Wtedy, jeśli aktor miał angaż w dobrym teatrze, wiadomo było, że na ekranie pojawić się może tylko u Wajdy, Zanussiego albo Kutza. Bałam się więc, że nie będę potem grać w teatrze, teatrze TV i filmie poważnych ról. Żałowałam tej decyzji. Moje obawy były idiotyczne, zrozumiałam, że taki płodozmian jest dla aktora korzystny. Znacznie trudniej jest przecież zrobić dobrą komedię niż dramat. Staszek był świetnym reżyserem, zatęskniłam za jego sposobem pracy. Okazja nadarzyła się po kilku latach. Przypadkiem spotkaliśmy się na ulicy pod moim domem na Mokotowie. Miałam na sobie fartuch, w rękach miotłę i sprzątałam przed budynkiem. Nagle patrzę, a tu na rowerze jedzie Staszek. Też wyglądał malowniczo, był w cyklistówce, a na bagażniku wiózł jakieś warzywa. I tak nastąpiło spotkanie „gwiazdy” z reżyserem [śmiech]. „Wiesz, Stasiu, zagrałabym u ciebie” – powiedziałam. Staś się uśmiechnął, zabawnie podrapał w głowę, jak to miał w zwyczaju, i powiedział: „Dobrze”. Nie czuł urazy, że kiedyś mu odmówiłam. Jak tylko zapadła decyzja o realizacji Alternatywy 4, dał mi rolę w serialu.

Dziś w rozmaitych rozmowach i wywiadach wiele aktorek występujących w filmach i serialach Stanisława Barei chętnie opowiada o swoich zawodowych doświadczeniach z mistrzem komedii. Halina Kowalska w książce Krzysztofa Tomasika Demony seksu o swoim występie w Alternatywy 4 mówiła tak: „Kiedy przyszła propozycja, byłam kilka dni po ciężkiej operacji; zadzwonili, czy zagram śpiewaczkę. Od razu powiedziałam, że zagram, bo Bareja. Nasz ulubiony reżyser, do którego szło się grać jak na bal. Bardzo dobry kolega, miły, dowcipny, małomówny. Żałuję, że tak przedwcześnie odszedł”.

Bożena Dykiel w „Trybunie”, wspominając swój epizodyczny występ w Człowieku z żelaza Andrzeja Wajdy, opowiadała: „Czuło się, że ten film będzie coś znaczył, że będzie wielkim wydarzeniem symbolicznym. Zupełnie inaczej było ze Staszkiem Bareją, który był zawsze źle oceniany i przez władze kinematografii, i przez krytyków, a okazało się po czasie, że jest najwybitniejszym kronikarzem PRL-u”.

Także w „Trybunie” Emilia Krakowska mówiła: „Do moich życiowych ról muszę zaliczyć epizod przewodniczki muzealnej [w rzeczywistości postać ta to nauczycielka – przyp. aut.] w Brunecie wieczorową porą Barei, opowiadającej wycieczce szkolnej o rozpijaniu przez dziedzica pańszczyźnianych chłopów. Kilka chwil na ekranie, a widzowie nadal mnie z niej pamiętają”.

I jeszcze Tatiana Sosna-Sarno (pani Jadzia z serialu Alternatywy 4) w rozmowie z „Południem. Głosem Warszawiaków”: „Niektórzy koledzy w ogóle unikają komedii. Na szczęście wielu aktorów nie miało [takich] wątpliwości i serialAlternatywy 4 zyskał wspaniałą obsadę. Mnie najbardziej ekscytowało, że będę miała scenę z Bronisławem Pawlikiem, że zagram z Jerzym Kryszakiem, z Romanem Wilhelmim. Nie grymasiłam zresztą i nie przebierałam w propozycjach, bo zawsze uważałam, że każde zadanie aktorskie jest godne uwagi. Jestem uczennicą Tadeusza Łomnickiego, który uczył nas, że aktor musi umieć zagrać wszystko – od ról dramatycznych, przez komediowe, aż po […] kamienie, zwierzęta i warzywa”.

Wspomniałem, że bohaterki z filmów Barei różnią się charakterem od bohaterów. Ale jest jedna rzecz wspólna – w licznym gronie Barejowskich aktorek są i te, którym dane było wypowiedzieć słynne kwestie. Słowa, które weszły do potocznej polszczyzny. Takie jak te z Misia, od których zacząłem niniejsze słowo wstępne. Niektóre spośród tych aktorek wciąż żyją, niektóre są nadal aktywne zawodowo. Inne – korzystają już z uroków emerytury. Aby przedstawić pełniejszy ich obraz, postanowiłem nieco skorygować formułę, którą przyjąłem w poprzedniej książce. Owszem, na wzór Jak u Barei… swoistym trzonem jest Barejowskie „opus magnum”, czyli Brunet wieczorową porą, Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz orazMiś. Ale w tej książce Czytelnicy i Czytelniczki znajdą także (zgodnie z tytułem) „skrzydlate słowa” z innych satyrycznych komedii Barei i spotkają na jej kartach również osoby żyjące. W znacznej części będą to aktorki, które występowały w filmach Barei więcej niż raz. Bo o ile wykonawczynie głównych ról Bareja, jak pisałem, lubił zmieniać, o tyle do wykonawczyń epizodów bywał przywiązany.

Poprzednią książkę dedykowałem zmarłej w trakcie jej pisania Zofii Czerwińskiej. To aktorka, która nierozerwalnie kojarzy się z kinem Barei oraz ze słynnymi „oczkami Misia-Rysia”. Niejako więc w naturalny sposób – tę książkę zaczynam od przedstawienia właśnie jej sylwetki.

Zofia Czerwińska i Zenek

„Oczko Misia-Rysia”

Zofia Czerwińska

Choć Zofia Czerwińska grała u Stanisława Barei znacznie mniejsze role niż Elżbieta Czyżewska, to jednak właśnie ona zrosła się w powszechnej świadomości z kinem tego twórcy. Miała bowiem szczęście pojawić się w tych spośród filmów mistrza komedii, które doczekały się statusu kultowych. To właściwie jedyna aktorka, która niemal każdemu kojarzy się przede wszystkim właśnie z Bareją. Olin Gutowski, pytany o rolę w serialu Na dobre i na złe, w którym w 2000 roku jako dwudziestolatek miał okazję zagrać wnuka postaci granej przez Czerwińską, wspominał: „Z panią Czerwińską miałem piękną okazję grać rolę ocierającą się o komedię. Za sprawą scenariusza. Pamiętam, że doskonale potrafiła wyczuć niuanse konwencji i gdzieś tam, po swojemu oddała komizm sytuacji. Wyobrażałem sobie trochę, że gram w megaprodukcji Barei. To jedna z prac, które na zawsze zostaną w moich wspomnieniach”.

Znamienne, że Gutowski nazywa filmy Barei „megaprodukcjami”, podczas gdy – jak wiemy z licznych wspomnień i artykułów poświęconych Barei – kręcił on swoje filmy w sposób bardzo skromny, oszczędny, a nawet poszukiwał plenerów jak najbliżej swojego miejsca zamieszkania. Między innymi dlatego, że jako reżyser uznawany za twórcę „drugiej kategorii” dostawał od władz peerelowskiej kinematografii mniej taśmy i w ogóle mniej środków na realizację swoich filmów. Słowa Olina Gutowskiego dobrze jednak oddają to, z jaką estymą odbierana jest po latach twórczość tego reżysera.

Największą rolą Zofii Czerwińskiej u Stanisława Barei jest oczywiście Balcerkowa z serialu Alternatywy 4 (1983). Sama Czerwińska, w wywiadzie przeprowadzonym przez Mariusza Kurca i Krzysztofa Tomasika dla dwumiesięcznika „Replika”, mówiła: „U mnie trochę szwankuje poczucie własnej wartości, ja naprawdę nie rozumiem, że mnie ludzie tak pamiętają… Jestem z tego powodu szczęśliwa, tylko zdziwiona. Balcerkowa najbardziej popularna jest wśród młodych. Pytają, jak to jest zagrać w kultowym filmie. A bo ja wiem? Przecież jak się gra, to się nie wie, że będzie kultowy”.

Czerwińska nawiązała współpracę z Bareją na początku lat 70., pierwszy raz pojawiła się u niego w filmie Poszukiwany, poszukiwana (1973). Rozpoczynający swoją „karierę” gosposi Marysi Stanisław Rochowicz (Wojciech Pokora) negocjuje warunki zatrudnienia ze swoimi pierwszymi chlebodawcami, państwem Karpielami (Maria Chwalibóg i Wiesław Gołas). Uzyskuje całkiem przyzwoite warunki (pięćset złotych miesięcznie, utrzymanie i mieszkanie) oraz zakres obowiązków: gotowanie, sprzątanie, pranie i opiekowanie się Sonią, czyli niezbyt przyjaźnie nastawioną do świata potężną suczką, która „bardzo lubi kobiety”, co Rochowicza nie nastawia zbyt optymistycznie. Gdy Karpielowie wychodzą na chwilę, by się naradzić, bohater zamierza uciekać, ale zostaje powstrzymany. Karpielowie postanawiają zatrudnić „Marysię”. Gdy wypytują przyszłą służącą, gdzie wcześniej pracowała, drzwi mieszkania nagle otwierają się i wchodzi przez nie grana przez Zofię Czerwińską kobieta – odziana w ekstrawaganckie fiolety i szary sweterek. „Aaaa, więc to jest ten skarb” – stwierdza ironicznie na widok Rochowicza. „Zdecydowaliście się wreszcie” – dodaje i żwawym krokiem rusza w kierunku drzwi jednego z pokoi. Nie zadowala się jednak dotychczas wysączonym jadem, bo w drzwiach odwraca się jeszcze i dodaje: „Najlepiej to to nie wygląda, moje gratulacje, wychodne pewnie będzie mieć w nocy” – i ze śmiechem znika za drzwiami. Gdy Rochowicz informuje chwilę potem Karpielów, że z powodu utraty dokumentów nie będzie się mogła zameldować, zdenerwowany Karpiel, przekonany, że przyszłej gosposi zależy na meldunku, chce natychmiast zerwać świeżo zawartą umowę. Prowadzi Rochowicza do drzwi pokoju, za którymi zniknęła lokatorka, i mówi ze złością: „Proszę pani, ta pani… pięć lat temu przyjęliśmy ją do pracy. Zameldowała się w ciągu miesiąca. A potem rzuciła pracę. Ale mieszkania nie rzuciła! Cały czas jest z nami. Wyprowadzilim się na Kruczą – była z nami. Na Wilczą – była z nami. Teraz jest – z nami!”. W tym momencie otwierają się drzwi i sprytna była gosposia rzuca: „A kupcie mi mieszkanie, to was wyswobodzę” – i zatrzaskuje za sobą drzwi, zanim Karpiel zdąży ją dopaść w bezsilnej złości. Gospodarz po chwili odchodzi, mrucząc pod nosem: „Ja ją kiedyś zamorduję”.

Bareja i współautor scenariusza, Jacek Fedorowicz, drwią w tej scenie, rzecz jasna, z absurdalnych peerelowskich przepisów mieszkaniowych. Są one w Poszukiwanym, poszukiwanej jedynie wątkiem pobocznym, bo zasadniczy przedmiot drwin to fakt, że pomoc domowa zarabia więcej niż dyplomowany historyk sztuki. Wątek idiotyzmów meldunkowych Bareja i Fedorowicz rozwiną dopiero w swoim następnym (i zarazem ostatnim) wspólnym filmie – Nie ma róży bez ognia z 1974 roku, w którym główną rolę męską zagra sam Fedorowicz. Na marginesie – to właśnie on, a także Janusz Gajos byli konkurentami Wojciecha Pokory do roli „Marysi”. Ostatecznie Gajos okazał się mieć zbyt męską sylwetkę, by wiarygodnie wyglądać w damskim kostiumie, zaś Fedorowicz pytany później, czy nie żałuje, że nie zagrał tej roli, odrzekł: „Po bardzo starannym upiększaniu i ukobiecaniu twarzy moja Marysia wyglądała na starą, odrażającą kobietę lekkich obyczajów. Ja bym na pewno żałował, gdybyśmy […] w jakimś geście samobójczym, czy w wyniku chwilowego zaćmienia umysłu, zdecydowali, że jednak ja to zagram”.

Zofia Czerwińska na fotosie kinowym Poszukiwany, poszukiwana

„Dziką sublokatorkę” Karpielów spotykamy raz jeszcze, gdy Rochowicz rozmawia z mieszkania chlebodawców ze swoją żoną (Jolanta Bohdal). Czerwińska, znów odziana w fiolety, wychodzi ze swojego pokoju. „Słyszałam jakieś głosy, kto u was jest?” – pyta „Marysię”. Gdy Rochowicz zaprzecza, lokatorka upiera się: „No słyszałam przecież, ktoś jest”. Gdy zaś pan Karpiel postanawia w nocy udać się do pokoju „Marysi” w celu przeżycia erotycznej przygody z gosposią, postać grana przez Czerwińską wygląda zza drzwi swojego pokoju, bo słyszy hałasy. To już ostatnie spotkanie z byłą gosposią, a obecnie sublokatorką państwa Karpielów. Wskutek pewnego zbiegu okoliczności wyjdzie bowiem na jaw, że „Marysia” jest mężczyzną, i wtedy erotycznych apetytów nabierze (i po części nawet je zaspokoi) pani Karpielowa. Rochowicz uzna, że tego już za wiele, i przeniesie się do państwa Góreckich (Krystyna Borowicz i Witold Kałuski) i ich nieznośnego synalka (Filip Łobodziński).

Do kolejnej współpracy Czerwińskiej z Bareją doszło na planie Bruneta wieczorową porą (1976). Wystąpiła tu w epizodzie pani Joli, z którą łączy się omyłkowo Michał Roman (Krzysztof Kowalewski), gdy dzwoni do Kazika (Wiesław Gołas), aby po wizycie „Cyganki” zapytać go, czy to możliwe, by dało się komuś przepowiedzieć przyszłość. „Halo, słucham?” – zaczyna słodkim głosem Czerwińska. „Halo, Kazik?” – pyta Kowalewski. „Nie, nie Kazik. Jola” – gniewnie odpowiada Czerwińska. „Przepraszam, pomyłka”. „No to po co pan dzwonił?”. „To po co pani podnosi słuchawkę?”. „Bo zadzwonił telefon!” – tak oto dialogują między sobą Czerwińska i Kowalewski.

Wreszcie przyszedł czas na dwie najbardziej znane role Czerwińskiej w filmach Stanisława Barei: Irenę, kandydatkę na Irenę Ochódzką (poszukiwaną przez Ryszarda Ochódzkiego po to, by na jej dokumenty podjąć z londyńskiego konta tak pożądane pieniądze), oraz Balcerkową w serialu Alternatywy 4. Ujęcia z roznegliżowaną Czerwińską to jedne z najsłynniejszych fotosów z Misia (1980), a sama Czerwińska w kilku wywiadach swoją rolę w tym filmie określiła dosadnym mianem „rzucania cycami po ekranie”. Podobnie znany jest jej tekst „A Irusia będzie teraz całować oczka Misia-Rysia. Prawe oczko Misia-Rysia i lewe oooo…” – tu słowo „oczko” przerywa dzwonek do drzwi. „Ja pójdę. Chyba mam prawo?” – mówi Irusia-Czerwińska, czując się już narzeczoną Ochódzkiego. Gdy zaś okazuje się chwilę później, że Ochódzki swoje plany matrymonialne wobec „Irusi” określa jako żart, puentuje ona swoje amory z prezesem klubu „Tęcza” siarczystym spoliczkowaniem go, na tyle mocnym, że Ochódzki pada na plecy.

Równie znane jak „całowanie oczek Misia-Rysia” są słowa granej przez Czerwińską Balcerkowej z Alternatywy 4, wyrażające tragedię przeprowadzki z Targówka na nowo wybudowany Ursynów: „Proszę pana, jak ktoś całe życie mieszkał w mieście, to się za Chiny do wiochy nie przyzwyczai”. Czerwińska świetnie wspominała współpracę na planie serialu z Witoldem Pyrkoszem. Zagrał on Balcerka po tym, jak Bareja musiał odebrać rolę Ludwikowi Pakowi (ten, po przerwie w zdjęciach spowodowanej wprowadzeniem stanu wojennego, nie mógł wrócić na plan z powodu choroby alkoholowej). „Dobrze się stało, ponieważ Pyrkosz mi tę Balcerkową ustawił. Ponieważ jestem charakterystyczna po kokardy i mam temperament, to mogłam zagrać typula takiego, że aż strach! A on mnie ściągał. Mądry aktor, ten mój serialowy mąż” – przyznawała aktorka w rozmowie z „Tele Tygodniem”. Wspominając pracę nad tą postacią, wielokrotnie przypisywała większe zasługi właśnie ekranowemu partnerowi niż reżyserowi. Ale i o Barei mówiła ciepło i serdecznie. W wywiadzie dla „Gazety Telewizyjnej” z 2001 roku wspominała: „Miał zabawną przywarę. Gdy się go pytało: «Stasiu, jak ta scena wypadła?», to on, mówiąc «Może być», krzywił się. A to był jego tik. Był reżyserem pomysłowym i bezkonfliktowym. Zdawałoby się – dobroduszny, a stawiał na swoim. Dla niego zrobiłabym wszystko”.

Pisanie o Zofii Czerwińskiej jako o aktorce jest i łatwe, i trudne. Łatwe – ponieważ wystąpiła ona w kilkuset rolach teatralnych, filmowych i telewizyjnych, z których wiele pozostało w pamięci widzów. Aktorka debiutowała na ekranie jako barmanka Lola w Pokoleniu (1954) Andrzeja Wajdy. Cztery lata później znów wystąpiła u Wajdy, w Popiele i diamencie (także jako barmanka, choć tym razem nie Lola, lecz Lili). Kolejną Lolę – tym razem telefonistkę – zagrała w Eroice (1957) Andrzeja Munka. Nawet jeśli były to wszystko role epizodyczne, to trudno wyobrazić sobie ciekawszy początek kariery filmowej. W latach 60. regularnie pojawiała się na trzecim i czwartym planie, grała bufetowe, kelnerki, kasjerki, sąsiadki głównych bohaterów… W latach 70. i 80. zagrała swoje legendarne, omówione powyżej role w filmach Barei, ale pojawiała się także w wielu innych kultowych filmach i serialach komediowych, by wspomnieć tu choćby Rejs (1970) Piwowskiego (gdzie jej rola, podobnie jak role wielu innych zawodowych aktorów, została zepchnięta w cień przez fakt, iż Piwowski w trakcie zdjęć zmienił koncepcję filmu i wysunął na pierwszy plan improwizacje naturszczyków), Nie lubię poniedziałku (1971) Tadeusza Chmielewskiego czy serial Jerzego Gruzy Czterdziestolatek (1974 – 1977). Wreszcie, pod koniec kariery, weszła na stałe do obsady niezwykle popularnego sitcomu Świat według Kiepskich (2010 – 2019), w którym wcielała się w niejaką Malinowską – sprzedawczynię w sklepie monopolowym.

Biografowi sprzyja też fakt, że aktorka w wywiadach bardzo szczerze mówiła zarówno o swoim życiu, jak i aktorstwie. Nie kryła się także ze swymi poglądami na rzeczywistość społeczną i polityczną. Jednak pisanie o Czerwińskiej bywa też trudne – gdyż mimo niewątpliwych zawodowych osiągnięć jeszcze bardziej niż jako aktorka dała się zapamiętać jako osobowość. Postać. Niebanalny człowiek. „Królowa SPATiF-u”. Pod tym względem była jak gdyby „Maklakiewiczem w spódnicy”. W rozmowach o Czerwińskiej te określenia przewijają się nader często, a do Zdzisława Maklakiewicza porównał ją chociażby Jacek Szczęk (1930-2021), reżyser i wieloletni dyrektor Stołecznej Estrady: „Zosia Czerwińska nie była moim zdaniem wielkim talentem estradowym, choć czasem angażowałem ją do imprez, które organizowałem. Zosia miała takie coś, że znacznie lepiej grała przy stoliku w knajpie. Tam bywała genialną aktorką. Tylko nie zawsze potrafiła to potem równie ciekawie powtórzyć na estradzie czy przed kamerą. Była pod tym względem «żeńską wersją Maklakiewicza»”. Przypomnijmy – Zdzisław Maklakiewicz (1927 – 1977), znany z mnóstwa ról epizodycznych aktor, który w latach 70. XX wieku stworzył niezapomniany i kultowy duet aktorski z Janem Himilsbachem (1931 – 1988), w powszechnej świadomości środowiska aktorskiego zapisał się jako artysta, który lepiej „grał” przy stoliku w SPATiF-ie niż na planie filmowym.

Zofia Czerwińska na planie Rejsu („Film” 1969, nr 42)

To, co uderza przy przeglądaniu teczki Zofii Czerwińskiej z wycinkami prasowymi, znajdującej się w zasobach Instytutu Teatralnego, to fakt, że właściwie do końca ubiegłego wieku poświęcano jej bardzo niewiele tekstów. Owszem, udzieliła kilku wywiadów, ale tak naprawdę liczba poświęconych jej artykułów prasowych rośnie dopiero pod koniec lat 90. i trudno nie połączyć tego z faktem, że to wtedy zaczynał się renesans popularności filmów Barei (w ankiecie tygodnika „Polityka” na najciekawsze filmy polskie XX wieku, rozpisanej w 1999 roku, Miś zajmuje ósme miejsce). Po roku 2000 o Czerwińskiej pisze się coraz więcej, aktorka coraz częściej udziela wywiadów, zaś apogeum popularności ewidentnie przypada na ostatnią dekadę jej życia.

Znamienne, że nawet ci, którzy mieli okazję pracować z Czerwińską u zarania jej kariery – aktorka ukończyła krakowską PWST w 1957 roku – pytani dziś o nią kwitują dawne lata kilkoma zdaniami, by zaraz przejść do opowieści z ostatnich lat. Tak czyni na przykład aktor i reżyser Zbigniew Bogdański:

Zośkę miałem okazję poznać w latach 50., gdy występowała w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku i często grała w dublurze z moją ówczesną żoną, Teresą Kaczyńską. Obie się zresztą bardzo kolegowały i nie było między nimi wtedy żadnych nieporozumień. Po latach spotykaliśmy się z Zośką na zebraniach kapituły członków zasłużonych ZASP. Jestem z natury gadatliwy, więc Zośka zawsze witała mnie słowami „przyszedł gaduła”. I jakoś na początku 2019 roku na zebraniu, na którym zresztą pojawił się nowy wówczas prezes, przedwcześnie zmarły Paweł Królikowski, znów mnie powitała tym tekstem. Powiedziałem jej wtedy: „Zosiu, mam dla ciebie pewną wiadomość: Milknę, lecz jestem”. „Oryginalne!” – odpowiedziała ze śmiechem Zośka. W życiu bym nie pomyślał, że to będzie moja ostatnia z nią rozmowa. Była przesympatyczną koleżanką, choć gdy już w latach 90. reżyserowałem w Teatrze Syrena, to potrafiła mieć do mnie pretensje, że jej nie obsadziłem. Nie ma co kryć – Zośka uwielbiała być zawsze na pierwszym planie… Normalna aktorska cecha. I umiała być na pierwszym planie dzięki temu, że jako człowiek była szalenie dowcipna.

Spróbujmy najpierw uporządkować fakty. Zofia Czerwińska urodziła się w Poznaniu 19 marca 1933 roku. Była córką znanego lekarza Mariana Czerwińskiego i Anny Czerwińskiej z domu Krakus. Jak wspominała Zofia – był to tak zwany „dobry dom”, a ona sama jako dziewczynka miała najpierw nianię, a potem guwernantkę, która często prowadziła ją do kina. Pytana przez Igę Nyc w rozmowie dla miesięcznika „Pani”, czy to właśnie te wizyty w kinie stały za wyborem zawodu aktorskiego, odpowiedziała: „Tak, ale nie tylko. Tatuś, kiedy mieszkaliśmy jeszcze w Poznaniu, był lekarzem tamtejszych gwiazd opery i baletu. Rodzice bywali na wszystkich premierach, kochali teatr. Były też trzy szalone siostry mojej mamy, które uciekły z domu do baletu Feliksa Parnella, najpopularniejszego zespołu baletowego w Europie”.

Atmosfera rodzinnego domu obudziła w Czerwińskiej nie tylko miłość do sztuki scenicznej, ale i do zwierząt. W tej samej rozmowie aktorka wspominała, że pierwszego psa – spanielkę – dostała od ojca, gdy miała zaledwie półtora roku. „Od tej pory zawsze towarzyszył mi zapach psiej sierści” – twierdziła. Czerwińscy jeszcze przed wybuchem wojny przeprowadzili się do Warszawy. W 1942 roku doktor Czerwiński przyniósł do domu nietypowego lokatora: „Usłyszałam dzwonek do drzwi, otworzyłam, a tam stał tatuś z zakrwawionym rannym wilczurem na rękach. Asystowałam mu, kiedy zszywał rany. Następnego dnia przeczytaliśmy w niemieckiej gadzinówce, że zaginął gestapowski pies, tresowany, by łapać Żydów, za znalezienie oferowano wielką nagrodę. Dla nas było oczywiste, że Niemcom go nie oddamy” – mówiła Czerwińska.

Przyszła aktorka miała jedenaście lat, gdy wybuchło powstanie warszawskie, i wskutek zbiegu okoliczności znalazła się sama w ogarniętym walkami mieście. Pierwszego sierpnia była akurat z mamą i Irem (bo takie imię otrzymał uratowany wilczur) w podwarszawskim Józefowie, a doktor Czerwiński był w tym czasie w Sochaczewie, wezwany pilnie do pacjenta. Tyle tylko, że Zosia miała tego dnia po południu lekcję gry na pianinie, więc matka puściła ją do Warszawy tylko w towarzystwie Ira, bo wiedziała, że pies nie pozwoli zrobić dziewczynce krzywdy. Rodzicom jedenastoletniej Zosi nie udało się już powrócić do ogarniętego walkami miasta, a ona sama ukrywała się wraz z sąsiadami w piwnicy, jednak mimo niebezpieczeństwa regularnie wyprowadzała psa na spacer. Tragiczny dzień nadszedł 21 sierpnia. „Mieszkałam na rogu Piusa i Mokotowskiej i akurat tego dnia był atak na Małą PAST-ę, przy ulicy Piusa, dzisiaj Pięknej. W pewnym momencie pies mnie przewrócił i zakrył sobą. Dostał kulę albo dwie przeznaczone dla mnie. Gestapowski pies uratował mnie, bo do tego był szkolony” – opowiadała Czerwińska Olimpii Wolf w wywiadzie dla „Wysokich Obcasów”.

Znieruchomiał, a ja słyszałam, jak przestaje bić jego psie serce. Przez chwilę skamlał cichutko, a potem zapadła cisza. Tego dnia osiwiałam. Kiedy po upadku powstania z Pruszkowa uratował mnie ojciec, a potem zobaczyła mnie mama, powiedziała: „Dziecko, jakie ty masz zakurzone włosy!”. A one były po prostu białe. Powstanie to był koniec mojego dzieciństwa. Straciłam Ira, mojego przyjaciela, omal sama nie zginęłam, dwie osoby w naszej piwnicy umarły, jedną wywleczono siłą i zastrzelono. Miałam jedenaście lat i stałam się dojrzałym człowiekiem.

Te wydarzenia na zawsze ukształtowały stosunek Czerwińskiej do zwierząt. W wywiadzie, którego udzieliła w 2011 roku „Gazecie Sołeckiej”, w czasie, gdy trwały akurat dyskusje na temat zaostrzenia kar dla oprawców zwierząt, wypowiedziała się na ten temat z aż nietypową dla siebie brutalnością:

Jeśli chodzi o kary za znęcanie się nad zwierzętami, to jestem nieprzejednana. Zwierzę jest bezbronne, więc jeśli człowieczeństwo zawiedzie, to sprawca powinien być bezwarunkowo karany. Tymczasem orzeka się „małą szkodliwość społeczną czynu”. To jest skandal i hańba wymiaru sprawiedliwości. Taki bydlak powinien być bezwzględnie pozbawiony wolności, a w celi to już zostanie odpowiednio potraktowany, bo tam współwięźniowie bardzo źle się obchodzą z dzieciobójcami i takimi zwyrodnialcami. I na takie właśnie potraktowanie drania liczę.

Spośród ról epizodycznych zagranych przez Zofię Czerwińską w pamięci wielu widzów pozostała ta z filmu Jerzego Hoffmana i Edwarda Skórzewskiego Prawo i pięść (1964). Czerwińska zagrała w nim kobietę, która tylko dzięki zdecydowanej reakcji Andrzeja Koeniga (Gustaw Holoubek) unika zgwałcenia. Mało kto jednak wiedział, że podobne zdarzenie miało miejsce także w życiu samej aktorki, gdy miała zaledwie dwanaście lat. Wydarzyło się to w Gdańsku-Oliwie, dokąd Czerwińscy przenieśli się tuż po zakończeniu powstania warszawskiego, gdyż doktor Marian Czerwiński współtworzył zakładane właśnie Centrum Medycyny Morskiej i Tropikalnej w Gdyni. „Był 8 maja 1945 roku. Wszyscy świętowali zakończenie wojny. Wracałam ze szkoły do domu i z zaułka wybiegł pijany radziecki żołdak. Jedno spojrzenie na niego wystarczyło, żebym zrozumiała, o co mu chodzi. Chciał mnie zgwałcić. Zaczęłam uciekać, ale czułam jego pijany oddech na szyi. Na szczęście trochę już tę Oliwę znałam, więc skręciłam w uliczkę, gdzie były gruzy, przeskoczyłam przez nie, a on się potknął. Przebiegłam przez jezdnię, wpadłam do Parku Oliwskiego i schowałam się w zrujnowanym pałacu Opatów. Żołdak dobrnął i tam, ale mnie nie znalazł. Minęło półtorej godziny, zanim odważyłam się wyjść. Cały czas pamiętam tamten strach” – mówiła w „Pani”.

Gdy Zofia podrosła, postanowiła zdawać do krakowskiej szkoły teatralnej. Dostała się za pierwszym razem i… w niektórych wywiadach przyznawała, z właściwą sobie autoironią, że właśnie ten fakt był największym w jej życiu artystycznym sukcesem: „Naśladowałam Irenę Kwiatkowską, która w pierwszym powojennym kabarecie Siedem Kotów recytowała wiersz Gałczyńskiego Żona Wacia. I komisja egzaminacyjna posiusiała się ze śmiechu. Więc do szkoły teatralnej dostałam się triumfalnie. To było naprawdę wielkie osiągnięcie, którego potem już nie przeżyłam”.

Początki w zawodzie aktorki były trudne: „Szkoła teatralna wypuszcza aktorów kompletnie niezdających sobie sprawy, jak ciężki to zawód […]. Postawiłabym przed drzwiami szkoły […] człowieka, który by zniechęcał młodych adeptów do tego zawodu”. Czerwińska, wykształcona w Krakowie, marzyła o angażu do Starego Teatru im. Modrzejewskiej lub do Teatru im. Słowackiego. Nie została tam jednak przyjęta, wyjechała więc do Bielska-Białej i tam zadebiutowała na scenie w roli Maryny w Weselu Wyspiańskiego w reżyserii Iwo Galla, swojego niedawnego wykładowcy z krakowskiej PWST. Po roku, na zaproszenie Zygmunta Hübnera, przeniosła się do Teatru Wybrzeże w Gdańsku. „Graliśmy wspaniałe przedstawienia. Nawet antyustrojowe, jak Jonasz i błazen Jerzego Broszkiewicza, ale długo nie zwracano na to uwagi. Ani na to, że Hübner był bezpartyjny. Pojechaliśmy nawet do Paryża ze spektaklem Pierwszy dzień wolności Leona Kruczkowskiego […]. To był fajny, ale krótki okres, bo na którymś zebraniu partyjnym zorientowali się, że Hübner nie jest w partii. Wyrzucili go natychmiast, a jego następca, partyjny, dyrektor Jerzy Goliński, mój kolega ze szkoły teatralnej, wyrzucił mnie” – mówiła w „Wysokich Obcasach”. Miało to miejsce w 1960 roku. Aktorka zatrudniła się wtedy na rok w Teatrze im. Jaracza w Olsztynie (zagrała tu Rozynę w Cyruliku sewilskim w reżyserii Ireny Byrskiej), a potem przyjechała do Warszawy.

„Goliński zrobił mi tym wyrzuceniem największą przysługę świata. Bo by mnie teraz tutaj nie było. […] W Warszawie nie dostałam w teatrze etatu, ale miałam mieszkanie, bo moi rodzice pomogli wujkowi wybudować bliźniak i dzięki temu zajęłam górne piętro. Byłam zmuszona wziąć się za estradę […]. A że jestem charakterystyczna i w szkole teatralnej mówiłam śmieszne monologi, to teksty zaczęli mi pisać dość znani monologiści – Bogdan Brzeziński i Józef Prutkowski” – opowiadała Olimpii Wolf. W ten sposób aktorka właściwie zakończyła stricte teatralny etap swojej kariery. Od tej pory aż do śmierci miała już niemal wyłącznie rozbawiać widzów w estradowym entourage’u. W latach 1976 – 1979 była zatrudniona w Stołecznej Estradzie. W latach 1979 – 1990 miała etat w Teatrze Syrena, który – teoretycznie dramatyczny, wystawiający sztuki teatralne – także miał charakter rozrywkowy i estradowy. W Syrenie Czerwińska pozostała zresztą o wiele dłużej, niż tylko do momentu rozwiązania w 1990 roku umowy o pracę. Gościnnie występowała w tym teatrze aż do drugiej dekady XXI wieku. Jej ostatnią premierą w Syrenie były Jesienne manewry Petera Coke’a, które reżyserował Krzysztof Szuster – aktor, reżyser teatralny i dubbingowy, biznesmen, a od 2020 roku prezes Związku Artystów Scen Polskich. Oto jak on wspomina „swoją” aktorkę:

Zosię Czerwińską znałem od wielu lat jako wspaniałą aktorkę Teatru Syrena, zaś moje pierwsze z nią zetknięcie związane było z wielką pasją, którą miałem już od szkoły teatralnej, a którą jest Dom Aktora Weterana w Skolimowie. Pani Zofia Czerwińska, a od pewnego momentu dla mnie – Zosia, bo dostąpiłem zaszczytu bycia z nią po imieniu (mówię „zaszczytu”, bo jestem zwolennikiem pielęgnowania teatralnej hierarchii, która zakłada szacunek dla starszych kolegów i konieczność pokonania pewnych „schodów”, aby dostąpić możliwości bycia „na ty” z kimś takim, jak na przykład Zofia Czerwińska), z zainteresowaniem przyglądała się gówniarzowi, który mając tyle lat, ile miał, poświęcał czas i energię na Skolimów, czyli miejsce, do którego jeszcze wówczas wiekowo niespecjalnie pasował. W końcu poznaliśmy się osobiście, zaczęliśmy rozmawiać i szybko się polubiliśmy. Zbliżyliśmy się natomiast, gdy reżyserowałem w Syrenie przedstawienie Jesienne manewry. Zosia była aktorką, która od samego początku prób wiedziała, czego chce. Jednak po pierwszym czytaniu sztuki z reżyserem nie wyskakiwała od razu ze swoimi uwagami, siedziała, grzecznie czekała na to, by reżyser przedstawił swoją koncepcję, ale gdy ruszały próby – realizowała bezbłędnie wszystkie pomysły reżyserskie, lecz dodawała tyle od siebie, że rola składała się w 10 procentach z tego, czego chciał reżyser, a w 90 procentach z tego, co Zosia dołożyła od siebie, a co było tak doskonałe, że reżyser to bez zastrzeżeń akceptował. Zosia nigdy nie zasługiwała na określenie „odtwórca roli”. Należała do artystów udowadniających, jak bardzo twórczym zawodem jest aktorstwo. A do tego miała w sobie coś, co osobiście szalenie cenię i sam także uwielbiam – upodobanie do anegdot teatralnych. Do ich opowiadania i tym samym do przekazywania ich potomnym. Dlatego równie ważne w pracy z Zosią – były przerwy w próbach, podczas których mogliśmy się przerzucać kolejnymi anegdotami. Zosia Czerwińska miała niebywale cięty język. I pewną szczególną umiejętność – gdy ktoś gadał zbyt długo i zawile, a dodatkowo Zosia wyczuła, że przynudza, mówiąc kolokwialnie – pierdzieli, albo po prostu kłamie – umiała nagle wejść mu w słowo z taką puentą do jego wypocin, że szło mu to w pięty, ku uciesze tych, którzy to słyszeli. Była w tym absolutnie bezpardonowa. Śmieję się, że w pewnym sensie byłem „protoplastą Zosi”, a mówię tu o wprowadzaniu psów do teatru. Po tym, gdy w Miesiącu na wsi Turgieniewa w reżyserii Hanuszkiewicza z 1973 roku z udziałem m.in. Zofii Kucówny, Jana Machulskiego, Krzysia Kolbergera i Andrzeja Łapickiego wystąpiły moje dwa psy – Zosia Kucówna ukuła powiedzenie, że jak gdzieś przebywa Szuster, to zaraz pojawią się psy, a jak biegną psy, to zaraz pojawi się Szuster. Dostałem oficjalną zgodę dyrekcji, czyli Adama, by móc wchodzić do teatru z moimi psami, nawet gdy tego wieczoru nie grały w spektaklu. Zosia Czerwińska była znana z tego, że przez lata wszędzie, ale to dosłownie wszędzie pojawiała się ze swoim psem, słynnym terierkiem, Dżekiem (a poznać osobiście Dżeka i być z nim po imieniu – to też był wielki zaszczyt, do którego Zosia nie wszystkich dopuszczała!). Ale do czego zmierzam – otóż Zosieńka z Dżekiem się nie rozstawała i tu okazała się lepsza niż ja – mogła wprowadzać psa nie tylko za kulisy, ale i na widownię właściwie wszystkich warszawskich teatrów, w tym Teatru Narodowego, w którym przecież nigdy nie grała. Dżek oglądał z nią wszystkie spektakle, a dokładniej mówiąc – bardzo grzecznie leżał wtedy pod fotelem. Wiedzieli o tym wszyscy dyrektorzy, aktorzy i bileterzy. Tak samo było też oczywiście na próbach. W związku z tym podczas prób do Jesiennych manewrów przydarzył mi się pewien niefortunny dowcip. Omawiając z aktorami zagraną właśnie scenę, powiedziałem do Zosi, że „rozmawiałem właśnie z Dżekiem, podobałaś się mu”. Nie była zadowolona. Nie kupiła tego żartu. Za to na jubileuszu mojej firmy, na którym wystąpiło Mazowsze, dając wspaniały koncert dla 800 osób na widowni, witając wszystkich, powiedziałem także, że „Witam Zofię Czerwińską… z Dżekiem”. Tym razem nie była o to w żaden sposób obruszona. Wstała, ukłoniła się i zebrała rzęsiste oklaski.

Szuster podkreśla także autentyczną miłość aktorki w stosunku do „braci mniejszych”, ale wspomina też, że potrafiła przyjmować rację tych, którzy ochronę zwierząt rozumieli inaczej niż ona:

Naprawdę kochała zwierzęta – to przecież przepiękne i wzruszające, w jaki sposób zabezpieczyła przyszłość Zenkowi, yorkowi, „następcy” Dżeka. Nie przesadzę, jeśli powiem, że obmyśliła to tak, jak umierający rodzic zabezpiecza przyszłość swojego niepełnosprawnego dziecka. Zosia oczywiście doskonale wiedziała, że jestem myśliwym, i skłamałbym, gdybym powiedział, że dała się przekonać do łowiectwa, zmieniła zdanie czy pokochała polowanie. Co to, to nie. Ale w przeciwieństwie do wielu dyskutantów głuchych na jakiekolwiek argumenty – potrafiła zrozumieć i zaakceptować, że myślistwo w jakiejś formie, na przykład zawodowej, musi istnieć, by redukować pogłowie niektórych gatunków i prowadzić odstrzał sanitarny. Zresztą wcale nie zaprzeczałem w rozmowach z nią, iż fakt, że niektóre zwierzęta rozmnażają się dziś ponad miarę, to jest wina człowieka. Jednocześnie mówiłem, że nie można na to nie reagować. Czasami ją rozdrażniałem niektórymi moimi argumentami, ale akceptowała to, że poluję, i zaczęła zdawać sobie sprawę, że tak jak istnieją grabarze, szambiarze, śmieciarze – tak samo musi istnieć łowiectwo. Ale najważniejsze – pokazujące, jakim człowiekiem była Zosia – było to, że chciała zawsze choć próbować zrozumieć drugiego człowieka i rozumiała argumenty, nawet jeśli ostatecznie się z nimi nie zgadzała.

Bez wątpienia przejście ze scen dramatycznych na estradę mogło dla absolwentki szacownej krakowskiej szkoły teatralnej stanowić pewną deprecjację. Zwłaszcza że i na ekranie Czerwińska grywała głównie epizody. Jednak z wywiadów, których udzielała, wynika wyraźnie, że aktorka bardzo takie role ceniła i nie było w tym z jej strony żadnej kokieterii. Szerzej na temat grania epizodów wypowiedziała się w wywiadzie dla warszawskiej gazety „Południe. Głos Warszawiaków”, wspominając rolę w Czterdziestolatku, która m.in. dzięki słynnemu powiedzeniu „Może herbatki, panie inżynierze?” stała się jedną z najpopularniejszych w serialu: