Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lawina i kamienie - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
19 maja 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
54,90

Lawina i kamienie - ebook

„Lawina i kamienie” to opowieść o losach sześciu polskich pisarzy: Jerzego Andrzejewskiego, Tadeusza Borowskiego, Kazimierza Brandysa, Tadeusza Konwickiego, Adama Ważyka i Wiktora Woroszylskiego, którzy tuż po wojnie zostali żarliwymi zwolennikami nowego ładu, by potem rewidować go i w końcu odrzucić. To z jednej strony wnikliwe studium stalinizmu i próba wyjaśnienia, jakie motywy popchnęły ludzi ideowych i utalentowanych w objęcia komunizmu, a z drugiej – barwny, pełen anegdot obraz życia literackiego i relacji pisarzy z władzą. To historia powojennej literatury polskiej pokazana przez pryzmat losów wybranych bohaterów i zarazem panoramiczny reportaż historyczny zbudowany na solidnym fundamencie źródłowym.

Książka Anny Bikont i Joanny Szczęsnej ukazuje się po kilkunastu latach w nowym, poprawionym i uzupełnionym wydaniu. Pierwotny podtytuł także zmienił brzmienie – zamiast „pisarzy wobec komunizmu” mamy „pisarzy w drodze do i od komunizmu”.

„Studnia stalinizmu jest o wiele głębsza, niż to się wydaje takim jak ja amatorom, zachłannie i od lat czerpiącym z niej rozmaite ciemne nauki. Do rzędu książek raz jeszcze penetrujących studnię stalinizmu weszło bestsellerowym trybem dzieło Anny Bikont i Joanny Szczęsnej „Lawina i kamienie”. Weźmy rozdział „Uciekł tam gdzie mógł, czyli zagadka śmierci Tadeusza Borowskiego”. Autorki gromadzą wszystkie dotychczasowe wersje, relacje, ustalenia i spośród wszystkich dotychczasowych wersji, relacji i ustaleń, najściślej zbliżają się do odpowiedzi na pytanie: co się w gruncie rzeczy zdarzyło się 1 lipca 1951 roku w mieszkaniu Tadeusza Borowskiego?” Jerzy Pilch, „Dziennik”

„Jest to dzieło wybitne. Ma swoją twardość badawczą i źródłową, ma miękkość i lekkość piórka, ma w sobie odwagę i ma mądrość. I jest też w sumie wielkim manifestem w obronie wielkiej literatury, do której miłość bywa trudna, ale zawsze warto dobrze się zakochać.” Wiesław Władyka, „Polityka”

„Minął właśnie okres, w którym mój mąż czytał mi codziennie fragment z grubego tomu „Lawina i kamienie”. Już dawno w ten sposób nie żegnałam się z książką – z takim żalem, że się skończyła. Z losów sześciu ludzi i jednego tylko środowiska wstawała przede mną co dzień cała epoka – pełna, nasycona, drapieżna. Czas, w którym było miejsce na wszystkie uczucia: na surowość i współczucie, strach i odwagę, obrzydzenie i podziw, grozę i niepohamowany śmiech. Był to czas zupełnie wyjątkowy, bo właśnie w nim żyliśmy. Kłaniam się nisko obu autorkom tej porywającej książki.” Ewa Szumańska, „Tygodnik Powszechny”

„„Lawina i kamienie” jest próbą zrozumienia losów pisarzy zaangażowanych w komunizm, a nie próbą posadzenia ich na ławie oskarżonych. Dowodzi, że od przeszłości nie da się uciec, ale można podjąć próbę jej zrozumienia. Zachwyca mnie w tej książce brak tonu prokuratorsko-lustracyjnego. Podziwiam, jak autorki warstwa po warstwie, jakby obierały cebulę, odkrywają prawdę o tamtych czasach.” Adam Michnik, „Gazeta Wyborcza”

„Ta książka jest obroną pamięci, pamięci o cudzych błędach, ale i ich zasługach – zaś broniąc jednych, nie czyni tego kosztem innych. Bohaterowie książki mają wiarygodne biografie. Nie ukrywali ani swego stalinizmu, ani rewizjonizmu. Okres ich fanatycznego zaangażowania w ideologię trwał jakieś 10 lat, zaś okres dochodzenia do opozycji demokratycznej – lat 30. Nawet czyściec nie trwa dłużej.” Lidia Burska, Instytut Badań Literackich PAN

Kategoria: Polityka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8191-265-5
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

* * *

Dlaczego właściwie Jerzy Andrzejewski nie miałby, tak jak Jerzy Turowicz, z którym przyjaźnił się od lat – przed wojną wspólnie jeździli na medytacje do podwarszawskich Lasek do księdza Władysława Korniłowicza, opiekuna duchowego tamtejszego Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża – trafić do redakcji „Tygodnika Powszechnego”?

Tadeusz Borowski nie od razu zdecydował się na powrót do kraju. Przeciwnie – w liście wysłanym z Monachium do Gustawa Herlinga­-Grudzińskiego, redaktora naczelnego „Orła Białego”, pisma armii Andersa, zapowiadał, że przyśle mu wiersze. Dziś wiemy, że były tam gorzkie słowa o ojczyźnie w szponach NKWD. Czemu więc nie wyobrazić sobie Borowskiego na emigracji jako współpracownika paryskiej „Kultury”?

A Tadeusz Konwicki? Przecież równie dobrze mógł jeszcze trochę dłużej włóczyć się ze swoim oddziałem po lasach Wileńszczyzny, aż aresztowałoby go i wywiozło w głąb Rosji NKWD. Mógł zresztą jako były AK-owiec trafić do więzienia i w Polsce. Albo wyemigrować. Razem z kolegami z partyzantki miał już przecież nawet zblatowaną załogę statku, który odpływał do Anglii.

Wiktor Woroszylski uważał się już wtedy za ideowego komunistę. Ale gdyby jego rodzice nie postanowili wyjechać z zajętego przez Sowietów Grodna, czy nie pisałby swoich rewolucyjnych wierszy w języku Majakowskiego? A może później jako rosyjski dysydent znalazłby się w łagrze?

Tamtej pamiętnej wiosny 1945 roku, kiedy przez kraj przetaczała się radziecka ofensywa, a widok uciekających wojsk niemieckich przynosił nadzieję na zakończenie wojennego koszmaru, nie musiał niczego rozstrzygać Adam Ważyk. Wyboru dokonał już wcześniej, w Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Do Polski wracał z I Armią Wojska Polskiego jako zdeklarowany komunista.

I jeszcze Kazimierz Brandys, ukrywający się w czasie wojny, gdyż podpadał pod ustawy norymberskie, uważał, że wiosną 1945 roku jego droga jest przesądzona – nie miał wątpliwości, że życie zawdzięcza wkraczającej do Polski Armii Czerwonej.

W przedwojennych życiorysach bohaterów tej książki niewiele można znaleźć punktów stycznych, różnie potoczyły się ich wojenne losy. A jednak wszyscy oni wstąpili w szeregi zwolenników nowego systemu, by stać się jego żarliwymi wyznawcami i służyć mu piórem.1 PRZED LUBLINEM BYŁ LWÓW
CZYLI ADAMA WAŻYKA MARSZ DO KOMUNIZMU

Adam Ważyk, 1949

© PAP / Archiwum

W pierwszych dniach sierpnia 1944 roku Adam Ważyk, przed wojną lewicujący poeta Awangardy, świetny tłumacz Apollinaire’a, uzdolniony matematyk i szachista, z komunistami związany towarzysko, nie organizacyjnie, pojawił się w świeżo zajętym przez Armię Czerwoną Lublinie w całkiem nowej roli – jako oficer polityczny utworzonej przez generała Zygmunta Berlinga I Dywizji Piechoty imienia Tadeusza Kościuszki.

Drobny, w mundurze, w wysokich butach z cholewami i z wielkim naganem u boku sprawiał karykaturalne wrażenie. Taki właśnie obraz Ważyka powraca natrętnie jako stały motyw wspomnień z tamtych lat. Zapamiętano go, jak przy byle okazji wymachiwał tym naganem. Zapamiętano go, jak brał udział w rozlepianiu po wsiach, na budynkach szkolnych i parkanach, plakatów z napisanym w Moskwie i ogłoszonym w Chełmie Manifestem Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, pierwszej polskiej władzy z sowieckiego nadania.

Co znaczy władza sowiecka, Ważyk miał okazję przekonać się od razu we wrześniu 1939 roku, kiedy znalazł się we Lwowie. Od czasu, gdy w 1924 roku jako dziewiętnastoletni maturzysta wydał tomik awangardowych wierszy _Semafory_, a rok później kolejny – _Oczy i usta_, milczał jako poeta, pisywał recenzje, opowiadania, powieści. We Lwowie wróciła mu poetycka wena.

To stało się tak nagle: rozbite pociągi,

zdarte druty, na torach wydrążone leje,

zamiast wodzów półgłówki, zamiast armii – włóczęgi,

widma nocą ciągnące, by skryć się, gdy zadnieje.

Gdziekolwiek szedłeś, miasta waliły się w gruzy,

pryskał pług w rękach chłopa, nim skibę doorał…

to po latach dwudziestu wyklarował się w burzy

ukrywany przed tobą tych lat posępny morał.

Ten wiersz, w którym dystansował się od przeszłości i pokonanej właśnie Rzeczypospolitej, zatytułował Ważyk _Do inteligenta uchodźcy_.

Do Lwowa od pierwszych dni wojny ściągały tłumy uchodźców uciekających przed niemiecką armią. Tydzień po kapitulacji miasta – 28 września – na mocy podpisanego w Moskwie układu o granicy i przyjaźni między ZSRR a III Rzeszą dokonał się kolejny rozbiór Polski. We Lwowie zapanowała sowiecka okupacja i rozszalał się terror NKWD. Jego ostrze w dużej mierze skierowane było przeciwko polskim elitom intelektualnym.

Ważyk swój wiersz wydrukował w „Czerwonym Sztandarze”, wychodzącej po polsku sowieckiej gadzinówce. Nie ograniczył się do rozliczania międzywojennego dwudziestolecia. Stawiał na przyszłość i wykuwanie „nowego człowieka”.

Spóźniony o lat dwadzieścia, towarzyszu, powstań,

czarny tych lat rachunek zgnieć w zaciśniętej pięści.

Zbudzona Ukraina, twoja piękna siostra,

podpowie ci melodię i słowa naszej pieśni.

To nic, że jeszcze ziębniesz w gnijącym łachmanie,

że ciało jeszcze znojem wędrówki ocieka.

Opadnie z ciebie przeszłość, a to, co pozostanie,

będzie kształtem pierwotnym nowego człowieka!

Tymczasem działa się teraźniejszość. Sowietom zależało na tym, by fakt zbrojnej agresji na Polskę przedstawić jako rodzaj „dyplomatycznej interwencji” w obronie ukraińskiej i białoruskiej mniejszości narodowej. Stąd pomysł zorganizowania „wyborów”, w których nie tylko zamieszkujące te tereny mniejszości, ale również Polacy w akcie „spontanicznego samostanowienia” mieli wybrać swoich przedstawicieli do Zgroma­dzenia Ludowego Zachodniej Ukrainy. Już na swoim pierwszym posiedzeniu – 26 października 1939 roku – Zgromadzenie wystąpiło z inicjatywą połączenia się z Ukrainą sowiecką.

W tym wspartym terrorem spektaklu swoje role do odegrania mieli też pisarze.

Na pierwszym zebraniu środowiska pisarskiego, w październiku 1939 roku, przedstawiciel literatów radzieckich Aleksander Kornijczuk zapowiedział, że po „zjednoczeniu Ukrainy” powstanie nowy związek pisarzy. Tymczasem wciąż istniał stary Związek Zawodowy Literatów Polskich i ani prezes jego lwowskiej sekcji, krytyk literacki Ostap Ortwin, ani sekretarz, Teodor Parnicki, do nowego, organizowanego przez Sowietów związku nie mieli zamiaru przystąpić. Ortwin godził się jedynie złożyć deklarację „lojalności wobec wojskowych władz sowieckich, okupujących wschodnie ziemie Rzeczypospolitej Polskiej – aż do ukończenia wojny i rozstrzygnięcia sporów terytorialnych polsko­-sowieckich na kongresie pokojowym”.

Sowieci oczekiwali jednak od polskich pisarzy czegoś więcej: uznania wyników pseudowyborów, a tym samym zaakceptowania aneksji Kresów Wschodnich RP. I doczekali się. 19 listopada „Czerwony Sztandar” opublikował oświadczenie _Pisarze polscy witają zjednoczenie Ukrainy_. Przy okazji w tekście – podpisanym między innymi przez Tadeusza Boya­-Żeleńskiego, Władysława Broniewskiego, Karola Kuryluka, Stanisława Jerzego Leca, Leona Pasternaka, Adama Polewkę, Aleksandra Wata, Adama Ważyka – znalazło się stwierdzenie, że oto otworzyły się dla pisarzy „podwoje wielkiej sztuki socjalistycznej, sztuki szczerze służącej kulturalnym i moralnym ideałom ludzkości”.

Nowy związek, działający początkowo pod nazwą Komitet Organizacyjny Pisarzy Miasta Lwowa, był wierną kopią swego sowieckiego odpowiednika. Podzielony na sekcje prozy, poezji, krytyki i tłumaczeń, organizował zbiorowe wyjazdy pisarzy do fabryk i kołchozów, by tam zapoznawali się z „realiami prawdziwego życia w socjalizmie”.

Plon takich właśnie wypraw odnaleźć można w reportażach Ważyka, publikowanych w „Czerwonym Sztandarze”. Pojechał do odebranego jakimś hrabiom pałacu, gdzie teraz zamieszkały „uskrzydlone życiem dzieci proletariuszy” (_W pałacu pionierów_), i do należącej wcześniej do Lubomirskich cukrowni, gdzie przed wojną „wyciskano złoto z robotników” (_Cukrownia w Chodorowie_). Pisywał też wiersze, które recytował w zakładach pracy (jak ten _Do robotnicy_, ongiś „niewolnicy fabrykanta”, dziś „współwłaścicielki fabryki”). Wykonywał na zamówienie tłumaczenia z rosyjskiego, a jego przekład wiersza o radzieckim paszporcie Władimira Majakowskiego nieprzypadkowo ukazał się akurat w czasie akcji „paszportyzacji” – przymusowego nadawania obywatelom polskim obywatelstwa sowieckiego.

Co skłoniło go do takiej uległości? Julian Stryjkowski, który podobnie jak Ważyk pracował wtedy w „Czerwonym Sztandarze”, swoją wydaną w latach siedemdziesiątych w niezależnym obiegu powieść z czasów lwowskich zatytułował _Wielki strach_. Strach przed donosem, przed aresztowaniem, przed wywózką, przed fizycznym unicestwieniem wyłania się ze wszystkich wspomnień z tamtych czasów. Aleksander Wat w _Moim wieku_ – rozmowie rzece przeprowadzonej w 1965 roku przez Czesława Miłosza – mówił, że sam trząsł się z przerażenia o los swojej żony Oli, syna Andrzeja i własny. I opowiadał, jak to zimą, na przełomie 1939 i 1940 roku, do redakcji „Czerwonego Sztandaru”, gdzie pracował, wkroczyli NKWD-ziści „badać personalia”.

„Wszyscy są obecni, zadają pytania, każdy musi mówić o sobie, musi powiedzieć swoją biografię. Wszyscy siedzą, pełno inkwizytorów, oczu, i właśnie to była ta jedyna moja rozmowa, jedyna samokrytyka, gdzie zagrałem jak aktor, wiedziałem, że gram o swoje życie i życie Oli” – relacjonował Miłoszowi. To na tym zebraniu złożył samokrytykę: wyznał, że co prawda mówił przed wojną o dyktaturze, terrorze oraz strachu panującym w ZSRR, ale teraz osobiście przekonał się, że był w błędzie. I dalej tłumaczył Miłoszowi, że to był rodzaj schizofrenicznego rozdwojenia osobowości: „Jesteś, masz jeszcze pięć minut i w ciągu tych pięciu minut musisz w sobie dokonać wyraźnego rozszczepienia. Jak gilotyna, musisz odciąć jedną połowę od drugiej. I musisz czuć w sobie, żeś odciął, bo inaczej nic z tego nie wyjdzie, zaplączesz się. Inkwizytorzy mają wspaniałe oczy i świetnie wyostrzony słuch”.

Watowi wydawało się, że w ten sposób odwrócił od siebie przeznaczenie. Nie na długo jednak.

W nocy z 23 na 24 stycznia 1940 roku we Lwowie doszło do głoś­nej i nie do końca wyjaśnionej w szczegółach prowokacji NKWD. Pod pretekstem spotkania z jakimś przybyłym z Moskwy literatem czy też filmowcem grupę polskich pisarzy ściągnięto – niektórych podstępem – do restauracji Aronsona na Jagiellońskiej, gdzie mieścił się „Klub Inteligencji”. W czasie kolacji sprowokowano bójkę, a chwilę później wpadło NKWD i aresztowało Aleksandra Wata, a także Władysława Broniewskiego, Tadeusza Peipera, Anatola Sterna. W tym samym czasie innych pisarzy, wśród nich Parnickiego, aresztowano w ich domach.

„Widziałem, jak oni ich wyprowadzają – opowiadał Ważyk w nagranej w 1976 roku relacji ze swoich lwowskich doświadczeń. – Bałem się wyjść, że i mnie zatrzymają. Wreszcie już oni wyszli, ja wyszedłem ostatni. Niezależnie od świadomości, takiej czy innej, pozostało mi wrażenie na całe życie”.

Ważyk znalazł się w grupie osób, którym NKWD pozwoliło wrócić do domu. Kilka dni później Jerzy Putrament, przed wojną związany w Wilnie z lewicującą grupą skupioną wokół miesięcznika „Żagary”, zaczął organizować podpisy pod listem potępiającym aresztowanych jako zdrajców i prowokatorów. Wezwał kolejno do siedziby Związku Pisarzy Stanisława Jerzego Leca, Elżbietę Szemplińską, Ważyka. Wszyscy odmówili odcięcia się od kolegów.

„Putrament rozmawiał ze mną oddzielnie, że trzeba się »odgrodzić« od aresztowanych – wspominał Ważyk tę scenę. – Mówię: »Dlaczego ty się tym zajmujesz, kiedy nie ma Wandy Wasilewskiej? Czy Wanda to aprobuje?«. On mówi: »Z Wandą to nie ma nic wspólnego«. »Zaniechaj tego«. Więc on się bardzo rozzłościł i powiada: »Podpiszesz czy nie podpiszesz?«. Ja mówię: »No, oczywiście, że nie, i spakuję walizkę«”.

To, że Ważyk spodziewał się aresztowania, potwierdził po latach Julian Stryjkowski. W wywiadzie rzece, który przeprowadził z nim w latach osiemdziesiątych Piotr Szewc, opowiadał: „Ważyk siedział w tym samym pokoju z Watem, swoim długoletnim przyjacielem. Po zniknięciu Wata czekał na swoją kolej. Zagłębiał się w materiał, sterty maszynopisów przeznaczonych do druku. Skrupulatnie poprawiał błędy stylistyczne i rusycyzmy z tłumaczeń artykułów centralnych gazet rosyjskich. Nie słyszał, co się dzieje wokół. Pokonywał obróbką polszczyzny strach. Każdy przeżyty dzień Ważyka to był wygrany los”.

Stryjkowski spytał go wtedy, czy napisze dalszy ciąg swojej przedwojennej powieści _Mity rodzinne_. Ważyk odpowiedział, że zna nawet jego początek. Miał się zaczynać tak: „Jacyś dwaj panowie przyszli do ciebie – powiedział ojciec”.

Lecz „panowie” jakoś nie przychodzili po Ważyka.

„Ważyk sam opowiadał, że się trząsł, pocił się ze strachu, ale powiedział: Nie! Wtedy Putrament najprościej w świecie krzyknął, że Ważyk pójdzie w ślad za nami. I to samo powiedział Szemplińskiej, która się też oparła. Ważyk z Szemplińską pobiegli do Wandy Wasilewskiej i dopiero ona skręciła to w zarodku, nie dopuściła do tego” – tak relacjonował Wat Miłoszowi wydarzenia, które rozgrywały się we Lwowie już po jego aresztowaniu, powołując się przy tym na rozmowę, jaką odbył z Ważykiem w 1949 roku – nie w Polsce, kiedy się już spotkali, bo w Polsce strach było prowadzić takie rozmowy, ale w Wenecji na kongresie PEN Clubu, gdzie obaj byli polskimi delegatami. Od siebie Wat dodał: „Ważyk to jest człowiek tchórzliwy, który gdy wpada w złość, potrafi być szaleńczo odważny. Ale wtedy tchórzył, naprawdę się bał”.

Przeczytawszy _Mój wiek_, Ważyk wysłał do Miłosza nagraną na taśmę polemikę z przedstawioną przez Wata wersją wydarzeń. Nie negował faktu rozmowy z Watem, ale prostował szczegóły. „Chcąc storpedować tę akcję, zapytałem Putramenta, dlaczego działa poza plecami Wandy. To go zgniewało i skróciło rozmowę. Po tym zdarzeniu przez kilka nocy nie rozbierałem się do snu i miałem rzeczy przygotowane na wypadek zsyłki. Były to jedyne kilka dni we Lwowie, kiedy bałem się represji. Ale bać się a tchórzyć to są dwie różne rzeczy, których Wat nie rozróżnia. Wat zmyślił pogróżki Putramenta pod moim adresem, zmyślił moje pocenie się ze strachu i bieganie do nieobecnej Wandy Wasilewskiej”. I dalej dodał Ważyk, że gdy tylko skończyła się bójka, wziął z szatni płaszcz, żeby jak najszybciej opuścić lokal. Natychmiast oddał go z powrotem, gdy Ola Watowa wybiegła za nim i powiedziała, że poturbowany Aleksander źle się czuje. Cofnął się od wejścia, wrócił na salę. „ wymienia wszystkich obecnych w tym piekielnym pokoju, ale ja z jego wspomnienia wyparowałem, mimo że sam mnie sprowadził i że to ja go cuciłem z jego żoną Olą”.

Od prowokacji nie minął nawet rok, gdy Sowieci zrezygnowali nawet z pozorów organizacyjnej odrębności związku polskich pisarzy. 17 wrześ­nia 1940 roku kilkudziesięciu literatów przyjęto do Związku Radzieckich Pisarzy Ukrainy (zebrania, na których odbywał się rytuał przyjęcia, nazywano złośliwie „sekcją kajakową”, bo wszyscy tam się kajali i bili w piersi za prawdziwe i wyimaginowane grzechy). Byli wśród nich: Jerzy Borejsza, Mieczysław Jastrun, Julian Przyboś, Jerzy Putrament, Adolf Rudnicki, Adam Ważyk.

Jerzy Borejsza, przedwojenny komunista, który od razu jesienią 1939 roku dał się poznać jako człowiek absolutnie wobec nowych władców uległy, a zarazem typ wizjonera o niespożytej energii, rzutki i pełen pomysłów, mianowany został dyrektorem Zakładu Naukowego imienia Ossolińskich i przez cały czas sowieckiej okupacji odgrywał znaczącą rolę w lwowskim życiu naukowym i literackim, którego reguły ustalono na obraz i podobieństwo tych panujących w ZSRR. A tam nie wystarczało nie być przeciw, należało być za.

W swoim gabinecie po poprzednim dyrektorze Ossolineum Antonim Lewaku (którego aresztowało NKWD i wszelki ślad po nim zaginął) Borej­sza obok portretów Mickiewicza, Kościuszki i Szopena zawiesił portret Stalina. Przeprowadził w bibliotece Ossolineum czystkę, usuwając nie tylko książki niewłaściwych autorów, ale nawet ich karty katalogowe (dawał tam jednak zatrudnienie bezrobotnym pisarzom i uczonym). Rozwinął niezwykłą aktywność, współpracował z kolaboranckim „Czerwonym Sztandarem”, był dyżurnym mówcą, wygłaszał odczyty i pogadanki na zadany temat (już to o wielkości Lenina, już to o wątkach rewolucyjnych w poezji Mickiewicza). Kierował zespołem przygotowującym nowe programy szkolne i podręczniki, których zadaniem było sowietyzowanie polskiej młodzieży. Występował na wiecach politycznych, gdzie agitował za przyłączeniem zachodniej Ukrainy do ZSRR.

Aleksander Wat w _Moim wieku_ powtarzał, co się wtedy mówiło we Lwowie: że Borejsza był agentem NKWD, zwerbowanym jeszcze przed wojną. Sam Borejsza wiedział o tych pogłoskach, a Wat był na początku lat pięćdziesiątych świadkiem jego wybuchu: „Mówią o mnie, że jestem agentem Moskwy – wściekał się Borejsza. – Durnie, durnie, durnie. Oni nie wiedzą, że ci właściwi, ci prawdziwi agenci to są ci, których nigdy się nie domyślają”.

Gdy pod koniec czerwca 1941 roku do Lwowa zbliżali się Niemcy, Ważyk – podobnie jak Borejsza i Putrament – ewakuował się dalej na wschód i wylądował w Kujbyszewie. Wszyscy trzej całą wojnę spędzili po sowieckiej stronie, byli działaczami Związku Patriotów Polskich, powołanego w marcu 1943 roku przez Wandę Wasilewską. I wszyscy trzej wstąpili do armii generała Berlinga, gdzie pełnili funkcję oficerów politycznych.

W czasach lwowskich – zdaniem Miłosza – na przeszkodzie całkowitemu „przekształceniu się Ważyka w człowieka sowieckiego stały jego nałogi wyniesione z przedwojennej Warszawy, gdzie obowiązywało pewne minimum dobrego smaku . Niektórzy poeci we Lwowie posunęli się w swoim strachu i służalstwie do pisania utworów śmiesznych w swojej obrzydliwości, inni, a do nich należał Ważyk, szukali sposobu, jak schlebiać, zachowując pewną miarę”.

Ślady tego procesu przekształcania się na miarę oczekiwań nadchodzących czasów odnajdujemy w wierszu _Szkic pamiętnika_ pisanym jeszcze w ZSRR:

W tych latach mówiłem do siebie głosem starszego brata:

ileż razy trzeba cię budzić, abyś zbudził się w swojej epoce?

Ważyk chciał zaakceptować „epokę, w której się zbudził”. Stał się „człowiekiem przemienionym” – jak pisał w _Odzie dialektycznej_. Tyle że jeszcze pamiętał siebie dawnego.

Ja, przemieniony, nie zapomniałem

ani listeczka zetlałej treści

i wiem, że piękno, stając się ciałem,

ból doświadczenia w rysach pomieści.

Czy miał na myśli „ból doświadczenia lwowskiego”, który tak dramatycznie zaciążył na wyborach wielu polskich pisarzy, że od razu w Lubli­nie włączyli się w budowę komunizmu?

Lublin, pierwsze po przekroczeniu Bugu duże miasto na drodze zwycięskiego marszu żołnierzy radzieckich, miał się stać na kilka miesięcy nie tylko siedzibą nowych władz, ale też głównym ośrodkiem odradzającego się po pięciu latach okupacji życia społecznego i kulturalnego. Kierowani nadzieją, że można będzie wreszcie opublikować artykuł czy wiersz, wystąpić w radio, zorganizować koncert, wystawić sztukę, ściągali do Lublina pisarze, dziennikarze, aktorzy, reżyserzy, niekoniecznie entuzjaści wprowadzanych przez Sowietów porządków. Nowo powstające instytucje życia kulturalnego otwarte były wtedy dla wszystkich gotowych do współpracy. Wciąż jeszcze trwała wojna, a na zapleczu frontu już tętniło życie: odczyty, poranki poetyckie, wieczory autorskie, spektakle teatralne przyciągały zgłodniałe wydarzeń kulturalnych tłumy. W samym Lublinie wychodziły wtedy dwadzieścia cztery gazety i czasopisma. Jednocześnie od pierwszych dni zaczęło się zastraszanie i terroryzowanie społeczeństwa. Na zajmowanych przez sowieckie wojska terenach panoszyło się NKWD, rozbijając struktury podziemnego państwa polskiego, aresztując i wywożąc na Wschód tysiące polskich obywateli.

Wtedy, w sierpniu 1944 roku w Lublinie, Ważyk znany był przede wszystkim jako autor słów do _Marszu_ I _Korpusu_, który towarzyszył kościu­szkowcom w ich drodze z Sielc nad Oką aż po Berlin; później stał się sztandarową pieśnią Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej.

Spoza gór i rzek

Wyszliśmy na brzeg.

Czy stąd niedaleko już

Do grających wierzb, malowanych zbóż?

Wczoraj łach, mundur dziś!

Sciśnij pas, pora iść.

Ruszaj, Pierwszy Korpus nasz –

Spoza gór i rzek – na Zachód marsz.

Specjalnie dla Teatru I Dywizji napisał sztukę _Ławka w Łazienkach_, pomyślaną jako wielki spektakl historyczny, w którym przy tytułowej ławce pojawiają się kolejno spiskowcy z powstania listopadowego, polscy oraz rosyjscy rewolucjoniści, Niemcy okupujący Warszawę, wreszcie żołnierze Wojska Polskiego. Aktorzy w mundurach, którym autor kazał strzelać do kukiełek symbolizujących – jak zaznaczył w didaskaliach – „faszystowsko­-sanacyjnych winowajców wrześniowej klęski”, zwracali się ze sceny z patriotycznymi apelami wprost do żołnierzy na widowni, zagrzewając ich do boju. Historia zatoczyła koło – tłumaczył Ważyk: od _Mazurka Dąbrowskiego_ do _Marszu _I _Korpusu_ (na początku szwoleżer, który u boku Napoleona wyganiał w 1807 roku Prusaków, uczy małą dziewczynkę śpiewać: „Marsz, marsz Dąbrowski…”, w finale pieśń kościusz­kowców wykonuje chór Wojska Polskiego, walczącego z Niemcami u boku Armii Czerwonej).

Opowiadał nam krytyk literacki Ryszard Matuszewski, który ściągnął do Lublina we wrześniu 1944 roku, że Ważyk w mundurze i z bronią u boku czuł się panem sytuacji:

– Gdy w Krakowie chciał go wylegitymować patrol sowiecki, spytał: „_Wy znajetie, kto eto Koscjuszko?_”. Oni pokiwali głową, a on wtedy: „_Koscjuszko eto tiepier_ʹ _ja_”.

Szybko oddelegowany z wojska na front ideologiczny, Ważyk wszedł do redakcji utworzonego jako organ PKWN-u pisma „Rzeczpospolita”, którego redaktorem naczelnym został Jerzy Borejsza, wyznaczony przez Sowietów na namiestnika polskiej kultury.

Pierwsza reakcja pisma na wieść o wybuchu powstania w Warszawie była jeszcze entuzjastyczna: „Z miliona serc polskich wyrywa się jeden okrzyk: »Warszawo, wytrwaj w walce, śpieszymy z pomocą«”. Dwa tygodnie później we wstępniaku _Tragedia Warszawy_ ton był już inny: „Historia nigdy nie wybaczy tym, co dwukrotnie wskutek haniebnej polityki prywaty narazili naszą stolicę na tragiczną walkę, co dwukrotnie apelowali do bohaterstwa warszawiaków, nie szczędząc dla dyktatury sanacji krwi polskiej”. Kiedy powstanie dogorywało, „Rzeczpospolita” pisała już o nim jako o „próbie powtórzenia pod okupacją sanacyjnego przewrotu majowego”.

Dziennik nie zaspokajał jednak ambicji Borejszy. Z rozmachem zabrał się do budowania całego koncernu z siecią własnych księgarń i bibliotek, wydającego pisma codzienne, periodyki i książki, organizującego druk i kolportaż, propagującego czytelnictwo i samokształcenie. Gdy tylko dowiedział się, że w Lublinie zakwaterowano grupę więźniów, uciekinierów z ostatniego transportu z Majdanka do Auschwitz, zaproponował im spotkanie.

– Wybraliśmy się w sześciu, każdy podoficer bądź oficer Armii Krajowej, a nikt przed wojną nie komunizował – opowiadał nam Czesław Kulesza, związany z utworzoną przez Borejszę Spółdzielnią Wydawniczą „Czytelnik”. – Rozmowa trwała całą noc. Borejsza mówił o nadchodzącej ze Wschodu armii: „Jeśli wejdą inaczej niż jako sprzymierzeńcy, nie zostanie tu kamień na kamieniu”. I opowiadał o swoim marzeniu – polskich książkach w wielkich nakładach.

Marzenie to szybko urzeczywistnił: jeszcze w 1944 roku Czytelnik wydrukował półtora miliona egzemplarzy książek, głównie czytanek szkolnych, AK-owcy z Majdanka zaś, których Borejsza przekonał, przez długie lata stanowili trzon pionów organizacyjnych, drukarni, kolportażu i finansów wydawnictwa.

W ten sposób budował organizacyjne i kulturalne zaplecze nowej władzy, zapewniając jej poparcie środowisk intelektualnych. Działalność przyszłego imperium wydawniczego zainaugurowało wydanie tomików poetyckich Jastruna, Przybosia, Putramenta. I wierszy Adama Ważyka, które złożyły się na tomik _Serce granatu_. Pisał je na szlaku, jaki I Dywizja imienia Tadeusza Kościuszki przemierzała wraz z Armią Czerwoną w drodze do Polski, a przecież niemal całkowicie wyzbyte są propagandowych akcentów. Są wśród nich wiersze odwołujące się wprost do tradycji horacjańskiej (_Gdzie sosna wielka_), są nostalgiczne liryki, jak _Trzecia jesień_:

Jedynym Twoim domem jest ta jesień rdzawa,

zamieć liści po trzykroć nad Tobą zawisła,

to szumi popiołami zdmuchnięta Warszawa,

to dopływa do stóp Twych nie zniemczona Wisła.

Wojna rozrzuciła polskich pisarzy po miasteczkach, wsiach, dworach i tam odnajdywał ich, osobiście albo przez posłańców, Borejsza. Proponował dach nad głową, wikt, druk, wieczory autorskie. Przybyszów lokowano w zarekwirowanym pałacyku, wkrótce nazwanym Borejszówką, przy ulicy Radziwiłłowskiej 9, gdzie w zaimprowizowanej stołówce wydawano obiady i racje wódki. Zamieszkali tam Mieczysław Jastrun, Julian Przyboś, Artur Sandauer, Adam Ważyk. I Stefan Żółkiewski, w latach okupacji redaktor pism komunistycznego podziemia.

„Wtedy z perspektywy Krakowa jeszcze pod okupacją – Polska lubelska to był Czytelnik – pisał w _Przyczynku do autobiografii_ Jan Kott, który popłakał się na widok pierwszych numerów »Odrodzenia«. – Państwo w państwie. Zwłaszcza dla pisarzy”.

Ważyk został sekretarzem pierwszego literackiego przyczółka nowej władzy – Związku Zawodowego Literatów Polskich (od razu w jego imieniu wystąpił do lubelskiego rządu o pomoc w ściągnięciu do kraju swego przyjaciela, Aleksandra Wata, który tymczasem przeszedł przez gehennę sowieckich więzień i wylądował na zesłaniu w Kazachstanie). Zaczął pracę w redakcji „Odrodzenia”, pisma literackiego w zamierzeniu skupiającego autorów różnych światopoglądów (na naczelnego Borejsza desygnował Karola Kuryluka, przed wojną twórcę lewicowego pisma „Sygnały”, po którego wysłał specjalnie samochód do Lwowa).

Jacek Bocheński przyniósł wtedy do redakcji „Odrodzenia” swoje debiutanckie wiersze (w pierwszym numerze opublikowano mu poemat) i zapamiętał dobrze Ważyka, którego wiersze znał sprzed wojny:

– Mówił piskliwym głosem, bardzo się mądrzył, zimny besserwisser, guru, rezoner, w związku z głosem i wzrostem sprawiał trochę śmieszne wrażenie.

Pierwszy numer pisma – z 3 września 1944 roku – otwierały _Mod­litwa_ Juliana Tuwima z _Kwiatów polskich_, która przesłana z Nowego Jorku krążyła po kraju w odpisach („Chmury nad nami rozpal w łunę,/ Uderz nam w serca złotym dzwonem,/ Otwórz nam Polskę jak piorunem/ Otwierasz niebo zachmurzone”), oraz zbiorowy nekrolog kilkudziesięciu polskich pisarzy, artystów i uczonych, którzy zginęli bądź zostali zamordowani w czasie okupacji. Raczej symboliczny, bo lista była niekompletna, a w pojedynczych przypadkach informacje o śmierci okazały się nieprawdziwe.

W drugim numerze to Ważyk jako jeden z pierwszych przypisał zbrodnię katyńską Niemcom: „Obok garsteczki dawnych oficerów polskich i oficerów Polaków z Armii Czerwonej, którzy przybyli do nas, aby zapełnić tę straszliwą lukę, jaką Niemcy wyrąbali w naszych kadrach swoim mordem w Katyniu, wyrosła nowa kadra oficerska, do której dostęp ma każdy bez względu na pochodzenie społeczne czy cenzus naukowy”.

Jako jeden z pierwszych przekładać zaczął sowiecką nowomowę na polski, a w tym, co mówił i pisał, trudno rozpoznać głos dobrego poety i świetnego tłumacza. „Z pojęć i myśli błąkających się przed laty wśród gości _Wesela_ wyrosła oficjalna, sanacyjna frazeologia państwowotwórcza” – recenzował pierwszą lubelską premierę Teatru Wojska Polskiego. I dalej pisał o „patosie karłowatego imperializmu”, „apetytach żarłocznej kliki”, „rojeniach głupca obszarniczego o podbojach na wschodzie i zachodzie” oraz „niewidzialnym dla publiczności prześwietnym duchu finansjery”. Pisząc o Cyprianie Kamilu Norwidzie, wystawiał cenzurkę jego niesłusznemu światopoglądowi: „Drobnomieszczańska utopijna formuła społeczna Norwida, którą w dalekiej konsekwencji historycznej faszyzm zużył i wyszargał w swojej maskaradzie – została ostatecznie skompromitowana”.

Przywieziony ze Wschodu przez Ważyka język jeszcze wtedy nie był językiem obowiązującym. Przeciwnie, „Odrodzenie” długo trzymało się linii wyznaczonej przez Borejszę, który we wstępniaku _Rewolucja łagodna_ podkreślał, że miejsce Polski jest w Europie, i ganił przerażonego zmianami „kawiarnianego bęcwała”. „To jest rewolucja. I jesteśmy jakobinami – pisał – ale spadkobiercami polskich jakobinów: Jakuba Jasińskiego, Hugona Kołłątaja, Stanisława Staszica . Ziemię obiecaną chłop otrzymał nie za cenę morza czerwonej krwi, ale praworządnym aktem legalnej, łagodnej rewolucji”.

Taka była – przynajmniej na tamtą chwilę – wykładnia zamierzeń nowej władzy. Przed pisarzami roztaczano perspektywy wielkich nakładów i tłumaczeń na obce języki; raczej uwodzono ich, niż straszono. Na wydany w lubelskiej filharmonii 7 listopada 1944 roku przez generała Bułganina, pełnomocnika Związku Sowieckiego przy PKWN-ie, wielki bankiet z okazji rocznicy rewolucji październikowej – serwowano kawior, łososia, pieczone kaczki i prosięta, koniak, wódka i szampan lały się strumieniami, a zespół pieśni i tańca NKWD śpiewał: „Jeszcze Polska nie zginęła…” – sproszono całą ówczesną elitę. We wspomnieniach z tamtych czasów bankiet ten jednak pojawia się rzadko, jego uczestnicy jakoś się swoją tam obecnością nie chwalili.

„Łagodnej rewolucji” miała towarzyszyć rewolucja edukacyjna. Stworzony przez Borejszę Czytelnik wydawał klasyków, tworzył w miastach i miasteczkach biblioteki, szkolił „przodowników bibliotecznych”, organizował koła głośnego czytania, w których wielu niepiśmiennych dorosłych – analfabetyzm był poważnym problemem przedwojennej Polski – miało pierwszy raz kontakt z książką. Czy wierzył, że rewolucja rzeczywiście będzie łagodna? Zdaniem historyczki Krystyny Kersten był na to zbyt inteligentny.

– Borejsza był przecież komunistą – mówiła nam. – A komuniści dążyli do wprowadzenia systemu sowieckiego, różnili się tylko przekonaniem, jak szybko i jak bardzo przeciwko społeczeństwu.

Ci, którzy spędzili wojnę w ZSRR, i ci, którzy po przejściu przez lwowskie poletko doświadczalne poznali okupację niemiecką, tamtego lata w Lublinie dawali się przekonać, przyjmując obietnice wszechwładnego wówczas Borejszy i wierząc, że polska wersja komunizmu będzie jednak łagodniejsza niż to, co przeżyli we Lwowie.

Ważyk należał wtedy już do „przekonanych”. Rozpoznajemy go – choć nie pada tam jego nazwisko – w napisanym czterdzieści lat później wierszu Czesława Miłosza _Rok 1945_.

– Ty, ostatni poeto polski!: pijany, ściskał mnie

Kolega z Awangardy, w długim wojskowym szynelu,

Który wojnę przeżył na wschodzie i tam zrozumiał.

Nie mógł go tego nauczyć Guillaume Apollinaire

Ani programy kubistów i jarmark paryskich ulic.

Na iluzje najlepszy jest głód, cierpliwość i posłuszeństwo.

Wyobrażali sobie. A szedł dwudziesty wiek.

Słowa w ich pięknych stolicach te same od Wiosny Ludów.

Ale nie oni odgadli, co będą odtąd znaczyły.

Wiara i strach. O tym splocie wspominał Kazimierz Brandys – który też się nie oprze pokusom nowej wiary – w dzienniku­-eseju _Miesiące_, pisanym w latach 1978–1987: „Ważyk spędził wojnę w ZSRR. Tam się przeraził i uwierzył. Czy wiara może się łączyć ze strachem? Myślę, że tak. Niegdyś o dobrym, wierzącym chrześcijaninie mówiło się: »bogobojny człowiek«”.10 TOWARZYSZE NIEUDANEJ PODRÓŻY (1)
CZYLI WYKONANIE PLANU PRODUKCJI LITERACKIEJ

Jeszcze nie przebrzmiały echa warszawskiego zjazdu literatów, kiedy zebrało się Politbiuro, by przedyskutować, komu przyznać pierwsze po Szczecinie nagrody państwowe za twórczość literacką.

Zdecydowano nagrodą I stopnia uhonorować: za całokształt twórczości Władysława Broniewskiego, za książkę o Mickiewiczu – Mieczysława Jastruna, za dramat _Niemcy_ – Leona Kruczkowskiego.

Nagrody II i III stopnia zgarnęli w większości pisarze młodzi, jeśli nie debiutanci, za tak wyczekiwane przez władze produkcyjniaki, których tytuły stały się hasłami wywoławczymi epoki socrealizmu, choć nazwiska ich autorów w większości popadły w zapomnienie: _Nr 16 produkuje_ (Jan Wilczek), _Kampania znaczy walka_ (Mirosław Kowalewski), _Na przykład Plewa_ (Bogdan Hamera), _Traktory zdobędą wiosnę_ (Witold Zalewski).

Z bohaterów naszej książki wśród laureatów znaleźli się: Tadeusz Borowski za opowiadania i reportaże, Kazimierz Brandys za cykl powieściowy _Między wojnami_, Tadeusz Konwicki za _Przy budowie_ oraz Wiktor Woroszylski za poemat o generale Świerczewskim i tomik wierszy _Śmierci nie ma_.

Prawdę mówiąc, nie bardzo było w czym wybierać, co przyznał sam Bierut, mówiąc, że „są to nagrody za dobre chęci, bo chodzi o to, by pisarze wiedzieli, czego od nich oczekuje partia”. Rzeczywiście, gdy dziś czyta się książki ówczesnych laureatów, łatwo uwierzyć, że nagradzano „chęć szczerą” i zgodność z linią partii. I nie dziwi, że utwory z tamtego okresu pisarze bez żalu wykreślili ze swego dorobku, nie godząc się na ich wznawianie.

_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._© Krzysztof Miller / Agencja Gazeta

ANNA BIKONT – dziennikarka, reporterka i pisarka, z wykształcenia psycholożka. Od pierwszego do ostatniego numeru (1982–1989) pracowała w zespole „Tygodnika Mazowsze”, pisma podziemnej Solidarności, współtworzyła też „Gazetę Wyborczą”, z którą związana jest do dzisiaj. W 2004 wydała głośną książkę _My z Jedwabnego_, której przyznano Europejską Nagrodę Książkową, a wydanie amerykańskie zostało uhonorowane nagrodą dla najlepszej książki o tematyce Holokaustu (National Jewish Book Award). W 2017 roku wydała biografię _Sendlerowa. W ukryciu_, za którą otrzymała m.in. Nagrodę im. Ryszarda Kapuścińskiego, a w 2019 biografię Jacka Kuronia _Jacek_ (wraz z Heleną Łuczywo), wyróżnioną Nagrodą Historyczną „Polityki”. W 2017 roku otrzymała doktorat _honoris causa_ uniwersytetu w Göteborgu.

JOANNA SZCZĘSNA – z wykształcenia polonistka. Współtwórczyni niezależnej prasy w Polsce (KOR-owski „Biuletyn Informacyjny”, Agencja Prasowa Solidarności AS, „Tygodnik Mazowsze”). Dziennikarka i redaktorka „Gazety Wyborczej”, współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Wykładowczyni w Collegium Civitas. W czasie wolnym zajmuje się na poważnie „literaturą niepoważną”. Jej ostatnia książka z cyklu „zabawy literackie” to _Moskaliki, czyli o wyższości Sarmatów nad inszymi nacjami_. Bywa również edytorką. Za swoje największe osiągnięcie w tej dziedzinie uważa pełne, krytyczne wydanie kultowego dzieła Stanisława Barańczaka _Pegaz zdębiał_ (2017). Laureatka Nagrody Peryklesa dla współtwórców odrodzenia wolności i demokracji w Polsce (2018). Stypendystka holenderskiego PEN­-Clubu oraz Uniwersytetów w Stanford i Princeton, a także miasta stołecznego Warszawy (2020).

Wspólnie napisały dwie książki: biografię _Pamiątkowe rupiecie, przyjaciele i sny Wisławy Szymborskiej_ (1997) oraz _Lawinę i kamienie_, która ukazała się po raz pierwszy w 2006 roku i przyniosła im Wielką Nagrodę Fundacji Kultury.PRZYPISY

1 Przed Lublinem był Lwów
czyli Adama Ważyka marsz do komunizmu

Wielu pisarzy, którzy nie chcieli mieć do czynienia z Sowietami, zdecydowało się po prostu uciec wtedy ze Lwowa, niektórzy, jak Maria Dąbrowska, z powrotem pod okupację niemiecką. Ostap Ortwin równie niezłomnie zachował się, gdy Lwów zajęli Niemcy. Nie podporządkował się ich zarządzeniom, nie założył żółtej opaski, nie przeniósł się do getta. Zginął rozstrzelany przez Niemców. Jego okupacyjne losy opisał Adolf Rudnicki w opowiadaniu _Wielki Stefan Konecki_.

Skazanego na osiem lat Parnickiego zwolniono po wybuchu wojny sowiecko­-niemieckiej. Został wtedy przedstawicielem polskiego rządu emigracyjnego. W polskiej ambasadzie w Kujbyszewie pełnił funkcję _attaché_ kulturalnego. Tę samą funkcję pełnił od 1944 roku w Meksyku. Po uznaniu przez państwa zachodnie rządu komunistycznego w Polsce stracił posadę i przez wiele lat klepał biedę w Meksyku. Jego powieść _Srebrne orły_ o czasach Bolesława Chrobrego zdążyła ukazać się jeszcze w Polsce w 1949 roku – zanim zacisnęły się kleszcze socrealizmu. Następną opublikował już w Instytucie Literackim paryskiej „Kultury”. Do Polski wrócił w 1967 roku. W jego twórczości powieściopisarskiej wielokrotnie pojawiają się motywy uwięzienia, śledztwa, przesłuchań – ślad sowieckich doświadczeń.

Taśmę z tym nagraniem, zrobionym na prośbę Krzysztofa Bobińskiego, korespondenta „The Financial Times” w Warszawie, Ważyk chętnie udostępniał i zapraszał do siebie znajomych na jej przesłuchanie. Jednak na druk swojej relacji w niezależnym obiegu nie wyraził zgody i ukazała się ona dopiero po jego śmierci, w 1987 roku, w londyńskim „Pulsie”.

We wspomnieniu ze Lwowa _Inżynierowie dusz_, opublikowanym w „Zeszytach Historycznych” paryskiej „Kultury”, jej współpracownik, Michał Borwicz, który pierwsze miesiące wojny spędził we Lwowie, opisuje, jak na jego oczach w ciągu niespełna dwu tygodni dokonała się metamorfoza Putramenta, z którym kolegował się jeszcze przed wojną.

Przez pierwsze trzy dni po aresztowaniach Putrament myślał o ucieczce ze Lwowa, bo bał się, że i jego mogą zamknąć. Ale już 27 stycznia w „Czerwonym Sztandarze” ukazał się paszkwil na Broniewskiego, Pasternaka, Peipera i Wata („Grupa zdeprawowanych osobników urządziła pijatykę i pijacką burdę. Cała przeszłość tych ludzi wskazuje, że nie przybyli oni na ziemie radzieckie, by wespół z robotnikami, chłopami i inteligencją uczciwie i rzetelnie pracować dla sprawy komunizmu”). Wtedy natychmiast zaczął organizować list, którego sygnatariusze mieli się odciąć od aresztowanych. Z czystej życzliwości zaproponował również Borwiczowi, by dla własnego bezpieczeństwa go podpisał. Borwicz odmówił, a że inni również nie kwapili się do podpisywania, sprawa listu przycichła. Ostatecznie utrąciła ją Wanda Wasilewska, oświadczając – jak powtarzano sobie we Lwowie: „Nie przesadzajmy, żeby z powodu pijaństwa od razu rzucać oskarżenia o reakcyjność”. Kilka dni później Putrament znów pojawił się u Borwicza, by poradzić mu, żeby nie zostawał dłużej we Lwowie, tylko zapisał się „dobrowolnie” na wyjazd do którejś z republik radzieckich w Azji. Dał mu przy tym do zrozumienia, że on sam jest już bezpieczny. Ze wspomnień Borwicza można wnioskować, że właś­nie wtedy Putrament wkradł się w łaski Sowietów i najprawdopodobniej został zwerbowany do NKWD.

„Nie było w tym – komentował jego postawę Borwicz – żadnego zaprzedania się, zdrady albo innego rodzaju kapitulacji. Psychologicznie rzecz biorąc, było to raczej – jak sądzę – przełamanie się w kierunku pijaństwa trzeźwości: zimna euforia zrozumienia »wielkiej historii«, gotowość poświęcenia – w jej imię – reszty »mieszczańskich przesądów« oraz gotowość uznania, _in blanco_, wszystkich ofiar, jakich ona wymaga. To tak »hartowała się stal«”.

Po pierwszym wydaniu _Lawiny i kamieni_ napisał do nas profesor Zbigniew R. Grabowski, który przebywał z rodzicami we Lwowie za pierwszej sowieckiej okupacji. Jego ojciec został uprzedzony przez swego ukraińskiego przełożonego, żeby nie spał w domu, bo zaczynają się wywózki: „Matka była artystką rzeźbiarką i jadaliśmy czasem w stołówce Związku Plastyków. Postanowiliśmy tam się ukryć, żeby nie narażać nikogo z przyjaciół. Po późnym obiedzie schowaliśmy się we trójkę pod stołem, zakryci długim obrusem. Zapadał wieczór. Usłyszeliśmy zgrzyt kluczy. Stołówkę zamknięto. Zdumienie ogarnęło mnie, gdy zobaczyłem, że spod sąsiedniego stołu wysunął się Adam Ważyk – ówczesny czołowy politruk, postrach i pośmiewisko Lwowa. Ta scena stała się dla mnie niejako symbolem tego czasu”.

O tym, że Borejszę zwerbowano do NKWD przed 1939 rokiem, mówił Teresie Torańskiej w wywiadzie, który ukazał się w książce _Oni_, Jakub Berman, odpowiedzialny w czasach stalinowskich w Biurze Politycznym KC PZPR za sprawy kultury.

„Po raz pierwszy zetknąłem się z poezją Ważyka, wcale o tym nie wiedząc – pisał w latach pięćdziesiątych Jacek Trznadel, późniejszy autor _Hańby domowej_, serii wywiadów z pisarzami zaangażowanymi w komunizm. – Było to podczas pamiętnych dni wyzwalania Polski przez Armię Czerwoną i Wojsko Polskie w ofensywie styczniowej 1945 roku. Po raz pierwszy od lat wolne polskie wojsko! Szli żołnierze, śpiewając _Marsz _I_ Korpusu_”.

Tę samą anegdotę – acz w nieco innej wersji – odnalazłyśmy w książce Andrzeja Wróblewskiego _Być Żydem_. Ważyk miał według niego frazę „_Koscjuszko eto tiepier_ʹ_ ja_” wygłosić na krakowskim rynku, gdy sowieccy żołnierze próbowali Jerzemu Andrzejewskiemu ukraść zegarek.

„Lubił przygarnąć tych niepewnych, z obcych pozycji, z obciążeniami, nieprzejednanych – wspominał Borejszę Wojciech Żukrowski, w czasie okupacji w AK, później oficer Ludowego Wojska Polskiego. – Umiał ich spożytkować od razu, jeszcze nastroszonych obarczał odpowiedzialnymi zadaniami. Mówił: »Później będziemy uzgadniać nasze stanowisko ideowe, na razie zróbcie to, co wam proponuję, tu macie auto, tu pieniądze, tu pełnomocnictwo«”.

Tak odnaleziono i przywieziono do Lublina Jana Parandowskiego z żoną i dziećmi, koczujących w jakimś spalonym dworku. Borejsza jeździł też po świecie, próbując ściągać pisarzy (nie udało mu się w Londynie namówić do powrotu Marii Kuncewiczowej, która jednak również, choć lata później, wróciła do kraju) oraz reżyserów, aktorów, znanych przedwojennych profesorów. W czerwcu 1945 roku wybrał się na przykład do Rumunii, gdzie w mieście Craiova odnalazł Eugeniusza Kwiatkowskiego, przedwojennego ministra skarbu i wicepremiera, budowniczego portu w Gdyni, i zaproponował mu powrót do Polski. Kwiatkowski wrócił, przez dwa lata kierował odbudową Wybrzeża, po czym przestał pasować do obowiązującej linii i został zwolniony z wszystkich funkcji.

Dworując sobie później z tego sformułowania, redaktor działu satyrycznego „Odrodzenia” na stronie z „michałkami” napisze: „Dowiadujemy się, że słynna _Etiuda Rewolucyjna_ Szopena ma być przemianowana na »łagodnie rewolucyjną«”.

Relację z bankietu znalazłyśmy jedynie w książce _Z pamiętników bywalca_ pióra karykaturzysty Jerzego Zaruby, a zbeletryzowany opis przyjęcia – w powieści Czesława Miłosza _Zdobycie władzy_, w której Borejsza występuje jako Baruga.

W czerwcu 1994 roku „Moskowskije Nowosti” opublikowały wydobyte z archiwów radzieckich raporty funkcjonariuszy Gławlitu (urzędu cenzury) z przełomu roku 1944 i 1945. Skarżyli się oni przełożonym w Moskwie, że Borejsza zamieszcza w „Rzeczpospolitej” przedruki z prasy angielskiej, a gdy pracownik Komitetu Centralnego Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików) zwrócił mu na to uwagę – usłyszał, że „naród polski dobrze te wiadomości przyjmuje”. Dalej relacjonowali, że Borejsza usiłował wprowadzić – zamiast kopii radzieckiej ustawy o cenzurze – projekt własny. „Gdybyśmy nie przyjechali do Lublina – pisali radzieccy cenzorzy oddelegowani do zorganizowania cenzury polskiej prasy – dekret ten byłby już zatwierdzony”. I wreszcie donosili, że Borejsza „upiera się, że sam będzie kontrolował swoją gazetę albo w ostateczności może wziąć drugi etat cenzora”.

Tę scenę, która rozegrała się już w Krakowie, kiedy to Ważyk rzucił się Miłoszowi na szyję z okrzykiem „Ty, ostatni poeto polski”, wspomniał Miłosz po latach jako jawny dowód, że Ważyk od początku niezbyt optymistycznie oceniał szanse Polski pod władzą Stalina.PRZYPISY

3 Ocalony przez Armię Czerwoną
czyli Kazimierz Brandys jest za

Już niedługo nie będzie można cytować tekstów, z którymi się polemizuje. W czasach stalinizmu i późniejszych latach PRL-u stanie się to regułą i tylko wtajemniczeni będą wiedzieli, czego dotyczy atak.

Kazimierz Brandys wspominał w _Miesiącach_, że spytał kiedyś Pawła Hertza o jego sowieckie doświadczenia, o to, jak było na Syberii. Hertz zamyślił się i odpowiedział: „Syberia to kraj mało nasycony przedmiotami”.

„Współpracownicy »Odrodzenia« to pisarze, którzy drukują w »Odrodzeniu«. Często znają się tylko ze swych artykułów – pisał w dzienniku Wacław Kubacki. – Ludzie »Kuźnicy« to ścisła konfraternia. Zwarta falanga piór. Kohorta długopisów (przywiezionych z Anglii). Łączą ich liczne związki. Mieszkają w jednym domu. Jedzą w jednej restauracji, piją w jednej knajpie. Tańczą na jednym dansingu. Zbierają się na rozmowy w jednej kawiarni. Planują wspólnie swoje kampanie. Szukają sprzymierzeńców i zawierają sojusze. Mają swój styl polemiki. Własny typ dyskusji i wykładu. Lubią porównania. Zofia Nałkowska to pani de Staël i George Sand, Jan Kott – Diderot i Sainte­-Beuve, Paweł Hertz – Marcel Proust i André Gide, Kazimierz Brandys – Balzac i Victor Hugo, Adolf Rudnicki – Musset i Camus, Stanisław Ryszard Dobrowolski – Béranger, Adam Ważyk – Bernard Shaw. W ten sposób – dodawał Kubacki z widoczną ironią – współczesna literatura polska nabiera europejskiego blasku” (3 lutego 1948).

Podobnie mówił w grudniu 1947 roku Jerzy Andrzejewski w wywiadzie dla „Dziennika Pomorskiego”. On, który już niedługo zacznie realizować dokładne partyjne wytyczne, twierdził, że pisarzowi nie można nic narzucać z zewnątrz, że literatura powstaje wtedy, gdy opis rzeczywistości wynika z wewnętrznego przekonania, a nie z odgórnych nakazów. Również główny ideolog marksizmu Stefan Żółkiewski jesienią 1948 roku, na chwilę przed zjazdem szczecińskim, w programowym artykule _Agitur de re vestra_ pisał, że nie można mechanicznie przenosić do Polski radzieckiego realizmu socjalistycznego, bo każda kultura ma swoje cechy indywidualne.

Choć nie byli w tym tak radykalni jak ich następcy. Czesław Miłosz kilkakrotnie bronił formacji „Kuźnicy”, pisząc między innymi, że próbowała ona „podpierać komunizm oświecony cytatami z Lukácsa, wysławiając racjonalizm osiemnastego wieku, a nawet drukując przekłady poetów w najwyższym stopniu podejrzanych: Achmatowej, Mandelsztama, Pasternaka”.

Korespondencję Jana Kotta ze Stefanem Żółkiewskim, a także Pawłem Hertzem, udostępnił nam jego syn Michał Kott.

Wcześniej jeszcze, po powrocie z tygodniowego pobytu w Moskwie, gdzie jesienią 1948 roku znalazł się w polskiej delegacji na obchody rocznicowe rewolucji październikowej, Brandys pisał: „Słyszałem wesoły śmiech młodych, zdrowych ludzi, skoczne piosenki i powłóczyste tanga nadawane przez megafony i przyglądałem się komunistycznym dzieciom liżącym z wielką satysfakcją lody i obrzucającym się skórkami mandarynek. Pomyślałem sobie: Biedni obłąkańcy z zachodnich stolic, którzy odpychają od siebie prawdę moskiewskiej ulicy; taką ludzką i prostą”. I dodawał, że mandarynki to „owoc doświadczeń uczonych radzieckich, bo w carskiej Rosji ich nie było”. Czy Brandys mógł widzieć dzieci obrzucające się skórkami mandarynek? Również Konstanty Ildefons Gałczyński pisał wtedy do swojej żony Natalii, że cała Moskwa jest zasypana mandarynkami. Może opowiadali o sklepach na zamkniętym osiedlu prominentów komunistycznych? Próbowałyśmy Brandysa o to dopytać, uchwycić ten moment świadomego czy nieświadomego kłamstwa, ale nie chciał podjąć tego tematu i stwierdził tylko, że była to informacja, jakiej udzielił mu przewodnik z radzieckiego biura współpracy z zagranicą.

Brandys zapamiętał z tego wyjazdu skądinąd niezłą anegdotę z Ważykiem w roli głównej, którą opisał w _Miesiącach_. Otóż uczestnicząc razem z nim – i Konstantym Ildefonsem Gałczyńskim – w akademii na cześć rewolucji, w pierwszym rzędzie na trybunie rozpoznał komunistycznych dostojników: Malenkowa, Mikojana i Woroszyłowa, w drugim marszałka Budionnego, w trzecim i czwartym jeszcze innych. Następnego dnia w „Prawdzie” ukazała się fotografia przedstawiająca otwarcie akademii, ale za stołem siedział tylko pierwszy i drugi rząd, trzeci i czwarty znikły. „To proste – miał stwierdzić Ważyk – ci z trzeciego i czwartego rzędu jeszcze nie zasłużyli na to, żeby ich rozpowszechniać w kilkumilionowym nakładzie!” Brandys próbował przekonać go, że zdjęcie jest nieprawdziwe. „Politycznie jest prawdziwe” – uciął sucho Ważyk.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: