Iwan Konwicki, z domu Iwaszkiewicz - ebook
Iwan Konwicki, z domu Iwaszkiewicz - ebook
Trudno uwierzyć, że charakterny i złośliwy kot Iwan nie jest wytworem literackiej fantazji Tadeusza Konwickiego, lecz pełnoprawnym członkiem rodziny Konwickich, przez osiemnaście lat zamieszkałym przy ulicy Górskiego w Warszawie. O jego względy zabiegali Dygat i Holoubek, w stanie wojennym dostawał zagraniczne paczki ze smakołykami, a całkiem niedawno jego życie stało się podstawą musicalu-horroru Zwierzoczłekoupiory.
„Ja się o niego troszczyłem, a on się troszczył o mnie. Jakaś jego obecność nadal trwa. I w tym nie ma żadnej bujdy".
Kultowe teksty Tadeusza Konwickiego i ilustracje Danuty Konwickiej układają się w zupełnie nową książkę, ukrytą przez Tadeusza Konwickiego w jego najsłynniejszych powieściach. Genealogię Iwana rekonstruuje prawnuczka Jarosława Iwaszkiewicza Ludwika Włodek, a o tym, jak Iwan sprawił, by jego biografia wreszcie ujrzała światło dzienne, opowiada córka autorów Maria Konwicka.
Tadeusz Konwicki – pisarz (autor . Małej apokalipsy), scenarzysta i reżyser (. filmów Ostatni dzień lata, Jak daleko stąd, jak blisko, Salto).
Danuta Konwicka – graficzka, ilustratorka książek. Żona Tadeusza Konwickiego, córka Alfreda Lenicy i siostra Jana Lenicy.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-5975-1 |
Rozmiar pliku: | 9,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– _Imja? Otczestwo?_
A praprababcia na to z naiwnym zdziwieniem zapytała: – _Kak mogu ja znat’ otczestwo sobaki?_
Myślę, że ta anegdotka tak długo przetrwała w naszej rodzinie, bo dość dobrze pokazuje panujący w niej stosunek do zwierząt domowych. Traktowano je (i traktuje się nadal) jak pełnoprawnych członków rodziny. To, że mojej praprababci w ogóle przeszło przez myśl, że w urzędowym formularzu jest rubryczka z imieniem i z imieniem ojca psa, za którego należy zapłacić podatek, jest najlepszym dowodem na to, że uważała swojego psa za tak samo ważną i w pełni upodmiotowioną osobę jak któreś ze swoich dzieci.
O domowych kotach, psach, a nawet o papudze Kokasi krążyły historie i anegdotki takie same jak o całej plejadzie wujków, ciotek, kuzynów i przyjaciół domu. Niektóre złośliwe, inne romantyczne, wszystkie przekazywane z pokolenia na pokolenie. W efekcie ja nie tylko wiem, jak się nazywały i czym zajmowały się w życiu siostry mojego pradziadka czy też kuzynki mojej prababci, ale znam także imiona, charaktery i upodobania chyba wszystkich zwierząt, jakie w ciągu kilku generacji mieszkały z moją rodziną.
Jednak moja rodzina powoli się starzeje, odchodzą kolejni świadkowie różnych wydarzeń i niektóre rzeczy ustalić jest coraz trudniej. Tak też było z proweniencją kota Iwana. Wiedziałam o nim tylko tyle, że rodzina Konwickich dostała go od mojej babci Marysi Iwaszkiewicz.
Kiedy wiosną 2019 roku poszłam robić wywiad z Marią Konwicką, zdawałam sobie oczywiście sprawę, że nie unikniemy tematu Iwana. Tym bardziej zrobiło mi się miło, gdy ona na samym początku naszej rozmowy, zaproponowała żebyśmy mówiły sobie po imieniu, bo „przecież jesteśmy spokrewnione przez kota Iwana”. Mój człowiek, pomyślałam i od razu zapałałam do niej instynktowną sympatią. Nie może być złą kobieta, która kota traktuje tak bardzo serio, a jednak z przymrużeniem oka.
To w czasie tej naszej rozmowy narodził się pomysł, żebym napisała wstęp do książki o Iwanie, którą trzymacie Państwo właśnie w rękach. Najpierw się skwapliwie zgodziłam, a potem…
Potem wpadłam w panikę. Byłam bowiem przekonana, że wystarczy, jak zapytam ojca, któreś z jego rodzeństwa czy wreszcie babcię, i wszyscy mi wszystko dokładnie opowiedzą. Tymczasem pierwsze trudności pojawiły się, już kiedy spisywałam wywiad. Zabrałam tekst ze sobą w góry, na narty. Rano jeździliśmy, a wieczorami przepisywałam po kawałku opowieści Marii Konwickiej o rodzinie. Siłą rzeczy ważne miejsce zajmował w nich Iwan. Ponieważ byłam na wyjeździe z tatą, zainteresował się, w czym tak dłubię. Opowiedziałam mu i od razu zapytałam o Iwana.
– A tak. To był, zdaje się, syn Bazylego, wielkiego rudego kocura ze Stawiska – odpowiedział przekonany. Sęk w tym, że nie bardzo umiał uzasadnić, jak syn Bazylego pozostawał w rękach naszej rodziny. Była to klasyczna historia z otczestwem, tylko tym razem nie _sobaki_, a _koszki_. No bo nawet załóżmy, że to faktycznie Bazyli spłodził Iwana. Ale o ile w przypadku dzieci ludzkich zdarza się czasem, że to ojciec wychowuje syna czy córkę w swoim rodzinnym domu, o tyle w przypadku kotów żadne z nas nigdy o czymś takim nie słyszało.
Poza tym wersja z Bazylim nie bardzo się zgadzała z tym, co o pochodzeniu Iwana mówiło się u Konwickich. Otóż Maria w czasie naszej rozmowy opowiedziała mi, że jej ojciec twierdził, że dzika natura Wani to spadek po jego ojcu, półdzikim kocurze, może nawet jakim żbiku, co do Podkowy wpadał tylko na krótki rekonesans, wyłoniwszy się z Młochowskiego Lasu. Nijak taki obraz nie pasował do domowego pieszczocha Bazylego.
Uznaliśmy więc, że o wszystko wypytamy po powrocie z nart babcię. Moja babcia już co prawda miała wtedy objawy sklerozy. Zdarzało jej się, że nie poznawała odwiedzających ją członków rodziny, opowiadała jakieś niestworzone historie o włamywaczach i dziwnych gościach, ale stare czasy pamiętała bezbłędnie. Uważaliśmy, że na hasło „kot Iwan” otworzy jej się odpowiednia klapka w mózgu i wszystko mi – w typowym dla siebie, barwnym i pełnym życiowych szczegółów stylu – opowie.
Niestety, następnego dnia dostaliśmy wiadomość, że babcia w stanie ciężkim została zabrana do szpitala. Kiedy wracaliśmy samochodem do Warszawy, nad ranem przyszła wiadomość, że zmarła, zabierając ze sobą do grobu historię Iwana i mnóstwo innych opowieści z epoki, której być może była jednym z ostatnich świadków.
Musiałam zacząć opowieść o pochodzeniu Iwana sklejać ze skrawków. Pojawiły się różne hipotezy. Na przykład taka, że Iwan, podobnie jak wiele innych kotów, którymi moja rodzina obdarowywała krewnych i znajomych, jest synem Kubździ. Ale szybko została obalona, okazało się, że Kubździa nastała na Stawisku, kiedy Iwan od dobrych kilku lat terroryzował już rodzinę Konwickich.
W końcu z pomocą przyszła mi Agnieszka Papieska. Przez ostatnie lata życia babci spisywała jej wspomnienia o różnych ludziach i drukowała je w „Zeszytach Literackich”. Rozmawiałyśmy właśnie o wydaniu tego w formie książki.
– A o Konwickim był felieton? – zapytałam Agnieszkę pełna nadziei.
– Owszem, był.
– A o kocie Iwanie tam jest? – ciągnęłam przesłuchanie.
– Ależ oczywiście, prawie pół felietonu jest o nim.
No, to jesteśmy w domu! Babcia rzeczywiście dość dokładnie opisała okoliczności nie tylko wydania Iwana Konwickim, ale także – co mnie najbardziej ucieszyło – jego rodziców. O matce wspomniała tylko, że była sympatyczna i czarna i nazywała się Jagusia. Była kotką babci na przełomie lat 60 i 70, w czasach gdy babcia ze swoim trzecim mężem Bogdanem Wojdowskim mieszkali w Podkowie. Wynajmowali wtedy parter czy raczej suterenę domku od jakiejś pani na Wschodniej. W sąsiednim domku, za płotem mieszkał kot, który, jak twierdzi babcia, był „mężem Jagusi”. I o tym właśnie kocie jest w felietonie spisanym przez Agnieszkę passus prawie tak długi jak o samym Konwickim. Bardzo w stylu mojej babci, która zawsze uwielbiała mężczyzn i umiała o nich barwnie opowiadać. Okazuje się, że przerzuciło jej się to nawet na koty.
Najlepiej może zacytuję ten fragment:
„(…) kocur sąsiadów, dzika bestia – ja się go bałam. Któregoś dnia – a mieszkaliśmy w domku z niskimi oknami – siedziałam przy oknie i coś czytałam, i nagle czuję, że ktoś na mnie patrzy uporczywie. Podnoszę wzrok i widzę dwa ślepia – żółte, złe, utkwione we mnie – to ten kocur. Twarz miał prawie przylepioną do szyby, oczy płonące i patrzał na mnie złośliwie. Jego głównym zajęciem było łapanie wiewiórek, niesłychanie chytrze to robił. Kiedyś podpatrzyłam, jak łapał wiewiórkę: stawał pomiędzy drzewem a wiewiórką – bo wiewiórka zawsze biegnie na drzewo i wskakuje – czyli jak stał pod drzewem i wiewiórka biegła, to wpadała mu prosto w pysk. I ten kocur miał czworo kociąt z naszą Jagusią. Jedno z nich zawiozłam Konwickiemu”.
Babcia w opisie kocura użyła zwrotu „płonące oczy”. Używała go dość często, ale tylko w kontekście mężczyzn, którzy jej się podobali. Widać z tego, że kocur był naprawdę charyzmatyczny.
Jednego tylko nie napisała: jak się nazywał. A więc niestety otczestwo Waniuszki pozostanie już do końca tajemnicą. No chyba że jakiś potomek sąsiadów babci z Podkowy Wschodniej sięgnie po tę biografię i napisze do wydawnictwa, że tak, że wiedzą, że ów dzikus o płonących oczach to właśnie był kochany Mruczuś czy też Pimkek ich babci albo dziadka.
Pozostało mi tylko ustalić więcej szczegółów na temat Jagusi. Pytałam nawet biografki Bogdana Wojdowskiego, czy aby w jego listach lub dziennikach nie było nic o Jagusi, ale nie.
Okazało się na szczęście jednak, że Jagusię doskonale pamięta najmłodszy syn mojej babci, brat przyrodni mojego taty, Jaś Wołosiuk. Była ponoć przemiłą, drobną koteczką. Czarną, tak jak pisała babcia. I bardzo niezależną. Żaden typ kanapowca. Raczej latawica, znikała na całe dnie. Siedziała w domu rzadko, ale jak już się pojawiała, była serdeczna i miła.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_