Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cały ten Kutz - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 lutego 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Cały ten Kutz - ebook

"Cały ten Kutz" Aleksandry Klich to znakomita biografia, napisana na szybkim oddechu, zasuwająca równie dziarsko, jak żył i tworzył jej bohater. Wyszedłszy ze śląskiego familoka, w łódzkiej Filmówce – jak sam mówił – „zapierdalał potwornie”, żeby przetrwać i nadrobić dystans dzielący go od kolegów. Utalentowany i odważny, dzięki zakorzenieniu w śląskiej kulturze i wartościach stworzył filmy oryginalne, stanowiące w polskim kinie zjawisko absolutnie nowe. Jako artysta i polityk – prowokował swoją bezkompromisowością, ciętym językiem, jakim rozprawiał się z oponentami. Całe życie walczył o ukochany Śląsk, którego obraz przeobraził w mit, ale równie mocno angażował się w sprawy Polski, zatroskany narodowym szowinizmem, ksenofobią, populistycznym zaczadzeniem, ciągotami do państwa wyznaniowego.

Aleksandra Klich pokazuje nam Kutza, jakiego nie znamy. Nowe wydanie zostało uzupełnione o wspomnienia z ostatnich lat życia reżysera.

"Cały ten Kutz" jest w istocie opowieścią o śląskim rozgoryczeniu, peerelowskich warunkach życia codziennego i artystycznego, o ówczesnych obyczajach, snobizmach i tęsknotach, o poszukiwaniu własnej drogi twórczej i związanych z tym cierpieniach i szczęściu, o trudnościach korzystania ze zdobytej wolności. […]to bogata, wieloplanowa, wspaniale udokumentowana i dowcipna książka o Kutzu, Śląsku, Polsce.

Małgorzata Szejnert

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-5830-3
Rozmiar pliku: 6,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PANIE KUTZ, JO BYCH CHCIOŁ PANA PROSIĆ…
PROLOG

Ludzie przychodzą do Kazimierza Kutza w poniedziałki. Około dziesiątej przyjeżdża intercity z Warszawy, nim reżyser i poseł (krępy, włosy zaczesane do góry, flanelowa koszula pod marynarką) wygramoli się z pociągu i przejdzie kilometr do swojego biura przy ulicy Gliwickiej, jest kwadrans po dziesiątej.

To nie jest najlepszy adres w Katowicach. Żeby wejść do biura, trzeba przejść przez obskurną bramę, pchnąć zniszczone drzwi i uważać, czy ktoś się za nimi nie czai.

Kilkaset metrów dalej ta sama ulica Gliwicka przechodzi w Załęże, dzielnicę biedy z nędzą, dzieci ulicy i węglokradów, ale i multipleksu, i uroczych knajpek, w których raczą się lunchem młodzi ludzie pod krawatami, pracownicy banków i firm konsultingowych.

Kutz nie chce się stąd przeprowadzić w lepsze miejsce. Załęże to prawdziwy Śląsk. Poza tym się przyzwyczaił.

Jego goście wdrapują się po stromych schodach kamienicy: to bezdomni, bezrobotni, matki samotnie wychowujące dzieci, pokrzywdzeni przez urzędy i tacy, którym się wydaje, że zostali skrzywdzeni, wielu pasjonatów Śląska. Emeryci, renciści. Wariaci. Rzadko w eleganckich garniturach, raczej w wytartych kurtkach i spłowiałych dżinsach; mną w rękach czapki, szaliki, chusteczki, ściskają komórki. Skrępowani, nerwowi, zaczynają zwykle tak samo: – Panie Kutz, jo bych chcioł pana prosić…

Kutz słucha. O kłopotach z mieszkaniem, sąsiadami, urzędnikami, żoną, długami, dziećmi, pracą, hałasującymi pod oknami samochodami, domem pękającym, bo szkody górnicze. O tym, że trudno znaleźć pracę, bo byłego górnika z wykształceniem podstawowym nikt nie chce zatrudnić. I że stary górniczy szyb rozpada się, nikt go nie chce ratować, a mógłby być zabytkiem.

Patrzy w okno i myśli: „Taki biedny mój Śląsk. I żałosny”.PRADOM Z WIDOKIEM NA HUTĘ.
DZIECIŃSTWO

Szczęście. Życie w cieniu granicy. Smok nad żerowiskiem. Wielka babka Anna. U Kuców na grubie się nie robi. Gdzieś ty znalazła tego Franka? Harmonia.

Matka, Anastazja Kuc z domu Kamińska rodem z Bojszów na Śląsku, mawiała, że drugie z pięciorga jej dzieci urodziło się w czepku.

Kazik to szczęściarz. Do niego los zawsze się uśmiechał.

Po pierwsze: Niemcy nie wzięli go do Wehrmachtu (zabrakło mu dwóch lat do dorosłości), więc nie zginął pod Stalingradem ani nie zwariował.

Po drugie: nie poszedł do huty, na kopalnię ani na kolej, tylko do gimnazjum w Mysłowicach.

Po trzecie: zawsze był zdrowy jak rydz.

Ale w 1929 roku – kiedy Kazik się urodził – nic nie zapowiadało tego szczęścia.

Rok 2008. Szopienice pod Katowicami. Administracyjnie dzielnica stolicy województwa, ale ni wieś, ni miasto, ni robotnicza osada. Miejsce, gdzie Kutz przyszedł na świat, urocze. Widać, że powoli wraca do stanu sprzed rewolucji przemysłowej.

Oaza zieleni w sercu przemysłowego potwora. Pachnie łąkami. Woda w stawach (miejscowi mówią na nie glinioki, bo przed wojną wydobywano stąd piasek i glinę, a potem doły zalano) przejrzysta, brzegami prowadzą urokliwe ścieżki. Wąziutkie, porośnięte krzewami. Mieszkańcy Katowic i Sosnowca jeżdżą na rowerach, biegają, łowią ryby.

I nikt już nie pamięta, że sto lat temu, na początku XX wieku, to było zupełnie inne miejsce. Ledwie sześćset metrów stąd, na rzece Brynicy, biegła granica między państwem niemieckim a monarchią rosyjską. Dom przy ulicy Szabelnianej, numer 14 – brudnoczerwona, zwalista czynszówka, w której mieszkania wynajmowali kolejarze i hutnicy – stał w Niemczech.

We wsi Schoppinitz, dzisiejszych Szopienicach, jak skrzętnie podliczono podczas spisu powszechnego, w 1910 roku żyje 9729 ludzi. Większość z nich czuje się Polakami – podczas wyborów komunalnych w 1919 roku na listę polską głosuje gros tych, którzy poszli do urn. Aż dziewięć z dwunastu mandatów w radzie przypada polskim radnym. W plebiscycie 1921 roku, gdy Ślązacy głosują, komu ma przypaść ich ziemia, Polska dostaje w Schoppinitz 3568 głosów, a Niemcy 1458.

W dniu narodzin Kazika Szopienice to już jest Polska, choć młoda, zaledwie siedmioletnia. Anna Kamińska, jego babka, dobrze pamięta, jak 20 czerwca 1922 roku witała na moście nad Brynicą generała Stanisława Szeptyckiego i jego wojaków. Choć niziutka i drobna, w jakli, czyli śląskim żakiecie ozdobionym koronkami, promieniuje majestatem. Na Śląsku o takich jak ona mówili „polskie królowe”.

W _Paciorkach jednego różańca_, trzynastym filmie wyreżyserowanym przez Kutza, wnuk zmienia babce imię i nazwisko, ale nie na tyle, żeby nie można się było domyślić, o kogo chodzi.

Stary Kosmala, jedna z epizodycznych postaci filmu, mówi do Habryki – głównego bohatera:

„– Śniył mi się generał Szeptycki, jak w dwudziestym drugim na moście w Szopienicach broł z rąk Hanki Kimińskiej chleb i sól, pamiętosz?

– Pamiętam… płakali my jak dzieci. Polska się zaczynała”.

Ludzie w Szopienicach też pamiętają: polski generał wyprostowany jak struna, na koniu, chyba z szablą, ach, jaki przystojny. Kwiaty, chleb, sól. Czy babka płacze ze wzruszenia, czy śmieje się z radości? Nie wiadomo, bo rodzinne przekazy Kuców milczą na ten temat.

Szeptycki przyłącza wschodnią część Śląska do Polski. Tak jak chcą powstańcy, którzy idą bić się z niemieckim wojskiem, a w plebiscycie głosują za Polską. Ale wielu ich krajanów głosuje za Niemcami i chce, by Śląsk został w Niemczech.

Kutz pyta często: – Co by moi dziadowie, którzy walczyli o polskość Śląska, powiedzieli dziś, gdy Polska porzuciła Śląsk, zapomniała o nim? I pokazuje na tynk sypiący się z familoków (wielorodzinnych domów wybudowanych dla robotników) i muł, który płynie wąską rzeczką Rawą – tuż pod domem, jak kilkadziesiąt lat temu.

Jesienią 2006 roku pisze w jednym z felietonów: „Dziś nie ma już hut, nie ma proletariatu. Wymarł. A ci, co dogorywają, ostatni Mohikanie »klasy robotniczej«, klepią starą biedę, podobną do czasu Wielkiego Kryzysu. Świat zmienia się, a ubóstwo poszerza się jak nieleczony liszaj. Świat staje otworem i to główna zaleta dokonanych przemian. Stare idiotyzmy niemiecko-polskiego pogranicza odchodzą do lamusa i stają się bogoojczyźnianymi klechdami z czasów wieku pary. Tylko co dalej?”.

– Nie lubię tam wracać. To takie zdegradowane miasto – krzywi się Kutz na myśl o Szopienicach.

Od wielu lat powtarza jednak jak mantrę: żeby zrozumieć człowieka, trzeba wiedzieć, skąd jest, gdzie się urodził, dorastał i gdzie mieszkają jego krewni.

Kazimierz Wyka nazwał to „pejzażem centralnym”. W latach siedemdziesiątych Kutz opowiada Hannie Krall:

„– Profesor Wyka napisał, że to największe dobrodziejstwo dla człowieka. To miejsce, z którego się jest i do którego się wraca, pierwszy kod zapisany w człowieku.

Krall: – To musi być bardzo miłe uczucie – mieć pejzaż centralny, prawda?

Kutz: – To jest najważniejsze ze wszystkiego. Ja to mam”.

Opisze ten pejzaż w _Piątej stronie świata_, parabiograficznej powieści, którą tworzy od lat siedemdziesiątych: „Mój pradom był osmoloną do koloru sadzy dwupiętrową czynszówką. Stał na styku dwu kultur: starej – agrarnej czy feudalnej – i nowej, wielkoprzemysłowej, jej mać”.

„Kulturę wielkoprzemysłową” widać z okien wychodzących na południe. To huta cynku, ołowiu i kadmu – potwór, jak go określa Kutz: „smok nad żerowiskiem, który zasłania słońce i jak upiorny wulkan furczy ciężkimi tlenkami niezliczoną ilością kominów”.

Gdy wieje na niebiesko, to znak, że wytapiają cynk. A jak na biało – to ołów. Niekiedy nad domami wiszą fioletowe chmury, a liście opadają z drzew już lipcu. – Długi czas nie wiedziałem, że powietrze jest bezbarwne – przyzna po latach Kutz. Na ulicach, drzewach, familokach osiada lepki kurz. Powoli dym pożera czerwień dachówek, do okien wdziera się pył. Gospodynie pilnie myją szyby – co dwa, trzy dni, a framugi okien malują kilka razy w roku na czerwono. Albo na zielono. Nigdy na biało.

Pierwszy dom rodziny Kutza sprawia wrażenie porzuconego – między łąką i ulicą, na krańcu (a może na początku?) robotniczego osiedla. Porządnie zbudowany, z dobrze wypalonej cegły. Okna prężą się w szeregu jak górnicy idący na szychtę.

Świtem wysypują się z niego chudzi mężczyźni z rękami powykręcanymi od trujących oparów huty. Potem do szkoły biegną dzieci. Na koniec na ławkach przed familokami zasiadają wielkie, otyłe, rozdęte od kaszy i klusek kobiety. Gotują mięso swoim chłopom, a ci robią się coraz bardziej żylaści.

„Kultura agrarna” ciągnie się na północ. To ślady dawnej wiejskiej świetności Śląska, resztki żyznych ziem, w które pod koniec XIX wieku niemieccy przemysłowcy wbili swoje huty i kopalnie.

Te łąki i stawy to baśń dzieciństwa, królestwo chłopców. W stawach się kąpią, a w pobliskiej rzeczce całymi dniami łowią ryby i polują na szczury. Gdy zmierzcha, szybko umykają w stronę domów. Babcia Marianna, matka Franka, ojca Kazimierza, co wieczór opowiada o utopcach, które wskakują na grzbiety zabłąkanych pijaków i wciągają ich w głębinę. Rano przechodnie znajdują w szuwarach bezwładne, blade ciała.

W serce tego świata wżera się czarna maź – rzeka Rawa. Muł ze śląskich kopalń wpada nią do Brynicy, ta zaś do Przemszy, a ta z kolei do Wisły.

– Zawsze, gdy piję wodę, myślę o tej zasranej rzece – powie po latach Kutz-warszawiak w filmie dokumentalnym Janusza Kijowskiego.

Krytyk filmowy Andrzej Werner nazywa obrazy z dzieciństwa przywoływane w filmach i wspomnieniach Kutza „wzorem mitycznym”: „Tu właśnie, w na poły zapomnianym, ukrytym pod progiem świadomości świecie dzieciństwa, bije źródło żywej, niezepsutej jeszcze przez edukacyjną tresurę wyobraźni”.

Ten świat szopienickiego dzieciństwa – stawy, szczury, utopce – istnieje nie tylko w wyobraźni Kazimierza Kutza (choć tak przypuszcza wielu dziennikarzy, którzy nie dowierzają, gdy opowiada im historie z zamierzchłej przeszłości). To również realny świat dzieciństwa jego młodszego brata Konrada i ich przyjaciela Bolesława Bary. W ich pamięci ciągle pulsują wspomnienia stawów (w nich się kąpali), skóry (piłki, w którą grali), familoków (w nich mieszkali). Zapachy, smaki, widoki.

Ale większość towarzyszy dzieciństwa Kutza nie żyje i nie może zaświadczyć, że Kazik tego nie wymyślił, że tak było.

– Tak było, proszę pani – mówi stanowczo Konrad Kuc.

Gdy Kazimierz Kutz wraca pamięcią do dzieciństwa, widzi „żywy obraz”.

Najmocniej zapamiętał babkę ze strony matki, Annę Kamińską z domu Kokoszka. Na zdjęciu z 1885 roku, gdy przystępowała do pierwszej komunii, kilkuletnia Ania wygląda jak młoda kobieta: ogromny wieniec na głowie, usztywniona spódnica.

Wszyscy się jej boją, bo ona rządzi rodziną. Jest pierwszą ważną kobietą w życiu Kutza. – Jej pierwszej całkowicie uległem – mówi pokornie. Zażywna, ubrana „po chłopsku” – w długą, ciemną spódnicę, jaklę, często w chustce na głowie. To na jej pole małe Kuce (na Śląsku nikt nie powie mali Kucowie) biegają po kartofle na obiad. Babka nie pozwala sobie pomagać. Do późnej starości uprawia swoje poletko i obdarowuje warzywami rodzinę. Siostra Kazimierza Maria Gołąb zapamięta ze swego wesela, jak mężczyźni noszą babkę na stołku. Staruszka nie może już chodzić, ale wesela nie odpuści. Taka twarda.

Kto wie, ile jest prawdy w tym, co Anastazja Kuc, matka Kazimierza, czasami w tajemnicy szepcze dzieciom. Że ojciec babci, a pradziadek Kazimierza, sołtys w Bojszowach pod Pszczyną (jasnowidz, który potrafił wskazać, kto i kiedy dopuścił się jakiegoś bezeceństwa), był birbantem i łajdakiem. Że miał trzy żony, a najmłodszą córkę przegrał w karty, więc musiała pójść do łóżka „z jakimś dobrodziejem”. I że od sromoty uratowała Annę sama Przenajświętsza Panienka, która jej się objawiła i kazała uciekać z Bojszów do Szopienic.

– Przyszła do miasta z mentalnością chłopki, czuła się najpewniej, mając pod stopami własną ziemię. I od razu załatwiła sobie mórg pola – opowiada Kutz.

W Szopienicach Anna zakochuje się w Janie Kamińskim, Polaku z Wielkopolski, synu powstańca styczniowego. Kilkanaście lat później ginie on na kopalni, zostawiając Annę z szóstką dzieci. – Był jakiś cherlawy – o swoim dziadku, „czystym” Polaku, Kutz mówi trochę lekceważąco.

Babka Anna nigdy nie opowiada ani o ojcu birbancie, ani o cherlawym mężu. Większość historii z jej życia Kazik poznaje z szeptanych opowieści matki.

Ta „zawzięta Polka”, jak nazywa ją Kutz, ma „silnie rozbudzony instynkt narodowy”. To dlatego wybierają ją, by na moście nad Brynicą witała Szeptyckiego. Jest pierwszą w okolicy radną miejską, działaczką społeczną. Potrafi bić się o ludzi, szczególnie o tych słabych, bez roboty, domu, rodziny. Wobec świństwa jest bezwzględna. – Bo „błądzić można, ale ześwinić się – nigdy”, mawiała – przypomina sobie Kutz.

Trzy córki i trzech synów wychowuje surowo w kulcie Polski, religii i wiedzy. Kutz wie od matki, że to było wychowanie według sztywnych reguł biblijnych. – Grzech był dla niej największym zagrożeniem, również grzech niewiary w Polskę.

Publicznie karci dzieci, bije. Goni na mszę – jak nie idą, to nie ma obiadu. I do czytania też je pędzi: gazet, książek, kalendarzy. Anastazję, zwaną w domu Stazią, wysyła do szkoły handlowej, jej siostrę do liceum pedagogicznego.

– Babcie to były mądre kobiety – przyznaje Konrad Kuc. – Kościół i nauka to najważniejsze rzeczy w życiu.

(Kazimierz zgadza się z bratem co do drugiego, co do pierwszego – nie. Od wielu lat rzadko ze sobą rozmawiają).

Podobno Anna Kamińska łagodnieje po pierwszym powstaniu śląskim, po śmierci córki, uczennicy liceum pedagogicznego. Dziewczyna oskarżona przez koleżanki, Niemki, o kradzież (pieniędzy lub książki, dziś nikt z rodziny dokładnie nie pamięta) – rzuca się pod pociąg. Anna spędza noc w kostnicy, pogrzeb jest manifestacją patriotyczną.

Wkrótce policja znajduje złodzieja. Kutz: – Siostra matki była najbiedniejszą uczennicą, jedyną Polką wśród Niemek pochodzących z bogatych mieszczańskich rodzin. Podejrzenie o kradzież musiało paść na nią. A ona, wychowana w surowym reżimie, ze strachu przed prześladowaniem w szkole i trochę przed matką – wybrała śmierć.

Maria Gołąb powtarza, co mówiono w domu o ciotce: – Była absolutnie, krystalicznie uczciwa. Posądzenie o coś takiego to był koniec jej świata.

– Jedynie śmierć mogła być zmazaniem hańby. Tak ją wychowała moja babka – dorzuca Kutz.

Babcia uwielbia swojego wnuka Kazika. On nie musi się jej bać, dla niego zawsze znajdą się przysmaki i wiele czułości. Po pierwsze, jest chłopcem, po drugie, jest śliczny, a po trzecie, grzeczny i zdolny. Najstarszy Heniek to zwariowany gaduła, rodzinny mąciciel, najmłodszy Konrad – trochę mruk, zbyt poważny, będzie z niego głowa rodziny. „Ale Kazika to trzeba pchać wyżej, wysoko, het” – myśli babka.

O dziewczynach babka w ogóle nie myśli. W śląskiej rodzinie dziewczyny się nie liczą. Mogą co najwyżej wyjść za mąż.

Co imponuje Kazikowi w babce? Konsekwencja, z jaką sama wychowała szóstkę dzieci, i upór, z jakim walczyła w radzie gminy, by nie krzywdzono ludzi. Mówi, że to przyzwoitość.

– Była wielka i czysta. Niewielu ją lubiło, bo potrafiła w każdym miejscu ujawnić prawdę i swoją siłę – wspomina Kutz.

Co z niej ma? Przekonanie, że ludziom trzeba mówić to, czego nie chcą słuchać.

W parafialnym archiwum w Bojszowach zachowały się dokumenty dotyczące Anny Kamińskiej z domu Kokoszka. Urodziła się w 1876 roku, a chrzcił ją ksiądz Herman Fuchs. Jej rodzicami byli Jan Kokoszka i Józefa Kokoszka z domu Uszok.

Ludzie mówią, że Kazimierz Kutz to urodzony Uszok. Różni się tylko wzrostem – Uszoki z Bojszów są wysokie, i mową – Uszoki, jak wszyscy w Bojszowach, nie klną. Co najwyżej powiedzą: „pierona”, nigdy (jak Kutz) „ciul” albo jeszcze gorzej.

Ale reszta się zgadza. Uszoki mają zdrowy pociąg do płci przeciwnej (jak zobaczą jakąś dziołchę, to zaraz wciskają ją do kąta), są rubaszne (bywa, że przekraczają granice przyzwoitości), mają wysokie mniemanie o sobie, odwagę w myśleniu i działaniu, mądrość (wszystkie Uszoki dobrze uczyły się w szkole), zapobiegliwość (wszystkie Uszoki mężowie potrafiły zapewnić dostatek swoim żonom), skłonność do dominacji w rodzinie (wszystkie Uszoki mężowie musiały być troskliwie obsługiwane przez żony, a synowie – przez matki), kochają władzę, dążą do jej zdobycia i potrafią rządzić.

Z kościelnej metryki wynika też, że to w bojszowskim kościele Anna wzięła ślub z Janem Kamińskim. Alojzy Lysko, pisarz i historyk amator z Bojszów, który odszukał dokumenty dotyczące babki Kutza, zrekonstruował też prawdopodobną przyczynę jej wyjazdu ze wsi. – Rodzice Anny nie byli bogatymi siodłakami, ani nawet półsiodłakami, tylko tak zwanymi chałupnikami. Gorzej było tylko komornikom. Nie mogli dać córce bogatego wiana. Więc Anna z mężem, jak mówimy w Bojszowach, „wyciągli ku hutom”. Tam była robota i mieszkanie – wyjaśnia.

Na zachowanym zdjęciu widać pobieloną wapnem chałupę krytą strzechą, drzewa owocowe, drewniany płot. Sprzed domu uśmiecha się do fotografa młoda kobieta. Wokół niej gromadka dzieci, żadne nie jest zainteresowane faktem, że ktoś właśnie utrwala je na kliszy. To dom Kokoszków. Nie ma nędzy, jest porządek, ale do bogactwa daleko.

Lysko domyśla się, że Anna musiała być wychowana w polskiej tradycji, a język i tradycja niemiecka były w nią wmuszane przez państwo i szkołę: – Chciała się z tej opresji uwolnić, dlatego tak zaciekle walczyła o polskość, a dzieci wychowywała w jej duchu – mówi i wyciąga przed siebie rękę: – Tam niedaleko jest Wisła. Tu u nas były Prusy, tam, za miedzą, ziemie polskie. Anna Kamińska i jej rodzina ciągnęli w tamtą stronę.

Babka szczególnie nie lubi Mateusza Kuca, teścia swojej córki Stazi, a ojca Franka. Nie lubi go też zresztą jego własna żona, Marianna z domu Kłak. Choć urodziła mężowi aż trzynaścioro dzieci (baby z Szopienic mówią, że „Kucka ledwo urodzi, zaraz idzie do pola”), nie opowiada o nim.

Kutz rekonstruuje jego historię ze strzępków rodzinnych opowieści.

Karciarz, birbant, zdradza żonę. Do tego gwałtownik – zabija dwóch ludzi: jednego przy kartach, a drugiego, jakiegoś Niemca, prawdopodobnie wtedy, gdy go chcą wziąć do wojska.

W pierwszej wersji _Piątej strony świata_ Kutz domyśla się powodu śmierci dziadka Mateusza: wracając jesienią od kochanki, Żydówki z Sosnowca, kąpie się w stawie niedaleko domu. Umiera we własnym łóżku na zapalenie płuc.

– Słaby człowiek, w dodatku analfabeta – drwi z Mateusza przed rodziną Anna Kamińska. No bo ile może być wart ktoś, kto nie czyta książek, mało co pisze i nie chodzi do kina?

– Jeśli wierzyć uczonym, zapewniającym, że więcej cech dziedziczymy po przodkach niż rodzicach, to jak ja zostałem wyposażony, mając taką babkę z linii matki i takiego dziadka z linii ojca? – pyta Kutz.

Gdy Kutz opublikował fragment _Piątej strony świata_ w piśmie „Nagłos”, Tadeusz Sobolewski, krytyk filmowy i dziennikarz, powiedział mu: „W tym fragmencie prozy być może zdradza pan swoją tajemnicę. Postacie dziadka i babki reprezentują dwie sprzeczne cechy pańskiej osobowości twórczej. Dziadek ma w sobie intuicyjność, dzikość, pierwotność. Babka – kulturę i religię”.

Ale to tylko część prawdy. Bo Kutz dla mężczyzn w swojej rodzinie ma raczej mało współczucia: „Męska strona rodziny była już bardzo podcięta biologicznie. Ci mężczyźni przez lata wdychali metale ciężkie, które są w tych smrodach na Śląsku – a w moich Szopienicach był wielki smród. I te wszystkie metale, o czym myśmy wtedy nie wiedzieli, osadzały się w kościach”.

Mężczyźni wdychają smród w hutach, kobiety siedzą w domach. Dlatego tak naprawdę u Kuców i Kamińskich to one rządzą. Kazik uczy się je uwielbiać: ich siłę, instynkt, intuicję. Ich szerokie, zamaszyste spódnice, zapach kuchni i kościelnego kadzidła, nivei, którą wcierają w gładkie, okrągłe twarze i szerokie dłonie. One przetrwają.

Jak Kuc został Kutzem? Na powrót. Kazimierz Kutz tłumaczy, że zmienił na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych nazwisko z Kuc na Kutz, bo taka była właściwa jego wersja. Trochę z przekory: będzie polskim reżyserem z niemieckim nazwiskiem. Odmieńcem. Nikt z rodziny tego nie zrobił. Oprócz niego, tylko jego żony i dzieci noszą nazwisko Kutz.

Konrad, brat Kazimierza, przechowuje dokument z 1937 roku. To wtedy Franciszek Kutz, ojciec reżysera, prosi urzędników, by spolszczyli nazwisko.

– Ojciec zrobił to pod presją kolegów, dawnych powstańców śląskich. Tak długo mu klarowali, że Polak nie powinien nazywać się z niemiecka, aż im uległ – mówi Konrad Kuc.

Kutz to rzeczywiście pierwotna wersja nazwiska – a wcześniej pewnie przezwiska. Alojzy Lysko jest przekonany, że to skrócona wersja słowa _Kutscher_, w języku niemieckim oznaczającego furmana. Co może wskazywać, że przodkowie reżysera byli wozakami.

Tak czy inaczej, Kuce nie nazywają się Kuce dlatego, że zawsze byli tak mali, jakby kucali. Tym bardziej że w gwarze śląskiej „kucać” to dusić się, kasłać, a nie, jak w języku polskim, przysiadać.

Czyli do 1937 roku rodzina nosiła nazwisko Kutz, potem Kuc; dwadzieścia lat później Kazimierz wrócił do wersji Kutz.

Choć rzeczywiście Kuce są niscy. Mały jest ojciec, Franciszek, czyli Franek, rocznik 1903. Bierze sobie za żonę niską Anastazję, rocznik 1906. Więc i synowie nie mogą być wysocy. Na spacerach rodzice raczej nie rzucają się w oczy. Ale noszą się godnie – choć ona nie ma pracy, a on jest zwykłym kolejarzem. Na zdjęciu sprzed lat Anastazja ma na sobie elegancką, dopasowaną suknię i jasny kapelusz, Franciszek – ciemny garnitur, białą koszulę, krawat i kapelusz. Między nimi drepcze niepewnie lekko przestraszony siedmioletni Kazik z grzywką przyciętą „od rondla”, w koszuli z marynarskim kołnierzem.

Najniższy z rodzeństwa jest Henryk (rocznik 1927). Ma 151 centymetrów. Gdyby był o dwa centymetry niższy, Niemcy nie wzięliby go do Wehrmachtu. Trochę wyżsi – Kazik i Konrad (rocznik 1931). Niskie są też córki: Maria (urodzona w drugim roku wojny) i Krystyna (rocznik 1944).

W latach trzydziestych matka pilnuje dzieci, ojciec na kolei zarabia tyle, że starcza na jedzenie (bez mięsa), czynsz i skromne ubranie dla najstarszego, bo młodsze noszą rzeczy używane. Pewnie zarobiłby więcej w kopalni, ale u Kuców „na grubie się nie robi” – na dole zginęli obaj dziadkowie Kazika i najstarszy brat ojca, lepiej więc losu nie kusić.

Małe Kuce bawią się na podwórku tuż obok torów kolejowych. W ogrodzie, pod rozłożystymi drzewami. Rodzina już nie mieszka nad stawami niedaleko Rawy – tam gdzie urodził się Kazik. Gdy miał kilka lat, przeniosła się nieco dalej, do innych familoków, pod lokomotywownię – ojciec ma dzięki temu bliżej do pracy. Mówią, że mieszkają „na zadku”, i biją się z chłopcami „z przodka”. Wychodek na podwórku, obok miejsce dla ukochanych ojcowskich królików.

(– Tu było naprawdę pięknie, raj dla dzieci – mówi Konrad Kuc. I rozgląda się jakby z niedowierzaniem wokół. Wzrok zatrzymuje na kikutach lokomotywowni, popękanych i brudnych ścianach. – Won stąd, chuuuje – rozlega się głos z okna. Głowa szybko jednak znika we wnętrzu mieszkania).

Pachnie siarką z hut, zalewajką (żur na wodzie, w której gotowano ziemniaki) i wodzionką (chleb z czosnkiem zalany wodą). W niedzielę wodzionkę i zalewajkę wypiera zapach karbinadli (kotletów mielonych). W święto zalatuje grochówką, a w Boże Narodzenie – siemieniotką (zupą z siemienia lnianego, Kazik jej nie znosi).

Przez pierwsze dziesięć lat życia Kazik tylko dwa razy odwiedza Katowice, odległe od Szopienic zaledwie o pół godziny jazdy tramwajem. Zawsze z tego samego powodu: towarzyszy bratu podczas wizyty u dentysty.

Konrad raz omal nie jedzie z babką tramwajem do Mysłowic. W ostatniej chwili babka decyduje: – Idymy piechty. – Szkoda jej pieniędzy.

Kazik chodzi za to do kina, choć za bilet płaci sporo: dwadzieścia pięć groszy. To równowartość kilogramowego chleba.

Pierwszy film ogląda, gdy ma osiem lat. To _Gwiaździsta eskadra_ Leonarda Buczkowskiego o wojnie polsko-rosyjskiej 1920 roku. Z Buczkowskim spotka się po latach w zespole filmowym. Kutz będzie w nim najmłodszym reżyserem, Buczkowski – najstarszym.

Z tego filmu zapamięta, jak dziewczyna lotnika kładzie na trawie prześcieradła, żeby dać mu jakiś znak. Ale jeszcze bardziej utkwi mu w pamięci forszpan, czyli zwiastun – film o wojnie abisyńskiej, w którym „biali ze wspaniałymi spluwami zabijali jak kaczki Murzynów”.

W 1959 roku Franciszek Kuc zasypia na śląskiej premierze _Krzyża Walecznych_ – pierwszego filmu syna. Kazimierz pyta matkę: – Gdzieś ty go znalazła, tego Franka?

– Och, spotkaliśmy się w „Sokole” – rumieni się. – Był taki biedny, taki niezaradny blondynek. Ale zdolny gimnastyk. Trochę z litości go wzięłam.

W domu rządzi matka. To ona liczy pieniądze i wychowuje dzieci – niczego im nie zabrania, byle nie piły alkoholu, chodziły do kościoła i czytały książki. Sama pochłania wszystko, co drukowane.

Ojciec – w młodości członek Polskiego Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół” (miało przez ćwiczenia kształtować postawę patriotyczną) i, jak pozostali bracia, powstaniec śląski – gra z kolegami w skata, wspomina bójki z Niemcami i pije wódkę. – Ojciec to był regularny alkoholik – mówi Henryk Kuc swojemu bratankowi Krzysztofowi.

Franek dwanaście godzin pracuje, dwanaście śpi, dwanaście baluje. Lewicowiec (należy do Polskiej Partii Socjalistycznej) i wielbiciel Wojciecha Korfantego. – Świętował do końca życia, pijąc z kolegami pod te powstania. Jakby miał ciągle siedemnaście lat – mówi Kazimierz Kutz.

Dupowaty (– Ta dupowatość, taka jak ojca, gubi Ślązaków – denerwuje się Kutz). W domu słucha żony. A ona ciągle ciosa mu kołki na głowie: że nieudacznik, niedouczony, pijak i tylko te króliki mu w głowie. No i koledzy. – Pomóż, Panie Boże, żeby dzieci się w niego nie wdały – modli się Stazia.

Franek czasem się złości. Wtedy, na lekkim rauszu, ten żylasty chudzina potrafi podnieść żonę i wystawić za okno, grożąc, że jeśli nie skończy z tym gderaniem, to ją wyrzuci.

Ale gdy Stazia każe jemu, prostemu kolejarzowi, zostać dyżurnym ruchu, zostaje nim (do egzaminu synowie nauczyli go alfabetu Morse’a). W 1945 roku wreszcie zaczyna przynosić do domu godziwe pieniądze: co miesiąc dwieście dziesięć złotych. Od tej pory grochówka u Kuców jest nie tylko w święta.

– Matka biła ojca na głowę inteligencją. Myślała za niego. On nie przeczytał w życiu chyba żadnej książki. Niczego mnie nie nauczył. Tylko hodował te króliki. Uroczy prymityw – mówi Kutz.

Z portretu uśmiecha się starszy pan. Rysy, nos, oczy – subtelne, delikatne. W młodości Kazimierz Kutz był do niego uderzająco podobny.

Konrad Kuc przyznaje: – Mama mówiła ładną polszczyzną, przechodziła na gwarę tylko wtedy, gdy odwiedzały nas ciotki. Bardzo dbała, żebyśmy mówili po polsku. To brało się stąd, że bała się językowo-narodowych komplikacji. Polska to polski, Niemcy – niemiecki. To, co pomiędzy, czyli śląski, mogło być kłopotem. Jak chodziliśmy do szkoły, sprawdzała, czy i co czytamy.

Dużo później dwudziestosiedmioletni Kazik napisze do matki z Łodzi, gdzie będzie studiował reżyserię: „Dzieciństwo mieliśmy dość luźne i jak mi się zdaje – poza hodowaniem królików – czarnych plam nie widzę”.

– Kochałam ojca, był cudownym, ciepłym człowiekiem. Gdy mama mi dokuczała, on mnie brał w obronę – mówi Maria Gołąb. – Kazik kochał mamę. Dla niej był najważniejszy, najpiękniejszy i najmądrzejszy na świecie. Kochała go najbardziej z nas wszystkich, był jej świętością. Gdy umierała, wołała go całymi nocami. Tylko jego.

Kazik pisze w listach do matki (zwykle odręcznie, rzadko na maszynie): „Wszystko, kim jestem, Tobie zawdzięczam”. Od lat powtarza: – Cały jestem z matki. Ona nam wbijała do głowy: „Musisz być okrzesany. Czytać książki, pisać”. To okrzesanie pozwoliło mi uniknąć robotniczego chomąta. Zresztą jak się czyta, to się myśli, a jak się myśli, to człowiek jest wolny.

Na pięćdziesiąte urodziny Stazi pisze do niej sześciostronicowy list-poemat: „Wpoiłaś we mnie przeświadczenie, że aby w życiu czegoś dopiąć, coś osiągnąć, trzeba się uczyć i dawać z siebie maksimum. Że jest to jedyna droga. To jest bardzo mądre. Byłem wprawdzie nieobyty, nie kłaniałem się ciotkom, ale byłem za to oczytany, myślący. Korzystam z okazji, żeby Ci za to wszystko podziękować. Twój Kazik”.

– Zauważyła pani, jak Kutz upodabnia się fizycznie do swojej matki? – pyta Jerzy Illg, redaktor naczelny Wydawnictwa Znak, przyjaciel Kutza. – Gdy kręci się po kuchni, gotując te swoje obiadki, z długimi włosami, wygląda dokładnie jak ona.

Kutz przytakuje: – Jestem jak matka. Nawet tak samo zapobiegliwy – znoszę do domu tony jedzenia, robię zapasy, bo boję się głodu.

_Encyklopedia Powstań Śląskich_ podaje, że w latach dwudziestych w Szopienicach działały między innymi: Towarzystwo Polek, polska Rada Ludowa, gniazdo Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”, Polska Organizacja Wojskowa, Towarzystwo Śpiewu „Wyspiański”, Bank Kupiecko-Przemysłowy, Kółko Rolnicze, a z partii politycznych: Narodowe Stronnictwo Robotników, Narodowa Partia Robotnicza, Polska Partia Socjalistyczna, Komunistyczna Partia Górnego Śląska oraz Zjednoczenie Zawodowe Polskie.

Kuce to aktywiści. Należą do różnych organizacji – śpiewają, gimnastykują się, modlą. W „Sokole” dzieci i dorośli „wychowują się w duchu patriotycznym” i „ćwiczą ciało”.

W Szopienicach ludzie potrzebują być razem, szukają towarzystwa. Organizują bale, imprezy dla dzieci.

– Oni już nie żyli podle, jak ich przodkowie. Jeśli ktoś miał pracę, to nie głodował, znajdował czas i na przyjemności, i na chwile z rodziną, i na hodowanie gołębi. No, chyba że ktoś pracę tracił i lądował na marginesie, eliminował się. Dlatego ludzie tak bardzo dbali, by ją mieć – mówi Kutz.

Powód do świętowania dają również kolejne rocznice powstań śląskich. Choć z militarnego punktu widzenia to klęski, dla szopieniczan są zwycięstwami, bo dzięki nim mogli zamieszkać w Polsce. Kazik biega od orkiestry do orkiestry, ciągnie za rękaw czarnego munduru jakiegoś nieznajomego trębacza. Zapamięta jeszcze warkocze niebieskookich, wysokich dziewcząt i kwiaty na brukowanych drogach.

Mówi po latach: – W tych świętach nie było żadnego patriotycznego, ideologicznego zadęcia. Przekaz był jasny: byliśmy za Polską, wywalczyliśmy ją sobie, jest Polska, wszystko w porządku. Nikt nie domagał się żadnych szczególnych praw, przywilejów. A przecież nic nie mieli z tego, że walczyli w powstaniach. Nawet jeśli ktoś w rodzinie zginął, to mówiono: poszedł, zrobił swoje, nie udało się, trudno.

W „Sokole” Kazik uczy się, że Polska to najukochańsza matka Ślązaków, i trenuje salto do tyłu. Idzie mu łatwo – jest mały, szczupły i gibki. Wszyscy go lubią, ciotki głaszczą po głowie, babcia wpatruje się w ciemne oczy i myśli: „Mój mały książę”.

W sztuce wystawionej w parafii Kazik gra Pana Jezusa.

Konrad Kuc wspomina: – Przed wojną bardzo ważne było, czy człowiek chodzi do kościoła. Jak chodził, to było wiadomo, że zdyscyplinowany, porządny, zachowuje się etycznie. Kościół to było lepsze życie.

Kazik zostaje zuchem, ale ministrantem nie. W harcerstwie szybko robi na wszystkich wrażenie: odwagą, gibkością, pewnością siebie.

Rodzina spotyka się u Kuców w niedzielę po sumie. Starsi rozmawiają, młodsi grają w szachy. Są siostry i bracia matki. Kulturalni i oczytani. Wśród nich: wujek Johan z żoną Gustlą i ciotka Truda (z wiecznie bolącym kręgosłupem – po tym jak Johan, przeprowadzając w młodości eksperyment, podłączył ją do prądu).

Przychodzi też Euzebin Kuc, dwunasty i najmłodszy brat ojca (lutował kadzie w hucie Uthemanna) i jego żona Ańcia. Dziadek gra na kneflówie, czyli na akordeonie.

Brakuje tylko Karlika Kuca, jednego ze starszych braci ojca. Z nim nie utrzymuje się kontaktów, bo ożenił się z Niemką. Choć mieszka zaledwie kilometr od domu, pod parowozownią, na tak zwanej Wiście, Kazik widuje go jedynie w kościele, z daleka.

– Jak ktoś przeszedł na stronę niemiecką, to już wiadomo, że przestawał być nasz. Nie było wrogości, awantur, swarów, ale kończyła się przyjaźń, zapominano nawet o związkach krwi – przypomina sobie Kutz.

W połowie lat siedemdziesiątych Karlik, prawie dziewięćdziesięcioletni, puka do mieszkania Kutza w Katowicach: – Kazik, jo przyszedł w poważnej sprawie. U nos ludzie godajom, że Kuce to Niemce. A dwa tydnie nazad, jak Mundek szedł do roboty, to tyn z dołu zawołał: „Heil Hitler”. To ciebie dotyczy i przyszed żech cie ło tym powiadomić.

Nie podaje Kutzowi ręki na pożegnanie. – Niy moga ci podać, bo trzymom sam mucha. Przed drzwiami siadła mi na uchu.

– Wuj Karlik nigdy nie był Niemcem. To jego żona była Niemką, a on jej tylko uległ w tej niemieckości, ona przytłumiła jego poczucie polskości. A polskość jego braci była wyrazista, nie rozumieli Karlika, więc go izolowali – mówi Konrad Kuc.

Bracia Kuce wspominają powstania, komentują kolejną awanturę między Wojciechem Korfantym (chadekiem, wrogiem Piłsudskiego) i Michałem Grażyńskim (wojewodą śląskim, sanacyjnym politykiem). Rozmawiają o tym, co napisali w „Polonii” (chadeckiej), a co w „Polsce Zachodniej” (rządowej).

Każdy z biesiadników ma swoje zdanie, ale rzadko się kłócą. Pepeesowcy chodzą do kościoła, chadecy wzruszają ramionami na myśl o komunistach (tych zresztą jest w Szopienicach co najwyżej dwóch). Liczy się, czy ktoś jest porządnym człowiekiem (porządny, czyli Polak i nie kradnie), czy chachar. Jak chachar, to mu nie pomoże, nawet jeśli codziennie biega do kościoła.

Soboty spędzają w lasach, najczęściej w Giszowcu, dokąd jeżdżą „Balkanem” – kolejką wożącą na co dzień robotników do pracy w hutach i kopalniach. Albo furami. Dzieci ganiają za szmacianą piłką, dorośli wyciągają na trawie zbolałe po całym tygodniu pracy kości. I z zazdrością przyglądają się giszowieckim domkom, w których mieszkają rodziny górników z pobliskiej kopalni. Są znacznie ładniejsze od familoka w Szopienicach. Niewysokie, ze spadzistymi dachami, wśród drzew – przypominają wiejskie chałupy z Bojszów. Takie, w których mieszkały starki i starzyki i które opuściły ich wnuki, by przenieść się do miasta, w pobliże hut i kopalń.

Do Giszowca dzieci jeżdżą też na półkolonie. Wśród kilkudziesięciu urwisów z blond albo ciemnymi grzywkami, w krótkich spodenkach na szelkach Kazik jest najmniejszy, najchudszy. Drobinka.

Kuce i Kamińscy spotykają się również we Wszystkich Świętych. Idą na cmentarz, potem do domu Kuców, pod lokomotywownię. Mama, coraz tęższa, zażywna, przygotowuje szałot – sałatkę ze śledzi, wędzonki, ziemniaków i jarzyn. Do tego rosół. Jest też kołocz, ciasto z posypką. Jak posypki, smakowitej, na maśle, jest więcej, to znaczy, że w domu lepiej się powodzi. Jak mało – że rok chudy. Czasem Kuce jadą na kilka dni w Beskidy, do miejscowości Sól pod Żywcem. Tam kolejarskie rodziny mieszkają w pociągu-pensjonacie odstawionym na bocznicę. Po wojnie wrócą tam, będą wynajmować pokoje od górali. Jedzą, śpiewają, spacerują.

– Przed wojną było życie w harmonii i równowadze – mówi Kutz. – Mężczyźni szli do pracy, kobiety z dziećmi na nich czekały. Wszystko w tym świecie miało swoje miejsce: urodziny, życie i śmierć.

Jest biednie, ale radośnie.LAUBA, NASZ UNIWERSYTET.
WOJNA

Medale w krowim łajnie. Sceny z wojny. Matka sowieje. Synki z lauby. Gwałt w Bunzlau.

Ten świat rozpada się, gdy Kazik ma dziesięć lat.

We wrześniu 1939 roku na Górny Śląsk wchodzą Niemcy. Ślązacy utożsamiający się z niemiecką ojczyzną witają ich z radością, jako przedstawicieli dawnego porządku, tego sprzed 1922 roku.

Kutz nakręci takie sceny – młodzieńcy w mundurach Hitlerjugend, z kwiatami, w euforii na widok niemieckiego oddziału – do filmu _Na straży swej stać będę_.

Ale ci czujący się Polakami, w tym dawni powstańcy i ich rodziny, jak Kuce, wpadają w panikę. Są przekonani – jak się szybko okazuje, mają rację – że Niemcy doskonale wiedzą, kto jest kim, i będą się mścić za oderwanie Śląska od niemieckiego państwa.

Alfons Kuc, brat ojca, też powstaniec, wyjeżdża w głąb Niemiec z papierami pruskiego żołnierza z pierwszej wojny światowej. Przeczuwa, że tam będzie bezpieczniejszy niż w domu. Wróci dopiero w 1945 roku, bez szwanku.

Nim do Szopienic wejdą hitlerowskie wojska, Kuce ładują klamoty na bryczkę i uciekają do pobliskiego Imielina, do krewnych. Ucieka też starka Anna, wcześniej w krowim łajnie chowa medale, które dostała za pracę społeczną i zasługi dla polskości. Wrócą jednak do Szopienic po dwóch dniach. No bo jak długo można się błąkać bez domu?

Życie Heńka, Konrada i Kazika zmienia się nie do poznania: wkracza w nie szupo, niemiecki policjant pilnujący porządku, język niemiecki (mama codziennie uczyła chłopców kilku słówek, kto ich nie wykuł, nie dostawał kolacji) i szkoła dla takich jak oni, czyli podejrzanych narodowościowo synów powstańca. Oprócz języka niemiecki nauczyciel uczy ich historii Rzeszy i rachunków. Jest – jak wspomina Konrad – dużo bicia rózgą.

Są sąsiedzi Niemcy, którzy donoszą, gdy chłopcy mówią w domu po polsku, i sąsiedzi Polacy, którzy uprzedzają, że idzie szupo. I kobiety ze sklepu, które nie sprzedają bochenka, gdy Kazik prosi o chleb, a nie _Brot_.

Do kin przywożą rolki z niemieckimi filmami. Chłopcy biegną oglądać wielkich aktorów – Hansa Mosera, Heinza Rühmanna czy Wolfa Albach-Retty’ego, ojca Romy Schneider.

Kutz wspomina te filmy bez sentymentu. Nie pozostawią w nim żadnego śladu.

Kutz pamięta z wojennego dzieciństwa parę scen. W każdej występuje on – chłopiec i mężczyźni w mundurach. W trzech scenach mają mundury niemieckie, w jednej – rosyjskie.

Scena pierwsza może się nazywać „Dziewczynka”.

Na podwórku w Szopienicach, tuż obok lokomotywowni i torów kolejowych, w szmacianą piłkę gra kilku chłopców. Wśród nich jest szczupły szatyn z odstającymi uszami. Widać, jak dzieci otwierają usta, ale nie słychać krzyków – zagłusza je łoskot przejeżdżającego pociągu.

Nagle chłopcy przestają grać: koło dziury w płocie podwórka leży dziewczynka, ktoś pewnie wypchnął ją z wagonu. Z odległości kilkunastu metrów chłopiec z odstającymi uszami widzi rozczochrane, ciemne włosy i przerażone oczy. Zanim dziecku udaje się wstać, otwiera się brama prowadząca na ulicę. Żołnierz w czarnym mundurze chwyta dziewczynkę w pasie. Łoskot pociągu mknącego w stronę Oświęcimia milknie.

Scena druga to „Ojciec”.

Chłopiec z odstającymi uszami stoi pod odrapaną ścianą. Nad tłumem ludzi szubienica – wisi na niej mężczyzna. Obok niego żołnierze w ciemnych mundurach. Chłopiec patrzy w bok: stoi tam kilkudziesięciu mężczyzn w marynarkach i kapeluszach. Jeden z nich (drobny, lekko szpakowaty) to ojciec chłopca. Przez chwilę patrzą na siebie. Ojciec daje znak głową, chłopiec odrywa się od ściany i zaczyna biec. Zdyszany wpada do sieni, otwiera drzwi mieszkania. Na niskim stołku siedzi kobieta. Podnosi głowę. Ma szarą, zmęczoną twarz, po której płyną łzy. – Łociec żyją – krzyczy. Kobieta wstaje, przytula chłopca.

Scena trzecia „Ania”.

Szopienice, rok 1945. Szczupła blondynka z długim warkoczem niesie wiadro. Idzie wzdłuż torów kolejowych. Nagle ze stojącego pociągu wyskakuje kilku mężczyzn w rosyjskich mundurach. Dziewczyna przyspiesza, chce ich minąć. Wyrywają jej wiadro, jeden chwyta ją za ręce, drugi za nogi. Wrzaski zagłuszają jej wołanie o pomoc. Mężczyźni unoszą ją, biegną w stronę pociągu.

Parę dni później chłopiec z odstającymi uszami widzi dziewczynę na ulicy. Z daleka wygląda na starszą kobietę: przygarbiona, z szarą twarzą, mówi coś do siebie. Chłopiec odwraca się.

Scena czwarta nosi tytuł „Brat”.

Słoneczny majowy poranek 1945 roku. Ulicą idzie młody mężczyzna w długim, wojskowym płaszczu Wehrmachtu. Ma zarośniętą twarz. Nie rozgląda się. Wchodzi do jednego z domów z czerwonej cegły. Przy stole dwaj chłopcy, matka i ojciec. Jedzą. Na widok przybysza podrywają się. On idzie w stronę kobiety. – Mamo… – mówi i milknie. – Synku, żyjesz…

Mężczyzna podchodzi do ojca, potem do chłopców. Ściąga płaszcz, kładzie na krześle i wchodzi do małego pokoju. Zamyka za sobą drzwi.

Ten scenariusz nigdy nienakręconego filmu powstał na podstawie prawdziwych wydarzeń.

Od 1939 roku Kazik szybko dorasta: najpierw na jego oczach piorun zabija kilkuletniego kuzyna, potem widzi małą Żydówkę wyrzuconą z transportu do Auschwitz. Zniknie gdzieś w krzakach. Niemcy zarządzą: w ciągu dziesięciu minut Żydówka ma się znaleźć, inaczej rozstrzelają całe osiedle. Dziewczynka się znalazła i pojechała dalej, do obozu.

Za parę miesięcy ojciec cudem ocaleje z egzekucji urządzonej przez Niemców. Powieszą tylko jednego z powstańców śląskich, dla przykładu, uznając, że wystarczy poniżyć ich i zastraszyć. Od tego czasu ojciec będzie chodził do pracy jedynie na nocną zmianę.

Brat Heniek, ten najstarszy, trafi do bauera. Będą go traktować jak zwierzę: każą spać na gnoju, nie dają jeść. Gdy Stazia przyjedzie odwiedzić syna, zobaczy zabiedzonego, zawszonego chłopaka (– Jego głowa ruszała się od tych wszy, jak wielka larwa – będzie opowiadać). Stazia pobiegnie do niemieckich urzędników na skargę na bauera. I zaskoczenie: skrupulatni Niemcy wyślą do gospodarstwa kontrolerów, którzy potwierdzą złe traktowanie pracowników. Heniek będzie wolny. Ale na chwilę. Jego i kuzyna Bolka, księdza przed prymicją, wezmą do wojska na front wschodni.

W 1945 roku koleżankę z Szopienic – śliczną blondynkę z długim warkoczem – gwałcą rosyjscy żołnierze. – Zobaczyłem, jak w ciągu jednego dnia człowiekowi można zabrać całe piękno i dwadzieścia lat życia – opowie Kutz.

Kuzyn Bolek nie wróci z frontu – zginie pod Kurskiem. Ciężko rannego, nieprzytomnego Henryka wyniesie z pola bitwy znajomy Ślązak. Cała jego kompania zginie. Heniek wróci do domu z ciężką raną głowy.

Podczas wojny matka od nieszczęść sowieje na swoim zydelku (– Sowieje, wie pani, martwi się, siwieje tak…). Kazik biega na zakupy. Zna ceny chleba, margaryny, ziemniaków, kaszy. Matka rodzi kolejną córkę, Kazik sprząta.

– Kupa nieszczęścia. Wszystko psiało, marnowało się, rozpadało – wspomina Kutz.

Kilkunastoletni Kazik ucieka przed codziennością w książki: myszkuje w biblioteczce swojego sąsiada z Szopienic – Władysława Olgierda Ślesińskiego herbu Wieniawa (mola książkowego – jak zapamiętał brat Konrad). Kazik czyta Boya, Tołstoja, Stendhala. Zachwyca się szczególnie tym ostatnim: chłopak z prowincji, z kompleksami, wrażliwy,

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: