Żony bogów. Muzy wielkich literatów - Sławomir Koper - ebook + audiobook

Żony bogów. Muzy wielkich literatów ebook i audiobook

Sławomir Koper

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Bestsellerowa pozycja Sławomira Kopra.

Czy bycie żoną Witkacego, Gombrowicza, Mrożka albo Miłosza było radością, czy raczej brzemieniem?

Kim były kobiety, które stały u boku tych charyzmatycznych twórców?

My znamy ich jako wielkich artystów. One poznały wszystkie odcienie ich osobowości - od tych najjaśniejszych po najmroczniejsze.

Żyjąc w cieniu sławnych mężów, na co dzień stawiały czoła ich słabościom, lękom, nałogom. Znosiły ich kaprysy, wybaczały.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 420

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 58 min

Lektor: Michał Zarzycki

Oceny
4,3 (31 ocen)
15
11
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
EwaChmura33

Nie oderwiesz się od lektury

Jak dla mnie rewelacyjna. Dużo ciekawych informacji, o tym mniej znanym powszechnie, życiu prywatnym naszych pomnikowych bohaterów. Przy okazji malowniczy obraz epoki, detali dnia codziennego, relacji towarzyskich środowiska... Piękna polszczyzna. Lektor z klasą.
00
Dana23

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna!!!
00
Joannab2

Dobrze spędzony czas

Bardzo, bardzo ciekawe historie. Sporo szczegółów z życia opisywanych postaci. Czyta się lekko i przyjemnie. Polecam lekturę.
00
kajaz

Nie oderwiesz się od lektury

Książka ciekawa i wnosząca nowe informacje o życiu naszych wielkich pisarzy XX wieku którzy nie byli wcale tacy święci. Polecam.
00
zulejkamm

Nie oderwiesz się od lektury

link
00

Popularność




Od autora

Od autora

Gdy kil­ka­na­ście lat temu pisa­łem książkę Kobiety w życiu Mic­kie­wi­cza, wiele myśla­łem o part­ner­kach i żonach naszych naj­wy­bit­niej­szych pisa­rzy. Mał­żeń­stwo z geniu­szem ni­gdy nie jest łatwym zada­niem, nie bez powodu ludzie obda­rzeni nie­zwy­kłym talen­tem czę­sto two­rzą tok­syczne związki. Cier­pią na tym ich part­nerki i dzieci, a ogni­sko rodzinne czę­sto przy­po­mina domowe pie­kło. Przy­kła­dów jest wiele – udane związki należą do rzad­ko­ści, a znacz­nie czę­ściej mamy do czy­nie­nia z tymi kom­plet­nie chy­bio­nymi.

My, Polacy, cier­pimy na dziwną przy­pa­dłość. Pozba­wiamy naszych boha­te­rów życia pry­wat­nego i ogra­ni­czamy się co naj­wy­żej do odno­to­wa­nia faktu zawar­cia mał­żeń­stwa i wyli­cze­nia ewen­tu­al­nego potom­stwa. Nie­chęt­nie wspo­mi­namy o roz­wo­dach i ponow­nych ślu­bach, wyrzu­camy z pamięci zdrady mał­żeń­skie i nie­for­malne związki. Nie­ślubne dzieci rów­nież są pomi­jane mil­cze­niem, tak samo zresztą jak skłon­no­ści homo­sek­su­alne albo uza­leż­nie­nie od alko­holu, nar­ko­ty­ków czy hazardu. W naszych pod­ręcz­ni­kach two­rzymy pomniki hero­sów albo raczej gale­rię papie­ro­wych postaci. Tym­cza­sem ludzie „dotknięci pal­cem Boga”, twórcy o nie­praw­do­po­dob­nych umy­słach, byli i są szcze­gól­nie nara­żeni na pokusy tego świata. I czę­sto ule­gają im ze szkodą dla sie­bie i swo­ich naj­bliż­szych.

Wielu gigan­tów naszej kul­tury zało­żyło rodziny, jed­nak ich losy nie zawsze były godne pozaz­drosz­cze­nia. Pod­czas gdy oni zdo­by­wali sławę i na zawsze zapi­sy­wali się na kar­tach naszej histo­rii, ich żony i dzieci pozo­sta­wały w cie­niu, czę­sto prze­kli­na­jąc los, który zwią­zał ich z geniu­szem.

Szcze­gólna uwaga należy się ich part­ner­kom życio­wym, tym mało zna­nym żonom bogów. To one musiały zapew­nić codzienne funk­cjo­no­wa­nie rodziny i zadbać o jej naj­waż­niej­sze potrzeby życiowe. Czę­sto też cier­piały nie­do­sta­tek, nie zawsze bowiem sława part­nera szła w parze z powo­dze­niem finan­so­wym. Były żonami, muzami, kochan­kami, kuchar­kami, a czę­sto też pie­lę­gniar­kami trosz­czą­cymi się o swo­ich męż­czyzn do ostat­nich chwil ich życia.

Witold Gom­bro­wicz, Sła­wo­mir Mro­żek, Cze­sław Miłosz, Sta­ni­sław Ignacy Wit­kie­wicz, Jaro­sław Iwasz­kie­wicz. Pię­ciu gigan­tów naszej lite­ra­tury, jedni z naj­wy­bit­niej­szych pol­skich pisa­rzy XX stu­le­cia. Pierw­sza trójka w pew­nym momen­cie życia zna­la­zła się na emi­gra­cji. Two­rzyli z dala od kraju, a na swój triumf musieli cze­kać latami. Ich nazwi­ska są znane każ­demu Pola­kowi, ale czy wiele osób wie, jak nazy­wały się ich part­nerki życiowe i jak poto­czyły się ich losy? Jaki wpływ wywarły na życie i twór­czość swo­ich mężów?

A w opo­zy­cji do nich Jaro­sław Iwasz­kie­wicz, który pozo­stał w kraju, a po zawar­ciu kon­sen­susu z komu­ni­stami stał się naj­bar­dziej wpły­wo­wym lite­ra­tem epoki PRL. Twór­czość jego zresztą też prze­trwała, praw­dziwy talent bowiem zawsze się obroni. Ale nawet on ni­gdy nie osią­gnąłby swo­jej pozy­cji lite­rac­kiej, gdyby nie żona, która zawsze pozo­sta­wała w jego cie­niu.

I o tym wła­śnie jest ta książka – o losach kobiet, które miały szczę­ście (lub pecha) zwią­zać się z naj­wy­bit­niej­szymi posta­ciami naszej kul­tury i towa­rzy­szyć im na dobre i na złe; o paniach, które, pozo­sta­jąc w cie­niu, nie tylko wypeł­niały domowe obo­wiązki, ale też inspi­ro­wały swo­ich bogów, wspi­na­ją­cych się przy ich pomocy na lite­racki olimp.

Sła­wo­mir Koper

Roz­dział I. Rita, żona Witolda

Rita i Witold Gom­bro­wi­czo­wie w swoim fran­cu­skim miesz­ka­niu w Vence, 21 sierp­nia 1968 roku.fot. Boh­dan Paczow­ski/FOTO­NOVA/EN

Roz­dział I

Rita, żona Witolda

Homo­sek­su­alizm Witolda Gom­bro­wi­cza nie był w śro­do­wi­sku lite­rac­kim tajem­nicą. Dla­tego dużym zasko­cze­niem było to, że w 1968 roku oże­nił się on ze swoją asy­stentką, Marie–Ritą Labrosse. Kilka mie­sięcy póź­niej zmarł, a wdowa została wyko­naw­czy­nią jego testa­mentu lite­rac­kiego. Po latach zde­cy­do­wała się też opu­bli­ko­wać intymny dzien­nik męża, uwa­ża­jąc, że wszy­scy mają prawo znać prawdę o Gom­bro­wi­czu.

Pierw­sze spo­tka­nie

Marie-Rita była młod­sza od Gom­bro­wi­cza o 31 lat. Uro­dziła się w Pier­re­fonds pod Mont­re­alem i pocho­dziła z fran­cu­sko­ję­zycz­nej rodziny rol­ni­ków. Jej pasją była lite­ra­tura fran­cu­ska, którą stu­dio­wała na uni­wer­sy­te­cie w Mont­re­alu, a następ­nie na pary­skiej Sor­bo­nie. Na uni­wer­sy­te­cie w Aix-en-Pro­vence roz­po­częła przy­go­to­wy­wa­nie dok­to­ratu o twór­czo­ści Colette, jed­nak praca ta szła bar­dzo powoli. Wów­czas pro­mo­tor zapro­po­no­wał jej pobyt w daw­nym klasz­to­rze cyster­sów w Roy­au­mont pod Pary­żem. Od lat dzia­łało tam Mię­dzy­na­ro­dowe Cen­trum Kul­tu­ralne sły­nące ze zna­ko­mi­tych warun­ków do pracy twór­czej.

I rze­czy­wi­ście – trudno wyobra­zić sobie miej­sce, które bar­dziej sprzy­ja­łoby twór­czo­ści lite­rac­kiej. Pocho­dzące z XIII wieku opac­two zacho­wało się w ide­al­nym sta­nie. Surowe, prze­piękne śre­dnio­wieczne wnę­trza, uro­kliwy park ze sta­wami. W takim miej­scu nie trzeba szu­kać kon­cen­tra­cji i natchnie­nia, bo zdol­ność pisa­nia przy­cho­dzi sama.

Zało­ży­ciel Mię­dzy­na­ro­do­wego Cen­trum Kul­tu­ral­nego, zamożny prze­my­sło­wiec Henry Goüin, dosko­nale wie­dział, czego potrzeba ludziom kul­tury. Roy­au­mont było miej­scem spo­tkań ludzi nauki i sztuki z całego świata, orga­ni­zo­wano tam rów­nież kon­certy muzyczne, które szybko zdo­były powszechne uzna­nie. Dla zawo­do­wych lite­ra­tów powstało tutaj coś w rodzaju domu pracy twór­czej, który odwie­dzali także stu­denci i dok­to­ranci, a jed­nym z takich gości była Marie–Rita. Wła­śnie tutaj poznała Witolda Gom­bro­wi­cza, co cał­ko­wi­cie odmie­niło jej życie.

60-letni pisarz znaj­do­wał się wów­czas w fatal­nym sta­nie psy­chicz­nym i fizycz­nym. Zdru­zgo­tany ata­kami pol­skiej prasy zarzu­ca­ją­cej mu zdradę inte­re­sów naro­do­wych powró­cił z rocz­nego sty­pen­dium w Ber­li­nie Zachod­nim i w Roy­au­mont usi­ło­wał odzy­skać formę. Zawsze był sła­bego zdro­wia, cho­ro­wał na astmę, miał pro­blemy z ser­cem, ale w Ber­li­nie dopa­dła go jesz­cze depre­sja, z którą nie potra­fił się upo­rać.

„Cier­piał na astmę i roze­dmę płuc – wspo­mi­nał leczący go dok­tor Otto Mer­tens – co w zesta­wie­niu z jego zmę­czo­nym już ser­cem spra­wiało, że miał trud­no­ści z oddy­cha­niem. (…) Miał lekką grypę, co w przy­padku jego astmy i dużej ner­wo­wo­ści było nie­przy­jemne. Bar­dzo szybko grypa prze­ro­dziła się w depre­sję ner­wową”1.

Gom­bro­wicz lubił życie towa­rzy­skie, a przede wszyst­kim kawiar­niane dys­ku­sje, ale w głębi duszy był samot­ni­kiem. Wła­ści­wie ni­gdy nie odkry­wał swo­jego wnę­trza przed oto­cze­niem, była to sfera zare­zer­wo­wana wyłącz­nie dla niego. I wła­śnie dla­tego żaden z jego zna­jo­mych nie potra­fił mu pomóc.

Przez Paryż tra­fił do Roy­au­mont, gdyż jego przy­ja­ciele, z Kon­stan­tym Jeleń­skim na czele, uznali, że będzie to odpo­wied­nie dla niego miej­sce. Spo­kój, cisza, atmos­fera pracy lite­rac­kiej, piękne oto­cze­nie – to wszystko miało wydo­być Witolda z depre­sji. Pozy­tywne efekty przy­szły dość szybko, a Gom­bro­wicz, nawet chory i w depre­sji, zawsze pozo­sta­wał sobą.

„Opac­two z XIII wieku – noto­wał w swoim Dzien­niku – gdzie święty Ludwik słu­gi­wał mni­chom, skąd podobno jakiś czas rzą­dzono Fran­cją, gotyk potężny, czwo­ro­boczny, czte­ro­pię­trowy, mury, kruż­ganki, rozety, kolumny, w parku spo­koj­nym z wodą kana­łów i sta­wów zmur­szałą, zie­loną. (…)

Roy­au­mont dobrze mi robi na nerwy – zwie­rzy­łem się po paru dniach panu Cre­spelle, zarzą­dza­ją­cemu. – Roy­au­mont dobrze robi panu na nerwy, bo pan psuje nerwy innym”2.

Rita nie mogła nie zwró­cić na niego uwagi. Wpraw­dzie wtedy nie znała jesz­cze jego utwo­rów, ale Gom­bro­wi­cza nie spo­sób było nie zauwa­żyć. Zgod­nie z miej­sco­wym oby­cza­jem wszy­scy prze­by­wa­jący w opac­twie jedli wspólne posiłki, co dla Witolda było zna­ko­mitą oka­zją do pro­wo­ka­cji, które zawsze uwiel­biał.

„(…) ude­rzyło mnie w nim naigry­wa­nie się, cza­sami iro­niczne, a cza­sami nawet bar­dzo ostre, z kobiet – wspo­mi­nał ese­ista Guy de Bosschère. – Cho­dziło głów­nie o kobiety-pro­fe­so­rów czy wykła­dow­ców na uni­wer­sy­te­tach. Gdy tylko zabrały głos, z miej­sca bez­li­to­śnie je tępił. Młod­sze nie przej­mo­wały się tym tak bar­dzo, ale star­sze panie czę­sto się obra­żały albo pytały, nic nie rozu­mie­jąc: »O co cho­dzi temu czło­wie­kowi?«. Zda­rzało mu się bro­nić jakiejś racji, a chwilę póź­niej argu­men­to­wać bły­sko­tli­wie opi­nie cał­ko­wi­cie prze­ciw­stawne. (…) Roz­mowy Witolda z tymi kobie­tami (…) przy­po­mi­nały ske­cze. One nie zda­wały sobie sprawy, że jest to gra, trak­to­wały jego słowa poważ­nie, przyj­mo­wały je, pra­wie zawsze, jako oso­bi­stą znie­wagę”3.

Pierw­szą wzmianką o Ricie w intym­nym notat­niku Gom­bro­wi­cza była infor­ma­cja o pew­nej Kana­dyjce. Wystę­puje tam ona jesz­cze bez imie­nia, ale z pew­no­ścią zro­biła na pisa­rzu duże wra­że­nie. Panna Labrosse była wyjąt­kowo uro­dziwą dziew­czyną, o nieco „chło­pię­cym uroku”, co dla czło­wieka o homo­sek­su­al­nych skłon­no­ściach musiało mieć pewne zna­cze­nie.

„W Roy­au­mont Gom­bro­wicz wyda­wał się raczej »czło­wie­kiem z zewnątrz« – wspo­mi­nała Rita po latach – zna­nym nie tyle z racji swej twór­czo­ści, ile agre­syw­no­ści. Ta jego agre­syw­ność spodo­bała mi się od pierw­szego dnia. (…) Lubi­łam, kiedy bez­li­to­śnie i po dzie­cin­nemu ata­ko­wał uszczy­pli­wie pary­skich inte­lek­tu­ali­stów. Bojaź­liwa i z kom­plek­sami, sama nie śmia­ła­bym się ode­zwać, ale kiedy Gom­bro­wicz pro­wo­ko­wał ich, mówiąc przez nos z obcym akcen­tem, byłam zachwy­cona i po cichu bra­łam jego stronę”4.

Na kar­tach Kro­nosa Rita poja­wiała się coraz czę­ściej, a po opusz­cze­niu Roy­au­mont pisarz wspo­mi­nał o „flir­tach z Ritą”. W isto­cie do nawią­za­nia mię­dzy nimi pew­nej więzi ducho­wej doszło pod­czas wspól­nego pobytu w opac­twie.

„(…) pozna­łam go z innej strony i to ujęło mnie osta­tecz­nie. Popo­łu­dnia spę­dzał zwy­kle w parku na ławce przy sta­wie. Wra­ca­jąc ze spa­ceru, widzia­łam go sie­dzą­cego samot­nie i przy­sia­da­łam się. Opo­wia­dał głów­nie o Ber­li­nie, który był dla niego jak śmierć. Ale choć mówił o śmierci, wyda­wał się nie­sły­cha­nie żywy, naj­bar­dziej żywy ze wszyst­kich w Roy­au­mont. Mówił bez patosu. Nie pod­da­wał się nie­szczę­ściu, jakie na niego spa­dło, tylko wal­czył, żeby je poko­nać”5.

Gom­bro­wicz zain­te­re­so­wał się atrak­cyjną dok­to­rantką i szybko dostrzegł, że jest ona bar­dzo inte­li­gentna, co w połą­cze­niu z nie­kon­wen­cjo­nalną urodą sta­no­wiło intry­gu­jącą mie­szankę. Od pew­nego czasu myślał o pry­wat­nej asy­stentce i Rita wydała mu się odpo­wied­nią kan­dy­datką do tej roli.

„Pew­nego dnia, przy śnia­da­niu, w obec­no­ści czte­rech czy pię­ciu osób, Gom­bro­wicz spy­tał mnie, czy chcia­ła­bym z nim wyje­chać. Do Hisz­pa­nii, do Włoch, albo na połu­dnie Fran­cji, nie bar­dzo jesz­cze wie­dział. Szu­kał ze względu na zdro­wie lep­szego kli­matu”6.

Wkrótce spre­cy­zo­wał swoją ofertę i zaczął zada­wać kon­kretne pyta­nia. Pytał, czy jest „punk­tu­alna, porządna, zor­ga­ni­zo­wana”. Inte­re­so­wało go też, czy zabiera z sobą w podróż dużo bagażu.

„Powie­dzia­łam więc, że chcia­ła­bym na­dal miesz­kać we Fran­cji, naj­chęt­niej przy jakimś uni­wer­sy­tec­kim mie­ście, żeby móc skoń­czyć tezę dok­tor­ską. »Niech pani zmieni temat – pora­dził. – Niech pani zrobi dok­to­rat o mnie, a napi­sze go pani gdzie bądź w dwa tygo­dnie«. Zgo­dzi­łam się. Prawdę mówiąc, dok­to­rat nie­wiele mnie obcho­dził. Mia­łam nato­miast ogromną ochotę rzu­cić się z nim w przy­godę”7.

Wspólny azyl w Vence

We wrze­śniu 1964 roku wyje­chali do La Messuguière w Pro­wan­sji, „cze­goś w rodzaju małego Roy­au­mont na połu­dniu”. Pobyt w tym mia­steczku zro­bił na Gom­bro­wi­czu bar­dzo dobre wra­że­nie.

„(…) byłem [tam] pra­wie pół­tora mie­siąca – pisał w liście do brata. – Gdyby nie pobo­le­wa­nia ner­wowo-żołąd­kowe, czuł­bym się lepiej, choć astma nie­zbyt sfol­go­wała. Nerwy też nieco lepiej. Rita jak dotąd zna­ko­mi­cie się spra­wia, jest zabawna, sprawna, zaradna, uczu­ciowa itd. Ale dopiero teraz wykaże swoje talenty, bo dotąd sie­działa ze mną tutaj – teraz gospo­dar­stwo na jej gło­wie. Kocha mnie czule (odkąd zdzia­dzia­łem, mam wście­kłe powo­dze­nie u kobiet). To był, zdaje się, dobry pomysł, gdyż jej obec­ność zmie­nia mi samo­po­czu­cie, a koszta, przy­pusz­czam, nie będą więk­sze, niż gdy­bym sam miesz­kał”8.

Poszu­ki­wali miesz­ka­nia do wyna­ję­cia na dłu­żej, osta­tecz­nie zna­la­zła je Rita w pobli­skim mie­ście Vence. Był to czte­ro­po­ko­jowy lokal na dru­gim pię­trze sece­syj­nej willi Ale­xan­drine. Okna wycho­dziły na wszyst­kie strony, miesz­ka­nie miało kilka bal­ko­nów, było jed­nak nie naj­le­piej ume­blo­wane. Mimo to Gom­bro­wicz uznał, że nowe lokum jak naj­bar­dziej mu odpo­wiada.

„Obej­rze­li­śmy miesz­ka­nie – wspo­mi­nała Rita – a potem usie­dli­śmy na ławce pod pla­ta­nami na placu Grand-Jar­din. Sły­chać było szmer wód Foux w fon­tan­nach. Ludzie sie­dzieli w ogród­kach kawiarni. Było spo­koj­nie i miło. Vence i miesz­ka­nie obojgu nam się spodo­bały. »Bie­rzemy je. Los tak chce!« – powie­dział Witold. To miesz­ka­nie zaspo­ko­iło wszyst­kie jego potrzeby i marze­nia”9.

Prze­pro­wadzka do Vence zmie­niła rela­cje pomię­dzy pisa­rzem a jego asy­stentką. Wcze­śniej był to rodzaj flirtu, nato­miast po prze­no­si­nach Witold zda­wał się zapo­mi­nać, że od lat pre­fe­ro­wał prze­lotne homo­sek­su­alne związki bez zobo­wią­zań.

„Zaczy­nam pod­szczy­py­wać Ritę – zano­to­wał w swoim intym­nym dzien­niku. – 26-go [paź­dzier­nika – S.K.] włazi mi do łóżka. Ero­tyzm. Coraz lepiej się czuję. Bóle żołądka fol­gują”10.

Seks z młodą, atrak­cyjną kobietą uzdro­wił na pewien czas pisa­rza, a jego part­nerka rów­nież była zado­wo­lona. Zbli­że­nia były tak inten­sywne, że nie­ba­wem Gom­bro­wicz zapi­sał, iż zaczął się oba­wiać o stan swo­jego serca. Osta­tecz­nie miał już 60 lat i był czło­wie­kiem scho­ro­wa­nym, nato­miast znacz­nie młod­sza part­nerka miała nieco więk­sze potrzeby. W prak­tyce usta­lił się har­mo­no­gram ich współ­ży­cia „raz na trzy dni”, co w zupeł­no­ści Gom­bro­wicza satys­fak­cjo­no­wało. Wkrótce powró­ciły jed­nak bóle żołądka (cho­ciaż słab­sze), ale w zamian zmniej­szył się katar, dzięki czemu pisarz znacz­nie lepiej oddy­chał. Nie­ba­wem stan jego zdro­wia jed­nak się pogor­szył: „katar, ból żołądka – znowu, katar opadł na oskrzela, kaszel”, w związku z czym Gom­bro­wicz pra­wie nie opusz­czał domu. W wigi­lię świąt Bożego Naro­dze­nia pod­su­mo­wał, że od końca paź­dzier­nika współ­żył z asy­stentką „wię­cej niż pięt­na­ście razy”, miał „cztery orga­zmy – ale od dwóch tygo­dni nic”. Stan zdro­wia unie­moż­li­wiał mu aktyw­ność ero­tyczną, co spo­wo­do­wało roz­luź­nie­nie rela­cji pomię­dzy part­ne­rami. Panna Labrosse trak­to­wała Gom­bro­wicza dość chłodno, a on „wobec awan­tur o byle co nie wta­jem­ni­czał jej wię­cej w swoje listy i sprawy”. Po latach Rita przy­znała, że z powodu złego stanu zdro­wia pisa­rza musiała z koniecz­no­ści pro­wa­dzić życie jak mniszka.

Witold chyba spe­cjal­nie się tym nie przej­mo­wał, bo bar­dziej intry­go­wał go fakt, że po tylu latach upra­wia­nia pede­ra­stii zaszła w nim „dziwna prze­miana, nawró­ce­nie”.

W cie­niu mistrza

„Pierw­sze, co mnie zdu­miało w naszym wspól­nym życiu – opo­wia­dała Rita – to, że Witold inte­re­so­wał się naj­drob­niej­szymi szcze­gó­łami ume­blo­wa­nia i wystroju wnę­trza. Od samego początku aż do prze­pro­wadzki w marcu 1969 roku on był wiel­kim mistrzem owego wystroju, który zresztą bez­u­stan­nie zmie­niał. Gdy­śmy się tylko wpro­wa­dzili, oświad­czył, że miesz­ka­nie sta­wia przed nim zada­nia natury for­mal­nej. Podo­bały mu się pewne detale, na przy­kład pożół­kłe firanki w oknach i lampy zwi­sa­jące z sufitu na dłu­gim sznurku jak w kawiarni. »To bar­dzo dys­tyn­go­wane, choć tro­chę ubo­gie« – komen­to­wał. Trzeba było nato­miast wyrzu­cić lub wymie­nić taki czy inny mebel, żeby to nie wyglą­dało drob­no­miesz­czań­sko i żeby zara­zem nie popaść w styl arty­styczny. Miało być »tak sobie«”11.

Jesz­cze więk­szym zasko­cze­niem był fakt, że Gom­bro­wicz zapra­gnął obra­zów na ścia­nach. Czło­wiek, który zawsze kry­ty­ko­wał mala­rzy i malar­stwo, teraz zaży­czył sobie płó­cien zna­jo­mych arty­stów. I z wła­ściwą sobie prze­korą twier­dził, że „chce żyć wśród wro­gów”, cho­ciaż doda­wał, że może spró­buje „nauczyć się kochać malar­stwo”.

Wal­cząc rów­no­cze­śnie z miesz­czań­skimi przy­zwy­cza­je­niami i arty­styczną swo­bodą, wypra­co­wał wów­czas bar­dzo spe­cy­ficzny styl ubioru. Zaraz po obu­dze­niu zakła­dał jedną z „mnó­stwa mary­na­rek na każdą pogodę”. Ni­gdy nie uży­wał szla­froka ani kapci, nie cier­piał też odzieży zbyt dopa­so­wa­nej. Tłu­ma­czył Ricie, że praw­dziwy „dżen­tel­men zawsze nosi rze­czy za duże”, nato­miast arty­sta „ni­gdy nie powi­nien oka­zy­wać swoim ubio­rem, że jest arty­stą”. Musi więc zakła­dać ubra­nia „mniej wię­cej” i „takie sobie”. Doda­wał rów­nież, że „kobieta praw­dzi­wie dys­tyn­go­wana zawsze jest źle ubrana”.

„Miał swoje rytu­alne zda­nia, które w odpo­wied­niej chwili recy­to­wał, akcen­tu­jąc sylaby – kon­ty­nu­owała panna Labrosse. – Przy każ­dej oka­zji: »Spo­kój przede wszyst­kim!« (…). Kiedy spo­tkała mnie jakaś przy­krość: »Sam tego chcia­łeś, Grze­go­rzu Dyn­dało!«. Kiedy zaczy­na­łam opo­wia­dać jakiś film, książkę czy sen: »Oszczędź mnie, moja droga!«. Kiedy pyta­łam go o radę: »Rób, co ci serce dyk­tuje!«”12.

Gom­bro­wicz zawsze z wielką powagą trak­to­wał swoją twór­czość, toteż w Vence pisał codzien­nie, zawsze od rana do połu­dnia. Nie uży­wał maszyny do pisa­nia, prze­le­wał myśli na papier za pomocą wiecz­nego pióra. Miał zwy­kły, drew­niany stół, na któ­rym leżały przed­mioty potrzebne do pracy: lor­netka, inha­la­tor, ter­mo­metr, wil­got­no­ścio­mierz i przy­bory do fajki. Gdy koń­czył pracę, razem uda­wali się na prze­jażdżkę nale­żą­cym do niego citro­enem 2CV, któ­rego pro­wa­dziła Rita. Krą­żyli po oko­li­cach mia­steczka, a Gom­bro­wicz w mię­dzy­cza­sie dla zdro­wia spa­ce­ro­wał przez godzinę. Resztę dnia poświę­cał na pisa­nie listów, słu­cha­nie muzyki, lek­turę i tele­wi­zję. Wie­czo­rami raczej rzadko opusz­czali miesz­ka­nie, bo czę­ste wcho­dze­nie na dru­gie pię­tro było dla Witolda zbyt dużym wysił­kiem, tym bar­dziej że jego zdro­wie wciąż szwan­ko­wało. Cią­głe bóle żołądka zdia­gno­zo­wano jako bar­dzo duży wrzód, ale pisarz oba­wiał się, że to cho­roba nowo­two­rowa, i dla­tego poważ­nie zasta­na­wiał się nad samo­bój­stwem.

„Sądzę, że mówi­łem Wam już, jak dobrze mieć jakąś furtkę, na wszelki wypa­dek – pisał w lutym 1965 roku do swo­ich argen­tyń­skich przy­ja­ciół. – Jestem tro­chę tchórz­liwy i nie umiem wpa­ko­wać sobie kuli w głowę; a mimo wszystko wydaje mi się, że zabił­bym się, gdy­bym wszystko dobrze przy­go­to­wał. Nie­stety, nie jest to z pew­no­ścią pro­ste. Środki nasenne, gaz itd. nie wzbu­dzają we mnie zaufa­nia.

Naj­lep­szy, jak mi się wydaje, byłby cyja­nek. Jeżeli się nie mylę, śmierć nastę­puje w ciągu sze­ściu, ośmiu minut, ale natych­miast traci się świa­do­mość. Tyle że nie mam tutaj przy­ja­ciół, któ­rzy mogliby w tym pomóc. Pomy­śla­łem więc o Was. Sądzę, że w Waszych krę­gach mogli­by­ście zdo­być ten śro­dek albo przy­naj­mniej wska­zać osobę, która mogłaby mi dostar­czyć cyja­nek. Jestem gotów zapła­cić 100 dola­rów lub wię­cej”13.

Czy Rita znała zamiary part­nera? Tak, ale nie trak­to­wała ich poważ­nie, wie­działa bowiem, że Witold przy­wią­zany jest do życia. Pomimo wszel­kiego rodzaju pro­ble­mów ich wza­jemna zaży­łość z dnia na dzień się umac­niała. Prze­stali się kłó­cić, a ona mogła w każ­dej chwili wcho­dzić do jego pokoju. Witold poka­zał jej nawet swój intymny dzien­nik, mówiąc, że gdyby wybuchł pożar, to przede wszyst­kim powinna rato­wać wła­śnie ten ręko­pis. Nie ukry­wał też przed nią swo­jej prze­szło­ści i – jak twier­dzi sama Rita – w ciągu 1966 roku opo­wie­dział jej całą prawdę o sobie. Podobno nie pomi­jał niczego, więc musiało to trwać wiele dni i być dla niej nie lada prze­ży­ciem.

Panicz z Mało­szyc

Witold pocho­dził z zamoż­nej zie­miań­skiej rodziny, był naj­młod­szym z czworga dzieci Jana Onu­frego i Anto­niny Gom­bro­wi­czów. Dora­stał w dostatku, a pierw­sze lata życia spę­dził w majątku rodzi­ców w Mało­szy­cach na Kie­lec­czyź­nie. Ni­gdy jed­nak nie prze­pa­dał za war­stwą zie­miań­ską, ubo­le­wał rów­nież nad tym, że jego przod­ko­wie wła­ści­wie niczego waż­nego nie doko­nali. Wraz ze star­szym bra­tem prze­śle­dził gene­alo­gię rodziny aż do XVI wieku i był bar­dzo roz­cza­ro­wany wyni­kami tych poszu­ki­wań.

„Nie­raz o nich mówił – wspo­mi­nał jego przy­ja­ciel, Tade­usz Kępiń­ski. – Jest tych kil­ka­na­ście poko­leń udo­ku­men­to­wa­nej cią­gło­ści Gom­bro­wi­czów, ale wszystko (…) jest typowe, prze­ciętne. »Sieją hreczkę, pro­ce­sują się, poje­dyn­kują, cza­sem stają w potrze­bie, naj­wy­żej jakieś zabój­stwo po sąsiedzku«”14.

Uwa­żał rów­nież, że każdy stary ród powi­nien „legi­ty­mo­wać się pewną ilo­ścią dzi­wa­ków, a jesz­cze lepiej – nie­nor­mal­nych”, a pod tym wzglę­dem Gom­bro­wi­czo­wie rów­nież go roz­cza­ro­wy­wali. Znacz­nie lepiej było po stro­nie matki pocho­dzą­cej z rodziny Kot­kow­skich, gdzie od poko­leń zawie­rano mał­żeń­stwa pomię­dzy bli­skimi krew­nymi. Tam osób nie­zrów­no­wa­żo­nych psy­chicz­nie nie bra­ko­wało, ale dewianci po kądzieli nie w pełni pisa­rza zado­wa­lali.

W 1911 roku, kiedy Witold miał sie­dem lat, rodzina prze­nio­sła się do War­szawy i odtąd w Mało­szy­cach spę­dzała już tylko waka­cje. Chło­pak nie prze­pa­dał za tym, narze­ka­jąc, że styl życia kie­lec­kich zna­jo­mych i powi­no­wa­tych wzbu­dza w nim odrazę:

„(…) sie­dzą bez­myśl­nie na wsi, pry­mi­tywni, nie­po­rządni, ogra­ni­czeni. (…) Wszystko tam doko­nuje się z nudów. A ponie­waż styl i moż­li­wo­ści tych ludzi są żadne – powo­duje to z kolei nowe nudy i jesz­cze je wzmaga. Więc cóż robić? Przede wszyst­kim się je”15.

Poza jedze­niem ceniono tu rów­nież sen i sta­rano się spać jak naj­dłu­żej, aby „dzień nie był zbyt długi”. Dnie zaś spę­dzano na sąsiedz­kich wizy­tach, polo­wa­niach i grze w karty, a także na roz­mo­wach o pie­nią­dzach i swa­ta­niu córek.

„Zaraz by cię żenili – skar­żył się Gom­bro­wicz przy­ja­cio­łom. – Tylko to w tobie widzą: kan­dy­dat do ręki albo nie ist­nie­jesz. Natu­ral­nie to dru­gie – lep­sze. Panny »lecą« na każ­dego. Każda koniecz­nie chce się wydać. A na razie – co innego. Ile chcesz. Przy tym się nie kąpią. Bo gdzie i po co?”16.

Do szew­skiej pasji dopro­wa­dzało Witolda to, że zie­miań­stwo było dumne ze swo­ich sie­dzib i uwa­żało je za kom­for­towe, pod­czas gdy – jego zda­niem – wszel­kie wygody ogra­ni­czały się do „kaplicy i dwóch klo­ze­tów”, a stan sani­tarny dwo­rów pozo­sta­wiał wiele do życze­nia.

Tym­cza­sem higiena oso­bi­sta była jedną z naj­waż­niej­szych spraw w jego życiu. Nie wyobra­żał sobie bliż­szych kon­tak­tów z osobą, która nie dbała o sie­bie. W intym­nym dzien­niku mniej kry­tyczny był wobec „kurwy z try­prem” niż wobec dziew­czyny, któ­rej śmier­działy nogi…

W dobrze sytu­owa­nej rodzi­nie nie mogło zabrak­nąć prób pokie­ro­wa­nia życiem oso­bi­stym jej potom­ków. Gdy Witold roz­po­czął stu­dia na Wydziale Prawa Uni­wer­sy­tetu War­szaw­skiego, ojciec posta­no­wił zaaran­żo­wać jego mał­żeń­stwo z zamożną panną z oko­lic Mało­szyc. Zapro­sił ją na wie­czorne przy­ję­cie, na któ­rym dla zacho­wa­nia pozo­rów poja­wili się rów­nież przy­ja­ciele Witolda.

„»Kan­dy­datka«, bodaj Iwonka – wspo­mi­nał Tade­usz Kępiń­ski – mniej wię­cej w naszym wieku, nie­brzydka, ale bez spe­cjal­nego wdzięku, miała bar­dzo sze­ro­kie czoło, roz­dzie­lone pośrodku i gładko przy­cze­sane włosy i zakło­po­tany uśmiech. Na głu­pią nie wyglą­dała. W każ­dym razie na pewno zda­wała sobie sprawę z uczuć ojca. Być może i syna, tak bar­dzo tam­tym prze­ciw­nych”17.

Spo­tka­nie nie przy­nio­sło efek­tów, gdyż Witold ani myślał o ślu­bie. I choć jego kole­dzy dość pochleb­nie wyra­żali się o inte­li­gen­cji dziew­czyny, od razu uciął dys­ku­sję, twier­dząc, że w ogóle nie inte­re­suje go poziom umy­słowy ewen­tu­al­nej kan­dy­datki, a co naj­wy­żej jej uroda i wdzięk.

„Inte­lekt? – obu­rzał się. – Zwa­rio­wa­li­ście? Do czego potrzebny mi jest inte­lekt? Czy nie zda­je­cie sobie sprawy, co by to było za pie­kło? Do czego w ogóle żona mi potrzebna? Ojcu się podoba, to chce, żebym się żenił, bo sam nie może. Jeśli się kie­dyś oże­nię, to tylko z kucharką”18.

Gom­bro­wicz nie widział sie­bie w roli mał­żonka, a tym bar­dziej – ojca dba­ją­cego o przy­szłość potom­stwa. W jego intym­nym dzien­niku poja­wiają się wzmianki o róż­nych kobie­tach, ale z reguły są to opi­nie mało pochlebne. I tak jedne panie są tutaj „histe­rycz­nymi kur­wami”, a inne „dziw­kami”. Autor pisze też o jakiejś „urzęd­niczce w zbożu” i „far­ma­ceutce, któ­rej bar­dzo zachcie­wało się Kaspro­wego Wier­chu”19. Poja­wiają się rów­nież „dziew­czyna, któ­rej nie mógł zgwał­cić”, tan­cerka z Wilna, jakaś przy­ja­ciółka sio­stry, pewna pen­sjo­narka i liczne słu­żące. W licz­bach wygląda to impo­nu­jąco, ale Gom­bro­wicz nie podaje żad­nych szcze­gó­łów. Wia­domo jed­nak, że wobec kobiet potra­fił zacho­wy­wać się w spo­sób szar­mancki. Miało to miej­sce choćby pod­czas waka­cyj­nego pobytu w Wiśle, gdzie flir­to­wał ze znacz­nie od sie­bie młod­szą Kry­styną Mary­ań­ską.

„(…) lokuje się obok panny Krysi. Sto­suje wobec pięt­na­sto­let­niej ofiary swe wypró­bo­wane chwyty. Panienka, pierw­szy raz w życiu w obcym śro­do­wi­sku doro­słych »wsty­dzi się«, nie wie, co mówić, jak przyj­mo­wać hołdy”20.

Dwu­dzie­sto­dwu­letni Witold zna­ko­mi­cie odnaj­dy­wał się w podob­nych sytu­acjach. Gdy jedna z ado­ru­ją­cych go pań zapy­tała, dokąd wszy­scy pójdą na spa­cer, zwró­cił się do Krysi o radę. Użył przy tym pod jej adre­sem okre­śle­nia „słodka osóbka”, co na mło­dziut­kiej dziew­czy­nie musiało zro­bić odpo­wied­nie wra­że­nie. Ale nawet w takich chwi­lach nie opusz­czała go wro­dzona prze­wrot­ność.

„Od pierw­szej chwili nie dawał jej spo­koju. Korzy­sta­jąc ze spo­sob­no­ści, chwy­tał za rękę i długo trzy­mał w swej dłoni. Dla więk­szego kon­tra­stu z nader skrom­nym zacho­wa­niem panienki nazy­wał ją, jak to już nie­raz – szam­pań­ską kobietą. To znowu któ­re­goś dnia na spa­ce­rze zacią­gnął słodką osóbkę do foto­grafa, kazał przy­nieść z pobli­skiej gospody tacę z alko­ho­lo­wymi akce­so­riami, a sam, z fajeczką w zębach, mocno przy­trzy­my­wał ramię Krysi, aby mu w decy­du­ją­cej chwili nie skre­wiła”21.

W tym cza­sie prze­ży­wał też poważ­niej­sze uczu­cie do córki zie­mian z Radom­skiego, Kry­styny Janow­skiej. Znali się prak­tycz­nie od zawsze, a zna­jo­mość ta zosta­wiła trwałe ślady w pamięci pisa­rza, który wiele lat póź­niej wspo­mi­nał o Kry­sty­nie w kore­spon­den­cji, a także uczy­nił ją dru­go­pla­nową boha­terką nie­do­koń­czo­nego dra­matu Histo­ria.

Począt­kowo bywał w majątku Janow­skich ze swoim star­szym bra­tem Jerzym, który już w maju jeź­dził tam na grzy­bo­bra­nie. Grzy­bów oczy­wi­ście nie było, ale Gom­bro­wi­czom nie za bar­dzo to prze­szka­dzało.

„Ni­gdy nie mówił o swo­ich uczu­ciach – wspo­mi­nała pani Kry­styna w roz­mo­wie z Joanną Sie­dlecką. – Nie dekla­ro­wał się poważ­nie ani nie wspo­mi­nał o mał­żeń­stwie. Nie sta­rał się bar­dziej mnie sobą zain­te­re­so­wać, przy­wią­zać do sie­bie”22.

Kry­styna była wyjąt­kowo uro­dziwą dziew­czyną i bar­dzo podo­bała się męż­czy­znom. Dobrze jeź­dziła konno, grała w tenisa i upra­wiała nar­ciar­stwo, a do tego dbała o ele­gan­cję i zawsze dosko­nale się ubie­rała. Nic zatem dziw­nego, że Gom­bro­wicz zwró­cił na nią uwagę.

Ona rów­nież go wyróż­niała, cho­ciaż w jego zacho­wa­niu wiele ją raziło. Witold spra­wiał na niej wra­że­nie czło­wieka „z innego, obcego jej świata”. Draż­niła ją jego nie­chęć do śro­do­wi­ska zie­miań­skiego. Tym­cza­sem on trak­to­wał ją ina­czej niż resztę zna­jo­mych i nie bywał wobec niej zło­śliwy ani agre­sywny.

„Ni­gdy się go nie bałam – kon­ty­nu­owała pani Kry­styna. – Mnie wyraź­nie oszczę­dzał. Wie­dzia­łam, że mnie nie zrani, ni­gdy tego nie zro­bił. Nie było o tym mowy. Mimo to nie czu­łam się przy nim bez­pieczna”23.

Gdy prze­by­wała w War­sza­wie, chęt­nie zapra­szał ją na spa­cery. Dziew­czyna bywała też na spo­tka­niach towa­rzy­skich w domu rodzi­ców Witolda.

„Rozu­mia­łam, że jest inny, cie­kawy, ory­gi­nalny. O wiele lepiej czu­łam się jed­nak w towa­rzy­stwie zwy­czaj­nych chłop­ców z sąsiedz­twa”24.

Witold od dzie­ciń­stwa cho­ro­wał na astmę, dla­tego też nie prze­pa­dał za spor­tem. Doro­bił do tego wła­sną ide­olo­gię – jazdę konną uwa­żał za absurd, a do nar­ciar­stwa ni­gdy nie nabrał prze­ko­na­nia. Pod­sta­wowe roz­rywki zie­miań­stwa, czyli brydż i polo­wa­nie, uzna­wał za stratę czasu. Do tego jesz­cze nie umiał tań­czyć i nawet nie chciał się tańca uczyć. A to bar­dzo ogra­ni­czało jego atrak­cyj­ność towa­rzy­ską.

„Na jed­nym z wie­czor­ków u pań­stwa Gom­bro­wi­czów w War­sza­wie ojciec Witolda bar­dzo go nama­wiał, żeby choć raz ze mną zatań­czył. Cier­piał, że syn nie tań­czy, nie bry­luje wśród panien. Witold wyma­wiał się, że nie lubi fro­te­ro­wać pod­łóg, nie ma słu­chu, nie wie, jakie sta­wiać kroki. W końcu popro­sił mnie jed­nak do tańca, ale męczył się wyraź­nie. Czer­wony, zawsty­dzony, nie­zgrabny, co raz zer­ka­jący w wiel­kie lustra na ścia­nach, żeby spraw­dzić, jak wyglą­damy. Byłam z nim równa, na obca­sach wyż­sza, co go sza­le­nie peszyło”25.

Przez intymny dzien­nik Witolda prze­wi­jają się rów­nież posta­cie męskie, z któ­rymi zapewne łączyły go wów­czas rela­cje ero­tyczne. W 1935 roku poja­wił się w jego życiu nie­jaki Fra­nek – jego pierw­szy stały męski part­ner. Nie­wiele o nim wia­domo, musiał być jed­nak znacz­nie od pisa­rza młod­szy, gdyż dopiero trzy lata po pozna­niu Witolda roz­po­czął zasad­ni­czą służbę woj­skową.

Nega­tywny sto­su­nek Witolda do kobiet można odna­leźć rów­nież we wspo­mnie­niach Kępiń­skiego z okresu stu­diów Gom­bro­wi­cza. Pisarz uwiel­biał wykłady z prawa rzym­skiego pro­fe­sora Igna­cego Koschem­bahra-Łyskow­skiego, gdyż wykła­dowca ten nie ukry­wał swo­jego anty­fe­mi­ni­zmu.

„(…) pro­fe­sor pod koniec try­me­stru odmó­wił jed­nej z kole­ża­nek pod­pi­sa­nia indeksu – rela­cjo­no­wał Kępiń­ski. – Ta, mało nie pła­cząc, powiada:

– Cho­dzi­łam punk­tu­al­nie na wszyst­kie wykłady pana pro­fe­sora.

– Tak, wiem o tym, widzia­łem, że pani cho­dzi­łaś, ale pani jesteś tak głu­pia, że nic nie zro­zu­mia­łaś”26.

Już wtedy Gom­bro­wicz prze­ja­wiał upodo­ba­nie do ludzi, któ­rych zacho­wa­nia nie były akcep­to­wane przez oto­cze­nie. Ni­gdy nie lubił prze­strze­gać norm spo­łecz­nych – uwa­żał, że czło­wiek dla­tego posiada wolną wolę, aby swo­bod­nie kształ­to­wać wła­sne życie. Cenił ludzi, któ­rzy nie ukry­wali swo­jej odmien­no­ści, tylko śmiało ją mani­fe­sto­wali.

„Myśmy bywali u róż­nych kole­gów – tłu­ma­czył Kępiń­ski – on u nikogo. Z wyjąt­kiem hra­biego C., u któ­rego tylko raz byli­śmy we czte­rech, dobrze zszo­ko­wani jego towa­rzy­szem, z któ­rym miesz­kał. (…) Co pocią­gało Itka [Gom­bro­wi­cza – S.K.] w naszym ory­gi­nal­nym, cho­ciaż bar­dzo sym­pa­tycz­nym kole­dze? Jego dezyn­wol­tura, doj­rzała inność, nie­dba­łość w ubio­rze, przy dosko­na­łym kroju i gatunku ubrań, mil­cząca, a tak­towna non­sza­lan­cja – wszystko to zaj­mo­wało jego wyobraź­nię, która miała zwró­cić się w przy­szło­ści do fer­dy­dur­kow­skiego »kolegi we fla­ne­lo­wych spodniach«. Jego tryb życia ani tro­chę nie bul­wer­so­wał ani nie dzi­wił Itka. Ni­gdy tam, w Ale­jach Ujaz­dow­skich, nie bywa­li­śmy, ale Itek dopro­wa­dził do tej wizyty, aby poka­zać nam sce­ne­rię i deko­ra­cję à la Wschód oraz fotosy roz­wie­szone na ścia­nach, nie­po­zo­sta­wia­jące żad­nych wąt­pli­wo­ści. Twier­dził, że kolega C. wta­jem­ni­czał go w nie­które sprawy”27.

Gom­bro­wicz cenił życie towa­rzy­skie, ale nie robił niczego z obo­wiązku. Nie lubił wra­cać do prze­szło­ści, do spraw, które uwa­żał już za zamknięte. Jesz­cze pod­czas stu­diów odmó­wił wzię­cia udziału w zjeź­dzie absol­wen­tów swo­jego gim­na­zjum, twier­dząc, że tego rodzaju imprezy przy­po­mi­nają spa­cer po cmen­ta­rzu. Nie odczu­wał żad­nego sen­ty­mentu do daw­nych kole­gów i nauczy­cieli, a oni rewan­żo­wali się mu podob­nymi uczu­ciami. Pod­czas kolej­nych zjaz­dów był już znany jako dzien­ni­karz i pisarz, ale zapewne nie bez powodu nikt o niego nie pytał i nie komen­to­wał jego nie­obec­no­ści. Gom­bro­wicz żył we wła­snym świe­cie, co oto­cze­nie dosko­nale wyczu­wało, tym bar­dziej że potra­fił dawać temu wyraz w spo­sób mało przy­jemny dla innych.

Pamięt­nik z okresu doj­rze­wa­nia

Cho­ciaż Witold od naj­młod­szych lat miał ambi­cje lite­rac­kie, to jed­nak zde­cy­do­wał się na stu­dia praw­ni­cze, a nie na polo­ni­stykę. Zapewne gdyby mógł sam decy­do­wać i nie znaj­do­wał się pod pre­sją rodziny, wybrałby filo­zo­fię, podob­nie jak Tade­usz Kępiń­ski. Rodzina jed­nak suge­ro­wała mu zdo­by­cie zawodu roku­ją­cego nadzieje na przy­zwo­ite dochody. Pewien wpływ na decy­zję Witolda miało też to, że w tam­tym cza­sie prawo było mod­nym kie­run­kiem stu­diów. Nato­miast sam Gom­bro­wicz uza­sad­niał swój wybór nieco ina­czej.

„Uwa­żał mia­no­wi­cie, nie bez słusz­no­ści – komen­to­wał Kępiń­ski – że prawo da mu wie­dzę ujętą w ści­słą dys­cy­plinę, czego nie upa­try­wał w tym stop­niu w innych naukach huma­ni­stycz­nych. (…) W każ­dym razie Itek trak­to­wał swe stu­dia raczej jako pracę inte­lek­tu­alną, a nie przy­go­to­wa­nie do zawodu, zwłasz­cza w póź­niej­szych latach uni­wer­sy­tec­kich”28.

Mimo to jako wolny słu­chacz zja­wiał się na wykła­dach filo­zo­ficz­nych i polo­ni­stycz­nych, przy czym bar­dziej inte­re­so­wały go tam kon­kretne pro­blemy, a nie sys­te­ma­tyczna wie­dza. Nie lubił jed­nak wykła­dów Wła­dy­sława Tatar­kie­wi­cza i Tade­usza Zie­liń­skiego, a szcze­gól­nie iry­to­wała go wznio­słość tego ostat­niego. Przy­zna­wał mu jedy­nie „nie­zwy­kłość i wspa­nia­łość postaci”, gdyż „ta strona zawsze go brała”.

Pró­bo­wał już wtedy pisać, cho­ciaż nikomu nie chciał poka­zy­wać swo­ich utwo­rów. I zaska­ki­wał oto­cze­nie ory­gi­nal­nymi pomy­słami, choćby takimi jak pro­jekt napi­sa­nia powie­ści „dla kucha­rek”.

„Kiedy byłem na dru­gim roku prawa, zabra­łem się do pisa­nia nowej powie­ści – wspo­mi­nał Gom­bro­wicz po latach. – (…) Zaczęło się od tego, iż z Tadziem Kępiń­skim, moim ex-kolegą szkol­nym, posta­no­wi­li­śmy napi­sać na cztery ręce powieść sen­sa­cyjną, żeby zaro­bić kupę forsy. Nie wąt­pi­li­śmy, iż inte­lek­tom wyż­szym, jak nasze, nie­trudno będzie spło­dzić taką brechtę – łatwą, a pasjo­nu­jącą. Wkrótce jed­nak rzu­ci­li­śmy wszystko do kosza, prze­ra­żeni nie­zdar­no­ścią naszych gry­zmo­łów.

Napi­sa­nie złej powie­ści nie jest bodaj łatwiej­sze od napi­sa­nia dobrej – powie­dzia­łem wtedy Kępiń­skiemu.

I ten pro­blem zaczął mnie inte­re­so­wać. Stwo­rzyć dobrą powieść dla wyż­szych dzie­się­ciu tysięcy czy nawet stu tysięcy – no, to zawsze się robi, to jest banał i nudziar­stwo. Ale napi­sać dobrą powieść dla tego niż­szego, pod­rzęd­nego czy­tel­nika, któ­remu sma­kuje nie to, co nazy­wamy »dobrą lite­ra­turą«”29.

Gom­bro­wi­cza zawsze inte­re­so­wał feno­men Trę­do­wa­tej – czy­tał tę powieść wie­lo­krot­nie, zasta­na­wia­jąc się nad przy­czy­nami jej popu­lar­no­ści. Bez końca ana­li­zo­wał tech­nikę pisar­ską nie tylko Mnisz­kówny, ale rów­nież innych kaso­wych auto­rów.

„Wkrótce spo­strze­głem, że inte­re­suje się Dołęgą-Mosto­wi­czem – kon­ty­nu­ował Kępiń­ski – a nade wszystko roz­czy­tuje się w Iwonce Ger­mana, ponadto w powie­ściach Zarzyc­kiej o »nowo­cze­snym« pod­lotku i jego pery­pe­tiach we współ­cze­snym świe­cie. Do tematu tego wra­cał obse­syj­nie”30.

Wspól­nie z Tade­uszem zapla­no­wali powieść, która powinna podo­bać się wiel­bi­cie­lom „lek­kiej, nawet bru­ko­wej lite­ra­tury”, będąc jed­nak utwo­rem o wiele bar­dziej wyra­fi­no­wa­nym. Mło­dzieńcy posta­no­wili pisać roz­działy na zmianę, co miało zdo­pin­go­wać ich do wysiłku.

Współ­praca nie przy­nio­sła więk­szych efek­tów, bo choć Kępiń­ski napi­sał dwa roz­działy, to potem, ze względu na zaję­cia zawo­dowe, nie mógł sobie pozwo­lić na dal­szą współ­pracę. W innej sytu­acji był Gom­bro­wicz, który bez­po­śred­nio po stu­diach roz­po­czął apli­ka­cję sędziow­ską, aby nie­ba­wem ją porzu­cić. Wpraw­dzie jesz­cze przez bli­sko rok prze­by­wał w Paryżu, stu­diu­jąc w Insti­tut des Hau­tes Études Inter­na­tio­na­les, ale bar­dziej inte­re­so­wały go kon­takty z innymi stu­den­tami niż nauka. Po powro­cie do kraju nie musiał podej­mo­wać pracy zarob­ko­wej, utrzy­mu­jąc się z czyn­szu z dwóch kamie­nic kupio­nych dla niego przez ojca. W tej sytu­acji mógł poświę­cić się pró­bom lite­rac­kim, ale pomysł powie­ści „dla kucha­rek” na razie odło­żył. Powró­cił do niego pod koniec lat 30., już po swo­ich pierw­szych suk­ce­sach lite­rac­kich. Nie zde­cy­do­wał się jed­nak na publi­ka­cję utworu pod wła­snym nazwi­skiem i użył pseu­do­nimu Zdzi­sław Nie­wie­ski. W 1939 roku książka zaczęła się uka­zy­wać w odcin­kach na łamach prasy, a ostat­nie jej frag­menty opu­bli­ko­wano już po wybu­chu wojny, gdy Gom­bro­wicz od kilku tygo­dni prze­by­wał w Argen­ty­nie. Do autor­stwa Opę­ta­nych przy­znał się dopiero pod koniec życia.

Nie pra­cu­jąc zawo­dowo, dosto­so­wał swój roz­kład dnia do rytmu twór­czo­ści lite­rac­kiej. Sypiał nie­mal wyłącz­nie w dzień, a pisał nocą. Nabrał upodo­ba­nia do pracy w łóżku, twier­dząc, że jest to dla niego naj­wy­god­niej­szy spo­sób prze­le­wa­nia pomy­słów na papier. Nie był nato­miast wyma­ga­jący w kwe­stii urzą­dze­nia swo­jego pokoju i można powie­dzieć, że do szczę­ścia potrze­bo­wał nie­wiele. Cho­ciaż mógł sobie pozwo­lić na bar­dziej kom­for­towe wypo­sa­że­nie, jego miej­sce pracy było ume­blo­wane wręcz po spar­tań­sku.

„Łóżko, na któ­rym prze­sia­dy­wał – opi­sy­wał Kępiń­ski – (…) przy­kryte bar­dzo przy­jemną gobe­li­nową narzutą, dwa krze­sła, sto­lik, szafka, pra­wie nagie ściany i tro­chę ksią­żek – to wszystko. Żad­nego zado­mo­wie­nia, zadba­nia, wykoń­cze­nia. Nic z przy­tul­no­ści (miesz­czań­skiej), blich­tru. Tro­chę cygań­ska, tro­chę zarwań­ska ulica. Całe życie kon­cen­tro­wało się wła­ści­wie na dwóch sprzę­tach: na łóżku i na sto­liku słu­żą­cym mu do roz­kła­da­nia ksią­żek, zeszy­tów i sza­chów”31.

Debiu­tem wydaw­ni­czym Gom­bro­wi­cza był zbiór opo­wia­dań Pamięt­nik z okresu doj­rze­wa­nia, który uka­zał się w 1933 roku. Książka docze­kała się miaż­dżą­cej recen­zji pra­so­wej Juliu­sza Kadena-Ban­drow­skiego na łamach „Gazety Pol­skiej”. Uznany pisarz oka­zał lek­ce­wa­że­nie młod­szemu kole­dze, kry­ty­ku­jąc trzy z jego sied­miu opo­wia­dań. Pozo­stałe zaś uznał „za utwory zupeł­nie nie­istotne, raczej umyśl­nie przez autora snute dość bez­sen­sowne wątki, które sta­no­wić mogą raczej pewną mierzwę pomy­słu lite­rac­kiego niż mate­riał godny kom­po­zy­cyj­nej obróbki”32.

Recen­zent nie dawał debiu­tan­towi szans na lite­racką przy­szłość, twier­dząc, że „warsz­tat pisar­ski mło­dego autora nie wszedł jesz­cze ani w okres doj­rze­wa­nia, ani nawet w okres for­mo­wa­nia środ­ków arty­stycz­nej eks­pre­sji”. Naj­bar­dziej jed­nak ziry­to­wały go pseu­do­fi­lo­zo­ficzne dywa­ga­cje Gom­bro­wi­cza.

„Na samym końcu swej pierw­szej książki mówi młody autor, iż – »zewnętrz­ność jest zwier­cia­dłem, w któ­rym prze­gląda się wnę­trze«. Mniej­sza o samo sfor­mu­ło­wa­nie, dość nie­po­radne, mniej­sza też o filo­zo­ficzny sens zda­nia, tak dalece uza­leż­nia­jący »zewnętrz­ność« od naszego widzi­mi­się. Rozu­miemy wszy­scy, iż w zda­niu o zewnętrz­no­ści cho­dziło o głęb­sze zna­cze­nie moralne. Idąc więc za pre­misą autora, stwier­dzić muszę, iż wnę­trze jego prze­rzuca, jak dotąd, na »zewnętrz­ność« cały sze­reg pośpiesz­nych, nie­prze­my­śla­nych gestów, gry­ma­sów, nie­chęci, ura­zów, które nie dają i nie mogą jesz­cze dać wła­ści­wego poję­cia ani o isto­cie, ani o ten­den­cjach samego wnę­trza”33.

Gom­bro­wicz zapo­znał się z recen­zją Kadena w naj­gor­szych oko­licz­no­ściach, jakie można sobie wyobra­zić – wła­śnie przy­je­chał do majątku Janow­skich i tam wrę­czono mu gazetę z arty­ku­łem. Ni­gdy nie zapo­mniał tego upo­ko­rze­nia, a naj­bar­dziej zabo­lało go to, że znany pisarz cał­ko­wi­cie odmó­wił mu talentu lite­rac­kiego.

Nie­ba­wem pocie­szył go Adolf Nowa­czyń­ski, który każde opo­wia­da­nie z tego zbioru nazwał „małym arcy­dzie­łem”. Wtedy Gom­bro­wicz ze zdu­mie­niem prze­ko­nał się, że tyle jest opi­nii, ilu recen­zen­tów. Zro­zu­miał też, że pochwały i nagany będą sta­łym ele­men­tem życia lite­rac­kiego, ni­gdy jed­nak nie potra­fił przejść do porządku nad kry­tycz­nymi opi­niami na temat swo­jej twór­czo­ści. Prze­ko­nała się o tym Mira Zimiń­ska, któ­rej kilka lat póź­niej zapre­zen­to­wał maszy­no­pis Iwony, księż­niczki Bur­gunda, pro­sząc ją o ocenę szans sce­nicz­nych utworu.

„Gdy napi­sał Iwonę – wspo­mi­nała Zimiń­ska – nie bar­dzo wie­dział, czy to się w ogóle nadaje na scenę. Dał ją Ada­siowi Mau­ers­ber­ge­rowi, który pora­dził mu, żebym ja to prze­czy­tała. Na jakimś przy­ję­ciu Gom­ber wrę­czył mi tekst ze sło­wami:

– Adaś powie­dział, że jest pani naj­in­te­li­gent­niej­szą z akto­rek!

– No i jak się to pani podo­bało, pani Miro? – spy­tał po jakimś cza­sie, kiedy już Iwonę prze­czy­ta­łam.

Powie­dzia­łam, zgod­nie zresztą ze swo­imi wra­że­niami, że ow­szem, pierw­szy akt dobry, dalej do niczego. Ja jestem – mówi­łam – wycho­wana na Fre­drze, Rit­t­ne­rze, Zapol­skiej. Pan jest z zupeł­nie innego świata.

A on bar­dzo zło­śli­wie:

– No pro­szę, Adaś zapew­niał, że jest pani inte­li­gentna!”34.

W świe­cie arty­stycz­nym War­szawy

„Co wie­czór w oko­li­cach dzie­wią­tej – wspo­mi­nał Gom­bro­wicz – wyru­sza­łem do kawiarni – do popu­lar­nej wów­czas Zie­miań­skiej, w pobliżu placu Warec­kiego. Zasia­da­łem przy sto­liku, zama­wia­łem »pół czar­nej« i cze­ka­łem, aż zbie­rze się grono kawiar­nia­nych kom­pa­nów”35.

W tam­tych latach kawiar­nia była natu­ral­nym śro­do­wi­skiem arty­stów, miej­scem wymiany poglą­dów i pre­zen­ta­cji nowych pomy­słów. Tutaj komen­to­wano bie­żące wyda­rze­nia, dys­ku­to­wano o poli­tyce, pre­zen­to­wano nowe utwory.

„Kawiar­nia może stać się nało­giem jak wódka – przy­zna­wał Gom­bro­wicz. – Dla praw­dzi­wego bywalca nie pójść do kawiarni o ozna­czo­nej godzi­nie to po pro­stu zacho­ro­wać. Ja w krót­kim cza­sie sta­łem się takim mania­kiem, iż zawie­si­łem na kołku wszyst­kie inne zaję­cia wie­czo­rowe jak teatr, kino, życie towa­rzy­skie”36.

Zie­miań­ska była w tam­tym cza­sie praw­dziwą insty­tu­cją arty­styczną. Na par­te­rze swoje sto­liki mieli pla­stycy, a w pobliżu urzę­do­wali człon­ko­wie grupy lite­rac­kiej Kwa­dryga. Nato­miast na pół­pię­trze stał słynny sto­lik ska­man­dry­tów, przy któ­rym nie wolno było zaj­mo­wać miejsc bez spe­cjal­nego zapro­sze­nia. Lokal był z reguły mocno zatło­czony, bo oprócz arty­stów odwie­dzało go wielu war­sza­wia­ków i przy­jezd­nych.

„(…) wcho­dziło się z ulicy w ciem­ność – kon­ty­nu­ował Witold – w jakąś okropną zupę z dymu i zadu­chu, z któ­rej to otchłani wyzie­rały zdu­mie­wa­jące obli­cza usi­łu­jące coś wykrzy­czeć i wyge­sty­ku­lo­wać w powszech­nym szu­mie. Kro­gul­cze rysy roz­ma­itych (…) pięk­no­du­chów inte­lek­tu­al­nych bra­tały się z poczci­wo­ścią i okrą­gło­ścią gąb wsiow­skich, chłop­skich, wczo­raj przy­by­łych z Lubel­skiego, spod Lwowa, zda­rzała się twarz cwana z przed­mie­ścia, a cza­sem wystrze­lał sumia­sty wąs szla­gona – albo­wiem była to kawiar­nia poetów, a poeci rodzą się wszę­dzie jak robac­two”37.

Cza­sami Gom­bro­wi­cza męczył panu­jący w Zie­miań­skiej tłok, draż­nili go pseu­do­in­te­lek­tu­ali­ści pro­wa­dzący tutaj jałowe dys­ku­sje, które obna­żały tylko igno­ran­cję i zaco­fa­nie roz­mów­ców. Iry­to­wali go „poeci pro­le­ta­riatu”, któ­rzy za pomocą wier­szy i mark­si­zmu poszu­ki­wali odpo­wie­dzi na drę­czące ich pyta­nia. Bawił go nato­miast tłum „pół­in­te­li­gen­tów” przy­słu­chu­jący się roz­mo­wom i przy­po­mi­na­jący chór z grec­kiej tra­ge­dii.

„Kiedy ujaw­niło się, że mój sto­lik ma ten­den­cję zwyż­kową, od razu jęły przy­su­wać do niego krze­sła takie osoby z miną kogoś zasia­da­ją­cego w pierw­szych rzę­dach teatru – noc w noc to trwało w zupeł­nym mil­cze­niu, cza­sem tylko któ­ryś kaszl­nął albo zachi­cho­tał”38.

Witold nie ogra­ni­czał się tylko do Zie­miań­skiej – regu­lar­nie bywał w Adrii, w kawiarni Insty­tutu Pro­pa­gandy Sztuki, a szcze­gól­nie upodo­bał sobie Zodiak. Tam zbie­rało się grono ludzi bliż­szych mu inte­lek­tu­al­nie i wie­kowo, a poza tym lokal ten nie był tak prze­peł­niony klien­telą jak Zie­miań­ska. W Zodiaku Gom­bro­wicz był jed­no­cze­śnie „mistrzem, pro­ro­kiem, paja­cem, ale tylko wśród istot jak on, jesz­cze nie cał­kiem zro­bio­nych, nie­oszli­fo­wa­nych, pod­rzęd­nych”. W tych latach osta­tecz­nie ukształ­to­wało się jego upodo­ba­nie do kawiar­nia­nego trybu życia, któ­remu póź­niej miał z powo­dze­niem hoł­do­wać w Buenos Aires.

Sta­łymi bywal­cami sto­lika Gom­bro­wi­cza w Zodiaku byli: Ste­fan Otwi­now­ski, Zuzanna Gin­czanka, Sta­ni­sław Pię­tak, Eryk Lipiń­ski, Gizela Waży­kowa, Kazi­mierz Bran­dys, Janusz Min­kie­wicz, Kazi­mierz Rudzki, Świa­to­pełk Kar­piń­ski. Każdą z tych osób trak­to­wał na indy­wi­du­al­nych zasa­dach.

„Nawet nie pró­bo­wał mnie domi­no­wać – wspo­mi­nał Janusz Min­kie­wicz – ani reszty mojej paczki, to zna­czy Świa­to­pełka Kar­piń­skiego i Zyg­munta Jur­kow­skiego. Bo to wtedy my, nie on, mie­li­śmy popu­lar­ność, pozy­cję i pie­nią­dze”39.

Min­kie­wicz i jego kom­pani byli na per­ma­nent­nym rau­szu, nato­miast Gom­bro­wicz pił nie­wiele i raczej nie gusto­wał w alko­ho­lo­wych liba­cjach. To powo­do­wało pewne pro­blemy z komu­ni­ka­cją i spra­wiało, że Witol­dowi bra­ko­wało swo­body zacho­wa­nia i odro­biny pijac­kiego sza­leń­stwa.

„Nie umia­łem się bawić w ten spo­sób – tłu­ma­czył pisarz. – Mia­łem »zły alko­hol«, jak mnie pouczał wielki znawca, Świa­tek Kar­piń­ski, alko­hol hipo­chon­dryczny i wątro­biany, który nie łączył mnie z nikim, a wła­ści­wie odstrę­czał. Ta melan­cho­lijna wła­ści­wość nie pozo­stała, rzecz jasna, bez decy­du­ją­cego wpływu na moje lite­rac­kie losy, albo­wiem w Pol­sce łatwiej sobie wyobra­zić lite­rata bez pióra niż bez kie­liszka”40.

Witold doce­niał ułań­ską fan­ta­zję przy­ja­ciół, ale sam zado­wa­lał się rolą obser­wa­tora ich eks­ce­sów. Przy­jem­ność spra­wiało mu oglą­da­nie Min­kie­wi­cza żebrzą­cego na wódkę pod „wielce sza­cowną pen­sją panny Pla­ter” albo Kar­piń­skiego wożą­cego windą ryby, „żeby miały przy­jem­ność”. Sam jed­nak w podobny spo­sób ni­gdy się nie zacho­wy­wał i naj­wy­raź­niej nie był stwo­rzony do rado­snej kon­sump­cji alko­holu.

Kie­dyś, korzy­sta­jąc z nie­obec­no­ści rodziny, urzą­dził u sie­bie huczny bal syl­we­strowy, jed­nak szybko tego poża­ło­wał. Na balu zja­wiła się więk­szość jego zna­jo­mych, a do tego jesz­cze Tade­usz Breza, Michał Cho­ro­mań­ski, Zdzi­sław Czer­mań­ski, Bruno Schulz i Wit­kacy, ale on uznał ten wie­czór za stra­cony. Po pro­stu nie czuł się dobrze w alko­ho­lo­wych kli­ma­tach i nie­chęt­nie odda­wał się „tego typu ucie­chom”.

Wyży­wał się za to w dys­ku­sjach przy kawie i her­ba­cie. Jak zwy­kle zło­śliwy i bez­kom­pro­mi­sowy, codzien­nie poszu­ki­wał nowej ofiary. Naj­czę­ściej rola ta przy­pa­dała jakie­muś przy­pad­ko­wemu uczest­ni­kowi kawiar­nia­nych spo­tkań. Gdy jed­nak bra­ko­wało osób z zewnątrz, Gom­bro­wicz zaj­mo­wał się kimś ze ści­słego grona zna­jo­mych.

„Obco­wa­nie ze mną zawsze było (…) dosyć trudne – przy­zna­wał – dla­tego, iż z reguły dążę do dys­ku­sji, star­cia, sta­ram się pro­wa­dzić roz­mowę w ten spo­sób, aby była ryzy­kowna, cza­sem nawet nie­przy­jemna, żenu­jąca, nie­dy­skretna, gdyż to wciąga w grę oso­bo­wość zarówno moją, jak i mego part­nera. Roz­mowa uprzejma, spo­kojna, deli­katna, taka, jaką się zwy­kle upra­wia w kołach lite­rac­kich, wyda­wała mi się zawsze czymś śmier­tel­nie mdłym i nie­god­nym ludzi bar­dziej roz­bu­dzo­nych pod wzglę­dem ducho­wym”41.

Witold „two­rzył nie tylko książki, ale i życie”, przy­bie­ra­jąc pozę szy­dercy i pil­nie obser­wu­jąc zacho­wa­nie oto­cze­nia. Pro­wo­ko­wał różne sytu­acje, aby oglą­dać ich efekty i dema­sko­wać swo­ich roz­mów­ców.

„Czę­stym gościem przy sto­liku Gom­bro­wi­cza był Kazi­mierz Rudzki, któ­rego już wów­czas znano (…) ze zna­ko­mi­tych ripost słow­nych – opo­wia­dał Eryk Lipiń­ski. – Zapa­mię­ta­łem zwłasz­cza jedno party w miesz­ka­niu Kazia przy ulicy Suł­kow­skiej. Kazio demon­stro­wał gościom roz­ma­ite przed­mioty zaku­pione w skle­pie przy ulicy Chmiel­nej róg Szpi­tal­nej. Była tam mię­dzy innymi sztuczna plama atra­mentu, szklanka z dziurką, duże zęby, które wkła­dało się do ust. Gom­bro­wicz patrzył z dez­apro­batą na przed­mioty, a następ­nego dnia opo­wia­da­jąc w Zodiaku o wie­czo­rze, mówił: »Pan Kazi­mierz to czło­wiek dow­cipny, jest spe­cja­li­stą od humoru z przy­rzą­dami…«. Opi­nia ta bar­dzo Kazia dotknęła i od tego czasu już tych przed­mio­tów nie uży­wał”42.

Gom­bro­wicz nie oszczę­dzał nikogo i niczego. Pew­nemu mało uta­len­to­wa­nemu, ale pra­co­wi­temu pisa­rzowi pora­dził, aby sta­rał się dalej, a za dzie­sięć lat zosta­nie wresz­cie „porząd­nym gra­fo­ma­nem”. Towa­rzy­stwo przy swoim sto­liku zdo­mi­no­wał do tego stop­nia, że zna­jomi na­dal przy­cho­dzili, cho­ciaż bali się jego ostrego języka. Ale to było jak nar­ko­tyk – nie potra­fili sobie wyobra­zić dnia bez spo­tka­nia z Gom­bro­wiczem.

„Gom­bro­wicz peszył, iry­to­wał – wspo­mi­nał Andrzej Nowicki – czę­sto nie potra­fi­łem się odgryźć, choć prze­cież byłem saty­ry­kiem »Szpi­lek«. Mimo to, tak jak i reszta, musia­łem codzien­nie być przy sto­liku. Cho­dzi­li­śmy tam wła­ści­wie jak na spek­takl. Zda­wa­łem sobie sprawę ze swo­jego zafa­scy­no­wa­nia, wie­dzia­łem, że obcuję z indy­wi­du­al­no­ścią nie­po­wta­rzalną. Ni­gdy póź­niej nie mia­łem już wobec nikogo podob­nego wra­że­nia”43.

Potyczki słowne przy kawiar­nia­nym sto­liku były dla Gom­bro­wi­cza ulu­bioną formą spę­dza­nia czasu, ale potra­fił też odna­leźć się na spo­tka­niach u Zofii Nał­kow­skiej. Co prawda twier­dził, że imprezy w jej salo­nie przy­po­mi­nają her­batki urzą­dzane przez jego matkę czy wręcz „przy­ję­cia u kano­ni­czek”, lecz mimo to nie potra­fił się oprzeć uro­kowi gospo­dyni. Podzi­wiał zręcz­ność, „z jaką ta dama umiała wykrze­sać iskrę nawet z noto­rycz­nych dzi­ku­sów, odlud­ków, jąka­łów i milcz­ków”. W isto­cie pani Zofia potra­fiła wydo­być z każ­dego to, co naj­lep­sze, a w jej salo­nie goście dawali z sie­bie dosłow­nie wszystko.

„Raz na takie zebra­nie – opo­wia­dał Jan Kott – tra­fił jakiś star­szy inży­nier z pro­win­cji, spe­cja­li­sta od sztucz­nego włókna. Mil­czał, był wyraź­nie onie­śmie­lony, gubił się wśród tych wszyst­kich pisa­rzy. I nagle Nał­kow­ska go pod­pro­wa­dziła. I zaczęło się to wspa­niałe solo o sztucz­nym włók­nie, zaska­ku­jące, olśnie­wa­jące. Nał­kow­ska pro­mie­niała. Była zawsze wiel­kim dyry­gen­tem”44.

Pomimo swo­jej sym­pa­tii do Nał­kow­skiej Gom­bro­wicz nie prze­pa­dał za kobie­tami zaj­mu­ją­cymi się pisa­niem. Ze smut­kiem zauwa­żył, że w poezji domi­nują męż­czyźni, nato­miast proza, z małymi wyjąt­kami, pozo­staje domeną płci pięk­nej.

„(…) Dąbrow­ska, Nał­kow­ska, Kos­sak-Szczucka, Kun­ce­wi­czowa, Krzy­wicka czy Nagle­rowa, czy Goja­wi­czyń­ska – twier­dził – były dostar­czy­ciel­kami powie­ści, oma­wia­nych gór­nie i sze­roko w pra­sie oraz roz­chwy­ty­wa­nych przez czy­tel­ni­ków. Nie była to by­naj­mniej zła robota, zda­rzały się nawet dzieła bar­dzo war­to­ściowe, ale to uko­bie­ce­nie pol­skiego piśmien­nic­twa przy­spa­rzało mu za wiele mięk­ko­ści, dobro­tli­wo­ści, łagod­no­ści i nie­okre­ślo­no­ści, odbie­ra­jąc cechy takie, jak polot, śmia­łość, siłę… W pew­nej chwili zbun­to­wa­łem się, dosze­dłem do wnio­sku, że trzeba tępić kobie­cość w lite­ra­tu­rze”45.

W salo­nie Nał­kow­skiej Witold poznał Bru­nona Schulza, któ­rego cenił za wydane nie­dawno Sklepy cyna­mo­nowe. Schulz z wielką aten­cją wypo­wia­dał się o Pamięt­niku z okresu doj­rze­wa­nia, wobec czego Witold popro­sił go o prze­czy­ta­nie ręko­pisu Fer­dy­durke. Bru­non miał być pierw­szym recen­zen­tem utworu.

„Dałem mu ręko­pis, jesz­cze daleki do końca, za któ­rymś z jego przy­jaz­dów do War­szawy. Po kilku dniach powie­dział mi łagod­nie, ale z nie­opusz­cza­jącą go suro­wo­ścią czy ostro­ścią na dal­szym i męczeń­skim pla­nie: – Ja bym radził zosta­wić to… Niech pan wróci do tam­tego rodzaju, z Pamięt­nika z okresu doj­rze­wa­nia, któ­rym pan tak świet­nie włada… mnie się zdaje, że tego nie trzeba publi­ko­wać.

Zro­biło mi się zimno.

Nikt poza nim nie czy­tał tego utworu, w który tyle pracy wło­ży­łem. Bruno był pierw­szy. Do niego mia­łem zaufa­nie. A trzeba wziąć pod uwagę, że Fer­dy­durke to było zapusz­cza­nie się na tereny dzie­wi­cze, próba odkry­wa­nia nowych ście­żek – robota, sło­wem, ryzy­kowna i nie­da­jąca się dobrze skon­tro­lo­wać. Dia­bli wie­dzą! A nuż to rze­czy­wi­ście nic nie­warte? Dwa lata wysiłku! Tyle nadziei! Byłem bli­ski wrzu­ce­nia tego do śmieci”46.

Na szczę­ście Gom­bro­wicz „posta­no­wił dalej pchać taczkę” i dopra­co­wał utwór. A gdy po jego wyda­niu wysłał egzem­plarz autor­ski do Dro­ho­by­cza, Schulz wręcz osza­lał z zachwytu. W ciągu jed­nego dnia Witold dostał od niego kil­ka­na­ście tele­gra­mów, gdyż Bruno, czy­ta­jąc Fer­dy­durke, po każ­dym uda­nym frag­men­cie biegł na pocztę i wysy­łał gra­tu­la­cje. Bio­rąc pod uwagę, że obaj pano­wie byli wła­ści­wie rywa­lami lite­rac­kimi, można to uznać za dowód wiel­kiej przy­jaźni i bez­in­te­re­sow­no­ści.

Dzięki Schul­zowi Gom­bro­wicz poznał Wit­ka­cego. Za „demo­nem z Zako­pa­nego” jed­nak nie prze­pa­dał – uznał go za zbyt pre­ten­sjo­nal­nego, aby się z nim zaprzy­jaź­nić. Doce­niał inte­lekt i talent Sta­ni­sława Igna­cego, ale nie zno­sił jego roz­licz­nych nało­gów. Cza­sami jed­nak spo­ty­kał się z nim, a zda­rzało się, że towa­rzy­szył im Bruno. Wydaje się, że wielu dzi­siej­szych czy­tel­ni­ków zaprze­da­łoby duszę dia­błu, aby na żywo posłu­chać dys­ku­sji Gom­bro­wicza z Schul­zem i Wit­ka­cym…

Nie­szcze­rość

Jesie­nią 1968 roku, przy­go­to­wu­jąc notkę bio­gra­ficzną dla Cahier de l’Herne, Gom­bro­wicz napi­sał swoje krót­kie, intymne kalen­da­rium:

„Rok 1926 – Pierw­sze flirty z kuzyn­kami i przy­ja­ciół­kami sio­stry, któ­rym doku­czał za ich żar­liwy kato­li­cyzm.

Rok 1936 – Miłostki z kucharką.

– Flirt z młodą i piękną poetką.

Rok 1941 – Doświad­cze­nia homo­sek­su­alne z mło­dymi chło­pa­kami z ludu z Buenos Aires”.

Wydaje się, że nie był wów­czas szczery. Z lek­tury Kro­nosa wynika, iż już przed wybu­chem II wojny świa­to­wej okre­ślił swoją sek­su­al­ność. Wspo­mniany wcze­śniej Fra­nek zapewne nie był jego pierw­szym męskim part­ne­rem, gdyż w intym­nym dzien­niku Gom­bro­wicz wspo­mniał, że w 1934 roku miał „pierw­sze próby pe ze stró­żem z [ulicy] Wiej­skiej”. Czy jed­nak na pewno była to prawda? Po tylu latach trudno odpo­wie­dzieć jed­no­znacz­nie na to pyta­nie.

W kwe­stii orien­ta­cji sek­su­al­nej Gom­bro­wi­cza nie mieli nato­miast wąt­pli­wo­ści ludzie z jego oto­cze­nia. Nawet po upły­wie dłu­giego czasu wypo­mi­nali mu nie­szcze­rość w przed­sta­wia­niu sie­bie samego oraz kre­owa­nie obrazu, który był dość daleki od rze­czy­wi­sto­ści.

„(…) w swoim pisar­stwie Gom­bro­wicz też nie śmie dobrać się do rdze­nia któ­re­go­kol­wiek z pro­ble­mów ludz­kich – pisał Zyg­munt Myciel­ski. – Nawet wła­snej pede­ra­stii nie może jasno wyło­żyć, a cóż dopiero zała­twić. Jego pisar­stwo jest krą­że­niem wokoło pro­ble­mów: ja, homo­sek­su­alizm, Pol­ska – przy czym tylko sie­bie wysuwa jasno na pierw­szy plan”47.

W inte­re­su­jący spo­sób uło­żyły się rela­cje Gom­bro­wi­cza z innym mło­dym pisa­rzem o orien­ta­cji homo­sek­su­al­nej, Jerzym Andrze­jew­skim. Witolda draż­nił jego osten­ta­cyjny kato­li­cyzm i uwa­żał zapewne, że autor gło­szący podobne poglądy powi­nien być kon­se­kwentny w swoim postę­po­wa­niu. Gdy obaj pano­wie przez pewien czas prze­by­wali wspól­nie na waka­cjach w majątku przy­ja­ciół w Poznań­skiem, Gom­bro­wicz w swo­ich felie­to­nach dru­ko­wa­nych na łamach „Kuriera Poran­nego” nie szczę­dził Andrze­jew­skiemu deli­kat­nych uszczy­pli­wo­ści.

„(…) jest chu­der­la­wym blon­dy­nem w oku­la­rach o głę­bo­kim wej­rze­niu. W tym czło­wieku czają się wiel­kie męki pod powłoką pozor­nej szcze­ro­ści i pro­stoty. Szcze­rość i pro­stota jest u niego osią­gnię­ciem moral­nym, nie zaś cechą natu­ralną. Sza­le­nie wraż­liwy, a nawet draż­liwy, potrze­buje koniecz­nie pew­nej ser­decz­no­ści”48.

Andrze­jew­ski poczuł się ura­żony, ale do otwar­tego kon­fliktu doszło dopiero kil­ka­na­ście mie­sięcy póź­niej. Tym razem Gom­bro­wicz dotknął go do żywego, publicz­nie przy­stę­pu­jąc do rywa­li­za­cji o względy tego samego part­nera. Cał­kiem moż­liwe też, że zro­bił to wyłącz­nie w celu doku­cze­nia kole­dze po pió­rze.

„W końcu na syl­we­stra roku 1938/39 zerwa­li­śmy zupeł­nie – opo­wia­dał Andrze­jew­ski. – I to ostro, w obec­no­ści wielu osób, a dokład­niej w restau­ra­cji Kame­ralna. Zja­wi­łem się tam z moim przy­ja­cie­lem, już dobrze po pół­nocy. Jak to na syl­we­stra na sali kłę­biło się sporo osób, w tym wielu moich zna­jo­mych, mię­dzy innymi Otwi­now­scy oraz wła­śnie Gom­bro­wicz, który zaraz zaczął gwał­tow­nie i natar­czy­wie zacze­piać mojego przy­ja­ciela – chciał mnie po pro­stu dotknąć. Byłem młody, nie­opa­no­wany, pryn­cy­pialny. Zare­ago­wa­łem ostro. Wyni­kła scy­sja”49.

Po incy­den­cie tym nie pozo­stał żaden ślad w Kro­no­sie – być może dla Gom­bro­wi­cza sta­no­wił on zbyt mało zna­czący epi­zod, by pamię­tać o nim kil­ka­na­ście lat póź­niej. Ow­szem – pisze tam o roz­mo­wach z Andrze­jew­skim na temat Fer­dy­durke, wspo­mina nawet o tam­tym wie­czo­rze syl­we­stro­wym, ale awan­turę w Kame­ral­nej pomija cał­ko­wi­tym mil­cze­niem.

Na uwagę zasłu­guje pewna infor­ma­cja z 1955 roku. Odmienna od wypo­wie­dzi zawar­tych w Kro­no­sie, dobrze oddaje spo­sób, w jaki Gom­bro­wicz chciał być postrze­gany:

„Zda­wa­łem sobie sprawę, że zabrną­łem gdzieś na nie­bez­pieczne pogra­ni­cze i, natu­ral­nie, pierw­sze, co mi przy­szło do głowy, to, iż torują sobie we mnie drogę pod­świa­dome [!] homo­sek­su­alne skłon­no­ści. I może z zado­wo­le­niem powi­tał­bym ten fakt, gdyż on przy­naj­mniej umie­ściłby mnie w jakiejś rze­czy­wi­sto­ści – ale nie, w tym samym cza­sie nawią­za­łem bliż­sze sto­sunki z kobietą, któ­rych inten­syw­ność nie pozo­sta­wiała nic do życze­nia. I w ogóle w tym okre­sie dość dużo cho­dzi­łem za dziew­czyn­kami, nie­raz nawet try­bem dość skan­da­licz­nym”50.

Gom­bro­wicz dosko­nale wie­dział, że nie ma moż­li­wo­ści ukry­cia swo­ich rze­czy­wi­stych pre­fe­ren­cji sek­su­al­nych, jed­nak z nie­wia­do­mych powo­dów wolał być postrze­gany jako bisek­su­ali­sta. Nawet jeżeli cza­sami gło­śno dekla­ro­wał swoją nie­chęć do kobiet i upodo­ba­nie do stanu kawa­ler­skiego. Ni­gdy nie prze­ja­wiał też chęci posia­da­nia potom­stwa, a jego kon­takty z płcią piękną czę­sto spra­wiały wra­że­nie związ­ków na pokaz. W rze­czy­wi­sto­ści były to krót­ko­trwałe przy­gody, które w naj­lep­szym razie koń­czyły się po kilku spo­tka­niach. A może wów­czas fak­tycz­nie był bisek­su­ali­stą?

Naj­waż­niej­sza decy­zja

W grud­niu 1933 roku zmarł ojciec pisa­rza, a przy łożu kona­ją­cego Jana Onu­frego byli tylko Witold i jego matka. Resztę krew­nych zaalar­mo­wano zbyt późno, w związku z czym przy­byli oni na miej­sce już po śmierci głowy rodu. Zgon ojca po raz kolejny uświa­do­mił Witol­dowi, że nie potrafi oka­zy­wać uczuć nawet wobec naj­bliż­szej rodziny.

„Ta śmierć pozo­sta­wiła mi nieco zawsty­dza­jące wspo­mnie­nie. Gdy sko­nał, spró­bo­wa­łem objąć matkę, aby cho­ciaż w ten spo­sób oka­zać moje uczu­cie – ale gest wypadł nie­zręcz­nie, i jak w oka­mgnie­niu uka­zała się moja nędza: byłem nie­zdolny do zwy­kłych ludz­kich odru­chów, do ser­decz­no­ści, czu­ło­ści, byłem jak spa­ra­li­żo­wany formą, sty­lem, tym całym prze­klę­tym spo­so­bem bycia, który sobie uro­bi­łem… i oto rodzo­nej matce nie byłem w sta­nie dostar­czyć tro­chę cie­pła w tym momen­cie!”51.

Po śmierci Jana Onu­frego sytu­acja finan­sowa rodziny tro­chę się pogor­szyła. Gom­bro­wicz z matką i sio­strą prze­pro­wa­dzili się do tań­szego i mniej­szego miesz­ka­nia przy ulicy Cho­cim­skiej w pobliżu placu Unii Lubel­skiej. Na­dal byli wła­ści­cie­lami dwóch kamie­nic (przy Wspól­nej i Próż­nej), ale z nie­wia­do­mych powo­dów nie chcieli zamiesz­kać w żad­nej z nich. Czynsz od loka­to­rów wystar­czał im jed­nak na życie, toteż Gom­bro­wicz mógł kon­ty­nu­ować swoje próby lite­rac­kie.

Pod­jął współ­pracę z „Pol­ską Zbrojną” i „Gazetą Pol­ską”, ale nie trwało to zbyt długo. Następ­nie zwią­zał się z „Kurie­rem Poran­nym”, co jed­nak trudno uznać za sys­te­ma­tyczną pracę. Pisał, gdy miał na to ochotę, bo sta­bilna sytu­acja finan­sowa nie zmu­szała go do regu­lar­nych publi­ka­cji. W związku z bra­kiem sta­łych zobo­wią­zań zawo­do­wych mógł jeź­dzić po kraju, a na początku 1938 roku odbył dłuż­szą podróż do Włoch. Po latach twier­dził, że poje­chał tam, aby zoba­czyć faszyzm na wła­sne oczy, a eska­pada ta miała wywrzeć wpływ na całe jego życie.

Począt­kowo w Rzy­mie zacho­wy­wał się podob­nie jak kilka lat wcze­śniej w Paryżu – nie­spe­cjal­nie inte­re­so­wały go zabytki i tylko Forum Roma­num wzbu­dziło jego zacie­ka­wie­nie. Wygrze­wał się w słońcu, spa­ce­ro­wał nad morzem i czuł, że odpo­czywa po stre­sie zwią­za­nym z wyda­niem Fer­dy­durke.

„(…) wię­cej włó­czy­łem się, poże­ra­jąc roz­ma­ite śli­maki i zapi­ja­jąc to Chianti, niż wypeł­nia­łem obo­wiązki tury­sty w muze­ach i kościo­łach. Opa­no­wało mnie to wałę­sa­nie (…), niczego nie pro­jek­to­wa­łem, nawet bawić się nie mia­łem ochoty. W tym cza­sie jury »Wia­do­mo­ści Lite­rac­kich« dys­ku­to­wało nad przy­zna­niem nagrody za naj­lep­szą książkę 1937 roku i ja już z góry trwo­ni­łem tych kilka tysięcy – lek­ko­myśl­nie, jak się potem oka­zało, bo nagrodę dano Boy­owi za Mary­sieńkę. Ale nie­wiele mnie to obe­szło, wie­dzia­łem, że z nagrodą czy bez wsze­dłem już do lite­ra­tury pol­skiej na stałe. Wypo­czy­wa­łem”52.

Atmos­ferę leni­wego spo­koju zakłó­cała jed­nak rze­czy­wi­stość rzym­skiej ulicy. Dzia­łal­ność ekipy Mus­so­li­niego była widoczna na każ­dym kroku, prasa wychwa­lała sojusz z Hitle­rem, w mie­ście orga­ni­zo­wano prze­mar­sze zwo­len­ni­ków Duce, w loka­lach chó­ral­nie śpie­wano faszy­stow­skie pio­senki.

Zde­gu­sto­wany Gom­bro­wicz uznał atmos­ferę ówcze­snego Rzymu za „coś męt­nego, a potwor­nego, zmorę niczym ze snu”. Z bli­ska zoba­czył, jak wygląda zwy­kły dzień faszy­zmu i to mu wystar­czyło. Ostatni tydzień zamie­rzał spę­dzić w Wene­cji, a w dro­dze do niej poznał kilku mło­dych wło­skich lot­ni­ków, z któ­rymi umó­wił się na spo­tka­nie na placu św. Marka.

„Ten »salon Europy« – wspo­mi­nał po latach – świe­cił pust­kami, nie wiem, czy dla­tego, że sezon się jesz­cze nie zaczął, czy też że zala­ty­wało pro­chem z powodu Austrii. Melan­cho­lią i opusz­cze­niem ziały gołę­bie i lazury nieba i ziemi.

– No dobrze, a gdyby tak Duce kazał wam zbom­bar­do­wać to wszystko? – ruchem ręki obją­łem kościół, pałac, Pro­ku­ra­to­rię…

– Wów­czas nie pozo­stałby z tego kamień na kamie­niu – odpo­wie­dział kiep­ską fran­cusz­czy­zną naj­star­szy z nich, może 25 lat liczący. Mnie ta odpo­wiedź nie zdzi­wiła. Tego nale­żało ocze­ki­wać. Ale zdzi­wiła mnie jego radość, oczy mu błysz­czały, obwie­ścił mi to pra­wie try­um­fal­nie – i na twa­rzach jego kole­gów, gdy się dowie­dzieli, o co cho­dzi, też wyczy­ta­łem nie­ta­joną satys­fak­cję. Co ich tak zachwy­cało? Czyż nie to, że czuli się twór­cami histo­rii? Prze­szłość stała się mniej ważna niż przy­szłość, mogli burzyć”53.

W dro­dze powrot­nej do Pol­ski zetknął się z czymś znacz­nie groź­niej­szym niż wło­ski faszyzm. Gdy pociąg dotarł do Wied­nia, oka­zało się, że w mie­ście dzieje się coś nie­zwy­kłego.

„Naokoło, w prze­dziale, na kory­ta­rzu, wszy­scy się bali. Twa­rze były naprę­żone, wymie­niano jakieś uwagi, coś komen­to­wano… Co? Było widoczne, że coś się stało. Ale nie chcia­łem pytać.

Gdy wje­cha­li­śmy na przed­mie­ścia wie­deń­skie, ujrza­łem gro­mady ludzi z pochod­niami, wiwa­tu­ją­cych. Krzyki »Heil Hitler« docho­dziły do naszych uszu. Mia­sto sza­lało.

Zro­zu­mia­łem: to był Anschluss. Hitler wkra­czał do Wied­nia”54.

Wra­że­nia z Austrii i Włoch miały mieć decy­du­jący wpływ na póź­niej­sze życie Gom­bro­wi­cza. Przez następne mie­siące z nie­po­ko­jem obser­wo­wał pogar­sza­jącą się sytu­ację mię­dzy­na­ro­dową: kon­fe­ren­cję w Mona­chium, przy­łą­cze­nie Czech do Rze­szy, anek­sję Kłaj­pedy. Następ­nie przy­szedł czas eska­la­cji nie­miec­kich żądań wobec Pol­ski i słyn­nej sej­mo­wej mowy Józefa Becka. Chcąc odpo­cząć od poli­tyki, zde­cy­do­wał się popły­nąć do Buenos Aires na pokła­dzie trans­atlan­tyku m/s Chro­bry. Był to dzie­wi­czy rejs tej jed­nostki, a Gom­bro­wicz wszedł na jej pokład jako jeden z repor­te­rów. Pobyt w Buenos Aires miał trwać dwa tygo­dnie.

Chro­bry zawi­nął do argen­tyń­skiego portu przed połu­dniem 20 sierp­nia 1939 roku. Trzy dni póź­niej świat obie­gła infor­ma­cja o pod­pi­sa­niu w Moskwie nie­miecko-sowiec­kiego paktu o nie­agre­sji. Atmos­fera stała się ner­wowa, tym bar­dziej że dowódca trans­atlan­tyku otrzy­mał pole­ce­nie natych­mia­sto­wego powrotu do kraju. Gom­bro­wicz wahał się, czy pozo­stać w Buenos Aires i prze­cze­kać nad­cią­ga­jącą wojnę, czy też pły­nąć do Pol­ski.

„Odpro­wa­dzi­łem go do portu – wspo­mi­nał Jeremi Stem­pow­ski, przed­sta­wi­ciel linii okrę­to­wej będą­cej wła­ści­cie­lem trans­atlan­tyku. – Oddał rze­czy tra­ga­rzowi, poże­gnał mnie i wszedł na sta­tek. W dzie­sięć minut póź­niej roz­legł się dźwięk poże­gnal­nej syreny, a ja zoba­czy­łem Witolda; z dwiema waliz­kami w ręku zbiegł po tra­pie na molo. Była to ostat­nia chwila do powzię­cia decy­zji i sko­rzy­stał z niej. Drżał i powta­rzał: »Nie mogę«. Potem dodał, że była to naj­tra­gicz­niej­sza chwila w jego życiu”55.

Decy­zja ta zawa­żyła na jego przy­szło­ści. Pozo­sta­jąc w Argen­ty­nie, okre­ślił swój los i ni­gdy już nie zoba­czył ojczy­stego kraju i więk­szo­ści rodziny. Na zawsze miał pozo­stać emi­gran­tem.

Argen­tyń­ska bieda

Witold miał z sobą 160 dola­rów (o war­to­ści nabyw­czej nieco ponad 2600 dola­rów dzi­siej­szych), co było nie­dużą sumą, by roz­po­cząć nowe życie w obcym kraju. Nie znał prak­tycz­nie nikogo i nie wła­dał języ­kiem hisz­pań­skim. W pierw­szych dniach wielką pomoc oka­zał mu Stem­pow­ski, który zawiózł go do małego pen­sjo­natu w cen­trum Buenos Aires, wpro­wa­dził do śro­do­wi­ska miej­sco­wej Polo­nii i namó­wił do wystą­pie­nia o nie­wielką zapo­mogę w pol­skim posel­stwie.

Nie­ba­wem Gom­bro­wicz poznał zamoż­nego pisa­rza i histo­ryka Arturo Cap­de­vilę. Został przez niego zapro­szony do wygła­sza­nia poga­da­nek o kul­tu­rze euro­pej­skiej dla jego córki Chin­chiny oraz jej przy­ja­ció­łek. W rze­czy­wi­sto­ści wykłady te były formą pomocy finan­so­wej dla bie­du­ją­cego pisa­rza.

„Jego uko­cha­nym tema­tem był »styl argen­tyń­skiej kobiety« – wspo­mi­nała Chin­china. – Twier­dził, że Argen­tynki muszą wyro­bić sobie wła­sny styl, tak jak go sobie wyro­biły Euro­pejki. Porów­ny­wał spo­soby bycia Angie­lek, Fran­cu­zek itd. ze spo­so­bem bycia Argen­ty­nek. Cała zabawa trwała mie­siąc, spo­ty­ka­li­śmy się raz w tygo­dniu. Mojego ojca bawiły te zebra­nia i żało­wał, że nad­miar pracy nie pozwala mu w nich brać udziału”56.

Arturo pró­bo­wał wpro­wa­dzić Gom­bro­wi­cza do miej­sco­wych elit inte­lek­tu­al­nych, jed­nak poważną prze­szkodę sta­no­wiła bariera języ­kowa. Kło­po­tów przy­spa­rzał rów­nież cha­rak­ter Witolda, który pomimo fatal­nej sytu­acji finan­so­wej nie potra­fił zmu­sić się do kom­pro­mi­sów. Szcze­gól­nie wtedy, gdy cho­dziło o przed­sta­wi­cieli miej­sco­wego esta­bli­sh­mentu.

„Zatrzy­majmy się nad przy­kła­dem Edu­arda Mal­lei, który był redak­to­rem naczel­nym »La Nación« – opo­wia­dał kry­tyk i dzien­ni­karz Roger Pia. – Był on auto­ry­te­tem, nie byle jaką posta­cią, ary­sto­kratą miesz­ka­ją­cym w Bar­rio Ocampo (naje­le­gant­sza dziel­nica Buenos Aires), (…) czło­wie­kiem poważ­nym, ale mimo to dostęp­nym, libe­ra­łem, cabal­lero. To on poparł wydru­ko­wa­nie arty­ku­łów Gom­bro­wi­cza w »La Nación«. Był szczo­dry i umiał popie­rać młode talenty. Ale trzeba było w jakiś spo­sób się do niego dosto­so­wać. Gom­bro­wicz nie był do tego zdolny i natych­miast zatrza­ski­wał drzwi, które ludzie »zna­czący«, jak Mal­lea, przed nim otwie­rali. To samo zda­rzyło mu się z pisa­rzami krą­żą­cymi wokół mie­sięcz­nika »Sur«. (…) W żaden spo­sób nie zga­dzał się na hipo­kry­zję, na pochleb­stwo, (…) jego szcze­rość bywała nie­mal pro­wo­ka­cyjna”57.

Zacho­wa­nie Gom­bro­wi­cza wydaje się tym bar­dziej dziwne, że pierw­sze mie­siące w Argen­ty­nie oka­zały się dla niego szcze­gól­nie trudne. Pod­czas spa­ceru poznał jakie­goś kole­ja­rza, który miał go uczyć hisz­pań­skiego, a skoń­czyło się na tym, że osob­nik ten okradł go ze zło­tego zegarka, pióra, koszul i gar­ni­turu. Wpraw­dzie Gom­bro­wicz tłu­ma­czył, że stało się to pod­czas wspól­nego spo­ży­wa­nia wina, ale oko­licz­no­ści kra­dzieży wydają się dość podej­rzane. Czyżby Witold upił się do tego stop­nia, że stra­cił przy­tom­ność? A może został odu­rzony? Czy tej spra­wie nie towa­rzy­szyły inne, bar­dziej intymne oko­licz­no­ści, skoro poznał kole­ja­rza na ławce na placu Con­sti­tu­tion – w zwy­cza­jo­wym miej­scu spo­tkań homo­sek­su­ali­stów?

Pomimo złej sytu­acji mate­rial­nej Gom­bro­wicz pozo­sta­wał sobą i nie potra­fił schle­biać moż­nym tego świata. Zmie­niał pen­sjo­naty na coraz gor­sze, a z powodu dłu­gów został potur­bo­wany przez wła­ści­ciela jed­nego z nich. Pół roku spał na pod­ło­dze w domu zna­jo­mego i przez cały ten czas nie doja­dał, a mimo to nie zamie­rzał płasz­czyć się przed Argen­tyń­czy­kami. Jed­nak w towa­rzy­stwie pol­skich przy­ja­ciół cza­sami przy­zna­wał się do swo­jej biedy.

„Kie­dyś wie­czo­rem zja­wia się u mnie pan Witold – wspo­mi­nała Halina Nowiń­ska. – Jest blady, zie­lon­kawy, ma zapad­nięte policzki, kaszle, ciężko osuwa się na krze­sło i prosi: »Niech pani mi da coś do zje­dze­nia, już drugi dzień nie jem«. Usma­ży­łam mu naprędce kawa­łek mięsa, z prze­ję­cia nie oso­li­łam, ale dopiero przy ostat­nich kęsach zauwa­żył to. Wycią­gnę­łam wtedy od niego, że przy­je­chał do mnie z Morón tram­wa­jem (to była wtedy naj­dłuż­sza linia tram­wa­jowa, Morón to chyba ze 30 kilo­me­trów od cen­trum mia­sta), bo na kolej nie miał pie­nię­dzy”58.

Jedna ze zna­jo­mych Gom­bro­wi­cza, uwa­ża­jąc, że jest on lek­ko­myślny i prze­pusz­cza otrzy­my­wane od przy­ja­ciół pie­nią­dze, opła­cała w pen­sjo­na­cie poranne pie­czywo i mleko dla niego, inni prze­ka­zy­wali mu uży­waną odzież i stare, nie­po­trzebne już sprzęty. Pew­nego razu dostał od eme­ry­to­wa­nego pol­skiego ban­kiera tro­chę ele­ganc­kich ubrań. Wśród nich był zna­ko­mi­tej jako­ści gar­ni­tur, który pisarz nosił z nie­chę­cią, bo miał on zbyt wie­czo­rowy, wizy­towy cha­rak­ter. Gar­ni­tur ten bar­dzo spodo­bał się sza­cho­wemu part­ne­rowi Witolda z klubu Rex, Arman­dowi Vileli.

„(…) Gom­bro­wicz dostał w pre­zen­cie ele­gancki, ciemny, dwu­rzę­dowy gar­ni­tur – opo­wia­dał Vilela. – Ja mia­łem ubra­nie koloru beżo­wego. Spo­tkaw­szy Gom­bro­wicza w Rexie, powie­dzia­łem: »Ale piękny gar­ni­tur«, na co Gom­bro­wicz: »Twój jest o wiele ład­niej­szy«. »Chcesz się zamie­nić?«, zapro­po­no­wa­łem. Byli­śmy mniej wię­cej tego samego wzro­stu. Zeszli­śmy do kawiarni i tam w toa­le­cie zamie­ni­li­śmy się ubra­niami. Gom­bro­wicz wyszedł cały w beżach, ja zaś wystą­pi­łem na ciemno. Był zachwy­cony. Dłu­gie lata nosi­łem ten gar­ni­tur. Nawet bra­łem w nim ślub. Jeżeli nie pocho­dził od jakie­goś amba­sa­dora, to w każ­dym razie od jego sekre­ta­rza”59.

Rex

Lek­tura Kro­nosa nie pozo­sta­wia wąt­pli­wo­ści – od pierw­szych dni pobytu w Buenos Aires Gom­bro­wicz odwie­dzał miej­sca, gdzie spo­ty­kali się homo­sek­su­ali­ści. W jego intym­nym dzien­niku nie bra­kuje też wzmia­nek o argen­tyń­skich kobie­tach, przy czym nie są one zbyt pochlebne dla tam­tej­szych przed­sta­wi­cie­lek płci pięk­nej. Już kil­ka­na­ście dni po przy­by­ciu do Buenos Aires pisarz stwier­dził, że „kobiety argen­tyń­skie bar­dzo mu się nie podo­bają”60, zda­rzyło mu się jed­nak spę­dzić noc z jakąś tan­cerką, słu­żącą, a także z „wło­chatą balet­nicą”.

Pro­wa­dził tak inten­sywne życie sek­su­alne, że w końcu zapadł na syfi­lis. Na kar­tach intym­nego dzien­nika można zna­leźć infor­ma­cje o seriach zastrzy­ków, a także nazwę kli­niki, w któ­rej leczył scho­rze­nia wene­ryczne. Z powodu swo­jej aktyw­no­ści ero­tycz­nej miał rów­nież pro­blemy z poli­cją. Co prawda w Argen­ty­nie pede­ra­stia nie była zaka­zana, ale skan­dale oby­cza­jowe mogły utrud­nić Gom­bro­wi­czowi otrzy­ma­nie prawa sta­łego pobytu. Wia­domo, że dwu­krot­nie tra­fił na komi­sa­riat i że z powodu homo­sek­su­ali­zmu był też szan­ta­żo­wany. Ogra­ni­czył wów­czas swoją aktyw­ność ero­tyczną. Gdy jed­nak dostał kartę sta­łego pobytu, wszystko wró­ciło do normy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Za: R. Gom­bro­wicz, Gom­bro­wicz w Euro­pie. Świa­dec­twa i doku­menty 963-1969, Kra­ków 1993, s. 251. [wróć]

W. Gom­bro­wicz, Dzien­nik 1961-1966, t. 3, Kra­ków 1988, s. 186-188. [wróć]

Za: R. Gom­bro­wicz, op. cit., s. 298. [wróć]

Ibi­dem, s. 331. [wróć]

Ibi­dem. [wróć]

Ibi­dem, s. 330. [wróć]

Ibi­dem. [wróć]

Za: ibi­dem, s. 359. [wróć]

Ibi­dem, s. 332. [wróć]

W. Gom­bro­wicz, Kro­nos, Kra­ków 2013, s. 319. [wróć]

R. Gom­bro­wicz, op. cit., s. 332. [wróć]

Ibi­dem, s. 321. [wróć]

Za: ibi­dem, s. 363. [wróć]

Za: T. Kępiń­ski, Witold Gom­bro­wicz i świat jego mło­do­ści, War­szawa 1974, s. 59-60. [wróć]

Za: ibi­dem, s. 69. [wróć]

Za: ibi­dem. [wróć]

Ibi­dem, s. 72. [wróć]

Za: ibi­dem. [wróć]

W. Gom­bro­wicz, Kro­nos, s. 43. [wróć]

T. Kępiń­ski, op. cit., s. 75. [wróć]

Ibi­dem. [wróć]

Za: J. Sie­dlecka, Jaśnie panicz. O Witol­dzie Gom­bro­wi­czu, Gdańsk 1992, s. 165. [wróć]

Za: ibi­dem, s. 168. [wróć]

Za: ibi­dem, s. 172. [wróć]

Za: ibi­dem, s. 178. [wróć]

T. Kępiń­ski, op. cit., s. 189. [wróć]

Ibi­dem, s. 193. [wróć]

Ibi­dem, s. 187-188. [wróć]

W. Gom­bro­wicz, Wspo­mnie­nia pol­skie, [w:] Dzieła, t. 15, Kra­ków 1996, s. 48. [wróć]

T. Kępiń­ski, op. cit., s. 221-222. [wróć]

Ibi­dem, s. 48. [wróć]

J. Kaden-Ban­drow­ski, Nie­moc moralna Gom­bro­wi­cza w „Pamięt­niku”, „Gazeta Pol­ska”, 16.08.1933. [wróć]

Ibi­dem.[wróć]

Za: J. Sie­dlecka, op. cit., s. 197-198. [wróć]

W. Gom­bro­wicz, Wspo­mnie­nia…, s. 108. [wróć]

Ibi­dem.[wróć]

Ibi­dem, s. 108-109. [wróć]

Ibi­dem, s. 109. [wróć]

Za: J. Sie­dlecka, op. cit., s. 208. [wróć]

W. Gom­bro­wicz, Wspo­mnie­nia…, s. 108. [wróć]

Ibi­dem, s. 112. [wróć]

Za: J. Sie­dlecka, op. cit., s. 210. [wróć]

Za: ibi­dem, s. 219. [wróć]

Za: Wspo­mnie­nia o Zofii Nał­kow­skiej, War­szawa 1965, s. 254. [wróć]

W. Gom­bro­wicz, Wspo­mnie­nia…, s. 147. [wróć]

Ibi­dem, s. 115. [wróć]

Za: K. Toma­sik, Homo­bio­gra­fie, War­szawa 2009, e-book. [wróć]

W. Gom­bro­wicz, Podróże i przy­gody. Nie­smak w per­ma­nen­cji, „Kurier Poranny”, 16.07.1937. [wróć]

Za: J. Sie­dlecka, op. cit., s. 211. [wróć]

W. Gom­bro­wicz, Dzien­nik 1953-1956, t. 1, Kra­ków 1997, s. 264. [wróć]

W. Gom­bro­wicz, Wspo­mnie­nia…, s. 101. [wróć]

Ibi­dem, s. 184. [wróć]

Ibi­dem, s. 186-187. [wróć]

Ibi­dem, s. 187. [wróć]

Za: R. Gom­bro­wicz, Gom­bro­wicz w Argen­ty­nie. Świa­dec­twa i doku­menty 1939-1963, Kra­ków 2004, s. 16. [wróć]

Za: ibi­dem, s. 22. [wróć]

Za: ibi­dem, s. 44. [wróć]

Za: ibi­dem, s. 27. [wróć]

Za: ibi­dem, s. 39. [wróć]

W. Gom­bro­wicz, Kro­nos, s. 70. [wróć]