Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Na pytanie: „Kim jesteś?”, Tadeusz Różewicz odpowiedział przed laty: „Kto mnie uważnie czyta, ten wie”.
Z jego utworami w ręku Magdalena Grochowska podąża za nim przez krajobrazy, wśród których wzrastał, przez idee, które go kształtowały, i przez historię, która przełamała jego los. W pierwszym tomie reporterskiej biografii poety autorka wnika w dzieje rodziny. Rekonstruuje okoliczności, w jakich żydowska dziewczynka – matka Różewicza – opuściła swe gniazdo, a później wymknęła się Zagładzie. Odtwarza dramat żołnierza AK, którego presja polityczna uczyniła dezerterem. I dramat człowieka poparzonego wojną, który zrewolucjonizował polską poezję, choć „po Auschwitz” miała zamilknąć. Grochowska opowiada czule o jego powrocie do życia w latach krakowskich i gliwickich, o Różewiczu mężu, ojcu, synu. Ukazuje uwikłanie w socrealizm i uwolnienie, narodziny Różewicza dramatopisarza.
Magdalena Grochowska nie odpowiada wprost na pytanie o to, jakim był człowiekiem, ale odsłania jego nieznane dotąd twarze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 741
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jerzy Tchórzewski, Portret Tadeusza Różewicza, 1949, tusz, karton, 30 × 21 cm © Krzysztof Tchórzewski
Tadeusz Różewicz, 1945
Magdalena Grochowska Różewicz. Rekonstrukcja. Tom 1
wydanie pierwsze, Warszawa 2021
Copyright © Magdalena Grochowska, 2021
Copyright © for this edition by Fundacja Instytut Reportażu, 2021
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury
REDAKCJA MERYTORYCZNA, BIBLIOGRAFIA, INDEKS
Jacek Krawczyk
WYBÓR ILUSTRACJI I REDAKCJA
Bożena Dudko
KONSULTACJA NAUKOWA
Andrzej Skrendo
KOORDYNACJA PRAC
Julianna Jonek-Springer, Wojciech Szot
KOREKTA I POPRAWNOŚĆ JĘZYKOWA
Małgorzata Włodarczyk
SKANOWANIE I OBRÓBKA MATERIAŁÓW ILUSTRACYJNYCH
Anna Biała
ZDJĘCIE NA OKŁADCE (TYLNA)
Wiesława i Tadeusz Różewiczowie, Gliwice 1952, archiwum rodzinne Wiesławy, Kamila i Julii Różewiczów
GRAFIKI NA WYKLEJKACH
Jerzy Tchórzewski, Portret Tadeusza Różewicza, 1949 i 1999 © Krzysztof Tchórzewski
Fotografie, jeżeli nie oznaczono inaczej, pochodzą z archiwum rodzinnego Wiesławy, Kamila i Julii Różewiczów.
Wydawnictwo Dowody na Istnienie dołożyło wszelkich starań, by prawa wszystkich właścicielek / właścicieli zamieszczonego w książce materiału ikonograficznego zostały zagwarantowane. Jeżeli jednak ktoś nie został uwzględniony, prosimy o kontakt w celu uregulowania formalności.
PROJEKT OKŁADKI, PROJEKT GRAFICZNY I TYPOGRAFICZNY
Dominika Jagiełło/OneOnes Creative Studio/
www.behance.net/OneOnes
SKŁAD I ŁAMANIE
Michał Wysocki
ISBN 978-83-66778-33-7 (EPUB); 978-83-66778-34-4 (MOBI)
Wydanie elektroniczne 2021
Wydawnictwo Dowody na Istnienie
Imprint Fundacji Instytut Reportażu
Gałczyńskiego 7, 00-362 Warszawa
www.dowody.com,
[email protected], [email protected]
– A kim jesteś?
– Kto mnie uważnie czyta, ten wie. Moim marzeniem jest, żeby mnie uważnie czytać. A jestem Tadeuszem Różewiczem.
[Kazimierz Braun, Tadeusz Różewicz, Języki teatru,
Wrocław 1989, s. 109]
„Jakaś osa wlazła mi do wnętrza”[*1]
Co będzie dalej?
Odpowiadał wyraźnym pismem, wprost na kartkach listu od dziennikarki.
Lakonicznie. Niemal bez skreśleń.
„Przyszłość jest umieszczona w teraźniejszości i w przeszłości – to taka »genetyka historii«”[1].
Nazwała go Mickiewiczem naszych czasów.
„Jestem tylko Różewiczem »naszych czasów«”.
Od góry strony: „poezja nie ma przyszłości”.
Zastrzegł Ewie Likowskiej, by nie publikowała wywiadu przed jego śmiercią. Była zima. Magnolię pośrodku ogrodu otulił śnieg. Jego krzesło w pracowni żona wyścieliła kocem w kremowe chmury.
U dołu strony dopisał: „w życiu najważniejsze jest życie, nie trzeba od życia uciekać”. Zostały mu jeszcze trzy łagodne zimy.
W saloniku na obrazach Nowosielskiego święci trwali nieruchomo z podniesionym palcem, jakby za chwilę mieli wypowiedzieć prawdę ostateczną. Zaciskali wąskie wargi. Dom wiedział, że poeta żąda ciszy.
Siedział przy biurku, marynarkę powiesił na oparciu krzesła. Gdy spojrzał w prawo, widział siebie celującego – z fotografii na komodzie – palcem prosto w obiektyw. Prosto w źrenice patrzącego. Oczy skrył za okularami. Uśmiechał się chłopięco, jakby przed chwilą psocił, choć na tym zdjęciu miał już swoje lata. Wysuwał dłoń z kadru i nadziewał na palec ciszę w pokoju, ogród z magnolią, ulicę i miasto, świat i ludzkość, Boga i diabła, i mnie, stojącą twarzą w twarz z poetą rok po jego śmierci.
Była wiosna. W oszklonej witrynie, w rogu jego pracowni, niepostrzeżenie toczyło się życie. Słoń zadzierał porcelanową trąbę. Żółw ocierał się delikatnie o muszlę. Muszla szumiała. Jelonek podnosił z gracją nogę. Żołnierz brał na muszkę jelonka. Wirowała spódniczka tancerki. Biły bezgłośnie serca świńskie i ptasie, ołowiane i szklane, gipsowe i plastikowe, duże i małe. Tylko Budda zdawał się nie mieć serca.
Tadeusz Różewicz, Wrocław 2000 © Elżbieta Lempp
Wpatrywałam się w poetę. Jego uśmiech zmieniał się, chłopięcą przekorę pokrywał cień, nie potrafiłam go nazwać. Przyszły mi na myśl rysunki, którymi ozdabiał listy do przyjaciół. Stylizował je na dziecięce opowiastki o drzewach, domkach i ludzikach pod uśmiechniętym słońcem. Nie zawsze były niewinne. Na obrazkach z listu do Jerzego Tchórzewskiego biegną lisy w stronę kurnika, kury śpią na grzędach, na drodze czarne rozpadliny, jamy – pułapki. Schwytane zwierzęta miotają się, pną w górę, ku wolności, ale nora je wsysa. Nad nimi uśmiechnięte, obojętne słońce[2].
Kto ustawił w szklanej witrynie kolekcję figurek? Wedle jakiego wzoru? A może panuje tu chaos? Za chwilę kareta rozjedzie złotymi kołami kota i zmiażdży biedronkę. Czapla zadziobie ślimaka. Żołnierz rozstrzela tancerkę. Czy demiurg da znak palcem i zatrzyma dramat?
Na sąsiedniej półce baletnica wtuliła głowę w kolana, złożona jak scyzoryk. Złamana nieszczęściem? Gdyby otworzyć blaszane pudełko z napisem „Air de Paris”, które syn Jan przywiózł Różewiczowi z Paryża, gdyby dać tancerce łyk powietrza, byłaby ocalona.
Milczała na krześle szaroniebieska marynarka. Poeta ze zdjęcia, zagadkowo uśmiechnięty, wbijał palec w źrenicę świata.
●
Pierwszą po wojnie marynarkę dostał w magazynie Czerwonego Krzyża w Krakowie. Granatową w białe prążki, wciętą w pasie. Był chudy. Do kompletu dorzucono mu kremowe spodnie, za obszerne[3].
Młodość, jak goździk w butonierce, zdobiła w tamtym czasie jego biedny, sfatygowany przyodziewek. W późnych latach siadał do pracy w dżinsowej bluzie, coraz bardziej spranej i połatanej na łokciach. Rękopisy, gazetę, notatki nosił w aktówce ze skaju.
W materiałach archiwalnych telewizji z lat siedemdziesiątych[4] można zobaczyć go w ubraniu porządnie skrojonym, jakby „na niedzielę”, ale zalatującym naftaliną. Nie pasuje mu. Niedzielny garnitur to nie jego skóra.
W filmie Piotra Lachmanna[5] powraca ujęcie na eleganckiej kanapie. Mężczyzna po pięćdziesiątce w konwencjonalnym wydaniu: krawat, sweter w serek. Kołnierz koszuli buntuje się, nosi ślady potargania, węzeł krawata rozluźniony, dzianina swetra podkreśla brzuch. Konwenans się rozłazi i o taki efekt chodziło zapewne poecie.
Ubiór nie miał dla niego znaczenia. Pełnił funkcję formy niezbędnej każdemu istnieniu.
Nie kupuj mi tego sztruksu na ubranie (czy jak się tam to zwie) bo sobie tu kupiłem dobrą drelichową kurtkę za 51 zł 50 gr i do tego spodnie też drelichowe za 140 zł – pisał z Gliwic do Jerzego Tchórzewskiego w 1956[6].
Tamtego roku sfotografowali się na tle Pałacu Kultury w Warszawie. Różewicz w ciasnym płaszczu, Tchórzewski w luźnej jesionce, obaj w przekrzywionych beretach. Księgowi na wycieczce w stolicy? Kanceliści, którzy urwali się z biura? To pisarz uznany za dekadenta, antyhumanistę i nihilistę oraz malarz surrealista. Pomiędzy nimi stoi postać w skórze niedźwiedzia.
„...wyglądaliśmy obaj jak ludzie z głębokiej prowincji”[7] – wspominał Tchórzewski.
Różewicz, 1955: „wyobraź sobie, że mam sobie teraz uszyć ubranie – i myśl o przymiarce wdziera mi się do opowiadania”[8].
Poprosił żonę Tchórzewskiego, Teresę, o radę w sprawie butów. Wskazała mu sklepy w Warszawie i chciała towarzyszyć w zakupach, ale wybrał się sam. Kupił węgierskie, co miało gwarantować dobrą jakość. „Wyjątkowo paskudne” – uważał Tchórzewski – w kolorze „wiejski blond”. Wieczorem ustawił je przy tapczanie w pracowni – mieszkaniu Tchórzewskich na Solnej. Rano odwiedził ich Tadeusz Kantor, prosto z dworca, wracał z Paryża.
– Był zawsze elegancki, jak spod igły, z paryskim szykiem – opowiada mi Krzysztof Tchórzewski, syn Jerzego i Teresy, reżyser[9].
Różewicz do Kantora: „To pan po takiej długiej podróży taki rześki i wytworny?”.
Artysta spojrzał na jego nowe, żółte buty i parsknął śmiechem. Poeta wepchnął je nogą pod tapczan.
Do Tchórzewskiego, 1959, po wizycie w Krakowie:
Ja w swoich szerokich spodniach (wschód!). Kantor mi nawet powiedział żebym zmienił spodnie – tłumaczyłem, że spółdzielnia krawiecka Inwalidów „Twórczość” (sic!) w Gliwicach tu zawiniła. Ktoś mi wypominał, że mam ramiona wywatowane. Ale nikt nie zauważył jakie „skarby ducha” kryją się w tym stroju!!?[10]
Na głowie brązowa cyklistówka albo znoszona rogatywka, którą żona chciała mu kilkakrotnie wyrzucić[11]. Albo chusteczka do nosa zawiązana w cztery węzły, jak robiło się w młodości latem, na przykład w Górach Świętokrzyskich na wycieczce z Tchórzewskimi. „Ta umiejętność przechodzi z ojca na syna w rodzinach, które nie wydały kardynałów, kasztelanów i hetmanów”[12] – myślał bohater opowiadania Śmierć w starych dekoracjach, wiążąc rogi czystej chusteczki do nosa i zakładając ją na głowę pod prażącym słońcem Rzymu. Chusteczka nie uchroniła go przed najgorszym. Dozorca term Karakalli znalazł go w ruinach martwego. „Obok krzesła stały żółte, zakurzone półbuty...”[13]
Pod koniec życia poeta nie rozstawał się – ani we Wrocławiu, ani w Londynie, ani w Karpaczu – z niebieskim kapelusikiem w kształcie oklapniętego naleśnika. Te budzące niekiedy zdziwienie stylizacje – więc tak wygląda poeta? – były jak cudzysłów, w który chętnie ubierał słowa i którym szafował, jakby chciał podkreślić umowność wszystkiego: pojęć i świata, i siebie samego. W liście do przyjaciela, Ryszarda Przybylskiego, przyznawał się w starości do towarzyszącej mu od lat pokusy, by słowa nie tyle brać, co zbroić w cudzysłów[14]. Poezja „awangardowa”, „prądy” literackie, towary „zagraniczne”, „zabieg” onkologiczny, „przeżycia”, „filozofia”, „piękno” i tak dalej. A nawet: „jestem »poetą«”[15]. I „reżyserem”[16] – gdy w 1992 roku poprowadził próby sceniczne swej Kartoteki rozrzuconej. Literaturoznawca Edward Balcerzan pisze, że pewne słowa i zwroty w tekstach Różewicza zostają „napadnięte przez cudzysłów” i „zagryzione cudzysłowem”. Wymienia „ofiary” – zwroty kolokwialne, fragmenty polszczyzny wzniosłej, pedagogicznej i ceremonialnej. „Nie bądź bezpieczny – przestrzega badacz – poeta podgląda”[17].
Tadeusz Różewicz i Jerzy Tchórzewski, Warszawa 1956, archiwum Krzysztofa Tchórzewskiego
– Wchodzę do mieszkania na Januszowickiej – opowiada mi Adam Hawałej[18], fotografik towarzyszący Różewiczowi w jego wrocławskich, późnych latach – a on siedzi w przedpokoju na ławeczce pod lustrem, dziwnie ubrany. Nieśmiertelna czapeczka, ale inna niż zwykle, bardzo zużyta. Szynel krzywo pozapinany, kozaczki ze skaju, do jednej cholewki włożona nogawka... Rękawiczki nie od pary, w ręku trzy torby papierowe... Przeistoczył się w menela. Mówi do żony: „Wiesława, wychodzę”. Wyjąłem aparat... Powstał cykl pięćdziesięciu paru zdjęć na śmietniku[19].
Prawie siedemdziesięcioletni grzebał w blaszanych kubłach, które kipiały pleśnią szmat, rdzą puszek i smrodem zbutwiałych gazet. Stał się bratem Brudasa – z opowiadania Moja córeczka, które napisał w połowie lat sześćdziesiątych – półżebraka o twarzy zarośniętej szczeciną i w czarnym bereciku na głowie.
Ujęty w cudzysłów swej czapki z pogiętym daszkiem i kamaszy połyskujących wulgarnym plastikiem poeta mościł się w odrażającej przestrzeni. W wychodku miasta. Wszak „Nowy człowiek” to „rura kanalizacyjna/przepuszcza przez siebie/wszystko”[20], pisał pod koniec lat pięćdziesiątych. Mógł teraz wejrzeć w owo „wszystko”, które jeszcze wczoraj żyło i służyło życiu, a dziś więdnie i umiera na śmietniku przy ulicy Januszowickiej. Był Starą Kobietą w „wodospadzie śmieci i odpadków”, wokół niego zaś, jak w dramacie Stara kobieta wysiaduje, życie toczyło się normalnie. „...posiedzenia, zjazdy, bankiety, wizyty... Ludzie pracują, bawią się, opowiadają dowcipy, plotkują”[21]. Wiatr niósł głosy z pobliskiego parku Południowego, w którym przez trzydzieści lat co rano Różewicz odbywał spacer wokół stawu.
Po co to przebranie? Dlaczego „włamał się do wnętrza własnego dramatu, do środka tekstu”? – jak to ujął historyk literatury Andrzej Gronczewski[22], analizując happening Różewicza na śmietniku. W jakiej roli się tam obsadził? Jeśli istotnie „poeta śmietników jest bliżej prawdy/niż poeta chmur”[23], jak napisał dawno temu, to jaką prawdę odnalazł pośród rzeczy skłębionych w agonalnym skurczu?
Odbierając w Teatrze Narodowym w Warszawie Złote Berło[24] – wyróżnienie Fundacji Kultury Polskiej – prezentował się nadzwyczaj elegancko. Garnitur w dyskretnym granacie, perfekcyjnie dobrane dodatki. Wkrótce ten sam garnitur posłużył mu za ostatnią, pośmiertną formę.
●
Było sześciu braci Różewiczów, jeden z nich przyrodni.
Bogumił Józef, „tygodni ośm mający” – jak zapisano w księdze parafialnej w Osjakowie – zmarł 29 lipca 1915 roku[25].
Eugeniusz, „dni dwadzieścia sześć życia mający”, zmarł 31 maja 1916[26].
Różewicz na śmietniku, happening, Wrocław 1989 © Adam Hawałej
Janusz, rówieśnik niepodległej Polski, urodzony w Osjakowie 25 maja 1918, zamordowany 7 listopada 1944 w Łodzi.
Tadeusz, urodzony 9 października 1921 w Radomsku, zmarł we Wrocławiu 24 kwietnia 2014.
Stanisław, urodzony w Radomsku 16 sierpnia 1924, zmarł w Warszawie 9 listopada 2008.
Ich brat przyrodni Jacek urodził się z innej matki 13 czerwca 1959 w Częstochowie. W tekstach Tadeusza nie ma o nim wzmianki, podobnie jak o dwóch pierwszych braciach.
●
Położył palec na ustach. Na zdjęciu[27] jest bez okularów, choć w tamtym czasie – był rok 2003 – chronił zużyte oczy. Twarz wydaje się naga, widać worki pod oczami i bruzdy biegnące od nosa ku ustom. Usta zapieczętowane. Gest wyraża pragnienie ciszy. Różewicz zdaje się mówić patrzącemu: świat jazgocze, ty zamilknij choć na chwilę! Wezwanie kieruje też do siebie: pozwól wierszowi pozostać w ukryciu.
W tym samym roku opublikował wiersz, który znalazł się potem w tomie Wyjście.
...palec na wargach
mówi nam
że przyszedł czas
na milczenie
nikt nie odpowie
na pytanie
co to jest prawda...[28]
Wyznawał w filmach Piotra Lachmanna, który od lat osiemdziesiątych dokumentował jego ruchliwą myśl i statyczną, a zarazem zmienną twarz, że poezja kładzie mu do ust knebel, ona już nie chce być wypowiadana. Słychać ciszę w tym wywodzie, bo Różewicz kilkakrotnie się zatrzymuje, jak na progu tajemnicy. Porzuca wątek własnej twórczości – zbyt intymny? – przeskakuje do zamilknięcia Mickiewicza, do Kafki i do zagadnienia: „stworzyć dzieło i je unicestwić. Nikt nie ma na tyle siły...” – znów niedopowiedzenie, niejasność, pauza[29].
Zanim historyk literatury Ryszard Przybylski zbliżył się z Różewiczem, zanim wymiana myśli między nimi stała się ich głęboką potrzebą, a spotkania – życiodajnym rytuałem, wydarzyło się coś istotnego. W 1966 roku Przybylski – krótko po tym, gdy zainicjował ich korespondencję – postawił przenikliwą diagnozę: kim jest Różewicz w pejzażu poezji XX wieku.
List Przybylskiego przechodzi chwilami w krzyk człowieka, który ujrzał i zrozumiał udrękę drugiego.
Poprzedniej jesieni pracował nad szkicem o poemacie Różewicza Et in Arcadia ego, którym przed kilku laty się zachwycił. Czytał też jego tomiki po kolei. Niepokój, Czerwoną rękawiczkę, Pięć poematów, Czas który idzie, Wiersze i obrazy... Po lekturze Równiny z 1954 roku wszedł – pisze w liście – w świat tragedii.
Pan wie, to tak, jak się czyta wielką i znaną tragedię – coś w nas zabija nawet chęć myślenia i oczekuje się spełnienia czegoś nienawistnego. I ta bezsilność, ta zupełna bezsilność. Więc pomyślałem wówczas: Boże ty mój, co on teraz ze sobą pocznie. (...) Przecież kiedy Pan układał już Niepokój – musiał Pan wiedzieć, że stoi Pan na zupełnie nowej drodze. Nie ogarnął wówczas Pana strach, kiedy, będąc poetą (a wiedział Pan o tym aż nazbyt dobrze), zapytał Pan siebie: jak nie pisać wierszy? (...) ja Pana wówczas pokochałem. Pokochałem tak, jak kochali niegdyś chrześcijanie człowieka udręczonego.
(...) Uważam, że było to największe pytanie polskiej poezji wieku XX[30].
Pytanie: „jak nie pisać wierszy”, stworzyło Różewicza, stało się zarazem jego przekleństwem – stwierdza dalej. W nim, Różewiczu, toczy się prawdziwy konflikt między „tym obrzydliwym stuleciem” i poezją.
„Ale może się mylę. (...) Może Pana trwoga wynika z niepokoju, którego nie rozumiem”.
Kilka miesięcy później – po spotkaniu autorskim, podczas którego obaj ujrzeli się pierwszy raz – Przybylski uzupełnił obraz duchowości Różewicza.
W XX wieku najbardziej wierzącymi ludźmi pozostali przecież już tylko poeci. Człowiek, który pisze poezję, musi ją pisać z przekonaniem religijnego szaleńca.
Nazywa go więc jurodiwym, świętym głupcem.
Przybylski ma świadomość, że aby zatrzeć ów stygmat nawiedzonego – jak mówi – dar charyzmatyczny, Różewicz kryje się za maskami. Pod spodem, w nim, przebiega granica życia i poezji, która – podejrzewa krytyk – musi być „bardzo męcząca”.
Czy można zatem poznać poetę?
Poeta jest „nieustannym migotaniem”, pisze Przybylski:
...jest nam dany w ruchu fal, które się ustawicznie ścierają, zalewają, ginąc i pozostając. (...) aby poznać poetę, trzeba popełnić grzech symplifikacji i rozdzielić życie od poezji, poezję od życia. Trzeba dokonać rzeczy wariackiej i niemożliwej: zatrzymać ruch morza.
Kto chce poznać poetę, będzie zawsze przegrany. Nigdy nie pozna się „natury źródła migotania”[31].
●
Ta strona
zwrócona jest do ludzi
i choć jest zatarta
zmienna fałszowana
daje wyobrażenie
o moim kształcie...
W wierszu Dopełnienie autor mówi też o drugiej stronie – twarzy? – „której nie zna nikt/która nigdy nie ujrzy/światła dziennego”.
...ta druga strona
znana tylko mnie
żyje w ukryciu
ale wpływa na stronę
jawną
i przez nią styka się z ludźmi
którzy
zdumieni
którzy ubawieni
którzy przerażeni
wołają
skąd to się wzięło u niego...[32]
W warszawskiej kawiarni Paweł Różewicz, artysta plastyk, syn Stanisława i bratanek Tadeusza, dyktuje mi łacińską sentencję: Foris ut mos est, intus ut libet. To znaczy: „Poza domem – jak nakazuje obyczaj, w domu – jak się podoba”, inaczej: „Wolnoć Tomku w swoim domku”. Paweł jednak tłumaczy ją subtelniej: – Na zewnątrz to, co możliwe, wewnątrz to, co się chce[33].
Uśmiecha się, gdy pytam, czy to jest dewiza Różewiczów. Po chwili dodaje: – Mało słów, dyskrecja, to jest nasz znak firmowy.
We wrocławskiej kawiarni profesor Janusz Degler, witkacolog, opowiada mi o spacerach z Różewiczem i rozmowach, które prowadzili w parku Południowym, nieopodal szarej kamienicy na Januszowickiej, na ławce oddalonej czterysta metrów od śmietnika – współbohatera Starejkobiety... Mówi o losie i ranach Różewicza, i jego tarczy zbudowanej z ironii i autoironii.
– Było w Polsce dwóch wielkich twórców w XX wieku, Witkacy i Różewicz – stwierdza – dwie wielkie osobowości, których zarówno biografii, jak i twórczości nie da się zamknąć żadną formułą interpretacyjną[34].
...Moja twarz, poety, Różewicza, składa się z kilku tysięcy wierszy i jest to twarz mojej poezji – mówi bohater filmu Lachmanna[35].
Mam tom poezji Różewicza, który autor obracał w dłoniach, otwierał, przeglądał, grzał swoim oddechem, odkładał na półkę we wrocławskim mieszkaniu. To książka z oprawionej na czerwono serii Utwory zebrane. Wiesława Różewicz podarowała ją po śmierci męża krytykowi i poecie Januszowi Drzewuckiemu, on zaś przekazał ją mnie. Na wyklejce słowa skreślone ręką poety. Pismo Różewicza jest zwykle łatwe do odczytania, ale tutaj, spod drżącej dłoni, wyszło koślawe. Zanotował tytuły dwóch utworów i numery stron.
Podążam tym tropem.
Wiersze dzieli niemal dekada. Zwierciadło, 1993, pochodzi ze zbioru zawsze fragment. recycling, 1998. Pajęczyna wchodzi w skład tomu Szara strefa, 2002. Tłem pierwszego jest cisza – starości; tłem drugiego szarość – depresji. Bo tytułowa „szara strefa” to stany depresyjne, w które popadał Różewicz.
Opowiada o czasie, który dokonał zniszczenia. O deziluzji, jaką niesie życie.
...twarz którą widzę teraz
widziałem na początku
ale jej nie przewidziałem...[36]
Opowiada o budowaniu życia i procesie dekompozycji. Człowiek dorasta, kocha i „napełnia dom nadzieją”, a równocześnie „cztery zmory/ukryte w fundamentach/czekają”. Nieproszone wejdą do domu, dopadną człowieka.
...pierwsza pojawia się Wina
za nią majaczy Troska
powoli rośnie Brak
szczerzy zęby Bieda
dom zamienia się w pajęczynę...[37]
Patrzę na kanciaste pismo Różewicza i wyobrażam sobie jego twórczość jako dom pełen jasnych i ciemnych pokoi, w których „cztery szare niewiasty” snują się nieustannie od piwnic po strych. Ich trupie twarze wynurzają się z wczesnych i późnych wierszy, z poematów i sztuk, z prozy i listów. Ich zetlałe suknie wydzielają mdłą woń. „Cztery szare niewiasty” przysiadają na łóżku poety, czają się za jego plecami, gdy siedzi przy biurku w pracowni, i szepczą... Zimnymi palcami ujmują jego dłoń, którą położył na kartce papieru. Wtedy dłoń zaczyna stawiać litery i ujawnia odbicie – ledwie zarys, cień cienia – drugiej strony twarzy autora: „wicher dobijał się do okien/budził/sny pajęczyny majaczenia/niebo było miedziane...”[38]. Jak nocą z 16 na 17 stycznia 1992 roku, gdy rodził się ten wiersz bez tytułu, nazwany przez Ryszarda Przybylskiego arcydziełem liryki polskiej[39].
Kompozycję w trzech profilach[40] napisał w 1957, to studium dezintegracji bohatera. „...on jest zupełnie inny” – niż był kiedyś – „...on się znów zmienił”.
Kiedyś był wrażliwym chłopcem.
Umiał rozmawiać z deszczem i śniegiem widział księżyc chmury mrówki. (...) Przebudzony w nocy żałował wszystkich win i obiecywał że się poprawi. Miał duszę i ciało.
Ten profil się zamazał.
Kiedyś był wprawdzie „ciężki i grubo ciosany”, ale przy gwałtownym ruchu „wydobywała się z niego iskra”. Ten profil się rozpadł.
Teraz, dojrzały...
...ulatnia się jak kamfora. Tylko dzięki formie ubrania kapelusza butów stanowi określoną całość która posługuje się tym samym imieniem i nazwiskiem co tamci dwaj umarli.
●
Boję się wędrować po pokojach tego domu. Widoki przejmują mnie trwogą. Jak ten odciśnięty w wierszu zrodzonym nocą, gdy „wicher dobijał się do okien”.
...z brzuchem pełnym kamieni
ciemne zwierzę
pod czerwonym niebem
biegnę coraz szybciej
choć wiem że tam czeka
na mnie dół...[41]
Boję się miedzianego nieba Różewicza. Jego nocy, podczas których „otwierał żyły wierszom”[42], i jego przebudzeń „z ustami pełnymi/piachu”. Boję się jego półsnu utkanego z pajęczyn, o których Przybylski pisze, że to „rachityczne kłącza chaosu, pułapka, w której śmiercionośny pająk czyha na swoją ofiarę”[43].
Boję się pułapek, które zastawiało na niego życie, pułapek na człowieka. Nakrywał je kruchą taflą wiersza, przez którą – jak przez szkło – prześwieca jama.
Mnie o to chodziło – tłumaczył w latach siedemdziesiątych – żeby przez wiersz (...) jak przez czystą wodę to, co na dnie się rusza, było widać[44].
Słowa, które napisał niegdyś o Kafce – że jest dla niego „czarną dziurą” na niebie literatury europejskiej[45], że może połknąć i zniszczyć i że trzeba być z Kafką ostrożnym – odnoszą się też do niego. Jeśli się Różewicza nie zrozumie, pozostanie groźną, „czarną dziurą”.
Boję się Różewicza, który „ryje w czarnej ziemi” – jeśli wierzyć wizji Czesława Miłosza – „jest łopatą i zranionym przez łopatę kretem”[46].
●
Poznać go można tylko we fragmentach. Przecież napisał:
...pojęcia doświadczenia które składały się we mnie/nie łączą się ze sobą (...)/nie stanowię całości zostałem rozbity i rozebrany/któż się pochyli kto zainteresuje tymi fragmentami...[47]
A w innym wierszu, że „to się złożyć nie może”[48] – to, czyli chaotyczna krzątanina, którą człowiek wypełnia swe istnienie.
Z listu do Ryszarda Przybylskiego, 1966: „Jestem zupełnie rozrzucony, na cztery wiatry”. Przez świat, który wdziera się weń:
...zbyt agresywny, natrętny. Wszystkiego za dużo, (...) dzieci kobiet starców poetów biskupów świętych sutenerów gazet informacji (...) straszne... a ciało... sex erotyzm pamięć rodzina... Wspomnienia[49].
Bohater jego opowiadania Nowa szkoła filozoficzna, próbując pierwszej powojennej jesieni powrócić do życia, leży godzinami w łóżku obezwładniony myślą: „...nie można złożyć jakiejś sensownej całości z poszczególnych czynów, słów, idei”[50].
„Ja wtedy już przeczuwałem, że to wszystko się złożyć nie może, a to był 1955 rok...” – mówił w programie telewizyjnym[51] starzejący się poeta, myśląc zapewne także o własnym losie.
W późnym liście do Przybylskiego stwierdził, że jego „fragmenty” jednak „bywają »całościami«”[52].
Gdy Henryk Vogler przygotowywał o nim szkic w latach sześćdziesiątych, a następnie monografię[53], Różewicz opędzał się od pytań zniecierpliwiony. Niech Henryk zajrzy do słownika pisarzy – „nie mam nic do dodania”[54]. Jako biograf Vogler ma obowiązek znać publiczne i prywatne życie bohatera – przyznawał. „Pewnie jesteś ciekawy (zawsze o to pytasz) co jem na obiad gdzie śpię z kim śpię gdzie jadę gdzie mieszkam... ale Ci nic nie powiem”[55]. Nie przyśle listy premier swych sztuk ani spisu ich przekładów – „nie chce mi się”[56].
Wreszcie, po dwóch latach, choć – jak pisał z irytacją – ma dość śmieci, które sam produkuje i które o nim produkują, wskazał Voglerowi kilka wywiadów. „...powiedziałem tam pewne »istotne« rzeczy...”[57]
Powiedział w nich, że twórca musi krążyć dokoła swego środka, jeśli go ma[58]. Tłumaczył swą niechęć do rozmów z dziennikarzami tym, że z zasady się nie gorączkuje i na pytania z 1964 roku odpowie w 1974. Ironizował na temat środowiska literackiego – łączy je tylko znajomość ortografii i zabawa w mistyfikacje: ktoś udaje moralistę, ktoś nowatora... On jest poza wszelkimi kręgami. Nie uprawia antyestetyki – tworzy nową. Nie demontuje sztuki – montuje nową. Kiedyś teatr był lustrem, jego teatr jest roztrzaskanym lustrem.
Nie wyjawi dziennikarce, ku czemu zmierza ludzkość, choć miewa przeczucia, „chwile świadomości”.
– A do czego zmierza pan?
– Do źródeł.
– Co to znaczy?
− Może nic nie znaczy[59].
Polecił też Voglerowi autowywiad[60], w którym opowiada o swej fascynacji sportem, wyzłośliwia się nad Gombrowiczem, Mrożkiem i Wajdą, i nad miałkością życia umysłowego w Polsce. Rozprawia o seksie – najpotężniejszej religii współczesności, jak mówił, z największą liczbą wyznawców i praktykujących... Jest dowcipny, prowokacyjny i arogancki, złości się i wybucha śmiechem, czuje się obrażony i obraża. Dopełnieniem tej autokreacji są komentarze w nawiasach, jak didaskalia: „gładzi kocinę”, „uśmiecha się swoim bezbronnym, dziecinnym uśmiechem”.
●
Bezbronny? Dziecinny? Młodziutka Wiesława odczytała jego uśmiech jako sardoniczny, gdy Tadeusz zaczepił ją na ulicy w Radomsku. „...nie chciałam się z nim zapoznać”[61]. Cierpki uśmiech chłopaka zaniepokoił gimnazjalistkę.
– Kiedyś zabrał mnie do swoich rodziców – Wiesława Różewicz opowiada mi[62], po śmierci męża, o początkach ich znajomości – i przez cały czas ironicznie się uśmiechał.
Na ich portrecie małżeńskim, pędzla Pawła Różewicza[63], sponad burgundzkiej czerwieni koszuli wyłania się twarz introwertyka, wargi ma lekko zaciśnięte. Ich linia kryje zalążek uśmiechu, gotowość, która w ułamku chwili potrafi unieść kąciki ust w jedyny, niepowtarzalny sposób i odjąć twarzy lat, przegnać chmurę z czoła i przywrócić chłopięcość. To nieoczekiwane przejaśnienie zjednywało mu ludzi: ależ on ma zniewalający uśmiech!
[...]
ROZDZIAŁ 1. „JAKAŚ OSA WLAZŁA MI DO WNĘTRZA”
ROZDZIAŁ 1. „JAKAŚ OSA WLAZŁA MI DO WNĘTRZA”
Jerzy Tchórzewski, Portret Tadeusza Różewicza, 1999, tusz, papier, 20,5 × 10 cm © Krzysztof Tchórzewski