Listek. Najciekawiej jest po końcowym gwizdku - Michał Listkiewicz, Łukasz Olkowicz, Piotr Wołosik - ebook

Listek. Najciekawiej jest po końcowym gwizdku ebook

Michał Listkiewicz, Łukasz Olkowicz, Piotr Wołosik

4,1

Opis

Michał Listkiewicz – przez wiele lat najważniejszy człowiek polskiej piłki nożnej, z powodu futbolu także wróg publiczny numer 1.

Piłkarski sędzia, prezes PZPN, działacz UEFA i FIFA, również dziennikarz. W tej książce odkrywamy go na nowo. Jako człowieka mocno doświadczonego życiem, mistrza anegdot, bywalca salonów, gdzie jego drogi przecinały się z Kazimierzem Górskim, Diego Maradoną, Seppem Blatterem, Ireną Kwiatkowską, a nawet... jedną czarną owcą.

Mawiają, że „Całą prawdę o człowieku zna jedynie on sam”. Dziennikarzom „Przeglądu Sportowego”, Łukaszowi Olkowiczowi i Piotrowi Wołosikowi, tę prawdę „Listek” zdradza nawet bez… figowego listka. Na ostro, słodko i gorzko. O trudnych relacjach z ojcem alkoholikiem, zabójstwie matki i przebaczeniu jej morderczyni, molestowaniu przez aktora.

Znajomy, przyjaciel, powiernik wielkich świata piłki, polityki, biznesu, sztuki. Zdecydowanie, życiorys Michała Listkiewicza i ta książka to gotowy materiał na kilka sezonów porywającego serialu!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 326

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (126 ocen)
44
54
21
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
maciejkwiat

Całkiem niezła

Mogło być ciekawiej, choć się nie zawiodłem. Bogaty życiorys, świetnie, że syn pisze kolejne rozdziały w piłce. Raził mnie relatywizm, z jakim Pan Michał podchodził do wielu tematów.
00
PawelKoss

Z braku laku…

Zbiór anegdotek plus trochę z historii życia. Niestety, niezależnie od tego co pan Michał będzie opowiadał, raczej nie jest w stanie przekonać, że on jako jedyny w kraju, nie wiedział, że w polskiej lidze handluje się meczami, że sędziowie "biorą". Wszyscy o tym wiedzieli, od kibiców po działaczy, tylko biedny Misio nie wiedział. Co więcej, dziwnym trafem wszyscy "przeciwnicy" pana Michała trafiali ostatecznie do więzienia, a jego dobrzy znajomi i przyjaciele, to kryształy nie ludzie. Może on potrzebował takiego "oczyszczenia" ale nadal to nic nie zmienia.
00
wujmat1902

Dobrze spędzony czas

Miałem różne odczucia co do Pana Michała podczas, gdy jeszcze sędziował, ale zawsze byłem dumny, że polski sędzia gwiżdże mecze na wielkich turniejach. Jako jeden z nielicznych naszych rodaków w tych czasach jak pamiętam. Po książkę sięgnąłem z lekką rezerwą, ale muszę przyznać, że to był bardzo dobrze spędzony czas. Napisana z "jajem", bez niepotrzebnych ozdobników, z humorem, przez co czytało się lekko i przyjemnie. Szacunek dla Pana Michała, przed wszystkim za szczerość, nie koloryzuje, mówi jak było - jak coś spieprzył to się przyznaje - a w dzisiejszych czasach to nie jest wcale takie proste.
00
Bikbrebok

Dobrze spędzony czas

Ciekawy zbiór angegdot, napisany z dystansem do siebie i bez fanfaronady 😉⚽😉
00
KJVVagon1

Nie oderwiesz się od lektury

ok
00

Popularność




WSTĘP

Zagwiz­da­łem po raz ostatni. I już? To koniec? Tak po pro­stu? Skoń­czył się finał Pucharu Pol­ski, a ja koń­czy­łem karierę sędziego. Pił­ka­rze Ruchu Cho­rzów roz­e­mo­cjo­no­wani wygraną bie­gali po boisku, a ja zosta­łem z roz­pro­szo­nymi myślami w gło­wie.

Mia­łem 43 lata. Nie musia­łem opusz­czać sceny, prze­pisy pozwa­lały sędzio­wać kolej­nych sie­dem lat. Tylko nie widzia­łem sensu. Dwa razy sędzio­wa­łem w mistrzo­stwach świata, poje­cha­łem na igrzy­ska olim­pij­skie. Jako sędzia nic wię­cej bym nie osią­gnął. Mógł­bym jedy­nie żyć prze­szło­ścią i odci­nać kupony.

Z try­bun fina­łowi przy­glą­dał się Alek­san­der Kwa­śniew­ski. Wtedy jesz­cze pre­zy­denci Pol­ski zaglą­dali na decy­du­jące spo­tka­nie kra­jo­wego pucharu. Zresztą przed meczem poże­gnał mnie z hono­rami. Wszedł na boisko, wrę­czył krysz­tał – choć aku­rat krysz­tałów szcze­rze nie zno­si­łem – jako pamiątkę za wie­lo­let­nią karierę. Obok krę­cili się foto­re­por­te­rzy, spi­ker ude­rzył w donio­sły ton: – Dziś ostatni mecz sędziego mię­dzy­na­ro­do­wego List­kie­wi­cza. Dzię­ku­jemy!

Kwa­śniew­ski kle­pał mnie po ple­cach, a ja kokie­to­wa­łem: – Panie pre­zy­den­cie, nie prze­sa­dzajmy… Jaka tam kariera… Sędzio­wa­łem jak umia­łem.

Kwa­śniew­ski nachy­lił się do mojego ucha. I wyszep­tał tak, żeby nikt inny nie usły­szał:

– Michał, nie pier­dol.

* * *

Wzią­łem sobie do serca pre­zy­dencką radę na resztę życia i w tej książce też posta­ram się, żeby pozo­stała aktu­alna. Nie zabrak­nie momen­tów, w zasa­dzie będzie ich więk­szość, gdy sze­roko się uśmiech­nie­cie. Bo mimo kosz­mar­nych przejść takie jest wła­śnie moje życie. Wesołe i z przy­go­dami.

Z pre­zy­den­tem FIFA João Have­lan­gem, Kaziem Gór­skim i Andrze­jem Strej­lauem, wtedy selek­cjo­ne­rem naszej repre­zen­ta­cji, poje­cha­li­śmy na spo­tka­nie z Lechem Wałęsą. Pre­zy­dent narze­kał na wyniki kadry i rze­czy­wi­ście miał powody, bo były dale­kie od ocze­ki­wa­nych.

– Za pana cza­sów to było! – pochwa­lił Gór­skiego.

Kazio miał już dość wspo­mi­na­nia sta­rych dzie­jów.

– Panie pre­zy­den­cie, teraz czas na mło­dych – wska­zał na Strej­laua.

– To są mło­dzi? – Wałęsa uważ­nie przyj­rzał się cha­rak­te­ry­stycz­nej twa­rzy Andrzeja i mach­nął zre­zy­gno­wany. – Eee, to nic z tego nie będzie.

Jako dzia­łacz oglą­da­łem pięt­na­ście tur­nie­jów o mistrzo­stwo świata w róż­nych kate­go­riach. Gdy­bym został nim od razu albo trzy­mał się pracy dzien­ni­ka­rza, nie miał­bym szans prze­ży­cia tego, co zapew­niło mi sędzio­wa­nie. To dzięki niemu zna­la­złem się tak bli­sko wiel­kiej piłki, że bli­żej podejść się nie da. Bo co zapew­nia lep­szą per­spek­tywę oglą­da­nia finału mistrzostw świata niż bycie na boisku? No i te wspo­mnie­nia, gdy roz­wście­czeni porażką Argen­tyń­czycy zja­wiają się pod twoją szat­nią. Ile osób na świe­cie może powie­dzieć, że w ich drzwi kopał sam Diego Mara­dona?

* * *

Jako pre­zesa PZPN zato­piła mnie afera korup­cyjna. Tam, gdzie ja widzia­łem czarną owcę, gra­so­wało już stado hien. Pomy­li­łem się w oce­nie skali brud­nego zja­wi­ska, nie doce­ni­łem prze­bie­gło­ści i – co tu kryć – bez­względ­no­ści wielu osób. Moje ruchy były spóź­nione, przy­znaję. Naj­bar­dziej zawie­dli mnie ci, któ­rym zaufa­łem i wyzna­czy­łem do pil­no­wa­nia porządku. Mieli kie­ro­wać orga­ni­za­cją sędziow­ską, a pod moim bokiem sami zało­żyli orga­ni­za­cję, która ze spor­tem miała nie­wiele wspól­nego.

Do dziś wra­cają pyta­nia: jak mogłem tego nie zauwa­żyć? Gdy­bym wie­dział, że kup­cze­nie meczami odbywa się w tak ordy­narny spo­sób, to cho­ciażby w swoim inte­re­sie i dla chro­nie­nia wła­snego tyłka wyrzu­cił­bym tych ludzi ze związku. Nie jestem idiotą, który trzyma pod bokiem zło­dzieja, wie­dząc, że mnie okrada.

Zasta­na­wia­li­ście się kie­dyś, jak to jest być wro­giem publicz­nym numer jeden w Pol­sce? Nie będzie lep­szej oka­zji, by się o tym dowie­dzieć. Od czego zaczniemy? Od zde­wa­sto­wa­nego grobu moich rodzi­ców, który ktoś zapa­sku­dził obraź­li­wymi napi­sami? A może od karetki pogo­to­wia pod domem, kiedy żona nie wytrzy­mała nagonki na męża? Wró­ci­łem do domu po pro­gra­mie u Bog­dana Ryma­now­skiego w TVN24, na który Janusz Pali­kot przy­szedł ze świń­skim łbem i grzmiał, że List­kie­wicz jako szef mafii pój­dzie sie­dzieć. Poli­tycy w ogóle, o czym zdą­ży­łem się prze­ko­nać, mogliby robić dok­to­rat z cyni­zmu. Oni nie tyle idą po tru­pach do celu, co po nich bie­gną.

Zoba­czy­łem roz­trzę­sioną żonę, zapła­kaną i z wariu­ją­cym tęt­nem.

– Co się stało?

– Widzia­łam… – z tru­dem pró­bo­wała wyrów­nać oddech. – Widzia­łam ten pro­gram… Jak my teraz wyj­dziemy na ulicę? Jak my się ludziom poka­żemy?

Nie mogła się uspo­koić, więc wezwa­łem pomoc.

Nie­na­wiść wybiła ponad skalę, zatru­wa­jąc tok­sycz­no­ścią codzien­ność moją i bli­skich. Zapła­ci­łem za to zde­mo­lo­wa­nym życiem pry­wat­nym, być może przez to roz­pa­dło się moje mał­żeń­stwo. Dla Doroty takie życie na dłuż­szą metę oka­zało się nie do znie­sie­nia.

Nie­na­wi­dzili mnie, oj jak mnie nie­na­wi­dzili. A ja w życiu do nikogo nie czu­łem nie­na­wi­ści. Mogę mieć do kogoś żal, może mi nie paso­wać, ale żeby nie­na­wi­dzić? Wyba­czy­łem nawet mor­der­czyni mojej mamy, na co moja ówcze­sna żona zare­ago­wała: – Gdy­byś miał trzeci poli­czek, też byś go nad­sta­wił.

Naj­bliż­sza rodzina, przy­ja­ciele, zna­jomi – wszy­scy byli prze­ciwko mnie. Nie rozu­mieli. I wie­cie co? To ja z nich wszyst­kich naj­le­piej zna­łem mamę i wiem, co by zro­biła. Wyba­czyła.

* * *

Powie­dzieć wam, dla­czego tak bar­dzo cenię życie i każdy jego dzień? Przez śmierć i cień, jaki za sobą zosta­wia. Towa­rzy­szyła mi tak czę­sto, że zdą­ży­łem się z nią oswoić. Ze śmier­cią cudzą, swoją. Jest w moim życiu mocno widoczna, stała się jego czę­ścią. Dodam, że nawet dość zna­czącą. Jakby kostu­cha uparła się, że zanim zgłosi się po Michała List­kie­wi­cza, to wcze­śniej tro­chę go podrę­czy.

Jest coś takiego nie do opi­sa­nia, nie do okre­śle­nia… Może to zwy­kły zbieg oko­licz­no­ści. Ale przy­pad­ków nagłej śmierci czy takiej, która wzięła mnie za świadka, jest w moim życiu za dużo. W dodatku mam taki nie­pi­sany, nazwijmy to, obo­wią­zek. Gdy umie­rał ktoś z rodziny, to nie wiem dla­czego wśród naj­bliż­szych uzna­wano, że to ja powi­nie­nem jeź­dzić ziden­ty­fi­ko­wać ciało. I tak sta­łem się dyżur­nym poświad­cza­ją­cym zgony w rodzi­nie.

Życie składa się z chwil rado­ści, jak i smutku. Jed­nych i dru­gich prze­ży­łem w nad­mia­rze. O szcze­gó­łach śmierci mamy zaka­to­wa­nej przez nar­ko­ma­nów dość się nasłu­cha­łem. Byłem przy śmierci Ryszarda Kule­szy, widzia­łem, jak umiera Kazi­mierz Gór­ski. Pierw­szy odszedł ojciec. Był już wpraw­dzie mocno chory, ale nic nie wska­zy­wało na to, że to jego ostatni dzień. Śmierć, wszę­dzie śmierć.

* * *

Ampli­tuda emo­cji jest w tej książce wysoka. W moim życiu są mroczne strony, które dziś, nawet pomimo upływu ponad sześć­dzie­się­ciu lat, wciąż się nie zabliź­niły. Tymi tajem­ni­cami, które dawno temu zło­ży­łem w skarbcu pamięci i pil­nie strze­głem przed dostę­pem do nich kogo­kol­wiek, chcę się z Wami podzie­lić.

Mam takie chwile, że staję się wyob­co­wany, samotny. Dostrzega to żona, wtedy pyta: – Dla­czego jesteś taki dziwny?

– Wiesz, jak byłem dziec­kiem, ktoś chciał zro­bić mi krzywdę. I to wraca. Przez minutę nie lubię ludzi.

Ten stan zaraz mija. Za chwilę znów jestem uśmiech­nię­tym Micha­łem, roz­we­se­la­ją­cym towa­rzy­stwo kolej­nymi opo­wie­ściami. Momenty, gdy rze­czy­wi­stość wyświe­tla obrazy, z któ­rymi nie jestem w sta­nie sobie pora­dzić, są jed­nak ze mną na stałe. Zmie­nia się jedy­nie ich kon­sy­sten­cja.

Film „Ostat­nia rodzina” o mrocz­nych losach Bek­siń­skich oglą­da­łem w kinie. Ostat­nia scena roz­trza­skała mnie emo­cjo­nal­nie. Bek­siń­ski przyj­muje w miesz­ka­niu zaufa­nego czło­wieka, a ten wście­kle wbija w niego ostrze noża. Raz, drugi, trzeci… Wró­ciły obrazy, bo w podobny spo­sób zgi­nęła moja mama. Tak się wtedy pory­cza­łem w kinie, że mnie, doro­słego już faceta, żona musiała pro­wa­dzić do domu. Roz­trzę­sio­nego, zagu­bio­nego.

Nie można przy­go­to­wać się na taką śmierć jak mojej mamy. Mogła wpaść pod tram­waj, mogło prze­stać bić jej serce, a ona ginęła w męczar­niach. Prze­cho­dzi­łem przez to, gdy oglą­da­łem jej zma­sa­kro­wane zwłoki w kost­nicy, czy­ta­łem o ranach kłu­tych i pode­rżnię­tym gar­dle, słu­cha­łem o tłuczku do mięsa, nożu czy kablu uży­tych do jej zgła­dze­nia. Tego nie można ot tak z sie­bie wyrzu­cić.

* * *

Zda­rzają się dni, gdy w ciągu kilku godzin spo­ty­kają się w nich wszyst­kie pory roku. Na pewno coś takiego prze­ży­li­ście albo cho­ciaż namiastkę takiej pogo­do­wej ano­ma­lii. Nawet nie wia­domo, jak wyszy­ko­wać się do wyj­ścia z domu, gdy pogoda zmienna i co chwila kaprysi.

Dokład­nie takie jest moje życie. Pomie­ściło cztery pory roku – gorące lato prze­plata się w nim z mroźną zimą, jesień dostoj­nym kro­kiem mija się z wio­sną. Tych doświad­czeń, unie­sień i nie­po­koju zebrało się tyle, że star­czy­łoby i na trzy życio­rysy, co ponie­kąd się zga­dza, gdyż prze­ży­wam teraz w Gdyni szczę­śliwe dni z trze­cią żoną, Joasią.

I mocno wie­rzę, że nie będzie jak u Boh­dana Łazuki. Kiedy żenił się trzeci raz, zapro­sił na ślub pro­fe­sora Kazi­mie­rza Rudz­kiego. Ten grzecz­nie odmó­wił:

– Panie Boh­da­nie, bar­dzo gra­tu­luję i dzię­kuję za zapro­sze­nie. Przyjdę na następny.

Oka­zji rze­czy­wi­ście nie zabra­kło, bo Boh­dan mał­żeń­ską przy­sięgę skła­dał jesz­cze dwa razy.

Roz­dział I

PAN KAZIO

Okres pre­ze­sury Kazi­mie­rza Gór­skiego w PZPN to był śmiech, śmiech i jesz­cze raz śmiech. Do sie­dziby związku zaglą­dał dwa–trzy razy w tygo­dniu z gospo­dar­ską wizytą.

– No i co tam, panie Misiu, wszystko w porządku? – pytał mnie.

– W porządku.

– Niczego nie bra­kuje?

– Niczego.

– I dobrze. To ja będę lecieć. O 13:27 mam auto­bus do domu.

Roz­kład jazdy znał na pamięć. Kie­dyś opo­wia­dał: – Jadę auto­bu­sem, a z tyłu sie­dzą star­szawe panie. I jedna mówi w taki spo­sób, że wszy­scy sły­szą: „Patrz­cie ludzie, Gór­ski jedzie. Znowu się nachlał i mu prawo jazdy zabrali”.

A Kazio ni­gdy nie miał prawa jazdy.

* * *

Zna­jo­mość z Gór­skim to jedno z moich naj­więk­szych zwy­cięstw. Jako dzien­ni­karz nie mia­łem z nim kon­taktu. On był słyn­nym tre­ne­rem przy­wo­żą­cym medale z wiel­kich imprez oto­czo­nym przez dzien­ni­kar­ską śmie­tankę, ja przy­glą­da­łem się temu z daleka.

Pozna­łem go dość późno, gdy był wice­pre­ze­sem PZPN. Po śmierci mojego ojca w 1989 roku nasza rela­cja zaczęła przy­po­mi­nać ojcow­sko-synow­ską. Nie mówił do mnie ina­czej niż „panie Misiu”. Ja dosta­łem przy­wi­lej zwra­ca­nia się do niego po imie­niu. Byłem jed­nym z nie­licz­nych, któ­rzy mogli wejść do skrom­nego miesz­ka­nia Kazia i zostać przy­ję­tym bez zapo­wie­dzi.

* * *

Gdzie­kol­wiek się nie zja­wiał, umiał dosto­so­wać się do ocze­ki­wań, poziomu i nastro­jów towa­rzy­stwa. Myśla­łem, że tego nie kon­tro­luje, ale nic bar­dziej myl­nego. On to robił celowo, by roz­luź­nić atmos­ferę i prze­ko­nać do sie­bie ludzi.

Pod tym wzglę­dem nie róż­nił się od Seppa Blat­tera, pre­zy­denta FIFA – wyszu­kane maniery, kul­tura nie na pokaz, tylko natu­ralna. Od razu było widać, że rodzice zadbali o wycho­wa­nie Kazia.

Czło­wie­kiem był pro­sto­li­nij­nym. Stu­dia na wro­cław­skiej Aka­de­mii Wycho­wa­nia Fizycz­nego skoń­czył w wieku 59 lat. Opo­wia­dano mi, jak to wyglą­dało. Stu­dio­wał eks­ter­ni­stycz­nie, a do Wro­cła­wia zaglą­dał kilka razy w roku. Na uczelni pro­sili: – Panie Kazi­mie­rzu, niech pan opo­wie parę kawa­łów.

I tak to wyglą­dało. Ale jemu tytuł magi­stra nale­żał się bez niczego.

* * *

Poprzed­ni­kiem Gór­skiego na sta­no­wi­sku pre­zesa PZPN był Jurek Domań­ski. Dzien­ni­karz, obec­nie redak­tor naczelny tygo­dnika „Prze­gląd”. Rządy zaczął jako 38-latek i dał się poznać jako wizjo­ner. Tylko to nie do końca spraw­dzało się w skom­pli­ko­wa­nych pił­kar­skich realiach. Jurek nie zda­wał sobie sprawy, że cza­sem trzeba iść na kom­pro­mis, wspo­móc się dyplo­ma­cją. Wszyst­kiego nie uda się prze­pchnąć siłą.

Wymy­ślił reformę eks­tra­klasy i zale­żało mu na zmniej­sze­niu liczby dru­żyn. Dostał kontrę od klu­bów. Pre­zesi zapro­te­sto­wali, a Jurek pod­szedł do tego ambi­cjo­nal­nie. Zre­zy­gno­wał z funk­cji pre­zesa i w PZPN zapa­no­wało bez­kró­le­wie. Był rok 1991.

Wtedy wymy­śli­li­śmy, że naj­lep­szym kan­dy­da­tem na nowego władcę będzie pan Kazi­mierz, osoba bez skazy, któ­rej nikt nie zaata­kuje. Nie ukry­wam, że przy­ło­ży­łem do tego rękę, bo razem z innymi prze­ko­ny­wa­li­śmy go do startu. Pomy­li­li­śmy się jedy­nie z tym, że nikt nie będzie go ata­ko­wał.

* * *

W Pol­sce po prze­mia­nach ustro­jo­wych do klu­bów weszli biz­nes­meni w lakier­kach i bia­łych skar­pet­kach z łań­cu­chami na szyi. Dzia­łali już w eks­tra­kla­sie, a teraz szy­ko­wali się do prze­ję­cia wła­dzy w PZPN. Prze­wo­dził im Maciej Kapel­czak, przed­się­biorca, który nie wia­domo skąd poja­wił się w Ślą­sku Wro­cław. Musie­li­śmy bro­nić związku, bo ist­niało poważne nie­bez­pie­czeń­stwo, że znaj­dzie się w nie­po­wo­ła­nych rękach. To byli ludzie, za któ­rymi w kolej­nych latach wysy­łano listy goń­cze, koń­czyli w kry­mi­nale lub postrze­leni, a pro­wa­dzone przez nich kluby popa­dały w zapo­mnie­nie.

Przed wybo­rami cze­kała nas dys­ku­sja w war­szaw­skim Teatrze Buffo. Gorąco zro­biło się pod­czas wystą­pie­nia Kapel­czaka, gdy wypa­lił w kie­runku pana Kazia: – Panie Gór­ski, pana czas już minął. Pan się zesta­rzał, czas na eme­ry­turę. PZPN musi iść do przodu.

Zapa­dła krę­pu­jąca cisza. Ta począt­kowa kon­ster­na­cja zaraz zamie­niła się w obu­rze­nie. Byli­śmy wście­kli. – Wypier­da­laj! – wyrwało się komuś. Inny zapro­po­no­wał, żeby Kapel­czaka wypro­wa­dzić z sali siłą. Naj­wię­cej spo­koju zacho­wał Gór­ski. Nie­wzru­szony wstał i prze­mó­wił: – Pro­szę pana, może pan sobie mówić, co chce. Pan nie jest w sta­nie mnie obra­zić.

Dostał owa­cję. Po kilku latach pan Kazi­mierz zdra­dził mi, że Kapel­czak wysłał mu do domu kwiaty z prze­pro­si­nami.

* * *

Pomysł z Kaziem jako pre­ze­sem PZPN oka­zał się genialny w swo­jej pro­sto­cie, bo było jasne, że pokona każ­dego. Oca­li­li­śmy zwią­zek, a Kaziu ze swo­jej roli wywią­zał się dosko­nale. Jedyną jego sła­bo­ścią była zbyt­nia ufność i łatwo­wier­ność. Wyko­rzy­stał to Marian Dziu­ro­wicz.

Teo­re­tycz­nie był wice­pre­ze­sem, ale w rze­czy­wi­sto­ści to on rzą­dził związ­kiem. Rano, przed zarzą­dem, zabie­rał pana Kazia na kawkę i oma­wiali prze­bieg zebra­nia. A póź­niej wszystko toczyło się po myśli Dziu­ro­wi­cza. Docho­dziło do róż­nych para­dok­sów. Kazio jako pre­zes pro­wa­dził obrady zarządu. Zamy­kał spo­tka­nie: – Dzię­kuję, koń­czę już.

Wtedy oży­wił się Dziu­ro­wicz. Nachy­lił się do Kazia, szep­cząc mu coś do ucha. – A tak, tak… – kiw­nął głową Kazio. I zaraz zwró­cił się do nas. – Został jesz­cze jeden punkt, sprawy różne. Dota­cja dla GKS Kato­wice…

* * *

Za kaden­cji Kazia wice­pre­ze­sów zro­biło się w PZPN od groma. Bodaj sied­miu. Ja byłem wice­pre­ze­sem ds. mię­dzy­na­ro­do­wych, z kolei za szko­le­nie odpo­wia­dał Jerzy Lechow­ski, wcze­śniej­szy redak­tor naczelny „Piłki Noż­nej”. Uwa­żał, że się na tym zna i co mu zro­bisz?

Nie mam poję­cia z jakiego powodu, ale Lechow­ski za mną nie prze­pa­dał. Może dla­tego, że był zago­rza­łym legio­ni­stą, a ja polo­ni­stą. W każ­dym razie sym­pa­tii nie było. Lechow­ski zor­ga­ni­zo­wał w związku grupę, by mnie utrą­cić. Zamie­rzali to zro­bić w bia­łych ręka­wicz­kach. Żeby odsu­nąć podej­rze­nia, zapro­po­no­wali zmniej­sze­nie liczby wice­pre­ze­sów do czte­rech. Ści­na­nie głów zamie­rzali zacząć – co za przy­pa­dek – od tego odpo­wie­dzial­nego za sprawy mię­dzy­na­ro­dowe.

Zaczęła się dys­ku­sja. Od początku było widać, że zmie­rza w nie­ko­rzyst­nym dla mnie kie­runku. Lechow­ski dobrze się przy­go­to­wał. Zebrał stron­ni­ków i zepchnął mnie do naroż­nika. Wszystko wyda­wało się prze­są­dzone, gdy na koniec głos zabrał Kazio: – Pano­wie, żeście poga­dali, to ja chcia­łem tylko pod­su­mo­wać. Wice­pre­ze­sów jest tylu, ilu potrzeba. Gło­so­wa­nia nie będzie. Dzię­kuję.

Jak trzeba, potra­fił być zde­cy­do­wany.

* * *

Naj­mi­lej wspo­mi­nam nasze wyjazdy. Moja wice­pre­ze­sura pole­gała głów­nie na zaj­mo­wa­niu się panem Kaziem i woże­niem go po kraju na spo­tka­nia. Byłem jego kie­rowcą, cza­sem kamer­dy­ne­rem.

Z nie­zna­nych mi powo­dów co roku jeź­dził na klu­bową wigi­lię do Ełku i spo­ty­kał się z miej­sco­wymi dzia­ła­czami. Podej­mo­wali go tam z hono­rami. Kie­dyś i ja zała­pa­łem się na taki wyjazd. Dotar­li­śmy na miej­sce, usa­dzili nas przy wigi­lij­nym stole. Kazio roz­gląda się po sali: – Pano­wie, tutaj rok temu był taki wice­pre­zes z siwym wąsem. Nie widzę go teraz.

Cisza. W końcu ode­zwał się ktoś z sali: – Panie Kaziu, on mie­siąc temu zmarł.

Kaziu podra­pał się po gło­wie: – Zmarł? Patrz pan, a rok temu jesz­cze żył.

Innym razem jeste­śmy na nara­dzie. Na sali dwie­ście osób, a my z Kaziem spie­szymy się na kolejne spo­tka­nie. Nachy­li­łem się do niego i kon­spi­ra­cyj­nym szep­tem zapro­po­no­wa­łem wyj­ście po angiel­sku. Nie minęło kilka minut, a on stuka łyżeczką w szklankę. Na sali zapa­no­wała cisza. Kazio się pod­nosi, prze­ma­wia do zebra­nych:

– Bar­dzo prze­pra­szam, ale my się spie­szymy i wycho­dzimy po angiel­sku.

* * *

Podróże samo­cho­dem z nim wyklu­czały man­dat. Do tego na wyjazdy ubie­rał się prze­śmiesz­nie. Zakła­dał spodnie dre­sowe z igrzysk w Mont­re­alu, a na górę – koszulę, kra­wat i mary­narkę. Gdy zbli­ża­li­śmy się na miej­sce, prze­bie­rał się w spodnie gar­ni­tu­rowe.

Czy wyjeż­dżał na dzień czy na tydzień, zabie­rał tę samą saszetkę na pasku. Trzy­mał tam rze­czy potrzebne do higieny. Do podróży zawsze był gotowy. Zestaw obo­wiąz­kowy pana Kazia: saszetka, spodnie dre­sowe, koszula i mary­narka.

Jedziemy, zatrzy­muje nas poli­cja. Moc­niej­sze hamo­wa­nie, Kazio się obu­dził. Pod­cho­dzi poli­cjant, nachyla się do szyby od strony kie­rowcy. Tym razem pro­wa­dził Tadzio Obliń­ski, nasz związ­kowy szo­fer.

– Panie kier… – nie zdą­żył dokoń­czyć, gdy zoba­czył tre­nera. – O rany, pan Gór­ski!

Kaziu przy­wi­tał się tym swoim lwow­skim zaśpie­wem: – No witam pana.

– Panie tre­ne­rze, pod­pi­sałby się pan dla syna?

Na takie oka­zje wozi­li­śmy w bagaż­niku koszulki i piłki z auto­gra­fami Kazia. Poli­cjant dostał pre­zent dla syna, chwilę jesz­cze poga­dał i wraca do kie­rowcy: – Panie kie­rowco, a dla pana będzie man­dat. Jechał pan 100 na godzinę, a ogra­ni­cze­nie jest do 60.

Wtrą­cił się Kaziu: – A to bar­dzo cie­kawe, co pan mówi, bo ja tutaj cały czas sie­dzę i niczego nie zauwa­ży­łem.

Pozwo­lił nam spo­koj­nie odje­chać.

* * *

Dzięki Kaziowi pozna­łem kulisy funk­cjo­no­wa­nia repre­zen­ta­cji Pol­ski z 1974 roku, trze­ciej dru­żyny świata. Jej mecze oglą­da­łem z zachwy­tem, a póź­niej od archi­tekta mogłem dowie­dzieć się, jak to wyglą­dało od środka. Kazio lubił o tym opo­wia­dać. – Wie­dzia­łem o zawod­ni­kach wszystko od strony rodzin­nej: że komuś cho­ruje dziecko, jed­nego żona nie pra­cuje, a drugi ma kobitkę na boku.

Taka wie­dza poma­gała mu w zarzą­dza­niu dru­żyną. Raz przy­pad­kowo spo­tkał żonę Grześka Laty. Zapy­tał ją, co sły­chać, a Dzi­dzia się poskar­żyła: – No, Grze­siu ostat­nio późno wraca. Raz ode­zwał się nie­ład­nie, szarp­nął mnie przy ludziach.

Na naj­bliż­szym zgru­po­wa­niu repre­zen­ta­cji Gór­ski zapro­sił Latę na roz­mowę: – Grze­siu, dowie­dzia­łem się, że nie­ład­nie zacho­wu­jesz się wobec Dzi­dzi. Masz do wyboru: kwiaty i do niej z prze­pro­si­nami na kola­nach albo nie zagrasz.

* * *

Adam Musiał, który na mistrzo­stwach świata w Niem­czech pod­padł Gór­skiemu i został odsu­nięty na jeden mecz, przy­zna­wał, że Kazio ura­to­wał mu karierę. – Bez niego poszedł­bym w tango – prze­ko­ny­wał.

Kazio miał czuja. Przed meczem repre­zen­ta­cji z Niem­cami przy­szedł do niego Andrzej Strej­lau, jego asy­stent. – Gor­goń zgło­sił nie­dy­spo­zy­cję. Boli go żołą­dek, biega do toa­lety.

Po latach Kazio opo­wia­dał: – Wie­dzia­łem, że Gor­goń boi się, że ci Niemcy go ośmie­szą. Powie­dzia­łem Andrze­jowi: „Gówno mnie to obcho­dzi. Gor­goń gra”.

I zagrał. Był naj­lep­szy na boisku.

* * *

Dziś widzę tre­ne­rów wypusz­cza­ją­cych drony, sta­wia­ją­cych tyle pachoł­ków i cza­pe­czek, że boisko przy­po­mina lot­ni­sko. Oczy­wi­ście trzeba iść z duchem czasu, ale przede wszyst­kim pamię­tać, że piłka nożna to dość pro­sta gra. Kazio to zro­zu­miał. Przede wszyst­kim z wyczu­ciem dobrał współ­pra­cow­ni­ków i udało mu się połą­czyć ogień z wodą. Mię­dzy Andrze­jem Strej­lauem i Jac­kiem Gmo­chem od początku była kosa, za to Kaziu ich wza­jemną nie­chęć roz­gry­wał kapi­tal­nie. Na roz­mowę zapra­szał Strej­laua:

– Andrzejku, zobacz, bo Jacuś tak widzi skład. Co o tym sądzisz?

Na Andrzeja dzia­łało to jak płachta na byka: – Nie, to bez sensu. Powin­ni­śmy zro­bić tak… Za godzinę na spo­tka­nie z selek­cjo­ne­rem przy­cho­dził Gmoch.

– Jacuś, chcia­łem z tobą poga­dać, bo Andrzej widzi to ina­czej.

– Coooo? Ten nar­ko­man?! – dener­wo­wał się Gmoch.

Kaziu słu­chał jed­nego i dru­giego, wycią­gał wnio­ski i robił swoje. A nar­ko­man wziął się od uza­leż­nie­nia Andrzeja od fut­bolu.

* * *

Z pre­ze­sem Gór­skim i selek­cjo­ne­rem Strej­lauem wra­ca­li­śmy z Nowego Jorku z loso­wa­nia eli­mi­na­cji mistrzostw świata. W Lon­dy­nie mie­li­śmy prze­siadkę. Cze­kała nas trzy­go­dzinna prze­rwa. Cho­ler­nie byli­śmy znu­żeni podróżą i to poło­żyło Andrzeja. W lot­ni­sko­wej kawiarni oparł głowę o rękę i zasnął przy sto­liku. Wyglą­dał, jakby nie tyle zmę­czyła go podróż, co nad­miar pro­cen­tów przy­ję­tych pod­czas lotu. Tylko jedno w tej opo­wie­ści się nie zga­dzało. Andrzej to zatwar­działy abs­ty­nent alko­ho­lowy.

Kazio, jak to on, wyczuł oka­zję do zro­bie­nia psi­kusa: – Już my mu poka­żemy, jaki on nie­pi­jący.

Z sąsied­nich sto­li­ków znie­śli­śmy butelki po szam­pa­nie i szklanki z nie­do­pi­tym piwem, usta­wi­li­śmy obok drze­mią­cego Andrzeja i cyk! Zdję­cie. Kazio czę­sto się nim posłu­gi­wał, gdy chciał cze­goś od Andrzeja.

– Andrzejku, ty ze mną za dużo nie dys­ku­tuj. Popatrz na to zdję­cie, jak ja to two­jej Marysi pokażę…

* * *

Kazio uwiel­biał cho­dzić na grzyby. Jeź­dzi­li­śmy pod Miko­łajki, gdzie leśni­czówkę miał Alojzy Jar­guz. Zaszy­wa­li­śmy się tam na trzy dni – rano szli­śmy do lasu na grzyby, a wie­czo­rami te mary­no­wane słu­żyły nam do zaką­sza­nia wódki.

Gór­ski, jeśli cho­dzi o alko­hol, nie pił dużo. Naj­bar­dziej lubił koniak. Jak czuł, że wychy­lił o jeden kie­li­szek za dużo, to pro­sił: – Panie Misiu, pan zor­ga­ni­zuje jakiś por­te­rek.

Por­ter sam w sobie jest bar­dzo mocny, a w połą­cze­niu z konia­kiem dla każ­dego nor­mal­nego czło­wieka ozna­cza koniec imprezy. Tylko orga­nizm pana Kazia reago­wał odwrot­nie. Wypity wle­wał w sie­bie por­tera i zaraz oży­wał. – Znowu czuję się świe­żutko. Kon­ty­nu­ujemy – zacie­rał ręce.

* * *

Na Mazu­rach poszli­śmy na spa­cer. W pew­nym momen­cie Kazio zatrzy­muje się w lesie.

– Panie Misiu, tu gdzieś mecz grają.

– Jaki mecz? W lesie?

– Prze­cież sły­szę. Idziemy tam!

Prze­szli­śmy ze dwa kilo­me­try. Z jakiejś polany ktoś zro­bił boisko i rze­czy­wi­ście odby­wał się tam mecz. Oka­zało się to spo­tka­niem B klasy. Do dziś pamię­tam, że jedna z dru­żyn nazy­wała się Darz Bór Dobry Lasek. Miej­scowi gdy zoba­czyli Gór­skiego wycho­dzą­cego z lasu, zaraz prze­rwali gra­nie. Zro­biło się zamie­sza­nie. Kazio to wyczuł, a był figla­rzem. Rzekł z poważną miną: – Pano­wie, bo mnie tu przy­słał kolega Strej­lau (Andrzej był wtedy selek­cjo­ne­rem). Szuka mło­dych napast­ni­ków i ja chcę się przyj­rzeć.

Zebrani onie­mieli, a Kaziowi jesz­cze było mało: – Przy­je­cha­łem z panem Misiem. On z kolei szuka sędziów mię­dzy­na­ro­do­wych.

Momen­tal­nie wzrok wszyst­kich prze­niósł się na sędziego. A był to pan, tak dobrze licząc, z trzy­dzie­sto­ki­lo­gra­mo­wym nad­ba­ga­żem.

– Wy sobie nie prze­szka­dzaj­cie i graj­cie dalej, a my będziemy obser­wo­wać – zde­cy­do­wał Kazio. Żeby było nam wygod­nie, to z naj­bliż­szej cha­łupy przy­nie­siono dwa fotele.

Gospo­da­rze powta­rzali: – Dla nas do końca życia to będzie naj­więk­sza chwila w fut­bolu.

Wieść o wyjąt­ko­wym gościu szybko się roz­nio­sła. Rowe­rem przy­je­chał jakiś facet w bere­cie. Po twa­rzy od razu było widać, że za nim ciężka noc: – Panie Kaziu, mogę pana dotknąć? – wychry­piał.

– A doty­kaj pan.

I ten z naj­więk­szą czu­ło­ścią musnął go kilka razy po ręce.

* * *

Pił­kar­skie śro­do­wi­sko zanie­dbało Gór­skiego. Po jego śmierci powta­rza­łem, że powinno mieć wyrzuty sumie­nia za zepchnię­cie go na mar­gi­nes. Naj­więk­szą hańbą jest to – do sie­bie też mogę to odnieść – że żył w tak skrom­nych warun­kach. Pań­stwo Gór­scy z dwoj­giem dzieci zaj­mo­wali cia­sne miesz­ka­nie, choć on aku­rat nie przy­kła­dał do tego wagi. Ludzie, któ­rzy dzięki niemu poro­bili kariery spor­towe i mająt­kowe, uwa­żali, że jeżeli na uro­dziny pod­rzucą mu butelkę koniaku albo powie­dzą o Tre­ne­rze Tysiąc­le­cia w pra­sie, to już wystar­czy.

Wspo­mi­nał o tym jego syn Darek: „Zro­biło się to tro­chę nie­smaczne. To było, nazwijmy, nie­do­pa­trze­nie… Wydaje mi się, że tata poczuł się odrzu­cony, nie­po­trzebny, szcze­gól­nie w momen­cie, kiedy dopa­dła go cho­roba. Dopóki pre­ze­so­wał PZPN, to jesz­cze wszystko było OK. Panie tre­ne­rze, panie Kazi­mie­rzu, a nagle póź­niej odstawka: Siema! Cześć! Faj­nie było. Masz taką eme­ry­turę, jaką masz i się bujaj – mówiąc potocz­nie”.

* * *

Gdy przed kame­rami wytkną­łem pił­kar­skiej rodzi­nie odrzu­ce­nie Gór­skiego i brak zain­te­re­so­wa­nia nim, ode­zwał się Zdzi­siek Krę­cina: – Michał, nie bądź taki skrom­niś, bo ty aku­rat nie zapo­mnia­łeś.

Na mój wnio­sek otrzy­mał sporą jak na tam­ten czas eme­ry­turę: trzy tysiące zło­tych. Ostat­nie pół roku leczono pana Kazia na koszt związku, a jego syna zatrud­ni­li­śmy w PZPN. Blat­tera namó­wi­łem na uho­no­ro­wa­nie Gór­skiego FIFA Order of Merit, naj­wyż­szym odzna­cze­niem, które tra­fiło do wąskiego grona szko­le­niow­ców: Franza Bec­ken­bau­era czy Mário Zagallo.

* * *

Gór­ski pod koniec życia był już wyko­rzy­sty­wany instru­men­tal­nie. Mam pre­ten­sje do wielu osób. To przy­kre, że póź­niej, gdy jego zdro­wie zaczęło się psuć, nagle spod ziemi wyro­śli obcy dla niego ludzie: – Wycho­wa­li­śmy się w kul­cie Gór­skiego. Dzia­dek to w nas zaszcze­pił – zdo­by­wali jego zaufa­nie i zaczęli wozić Kazia po odpu­stach. Z dru­giej strony to było dla niego lep­sze niż sie­dze­nie w domu.

Krzy­siek Dmo­szyń­ski wymy­ślił, żeby imie­niem Kazi­mie­rza Gór­skiego nazwać sta­dion w Płocku. Dla­czego aku­rat w Płocku, z któ­rym Kazio nie miał nic wspól­nego? Nie wiem. Trudno mieć pre­ten­sje aku­rat do Krzyśka. Był pre­ze­sem klubu i sta­rał się dzia­łać z myślą o nim. No i w Płocku przy­naj­mniej jest pamiąt­kowa tablica z pła­sko­rzeźbą tre­nera. Na Legii stra­szyło zaśnie­działe krze­sełko, podob­nie jak na Polo­nii.

* * *

W 2012 roku Sejm przez akla­ma­cję, czyli za zgodą wszyst­kich posłów, co wydaje się wręcz nie­wia­ry­godne, prze­gło­so­wał uchwałę o nada­niu Sta­dio­nowi Naro­do­wemu w War­sza­wie imie­nia Kazi­mie­rza Gór­skiego. I co? Nastała cisza. O rosną­cym opóź­nie­niu infor­mo­wano mini­strów sportu: Joannę Muchę czy Witolda Bańkę, ale odpo­wiedź była jedna: – Spon­sor zapła­cił za to, że chce być sam w nazwie.

Dzi­wi­łem się, bo jeżeli byłby Sta­dion PGE imie­nia Kazi­mie­rza Gór­skiego, to prze­cież wzro­słaby jego ranga, bo to nie jest żadna kon­tro­wer­syjna postać. Dzie­więć lat cze­ka­li­śmy, żeby wpro­wa­dzić to w życie. Przy sta­dio­nie stoi pomnik pana Kazia, posta­wiony dzięki upo­rowi posła Marka Matu­szew­skiego i pre­zesa Fun­da­cji Kazi­mie­rza Gór­skiego Janu­sza Jesionka. Jestem dumny, że zasia­dam w niej jako wice­pre­zes, a towa­rzy­stwo mam lep­sze niż kie­dy­kol­wiek w PZPN czy FIFA: Kwa­śniew­ski, Zaor­ski, Ćmi­kie­wicz, Gar­licki, Strej­lau, Toma­szew­ski, Kra­ska, Kosmala, Bob­kie­wicz, Luba­szenko.

* * *

Widzę, jak Węgrzy trak­tują Ferenca Puskása. Był ich naj­wy­bit­niej­szym pił­ka­rzem, to wię­cej niż tre­ner, ale gdy­bym miał porów­nać sta­tus obu w swo­ich ojczy­znach, to ten Gór­skiego i Puskása jest podobny. Na Węgrzech jest sta­dion jego imie­nia, aka­de­mia Puskása, sprze­daje się koszulki z lat pięć­dzie­sią­tych i piłki z tam­tych cza­sów. Część dochodu prze­zna­cza się na jego rodzinę. Kult Puskása jest mocno pod­trzy­my­wany.

W Pol­sce mamy za to ten­den­cję do ora­nia pamięci. Bra­kuje auto­ry­te­tów, które ponie­śli­by­śmy na sztan­da­rach, a prze­cież mogliby tam tra­fić Feliks Stamm, Kazi­mierz Gór­ski czy Hubert Wagner. Zresztą nie mówię tylko o spo­rcie, ale i kul­tu­rze, fil­mie czy gospo­darce.

Widzia­łem lądo­wa­nie samo­lotu z pił­ka­rzami Man­che­steru Uni­ted. Cze­kali na nich dzien­ni­ka­rze, ope­ra­to­rzy wyce­lo­wali kamery. I kto wyszedł pierw­szy? Nie David Bec­kham, Ryan Giggs czy Paul Scho­les, ale Bobby Charl­ton – legenda klubu.

U nas gdy Antek Szy­ma­now­ski zapy­tał kie­dyś w Wiśle o kar­net dla sie­bie, to usły­szał, żeby sobie kupił. Podobną odpo­wiedź w Legii dostał jako selek­cjo­ner Paweł Janas. – Chciał­bym kar­net, żeby oglą­dać zawod­ni­ków – popro­sił w klu­bie.

– PZPN dostaje od nas dzie­sięć, niech dadzą panu jeden.

– Ale cho­dzi o to, że ja w Legii byłem zawod­ni­kiem i tre­ne­rem. I to z suk­ce­sami. I wła­śnie z Legii chciał­bym ten kar­net dostać.

Nie dostał.

* * *

W chwili śmierci pana Kazia prze­ko­na­łem się, jak ludzie potra­fią być paskudni i żero­wać na jego roz­po­zna­wal­no­ści. Kilku pił­ka­rzy przy­po­mi­nało sobie o swoim mistrzu, gdy już jedną nogą był na tam­tym świe­cie. Spo­śród nich naj­bli­żej pana Kazia trzy­mał się Leszek Ćmi­kie­wicz, on opie­ko­wał się nim do końca. Też byłem u niego w szpi­talu codzien­nie. Czu­łem, jakby umie­rał mój ojciec.

Z zamia­rem odwie­dzin przy­je­chał też jeden z zawod­ni­ków. Usły­szał od pie­lę­gniarki: – Pan Kazi­mierz teraz śpi. Może jak się obu­dzi. Trzeba pocze­kać.

Posie­dział godzinę czy pół­to­rej i odpu­ścił, bo gdzieś się spie­szył. Po śmierci Kazia czy­ta­łem wspo­minki tego pił­ka­rza: – Trzy­ma­łem umie­ra­ją­cego tre­nera za rękę.

Słabe.