Pierwsze życie Marka Kondrata - Jacek Wakar - ebook

Pierwsze życie Marka Kondrata ebook

Jacek Wakar

3,8

Opis

Jacek Wakar, autor bestsellerowej książki o Januszu Gajosie „Przyczajony geniusz” rozmawia z kolegami aktorami i reżyserami o Marku Kondracie. Rozmowy skrzą się od anegdot z planów filmowych i teatralnych garderób.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 149

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (56 ocen)
16
21
12
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BACHAM

Z braku laku…

okropna.szkoda czasu
00
AmeliaKotkowa

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00

Popularność




Część I

CZĘŚĆ I

Roz­dział I. Złoto dezer­tera

Roz­dział I

Złoto dezer­tera

Tęsk­nimy za Mar­kiem Kon­dra­tem, bo jest za kim, a tę tęsk­notę uśmie­rzajmy, oglą­da­jąc go w fil­mach, które były, są i będą. I naj­zwy­czaj­niej cieszmy się, że mamy takiego aktora. I faceta, któ­remu udało się wcie­lić w życie mak­symę, jaką usły­szał od ojca boha­ter grany przez Bogu­sława Lindę w Przy­padku Krzysz­tofa Kie­ślow­skiego. Brzmiała: „Nic nie musisz”. Marek Kon­drat nic już nie musi.

Nigdy nie nale­żał do akto­rów, któ­rzy zna­czyli dla mnie wię­cej, a ich twarz głę­boko wryła się w świa­do­mość mło­dego czło­wieka. Nie zała­pa­łem się na złotą dekadę lat sie­dem­dzie­sią­tych war­szaw­skiego Teatru Dra­ma­tycz­nego, kiedy kie­ro­wał nim Gustaw Holo­ubek. Opo­wia­dali mi tylko o niej rodzice, oglą­da­łem nieco pożół­kłe już pro­gramy i wysłu­chi­wa­łem opo­wie­ści o legen­dar­nych przed­sta­wie­niach. Mój teatr zaczął się póź­niej, gdy Marek Kon­drat nieco stra­cił do niego zapał. Dla­tego był dla mnie przede wszyst­kim czło­wie­kiem z wiel­kiego ekranu. Ale znów, z początku nie mia­łem z nim natych­mia­sto­wych sko­ja­rzeń. Lubi­łem rzecz jasna Zaklęte rewiry Janu­sza Majew­skiego, ale dopiero przy kolej­nych spo­tka­niach z tym fil­mem doce­ni­łem, jak bar­dzo jest nowo­cze­sny, jak fan­ta­stycz­nie z ner­wem opo­wie­dziany, koniec koń­ców jak feno­me­nal­nie zagrany. Dziś, kiedy jedna lub druga tele­wi­zja powta­rza Zaklęte rewiry, co zda­rza się, choć nie tak czę­sto, jak bym sobie tego życzył, zawsze zostaję do końca pro­jek­cji. Cokol­wiek by się działo – praca nie praca, obo­wiązki nie obo­wiązki – to może pocze­kać.

Dokład­nie tak samo mam z Puł­kow­ni­kiem Kwiat­kow­skim Kazi­mie­rza Kutza, na szczę­ście powta­rza­nym dużo, dużo czę­ściej. Wpa­dam na niego przy­pad­kiem, nie­ważne od któ­rego momentu. I zawsze zostaję do końca, w tym samym zachwy­cie i wzru­sze­niu, ocie­ra­jąc oczy. Marek Kon­drat ma dla mnie twarz puł­kow­nika Kwiat­kow­skiego – twarz jasnej strony życia nawet w naj­bar­dziej dra­ma­tycz­nych cza­sach i oko­licz­no­ściach. Zawa­diacki uśmiech, męski charme, chło­pięcy nie­po­skro­miony wdzięk, choć na skroni dałoby się już zapewne wypa­trzyć siwy włos.

Jest jesz­cze drugi tytuł i drugi boha­ter, który z Kon­dra­tem zrósł się do samego spodu, zalazł mu za skórę i wnik­nął w serce, a przy tym kosz­to­wał ponad wszelką wąt­pli­wość wię­cej niż jaka­kol­wiek inna postać. Adaś Miau­czyń­ski naj­pierw z Domu waria­tów, a potem – i przede wszyst­kim – z Dnia świra Marka Koter­skiego. „Jak tatuś zrobi dzió­bek, to nie ma chuja we wsi” – poko­le­nia Pola­ków mówią Miau­czyń­skim, naśla­dują cha­rak­te­ry­styczną into­na­cję Kon­drata i śmieją się przy tym do roz­puku. Śmiech cza­sem prze­cho­dzi w rechot, bo Dzień świra ogląda się u nas na co naj­mniej kilku pozio­mach. Ktoś zoba­czy w nim jedy­nie pełną moc­nych tek­stów kome­dię, kto inny przej­rzy się w tym fil­mie cały, poszuka w nim bli­skich i wyj­dzie po sean­sie chory, bo Koter­ski jak nikt inny por­tre­tuje kogoś, z kim nie­wielu chcia­łoby mieć bli­skie sto­sunki. Polaka z jego pły­nącą w żyłach zamiast krwi nie­na­wi­ścią, zamknię­ciem na świat, kom­plek­sami, trau­mami, lękiem, co odbiera oddech. W Dniu świra, a potem we Wszy­scy jeste­śmy Chry­stu­sami Adaś Miau­czyń­ski wszedł na dobre, niczym dybuk, w ciało, twarz, głos, a nawet wąsy Marka Kon­drata. Umo­ścił się w nim nie­zau­wa­żal­nie, sto­pił do tego stop­nia, że dla aktora stało się to co naj­mniej uciąż­liwe, by nie powie­dzieć wynisz­cza­jące.

Do arcy­dzieła Koter­skiego przyj­dzie jesz­cze wró­cić, ale już teraz trzeba powie­dzieć, że Dzień świra nie byłby tym, czym jest, gdyby nie wielka rola Marka Kon­drata. Jego Miau­czyń­ski to eve­ry­man czasu trans­for­ma­cji, ktoś, kto stał się zna­kiem epoki, ale i wiwi­sek­cją pol­skiego ducha. W innej per­spek­ty­wie mógłby poja­wić się u Tade­usza Kon­wic­kiego, ale choć zanu­rzony w roman­tycz­nych fan­ta­zma­tach, ogra­ni­czony zostaje jedy­nie do ich bez­li­to­snej kary­ka­tury. Tyle że nie umniej­sza to w żad­nej mie­rze aktor­skiego osią­gnię­cia Marka Kon­drata. Bo jest nim ponad wszelką wąt­pli­wość wyj­ście ponad rolę, danie jej sie­bie i jej unie­śmier­tel­nie­nie. Miau­czyń­ski to Kon­drat, choć Kon­drat nie jest Miau­czyń­skim, mimo że nie­któ­rym tak się przez chwilę wyda­wało, a aktor musiał zapła­cić za to swoją cenę. Być może jest to jeden z powo­dów, które spra­wiły, że o aktor­stwie Marka Kon­drata musimy dzi­siaj mówić w cza­sie prze­szłym, choć w tym momen­cie warto przy­wo­łać znane hasło – ni­gdy nie mów ni­gdy. Zaan­ga­żo­wa­nie arty­sty w film Zabij to i wyjedź z tego mia­sta Mariu­sza Wil­czyń­skiego, o czym jest rów­nież mowa w tej książce, daje nie­wielką, ale jed­nak nadzieję na potwier­dze­nie tych słów.

* * *

Nazna­czony aktor­stwem był Marek Kon­drat od pierw­szych swo­ich chwil. Wyra­stał prze­cież w aktor­skim domu, nasią­kał nim nie­prze­rwa­nie, sty­kał się nawet nie­świa­do­mie z naj­więk­szymi tuzami pol­skiego kina i pol­skiej sceny. Wyobra­żam sobie sytu­ację, gdy mały Marek prze­łazi przez pokój, gdzie bie­sia­duje jego ojciec Tade­usz, a obok niego kole­dzy z war­szaw­skiego Teatru Pol­skiego lat pięć­dzie­sią­tych – Jerzy Krecz­mar, Jerzy Kur­na­ko­wicz, Wła­dy­sław Hań­cza albo Sta­ni­sław Jasiu­kie­wicz. Za chwilę wpada Ignacy Woł­łejko, z ary­sto­kra­tycz­nym zaśpie­wem i przed­nio­ję­zy­ko­wym „ł”, prze­pra­sza­jąc za spóź­nie­nie. Zaczy­nają się aktor­skie roz­mowy wiel­kich, leje się wódka, aneg­dota goni aneg­dotę, dow­cipy stają się coraz bar­dziej pie­przne. Marek zostaje gdzieś z boku, może przy­siada, nie­zau­wa­żony, pod sto­łem. I słu­cha, słu­cha, słu­cha, choć może jesz­cze nie wszystko rozu­mie. Sam nie wie nawet, jak bar­dzo słowa w nim się odkła­dają, jak go samego budują.

Kon­drat w opo­wie­ściach swo­ich współ­pra­cow­ni­ków jest kimś, kto jak nikt inny przy­ciąga do sie­bie przed­nie histo­rie z aktor­skiego świata, a z racji rodo­wodu pro­ces ten zaczyna się już w dzie­ciń­stwie. Wtedy zapewne nie zda­wał sobie jesz­cze sprawy, że wszystko albo przy­naj­mniej bar­dzo wiele zapa­mię­tuje. Potem będzie wycią­gał te opo­wie­ści z pamięci w odpo­wied­nich momen­tach, mówił je albo odgry­wał, samemu wcie­la­jąc się we wszyst­kie role.

Jego ojciec wpi­sał się w histo­rię pol­skiego kina i teatru. Pierw­sze sko­ja­rze­nie z Tade­uszem Kon­dra­tem jest oczy­wi­ste – to Sana­to­rium pod Klep­sy­drą Woj­cie­cha Jerzego Hasa według nie­po­wta­rzal­nej poetyc­kiej prozy Bru­nona Schulza. Zagrał w nim Jakuba, ojca głów­nego boha­tera Józefa, w któ­rego wcie­lił się Jan Nowicki. Jakub nie żyje, jest tylko widze­niem, ale w sana­to­rium dok­tora Gotarda (Gustaw Holo­ubek) widze­nie to nabiera real­nych kształ­tów.

W momen­cie pre­miery obrazu młody Marek Kon­drat jest już oczy­wi­ście długo po dzie­cię­cym debiu­cie, czyli ekra­ni­za­cji Histo­rii żół­tej ciżemki, gdzie Witem Stwo­szem był Gustaw Holo­ubek. Nie­długo zade­biu­tuje u niego w Dra­ma­tycz­nym, chwilę wcze­śniej skoń­czył war­szaw­ską Pań­stwową Wyż­szą Szkołę Teatralną. Na chwilę zako­twi­czy jesz­cze w Kato­wi­cach, aby na dobre osiąść na dekadę w zespole dowo­dzo­nym przez Holo­ubka wła­śnie. Będzie potem opo­wia­dał, że Gusta­wowi Holo­ub­kowi zawdzię­cza wszystko, bo on otwo­rzył przed nim nie tylko teatr, ale i życie. Na razie jed­nak patrzy na ojca i słu­cha jego i jego kom­pa­nów. Zaczyna rozu­mieć, czym się zaj­mują. Zapewne mocno go to pociąga, choć i nie­po­koi. Bo – deli­kat­nie mówiąc – nie zawsze jest łatwo.

W roku 1955, gdy Marek miał pięć lat, Tade­usz Kon­drat prze­żył ciężki wypa­dek samo­cho­dowy. Po wie­czor­nym spek­ta­klu w war­szaw­skim Teatrze Pol­skim jechał samo­cho­dem na plan fil­mo­wej Zemsty w reży­se­rii Anto­niego Boh­dzie­wi­cza i Boh­dana Korze­niew­skiego, wcie­lał się w niej w Pap­kina. W któ­rymś momen­cie podróży jako pasa­żer został popro­szony, by prze­siąść się na przed­nie miej­sce koło kie­rowcy i stam­tąd zaba­wiać go roz­mową. Nie­stety, pro­wa­dzący nie zauwa­żył nie­oświe­tlo­nej cię­ża­rówki i ude­rzył w nią, jadąc z dużą pręd­ko­ścią. Tade­usz prze­żył, ale miał spa­ra­li­żo­waną lewą stronę ciała i uszko­dzony apa­rat mowy. Na­dal upra­wiał swój zawód, ale nie wró­cił już do peł­nej spraw­no­ści.

Mimo to grał i to grał wspa­niale, cho­ciażby w Lalce Hasa, tele­wi­zyj­nym Wiśnio­wym sadzie Macieja Prusa czy legen­dar­nych Trzech sio­strach w insce­ni­za­cji Alek­san­dra Bar­di­niego, gdzie jako Fie­ra­pont towa­rzy­szył mię­dzy innymi obsa­dzo­nym w rolach tytu­ło­wych debiu­tu­ją­cym Kry­sty­nie Jan­dzie, Joan­nie Szczep­kow­skiej i Ewie Zię­tek. Z synem wystą­pił w uwiel­bia­nych przez tele­wi­zyjną widow­nię Igrasz­kach z dia­błem Jana Drdy, wyre­ży­se­ro­wa­nych przez Tade­usza Lisa. Był Bel­ze­bu­bem, Marek zaś dia­błem mniej­szego kali­bru – Lucju­szem.

Pozna­wał zatem poprzez ojca bla­ski aktor­stwa, ale też jego cie­nie. Nie­usta­jący stres, cią­głe dyle­maty, ucieczki w alko­ho­lowe zapo­mnie­nie. Trudno wyobra­żać sobie, by Marek Kon­drat, który roz­po­czął gra­nie jako dzie­się­cio­letni chło­piec, a potem prak­ty­ko­wał je jesz­cze przed roz­po­czę­ciem stu­diów, już wów­czas zasta­na­wiał się nad zasad­no­ścią pod­ję­tego życio­wego wyboru. Nie­wy­klu­czone jed­nak, że kiedy u szczytu sławy przy­szły wąt­pli­wo­ści co do dal­szego sensu upra­wia­nia tej pro­fe­sji, poja­wił się przed oczami i ojciec. I z pełną siłą wybrzmiało wów­czas pyta­nie o cenę, jaką trzeba zapła­cić za speł­nie­nie.

* * *

Prze­glą­dam zdję­cia z Histo­rii żół­tej ciżemki w reży­se­rii Syl­we­stra Chę­ciń­skiego. Nie mam z tym fil­mem oso­bi­stych wspo­mnień, bo pod koniec lat sie­dem­dzie­sią­tych i w kolej­nej deka­dzie oglą­dało się już co innego. Może gdzieś kie­dyś mignął mi w tele­wi­zji, ale nie pamię­tam. Nie pamię­tam też książki dla mło­dzieży Anto­niny Domań­skiej, będą­cej pod­stawą sce­na­riu­sza. Ale na foto­gra­fiach sami giganci – Gustaw Holo­ubek, Andrzej Szczep­kow­ski, Bro­ni­sław Paw­lik, Bogu­mił Kobiela. I mały Marek Kon­drat jako Waw­rzek, ter­mi­nu­jący u mistrza Stwo­sza chło­pak ze wsi Poręba. Od zawsze wyka­zy­wał zdol­no­ści pla­styczne i posta­no­wił sobie, że będzie uczył się u samego Wita. Po wielu przy­go­dach dopiął swego i asy­sto­wał przy two­rze­niu ołta­rza mariac­kiego, a w naj­waż­niej­szym momen­cie miał w zakoń­cze­nie misji poważny wkład.

Histo­ria żół­tej ciżemki to film dobro­tliwy, kadry spra­wiają muze­al­nie zabawne wra­że­nie, ale nie da się mu odmó­wić gigan­tycz­nej w tam­tym cza­sie popu­lar­no­ści. A Marek Kon­drat? Zagrał z ogromną natu­ral­no­ścią, spra­wiając wra­że­nie, że dobrze rozu­mie, o co w tym wszyst­kim cho­dzi. Na zdję­ciach – szcze­gól­nie zbli­że­niach – zwra­cają uwagę jego oczy, bo są to już oczy tego Kon­drata, któ­rego znamy. Lekko iro­nicz­nego, tro­chę sku­pio­nego, widzą­cego wię­cej niż z początku się wydaje. Może piszę to, bo mam świa­do­mość doro­słych doko­nań Marka Kon­drata, ale widzę w nim już aktora, i to aktora inte­li­gent­nego. Takiego jed­nak, co zacho­wuje dystans. Dookoła naj­więksi z wiel­kich, a on jakby nie­wiele sobie z tego robił. Pozo­staje sobą, tro­chę jest na zewnątrz.

Poja­wił się w fil­mie Mię­dzy brze­gami, źró­dła podają, że zagrał w nim Piotrka, a także prze­wi­nął się przez jeden z odcin­ków Wojny domo­wej, gdzie jego rolę dub­bin­go­wał Ste­fan Fried­mann. To było prze­dłu­że­nie aktor­skiej obec­no­ści, choć o praw­dzi­wym gra­niu rzecz jasna jesz­cze nie mogło być mowy. Peł­no­prawna nauka zawodu przy­szła wraz ze stu­diami w Pań­stwo­wej Wyż­szej Szkole Teatral­nej im. Alek­san­dra Zelwe­ro­wi­cza w War­sza­wie. Adres: Mio­dowa 22/24. I wszystko jasne.

Tra­fił na rocz­nik wyjąt­kowy – wystar­czy spoj­rzeć na nazwi­ska absol­wen­tów. Pośród szes­nastki wybrań­ców są mię­dzy innymi Ewa Dał­kow­ska, Joanna Żół­kow­ska, Jadwiga Jan­kow­ska, Krzysz­tof Kol­ber­ger, Jerzy Radzi­wi­ło­wicz, Maciej Szary. O powsta­łych na tym roku dyplo­mach do dzi­siaj krążą legendy. Na pierw­szy ogień poszło W małym dworku Wit­ka­cego pod opieką Jerzego Skot­nic­kiego, ale kolejny był już strzał z potęż­nego działa. Akty wyre­ży­se­ro­wał sam Jerzy Jarocki. Jeden z naj­więk­szych powo­jen­nych pol­skich insce­ni­za­to­rów zbu­do­wał je z frag­men­tów naj­waż­niej­szych dla sie­bie utwo­rów. Zaczął od Wesela Sta­ni­sława Wyspiań­skiego, Mar­kowi Kon­dra­towi powie­rza­jąc rolę Jaśka. Potem szła Matka Wit­ka­cego, bez udziału Kon­drata. Ślub Witolda Gom­bro­wi­cza z Kon­dra­tem w nie­wiel­kiej par­tii Szefa Poli­cji. Wresz­cie Tango Sła­wo­mira Mrożka i Kon­drat jako Artur, a więc wszyst­kie świa­tła na niego. Akty stały się jed­nym z naj­gło­śniej­szych dyplo­mów wydziału aktor­skiego w całej histo­rii war­szaw­skiej uczelni. Do tego to zesta­wie­nie stu­den­tów, z któ­rych kil­koro ma dzi­siaj w pol­skim aktor­stwie zupeł­nie wyjąt­kową pozy­cję. Praca z Jaroc­kim była szcze­gól­nie wyma­ga­jąca, a może i mor­der­cza, jed­nak warto było ponieść te wszyst­kie wyrze­cze­nia. Na samym star­cie zawo­do­wej drogi stu­denci z Aktów dowie­dzieli się, na czym polega teatr naj­wyż­szej próby i naj­wyż­szej miary wyzwa­nie.

Na zakoń­cze­nie nato­miast dotknęli kla­syka, a nawet dwóch kla­sy­ków. Alek­san­der Bar­dini przy­go­to­wał bowiem Ćwi­cze­nia z Szek­spira, opie­ra­jąc je na naj­wspa­nial­szych i tych tro­chę mniej zna­nych dzie­łach autora Ham­leta. Można powie­dzieć z abso­lutną pew­no­ścią, że Marek Kon­drat zaczął swą aktor­ską podróż z naj­wyż­szego C.

Poznał przy tym, że aktor­stwo to nie tylko unie­sie­nia, ale też ciężka, cza­sem katorż­ni­cza praca aż do chwili, gdy osią­gnie się zamie­rzony przez reży­sera efekt. Wtedy zapewne jako adept sztuki aktor­skiej widział to jesz­cze w jasnych bar­wach, tym bar­dziej że osią­gnął wraz z kole­żan­kami i kole­gami z roku ogromny suk­ces. Ale poczuł cenę, jaką płaci się za upra­wia­nie tego zawodu, przede wszyst­kim w teatrze. Miał w nim wspa­niałą dekadę, gdy pra­co­wał w Dra­ma­tycz­nym pod dyrek­cją Gustawa Holo­ubka, ale po jego wyrzu­ce­niu ze sta­no­wi­ska wła­ści­wie cały czas aż do końca kariery od sceny się odda­lał. Lepiej czuł się na pla­nie fil­mo­wym i wła­śnie w kinie oraz na małym ekra­nie zbu­do­wał swą pozy­cję w arty­stycz­nym świe­cie. Na sce­nie przy­cią­gał uwagę, ale od kiedy pamię­tam, jego praw­dzi­wym żywio­łem było kino.

* * *

Zaczęło się od naj­moc­niej­szego ude­rze­nia. Janusz Majew­ski opo­wiada, że gdy Marek Kon­drat przy­szedł na casting do Zaklę­tych rewi­rów, gdy przy­mie­rzano się do ekra­ni­za­cji książki Hen­ryka Wor­cella, nawet nie musiał włą­czać kamery. Od razu wie­dział, że tra­fia w punkt, i prze­słu­cha­nia kolej­nych kan­dy­da­tów do roli Romana Boryczki trzeba czym prę­dzej odwo­łać. Wszystko odby­wało się w nie­wy­re­mon­to­wa­nym jesz­cze hotelu Bri­stol w War­sza­wie, a Kon­drat – jak wspo­mi­nał reży­ser – w jed­nej chwili spra­wił, że zapa­no­wała w nim jasność. Spo­wo­do­wał też, iż Majew­ski, który zasta­na­wiał się nad innym pre­ten­den­tem do roli prak­ty­ku­ją­cego kel­nera, musiał zmie­nić zda­nie. Wszystko dla­tego, że szu­kał do niej kogoś, kto paso­wał nie tylko poprzez image, ale przede wszyst­kim ze względu na wewnętrzną ludzką aurę, nie musiał niczego uda­wać. Zoba­czył w Kon­dra­cie natu­ral­ność, pro­sto­li­nij­ność i jasność wła­śnie, a szu­kał wła­śnie kogoś o dokład­nie takich cechach.

Zaklęte rewiry mają dziś lat czter­dzie­ści sie­dem i są jed­nym z tych nie­wielu pol­skich fil­mów z tam­tego okresu, które ani na o jotę się nie zesta­rzały. Inne? Z miej­sca przy­cho­dzi mi do głowy Wodzi­rej Feliksa Falka, może Ama­tor Krzysz­tofa Kie­ślow­skiego, zapewne Barwy ochronne Krzysz­tofa Zanus­siego, no i rzecz jasna Zie­mia obie­cana Andrzeja Wajdy. Choć przy­wo­łują dawno miniony czas, w niczym nie przy­po­mi­nają zaku­rzo­nego bibe­lotu, nie są jedy­nie bły­skotką bez zna­cze­nia. To opo­wieść na wskroś ini­cja­cyjna, pul­su­jąca cią­gle żywymi emo­cjami. Praw­dziwa aneg­dota przy­ta­czana przez reży­sera Zaklę­tych rewi­rów mówi, że na plan do Pragi któ­re­goś dnia zapro­szony przez ekipę przy­był sam autor ekra­ni­zo­wa­nej powie­ści Hen­ryk Wor­cell wraz z żoną. Gdy pani Wor­cellowa zoba­czyła Marka Kon­drata w kel­ner­skim kostiu­mie i z odpo­wied­nim ekwi­pun­kiem, roz­pro­mie­niła się, mówiąc: „Oj, Hen­ryczku, jaki ty byłeś kie­dyś piękny”.

Wor­cell dokład­nie wie­dział, o czym pisze, bowiem Zaklęte rewiry osnuł na wła­snych doświad­cze­niach. Sam bowiem był kel­ne­rem i poznał bla­ski, a przede wszyst­kim cie­nie tego fachu. Książka uka­zała się w 1936 roku i wzbu­dziła nie­małą sen­sa­cję wła­śnie z powodu bez­kom­pro­mi­so­wo­ści w uka­zy­wa­niu realiów knajpy, hotelu, sto­sun­ków pomię­dzy sta­rymi wyja­da­czami a ide­ali­stycz­nymi adep­tami. Pierw­szych w książce i na ekra­nie repre­zen­tuje For­nal­ski Romana Wil­hel­miego, dru­gich Roman Boryczko Marka Kon­drata. Napię­cie mię­dzy oboma boha­te­rami buduje cały film, nie pozwala ode­rwać wzroku od opo­wia­da­nej histo­rii.

Dla Kon­drata reali­za­cja w Pra­dze po roku od ukoń­cze­nia war­szaw­skiej Szkoły Teatral­nej spę­dzo­nym w teatrze w Kato­wi­cach była sko­kiem na naj­głęb­szą wodę. Ow­szem, miał z kinem dzie­cięce doświad­cze­nia, od małego prze­sią­kał arty­styczną atmos­ferą w domu. Tym razem jed­nak prze­szedł chrzest bojowy i przy­godę, która nazna­czyła go na całe życie. Stała się bło­go­sła­wień­stwem i prze­kleń­stwem jed­no­cze­śnie.

Bło­go­sła­wień­stwem z powo­dów oczy­wi­stych – lepiej zaczy­nać od dzieła kom­plet­nego, we wspa­nia­łych pra­skich oko­licz­no­ściach przy­rody, a przede wszyst­kim w dobo­ro­wym towa­rzy­stwie sym­pa­tycz­nie nasta­wio­nych do sie­bie ludzi. A prze­kleń­stwem dla­tego, że pytany po latach i dzie­siąt­kach następ­nych fil­mów o swe naj­więk­sze doko­na­nie, Kon­drat wymie­nia nie­odmien­nie tylko jeden tytuł – Zaklęte rewiry. Tam dotknął wszyst­kiego, co naj­waż­niej­sze, tam poczuł aktor­skie szczę­ście. Coś podob­nego ni­gdy wię­cej się nie powtó­rzyło, więc pozo­stały powroty do tam­tego prze­ży­cia. Ale też przy­jaźń z Janu­szem Majew­skim, o któ­rej wytrawny reży­ser wzru­sza­jąco w tej książce opo­wiada.

Dzie­lił ich wiek – róż­nica dwu­dzie­stu lat. Majew­ski był dla Kon­drata ojcem, który pomógł mu sta­wiać pierw­sze poważne kroki w aktor­stwie, ale i men­to­rem na dal­sze lata. Obaj nie mówią o tym wprost, ale wspólne zdję­cia i fil­mowe nagra­nia dobit­nie poka­zują, że wie­lo­let­nia przy­jaźń prze­ro­dziła się w poro­zu­mie­nie, które nie potrze­buje słów. Widzia­łem kie­dyś, jak zapra­szają na kolejny tele­wi­zyjny seans Zaklę­tych rewi­rów. Sie­dzą przy stole, jakby przed chwilą skoń­czyła się jakaś więk­sza bie­siada. Majew­ski mówi pierw­szy, Kon­drat ledwo dostrze­gal­nie na niego spo­gląda. Jest w jego wzroku spo­kój i odda­nie.

Gustawa Holo­ubka trak­to­wał jak swo­jego mistrza, jemu zawdzię­czał naj­szczę­śliw­szą dekadę w war­szaw­skim Teatrze Dra­ma­tycz­nym. Robi­łem kie­dyś audy­cję radiową z oka­zji któ­rejś rocz­nicy śmierci Holo­ubka, Kon­drat przy­jął zapro­sze­nie, choć zwy­kle uni­kał podob­nych sytu­acji. I nie­mal roz­sa­dził radiowe stu­dio swymi aneg­do­tami i żar­tami, nawet przez chwilę pomy­śla­łem sobie, że swym nie­okieł­zna­nym poczu­ciem humoru zaraz roz­wali mi pro­gram. Po chwili jed­nak zro­zu­mia­łem, że pod sza­leń­stwem śmie­chu kryje się abso­lutne odda­nie, a nawet coś, czego nie waham się nazwać miło­ścią. Gustaw Holo­ubek nazna­czył Kon­drata na sce­nie i wokół sceny. Janusz Majew­ski uczy­nił go akto­rem fil­mo­wym pełną gębą i dał wła­ściwe widze­nie samego sie­bie. Stąd – myślę – w ich kon­tak­tach na pierw­szy plan wybija się sta­łość. Poczu­cie, że kino bywa, a życie trwa, choć prze­mija. Ni­gdy nie sie­dzia­łem na kana­pie obok Majew­skiego i Kon­drata, ale domy­ślam się, że w swoim towa­rzy­stwie czują, że niczego nie muszą uda­wać. Mogą nawet mil­czeć i jest im z tym dobrze, bez­piecz­nie. To prze­jaw naj­wyż­szego zaufa­nia i naj­praw­dziw­szej przy­jaźni.

* * *

W ostat­nich latach Marek Kon­drat, zwy­kle stro­niący od zabie­ra­nia głosu w spra­wach poli­tycz­nych, czy­tał gło­śno Kon­sty­tu­cję RP wobec tłumu zgro­ma­dzo­nych. Uznał naj­wy­raź­niej, że już trzeba, już nie wolno mil­czeć, bo wymaga tego ele­men­tarna przy­zwo­itość. Nie­któ­rzy się zdzi­wili, bo rów­nież w zawo­do­wych spra­wach aktor uni­kał zawsze jak ognia dekla­ra­cji o misji, posłan­nic­twie, roli arty­sty w spo­łe­czeń­stwie, a już broń Boże roz­wa­żań na temat roli sztuki jako leku na całe zło świata. Wolał patrzeć na sie­bie jak na pro­fe­sjo­na­li­stę, zawo­dowo trak­tu­ją­cego kolejne zada­nia. Stąd też mało w dorobku Kon­drata wycie­czek w stronę arty­stow­skich unie­sień, nie wiem, czy znaj­dziemy je w ogóle. Dużo nato­miast kina gatun­ko­wego, żon­glo­wa­nia kon­wen­cjami, zmian tonów. Dużo kome­dii, nie­mało – przy­naj­mniej od pew­nego momentu – kina sen­sa­cyj­nego. Zawsze dla ludzi, a nie do ludzi ple­cami.

Kogoś to pań­stwu przy­po­mina? Oczy­wi­ście. Janu­sza Majew­skiego. Od jego fabu­lar­nego debiutu – filmu Sub­lo­ka­tor – mija wła­śnie lat pięć­dzie­siąt pięć. Od pierw­szej szkol­nej etiudy, jaką nakrę­cił, sześć­dzie­siąt trzy. Nie ma sensu pro­wa­dzić szcze­gó­ło­wych wyli­czeń, ile tytu­łów ma w dorobku, ale warto zazna­czyć, że pierw­sze nieco dłuż­sze, bo kil­ku­let­nie prze­rwy w reali­za­cjach, robił sobie już w obec­nym wieku, a nawet w led­wie zakoń­czo­nej deka­dzie. Przed­tem pra­co­wał nie­mal bez wytchnie­nia, filmy kinowe prze­pla­ta­jąc z tele­wi­zyj­nymi, seriale ze spek­ta­klami tele­wi­zyj­nymi. Zmie­niał też gatunki, a to idąc w kino histo­ryczne, a to we współ­cze­sne opo­wie­ści, cza­sem też dorzu­ca­jąc do tego doku­menty. Nie bał się kome­dii, swe filmy jako wytrwany miło­śnik jazzu wypeł­niał muzyką. Trudno rzecz jasna wyobra­zić sobie pol­skie kino ostat­niego pół­wie­cza bez Janu­sza Majew­skiego, ale też trudno zna­leźć takich, co zesta­wiają go z naj­więk­szymi z naj­więk­szych. Nie wymie­nia się autora Sprawy Gor­go­no­wej jed­nym tchem z Andrze­jem Wajdą, Krzysz­to­fem Zanus­sim, Krzysz­to­fem Kie­ślow­skim. Może dla­tego, że samemu Majew­skiemu ni­gdy na tym nie zale­żało. Od arty­stow­skich cią­got wolał poro­zu­mie­nie z sze­roką publicz­no­ścią. Dla­tego mógł się cie­szyć fre­kwen­cyj­nymi suk­ce­sami. I krę­cił jeden film za dru­gim. Nikomu bowiem nie mogło przyjść do głowy, że będzie to nie­tra­fiona inwe­sty­cja. Twórca sam zresztą mówił nie­jed­no­krot­nie, że bli­skie są mu stan­dardy rodem z Hol­ly­wood. Z punktu do punktu naj­krót­szą drogą, a nie łapiąc się prawą ręką za lewe ucho, bo tak wyobra­ził sobie pan arty­sta. Majew­ski zdzi­wił się, kiedy mu przy­po­mnia­łem, że z Mar­kiem Kon­dra­tem pra­co­wał czter­na­ście razy. Zaczęli w 1975 roku od Zaklę­tych rewi­rów, skoń­czyli w 2010 Małą maturą 1947, gdzie zagrał małą rólkę, namó­wiony przez przy­ja­ciela i tylko ze względu na niego. Pomię­dzy tymi datami i obra­zami było dwa­na­ście innych. Sprawa Gor­go­no­wej nale­żała do Ewy Dał­kow­skiej, Kon­dra­towi przy­padł jedy­nie epi­zod. W Lek­cji mar­twego języka dostał już więk­szą par­tię nie­miec­kiego porucz­nika. W Kró­lo­wej Bonie wcie­lił się w Andrzeja Fry­cza Modrzew­skiego, ale z tego serialu zapa­mię­tamy przede wszyst­kim Alek­san­drę Ślą­ską w roli tytu­ło­wej. Podob­nie zresztą było w kino­wym Epi­ta­fium dla Bar­bary Radzi­wił­łówny, gdzie dzie­liła się ekra­nem z gra­jącą tytu­łową postać Anną Dymną. Z Mrzonki też Kon­drata raczej nie pamię­tamy.

Zamiast świę­to­wać dzie­się­cio­le­cie Zaklę­tych rewi­rów Majew­ski przy wydat­nym udziale Kon­drata przy­go­to­wał kolejny abso­lutny prze­bój. Powieść C.K. Dezer­te­rzy autor­stwa zapo­mnia­nego autora Kazi­mie­rza Sejdy swo­jego czasu nie­słusz­nie uwa­żana była za pla­giat Przy­gód dobrego wojaka Szwejka Jaro­slava Haška. Nie jest to oczy­wi­ście lite­ra­tura wyso­kich lotów, ale jako mate­riał dla kina spraw­dziła się dosko­nale. To histo­ria pię­ciu dezer­te­rów róż­nych naro­do­wo­ści, za wszelką cenę pra­gną­cych zbiec ze znie­na­wi­dzo­nych koszar. W pierw­szej czę­ści trwa­ją­cego dwie i pół godziny filmu pocieszni boha­te­ro­wie szy­kują plan, w dru­giej wcie­lają go w życie. Zamy­słem reży­sera było powie­rze­nie głów­nych ról akto­rom z róż­nych kra­jów. Skoń­czyło się na tym, że skoro C.K. Dezer­te­rzy są kopro­duk­cją pol­sko-węgier­ską, zagrali wyko­nawcy z tych dwóch kra­jów. Z Pol­ski Jacek Sas-Uhry­now­ski, Wik­tor Zbo­row­ski i w naj­waż­niej­szej roli Polaka Kani Marek Kon­drat. Jeśli mówimy o jego gigan­tycz­nej popu­lar­no­ści, ten film mocno się do niej przy­czy­nił. Obej­rzało go jedy­nie w kinach bli­sko osiem milio­nów ludzi.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki