Wspomnienia starego chirurga - Wiesław Krakowski - ebook

Wspomnienia starego chirurga ebook

Krakowski Wiesław

4,3

Opis

Wiesław Krakowski – lekarz chirurg z ogromnym doświadczeniem zawodowym, zdobytym także poza granicami Polski, ze znaczącymi sukcesami w sporcie (tenis i lekkoatletyka), miłośnik narciarstwa alpejskiego i żeglarstwa, jest także obdarzony talentem pisarskim. Posiada dar dostrzegania i opisywania złożonych zjawisk otaczającego go świata.
Tym razem, w piątej z kolei książce, wziął na warsztat pisarski swoje życie, sięgając aż do dzieciństwa. Opisuje fakty z życia osobistego, a także fascynujące przygody, jakie mu było dane przeżyć. Najwięcej uwagi poświęcił swojej największej pasji – chirurgii, przedstawiając niezwykle interesująco poszczególne etapy własnego rozwoju zawodowego, przywołując nieraz dramatyczne chwile związane z ratowaniem zdrowia i życia ludzi.
W swoich wspomnieniach nie zapomina też o tych wszystkich, z którymi dane mu było współpracować. Ustosunkowuje się do zachodzących w tym czasie zmian społecznych i politycznych. Z całą otwartością i szczerością odnosi się do aktualnej sytuacji w lecznictwie. Ubolewa, że mimo ogromnego postępu medycyny współczesnej, wielu wprowadzonych reform, systematycznie pogarsza się sytuacja pacjenta, chory traci, a może już utracił swoją podmiotowość. Autor, lekarz z powołania, niezmiernie ceniony przez pacjentów, jak mało kto ma do tego prawo.
Nowa książka Wiesława Krakowskiego to nie tylko zwykłe Wspomnienia starego chirurga, to także zaproszenie do refleksji, do dyskusji nad tym, o czym autor pisze.
Elżbieta Pawlicka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 530

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
2
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Od autora

Drogi Czytelniku!

Pisząc tę książkę, chciałem przekazać współczesnym to, co dziś jest już tylko historią, co zaciera się w pamięci wraz z odejściem większości świadków wydarzeń. Długo zastanawiałem się, czy książka ma mieć charakter autobiografii, czy raczej wspomnień. Nie jestem powszechnie znaną osobą, ważnym politykiem, aktorem czy innym celebrytą, aby moje życie prywatne interesowało czytelników. Przyjąłem, że wspomnienia są bardziej pojemną formą. Można w nich umieścić elementy biograficzne, ale również podzielić się swoimi przemyśleniami na różne tematy, komentować i oceniać ważne wydarzenia z życia publicznego.

Pięćdziesiąt pięć lat pracy w zawodzie lekarza chirurga – przypadających na czas zmieniających się ustrojów politycznych, uwarunkowań społeczno-gospodarczych, wielokrotnie wprowadzanych reform, w tym w ochronie zdrowia, pracy podejmowanej przeze mnie w wielu krajach, zróżnicowanych pod względem społeczno-gospodarczym i zupełnie odmiennych kulturowo, moje zainteresowania i (odważnie powiem) osiągane przez mnie sukcesy w tej pracy, a także w sporcie, interesujący ludzie, których miałem możność, a czasem wręcz zaszczyt poznać – przekonało mnie, że warto moje doświadczenia i przemyślenia „zatrzymać w czasie” i o nich opowiedzieć. Musiałem pokonać, jak każdy autor, wiele trudności, gdy dokonywałem wyboru faktów z mojego życia, bo czy można zamknąć w słowach tyle lat intensywnie przeżytych chwil, różnorodnych fascynacji, szczęścia, radości spełnienia, ale też żalu za niespełnionymi marzeniami, utraconymi okazjami…

Dużo łatwiej pisało mi się poprzednie książki: „Tubib, znaczy lekarz”, „Gdziekolwiek jesteś, doktorze”, „W kolebce ludzkości”, „W królestwie zachodzącego słońca”. Z radością wspominałem w nich dziesięciolecie spędzone w Maroku lub opisywałem misje Lekarzy bez granic w Ugandzie. Nie będę streszczać swoich poprzednich książek, raczej pragnę zachęcić do ich przeczytania, na przykład poznania z nich fascynującej opowieści o Armii Bożego Oporu, utworzonej z porywanych dzieci przez nawiedzonego wiejskiego katechetę, który ogłosił się w Ugandzie prorokiem i głosem Ducha Świętego.

Zachęcony powodzeniem wcześniejszych moich książek, pozytywnymi o nich recenzjami i bezpośrednimi opiniami czytelników, wierzę, że „Wspomnienia starego chirurga” dostarczą Czytelnikom nie tylko trochę wiedzy o już minionych czasach, ale również wiele radości i wrażeń, a nade wszystko pozwolą poznać moje poglądy dotyczące powinności lekarza w stosunku do pacjenta i ukażą obok trudu piękno pracy lekarza chirurga.

To zasadnicze przesłanie tej książki.

 

Rok 1988– Larache. Królestwo Maroka

Było jeszcze ciemno i bardzo mglisto, kiedy z piskiem zużytych opon zatrzymał się pod oknami naszego domu ambulans, a kierowca krzyczał już na schodach, tracąc oddech:

– Doctor, un accidente muy grande!

Dopiero co minęła piąta rano, przed dwiema godzinami wróciłem ze szpitala po wykonanym cięciu cesarskim – w godzinach nocnych robię je za małżonkę. Tumany mgły wynurzały się znad Atlantyku, otulając ulice, zmieniając kształty domów, sprawiając wrażenie płynności. Ekipa była już w środku ambulansu. Jeszcze w półśnie dotarłem do urgence (odpowiednik izby przyjęć)) – było już tam siedmiu rannych.

– Que ha passado? (Co się stało?)

Ktoś poinformował, że autokar jadący od granicy w Ceucie przez Tetuan wypadł z drogi w kilkumetrową przepaść, jakieś trzydzieści kilometrów od Larache. Ktoś inny dodał – te autokary są przeważnie przepełnione i zawsze jest w nich dużo więcej niż pięćdziesiąt osób.

Rzut adrenalinowy zaczął działać na wyobraźnię i po szybkim zbadaniu rannych, pięciu z nich zakwalifikowałem do operacji, jednego zaś z jelitami na wierzchu skierowałem od razu na stół operacyjny. Poleciłem wezwać dyrektora szpitala i cały personel szpitalny, ściągnąć moją żonę, ewakuować odcinek pooperacyjny z leżącymi tam chorymi. Zacząłem się myć do zabiegu, kiedy zjawił się major Lahcen (oddziałowy bloku operacyjnego, moja prawa ręka). – Doctor, hay nuevos heridos tambien graves (Są nowi ranni, także ciężko). Przerwałem mycie. Przybywają ranni przywożeni prywatnymi samochodami. Układamy ich na korytarzu na rozłożonych kocach. Z każdą minutą przybywa personelu, ale i jest coraz więcej rannych. Jest już dyrektor, doktor Barbara, są siostry hiszpańskie. Nakazuję natychmiastowe wypisanie lżej chorych z interny i chirurgii, a także tych czekających na planowe operacje. Mają opuścić łóżka i zgromadzić się we wskazanych salach, oczekując na rodziny, które zabiorą ich do domu. Przeprowadzam segregację przywiezionych na ciężko rannych i mających lżejsze obrażenia. Tych, którzy już są na bloku, poza leżącym pacjentem na stole operacyjnym, wycofuję na zewnątrz. Są inni ciężej ranni, których muszę zoperować w pierwszej kolejności. Przeważają otwarte złamania kończyn.

Wydałem krótkie instrukcje dla dyrektora i doktor Barbary i wreszcie dotarłem na salę operacyjną. Pacjent, z jelitami przykrytymi serwetą chirurgiczną, polaną solą fizjologiczną, spał od ponad godziny na stole operacyjnym. Był szczupły, więc sprawdzenie jelit i zeszycie powłok brzucha było łatwe. Błyskawicznie zmieniliśmy rannych do operacji.

Następny był Angel, dwudziestotrzyletni Hiszpan. Jechał do Fezu do swego przyjaciela, z którym razem studiuje. Miał objawy narastającego wstrząsu krwotocznego z objawami otrzewnowymi wskazujące na pęknięcie śledziony. I rzeczywiście, była całkowicie rozkawałkowana, a w brzuchu co najmniej dwa litry krwi płynnej i skrzepów. Rękoma wyrzuciłem skrzepy i część krwi płynnej, aby jak najszybciej dotrzeć do szypuły naczyniowej. Kiedy już ją zacisnąłem zatrzymując krwawienie, usunąłem resztę krwi, skontrolowałem brzuch i stwierdziłem rozległy krwiak w przestrzeni zaotrzewnowej lewej. Zapytałem Fatimę (jedna z trzech osób personelu anestezjologicznego), która dawała znieczulenie:

– Czy słyszysz płuco po lewej stronie?

– Słyszę, ale dużo słabiej.

Skończyłem operację brzucha i nakłułem lewą jamę opłucną – wypłynęła krew, więc założyłem dren. Wypłynęło od razu około czterystu mililitrów krwi, ale potem już niewiele, toteż nie musiałem otwierać klatki piersiowej. W międzyczasie dotarła morfologia – tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt tysięcy erytrocytów i grupa krwi zero plus. Nasz laborant i hermanas (czyt. ermanas – siostry hiszpańskie) najęli już muhazzinich (oddział żołnierzy rezerwy, stacjonujących w pobliżu szpitala z oznaczonymi grupami krwi) gotowych do oddania krwi. Po tej operacji poszedłem do sali, gdzie leżeli ranni. Zebrał się już cały personel. Doktor Barbara zajmowała się lżej rannymi kobietami, kładła je do siebie na maternite (położnictwo z ginekologią). Dyrektor spisywał dane każdego chorego i rodzaj obrażenia.

Szybko decyduję, którym rannym podłączyć kroplówki z dextranem i oznaczyć grupy krwi. Wybór jest ważny, bo laborant ma testy na dwadzieścia oznaczeń grup krwi i tyleż krzyżówek. Decyduję również, kto ma mieć wykonany rentgen, bo mamy jedynie trzydzieści klisz. Dyrektorowi pozostawiam decyzję o podawaniu środków przeciwbólowych, antybiotyku (jest tylko penicylina w niewielkiej ilości) oraz surowicy przeciwtężcowej. Jeszcze raz zmieniam kolejność rannych do operacji. Wracam na blok. Na stole leży ranny we wstrząsie krwotocznym z urazem okolicy wątroby. Rzeczywiście, wątroba jest pęknięta na przedniej powierzchni i we wnęce, ale duże naczynia są oszczędzone. Muszę wykonać cholecystektomię, gdyż pęknięcie przebiegało w pobliżu pęcherzyka żółciowego. Założyłem trzy szwy na pęknięcia wątroby przy użyciu wielkiej igły (nie miałem takiej w Polsce), Setony, dren i „uciekłem” z brzucha.

Wołał mnie major z drugiej sali (blok operacyjny miał dwie sale do zabiegów i dużą salę pooperacyjną). Zdążył już zoperować otwarte złamanie podudzia – ja rzuciłem tylko okiem – ale teraz ma kłopot z otwartym złamaniem kości udowej z dość obfitym krwawieniem. Zmieniłem rękawiczki, szeroko naciąłem skórę, odsłaniając odłamy i krwawiące naczynia. Podkłułem je i podwiązałem, bo nie zagrażały niedokrwieniem. Unieruchomienie odłamów przy użyciu gwoździa doszpikowego to już była pestka dla majora, wolał jednak, abym został do końca operacji, ale już wołała mnie Fatima. Stan nowego pacjenta Françoisa Lemieux pogarszał się szybko. Na rentgenie widoczne złamanie siedmiu żeber, ale nie potrafię ocenić płuca. Nakłuwam opłucną, jest krew. Krzyczę do majora kończącego szycie na drugiej sali: – Dawaj piorunem zestaw do torakotomii! I duże haki automatyczne!

Major zostawił resztę szwów do założenia swemu koledze, który prowadził znieczulenie i pobiegł do sterylizatorni po haki. Zacząłem operować, nie czekając na majora, od szerokiego cięcia, jak to robię zwłaszcza w przypadkach urazów. Płuco spadnięte, kąpiące się w płynnej krwi wypełniającej jamę opłucnową. Garściami wylewam krew, wreszcie widzę ranę. Chwytam ją klemą i płuco cudownie się rozpręża. Co za widok. Podkłułem płuco wraz z krwawiącymi naczyniami i zamknąłem ścianę klatki piersiowej, zostawiając dren przedłużony do butli z wodą.

Minęła trzecia popołudniu, kiedy wyszedłem z bloku, aby zrobić kolejny przegląd i kolejną segregację rannych. Zatrzymały mnie siostry zakonne: – Venga doctor, deberia comer algo! (Chodź doktor, musisz coś zjeść!).

Przyniosły jedzenie do pokoju księgowego. Minęło dziesięć godzin od wypadku, ale nie czuliśmy głodu. Nasza salowa Fetoma uraczyła nas w międzyczasie kawą. Przełknęliśmy co nieco, bo już nas wołano. Znów zmieniłem kolejność następnych operacji, kierując się stanem chorych. Sytuacja wydawała się opanowana. Ranni leżeli już tylko na łóżkach, przy każdym widniała karta informacyjna z jego danymi, rodzajem obrażenia i zastosowanym leczeniem. Niektórzy mieli już wyniki morfologii krwi lub zdjęcia rentgenowskie. Médecin-chef ustalił, że rannych jest pięćdziesięciu ośmiu. Uznał, że niektórych można odesłać do domu, a ja z kolei stwierdziłem, że kolejnych siedmiu wymaga leczenia operacyjnego. – Kończy mi się materiał opatrunkowy. Rozdysponowałem antybiotyki, nawet te zapasowe, które dostałem od reprezentantów medycznych – zacząłem go informować.

W tym momencie usłyszeliśmy gwałtowny ruch na dziedzińcu szpitalnym i wkrótce do środka wkroczył orszak gubernatora. Po przywitaniu wysłuchał relacji médecin-chefa, a potem mojej. Powiedziałem, że chyba Allah go przysłał i poinformowałem, że nie mam już czym operować, że trzeba kupić natychmiast w aptekach prywatnych wszystko, co jest niezbędne. – Mamy jeszcze kilku rannych do zoperowania – uniosłem ręce w geście bezradności.

Gubernator chwilkę się zastanawiał – proszę zaraz spisać to, co jest potrzebne i w jakich ilościach. Zaraz zakupimy. Dziękuję panu za to, co do tej pory zrobiliście – Alhamdullilah.

Poszedł wizytować rannych, a ja udałem się na blok operacyjny. Zrobiliśmy z majorem szybkie zapotrzebowanie na to, czego nam brakowało, z dużą nadwyżką.

U chorego, którego już uprzednio zakwalifikowałem do operacji, zaczęły szybko narastać objawy otrzewnowe. Otworzyłem go z cięcia pośrodkowego. Dziura z rozerwaną krezką wymusiła wycięcie około pół metra jelita cienkiego.

Wezwała mniehermana Josefa do starszego pacjenta trzymającego się za brzuch i wymiotującego. Zobaczyłem strach w jego oczach. Położyliśmy go delikatnie na wznak. Pamiętałem, że badałem go kilka godzin wcześniej – miał ranę uda długości kilkunastu centymetrów, którą kazałem zeszyć pielęgniarzowi, wtedy na nic innego się nie skarżył. Obejrzałem wynik morfologii – bez zmian.

– Kiedy pan sikał ostatni raz?

– Przed wejściem do autokaru, sidi.

– Cholera – pomyślałem – chyba mu pękł pęcherz moczowy. Nie miałem już cewników Nelatona ani Tiemana, aby to sprawdzić.

– Hermana, pronto ala sala de operationes – zwróciłem się do Josefy.

Otworzyłem brzuch. Wypłynął z niego wodojasny płyn o typowym zapachu moczu. Pęcherz moczowy był pęknięty na jakieś dziesięć centymetrów. Musiał być bardzo przepełniony, kiedy doszło do wypadku. Po chwili cała sala śmierdziała moczem. Nie miałem sterylnych końcówek do ssaka, więc włożyłem chustę gazową do brzucha, wyżąłem ją, powtórzyłem tak kilka razy. Zeszyłem pęknięcie, wyprowadziłem cewnik Petzera (posiada główkę z otworami) ponad spojeniem łonowym. Zamknąłem brzuch. W międzyczasie znaleziono cewnik Nelatona, który wprowadziłem przez cewkę moczową. Przy okazji stwierdziłem znacznie powiększony gruczoł krokowy.

Po tej operacji postanowiłem zrobić szczegółowy obchód. Była dwudziesta. Zauważyłem, że nikt z personelu nie wyszedł do domu, mimo późnej pory. Towarzyszyli mi médecin-chef i major. Zaczęliśmy odmaternité, gdzie doktor Barbara opiekowała się dwunastoma kobietami. Właśnie zakładała u rodzącej vacuum (próżnociąg) na główkę dziecka, mając nadzieje, że uniknie cięcia cesarskiego.

Te z wypadku nie miały poważnych obrażeń. Podyktowałem rozpoznanie oraz zalecenia na pobyt i leczenie w domu dla każdej pacjentki. Cztery z nich pozostawiłem w szpitalu do dalszego leczenia. Przeszliśmy na chirurgię kobiecą. Tam leżały trzy pacjentki ze złamaniami zamkniętymi kończyn górnych, dwie już po operacjach otwartych złamań, jedna z urazem twarzoczaszki ze złamanym nosem. Na sali opatrunkowej, w znieczuleniu dożylnym nastawiłem to złamanie. Wszystkie te pacjentki miały stłuczenia różnych okolic ciała. Nie było zagrożenia, ale dokładnie zbadałem ich brzuchy i osłuchałem płuca.

Następny etap – mężczyźni na piętrze „hiszpańskim”, gdzie królują hermanas. Wśród nich było czterdziestu z wypadku. Piątka ciężko rannych pozostawała na sali pooperacyjnej w obrębie bloku operacyjnego. Bardzo starannie zbadałem pacjentów, przez co obchód trwał długo. Zdecydowaliśmy się na zwolnienie do domów szesnastu z nich. Dyrektor zajął się wypisywaniem kart informacyjnych.

Chwila spokoju. Spojrzałem przez okno. Pod bramą szpitalną, tym razem zamkniętą, kłębił się tłum ludzi. Porządku pilnują muhazzini. Tylko jedna osoba z rodziny ma prawo wejść do środka. Zamknąłem się w swoim gabinecie – chciałem być przez chwilę sam, ale uporczywe, acz delikatne pukanie zmusiło mnie do otwarcia drzwi. To don Enrique Diaz Bravo, mój przyjaciel, konsul z Larache. Właśnie przyjechał z Ceuty i dowiedział się o wypadku. Zaprowadziłem go do Angela – akurat dostawał kolejne opakowanie krwi i zaraz wypisałem recepty, jak zawsze na zwykłych kartkach papieru, bez żadnych pieczątek, na leki, które mogą być przysłane nazajutrz. Enrique przyglądał się leżącym rannym z przestrachem. Wie, że nikt nie zginął, choć było tak wielu poszkodowanych. – Que suerte, que buena suerte (Jakie szczęście, jakie wielkie szczęście) – powtarzał, wychodząc. Uściskał mnie serdecznie, a potem z typową dla niego emfazą zdążył zawołać, zanim zamknął drzwi. – Bravissimo, doctor! Bravissimo, amigo!

Północ. Ponownie zamknąłem się w gabinecie. Cisza. Zaczęło spływać na mnie zmęczenie. Siedziałem bez ruchu, wpatrując się w opustoszałe szafki do dziś jeszcze pełne różnych środków, leków przynoszonych przez przedstawicieli firm farmaceutycznych. Analizowałem w pamięci wydarzenia minionego dnia. Po kolei, przypadek po przypadku, pacjenta po pacjencie. Czy czegoś nie przegapiłem? Czy coś mogłem lub powinienem zrobić inaczej? Oceniałem swoje działania. Usiłowałem stłumić zadowolenie, które wypływało z głębi. Cholera, ale mi się trafiło!

Pomyślałem, że przydała mi się tu praca w oddziale chirurgicznym Szpitala Wojewódzkiego w Zgierzu, w którym pracowałem od jego otwarcia w 1965 roku. Oddział liczył ponad sto łóżek, prowadził go doświadczony chirurg z lekarzami, którzy dopiero uczyli się chirurgii. Nie było urologii, ortopedii neurochirurgii. Wszystkie przypadki leczyliśmy wtedy na oddziale chirurgii ogólnej. Pracy było co niemiara. Dyżurowaliśmy na okrągło. W izbie przyjęć szyło się wszelkie rany, nastawiało złamania, gipsowało. Dostaliśmy porządną szkołę. Wielokrotnie przywożono po kilka osób z wypadków. Wtedy trzeba było dokonać szybkiej oceny, kto pierwszy kwalifikuje się do operacji, a kto musi czekać. A potem, kiedy doszli nowi koledzy i zrobiło się luźniej, zaczęliśmy wyjeżdżać na szkolenia do najlepszych ośrodków chirurgicznych w Polsce.

Istnieje jakaś konsekwencja, że byłem przygotowany do takiego masowego wypadku – pomyślałem – przecież na rok przed wyjazdem do Maroka zostałem powołany na dwa tygodnie na szkolenie wojskowe do Ciechocinka. W pobliskich lasach rozbiliśmy szpital polowy, a mnie mianowano ordynatorem dwóch oddziałów chirurgicznych. Przerabialiśmy różnego rodzaju ćwiczenia polegające między innymi na prowadzeniu właściwej segregacji rannych. Miałem do dyspozycji kilkunastu sanitariuszy i kilkadziesiąt sanitariuszek. W czasie napływu rannych na własnych nogach, na noszach, wózkach, który trwał około dwóch godzin, trzeba było wielokrotnie zmieniać decyzje dotyczące segregacji przybyłych. Zupełnie jak dzisiaj, tylko że wtedy „ranni” byli zdrowymi ludźmi odpowiednio ucharakteryzowanymi, pomalowanymi na czerwono, obandażowanymi, z opisami obrażeń przylepionymi do tułowia. A dziś. Dziś to byli żywi ludzie, cierpiący, bardzo przestraszeni.

Snując wspomnienia, zasnąłem na siedząco przy biurku. Ocknąłem się cały zdrętwiały i po chwili poszedłem na salę pooperacyjną.

Angel uśmiechał się szeroko, miał ciepły uśmiech i dobre, nieco figlarne oczy. Zapytał cicho:

– Esta bien, doctor?

– Muy bien, Angel – uśmiechnąłem się do niego.

François spał. Najnowszy wynik morfologii dwa tysiące trzysta pięćdziesiąt krwinek czerwonych – ładnie się skrwawił. Abdelrahman, który leżał z jelitem tak długo na zewnątrz, też się uśmiechał. – Ça va, docteur?

Pozostali spali. Zacząłem opisywać zabiegi operacyjne, co robiłem rzadko – zwykle ograniczałem się do tytułu operacji. Teraz wiedziałem, że muszę je opisać szczegółowo ze względu na firmy ubezpieczeniowe. Niedługo po godzinie ósmej zadzwoniono z Assurance Nationale de Paris – chcieli znać szczegóły dotyczące obrażeń Françoisa Lemieux. Odpowiadałem na zadawane drobiazgowe pytania przez kilkanaście minut. Rozmówczyni, czując chyba w moim głosie narastające zniecierpliwienie, usprawiedliwiła się, że ma przed sobą egzemplarz procedury, który musi być wypełniony przed podjęciem decyzji. Pan Lemieux ma bowiem polisę, według której na swoje życzenie może zostać przewieziony do wskazanego szpitala we Francji i to transportem lotniczym, o ile, oczywiście, jego stan na to pozwala.

Poinformowałem Françoisa o konferencji telefonicznej z jego ubezpieczycielem.

– Czy może mi pan powiedzieć, jak się to stało, że wiadomość o pana wypadku dotarła tak szybko do Paryża.

– Miałem wizytówkę assurance w kieszeni i sto franków dałem temu, który mnie przywiózł z miejsca wypadku, aby tam zadzwonił i poinformował, dokąd mnie zawiózł.

Jakiś czas później przyjechała karetka z portu lotniczego w Tangerze. Pacjent otrzymał na drogę ampułkę morfiny. Żegnając się, dziękował mi serdecznie za uratowanie życia. Wtedy nie wytrzymałem dłużej:

– Dlaczego ktoś mający takie ubezpieczenie podróżuje marnym autokarem?

Zaśmiał się, leciutko krzywiąc się z bólu:

– Doktorze, nie mogę powiedzieć prawdy. Może kiedyś, jak się spotkamy.

Wyciągnął z wewnętrznej kieszonki lnianej marynarki małą wizytówkę – jak będzie pan w Paryżu w potrzebie, proszę zadzwonić… i podać hasło Larache.

Około godziny jedenastej, po kolejnym obchodzie i załatwieniu wszystkich niezbędnych formalności, wreszcie wyjechałem ze szpitala i skierowałem się nad Atlantyk, ale nie tam gdzie zwykle, nie na el Balcon Atlantico, tylko poza miasto. Chciałem być sam. Dojechałem do urwistego brzegu, gdzie nagromadzone skały pozwalały zejść do wody. Stojąc twarzą do oceanu, po mojej lewej stronie widziałem latarnię morską, po prawej, dość daleko zarysy zamczyska warownego, dawnej siedziby piratów. Ocean nie tworzył bezkresnej tafli, do jakiej byłem przyzwyczajony. Horyzont przesłaniała niejednorodna mgła, która unosiła się dopiero około południa i właśnie teraz była ta chwila. Cały czas się zmieniała, przybierając przedziwne kształty. Napięcie ostatnich godzin ustępowało, czułem, jak spływa po mnie, dając miejsce spokojnym myślom. Niewątpliwie byłem z siebie zadowolony i miałem dużo szczęścia, że trafiły mi się takie przypadki, z którymi dałem sobie radę bez większych problemów. – Dzięki ci Boże – szeptałem – hamdulillah.

Obserwując tańczące mgły, zacząłem puszczać wodze wyobraźni. Oto wyłaniają się pirackie statki kapitana Blooda. Płyną w kierunku zamku. Załoga jest po walce, a kapitan Blood, zanim został piratem, był lekarzem i teraz będzie rannym udzielał pomocy medycznej. Nagle piraci znikają we mgle, ale za chwilę wyłania się z niej statek dużo, dużo mniejszy. Nie dostrzegam flagi. Nad nim chmara mew tworząca ruchomy żagiel. Aha, to kuter rybacki z Larache wracający z połowów do portu.

Z wolna mgła się podnosi i rozrzedza. Znów jaśnieje olbrzymia tafla Atlantyku. Chcę jej dotknąć, zanurzyć w niej ręce, obmyć twarz. Schodzę po olbrzymich głazach w dół i wtedy na półce skalnej tuż nad wodą spostrzegam sylwetkę człowieka – ubrany w brunatną dżelabę był z daleka niewidoczny. Pozdrawiamy się przyłożeniem ręki do serca. Zbliżam się do niego zaintrygowany, że jest w tym miejscu, bo nie widzę wędki, która tłumaczyłaby tu jego obecność. Ma natomiast koło siebie rozłożone figurki ludzkie. Są bardzo prymitywne, zrobione głównie z drewna, do nóg mają przywiązane kamyczki, do tułowia przyczepione malutkie karteczki z napisami po arabsku. Widząc moje zdziwienie, zapytał:

– Usted es tubib de Larache? (Pan jest lekarzem z Larache).Kiwnąłem głową potakująco.

– Entonces voy aexplicarte que estoy haciendo (A więc wytłumaczę, co teraz robię). Usted tiene sus medios para curar lagente, yo tengo los mios (Pan ma swoje metody, aby leczyć ludzi, a ja mam swoje) – zaczął. I dorzucił po arabsku: – na kartce przyczepionej do ludzików jest imię chorej osoby i jej choroba. Ta choroba się utopi, tylko to wymaga wielkiej koncentracji… – znów wrócił do hiszpańskiego – y para esto debo quedorme solo (dlatego muszę zostać sam).

Pożegnaliśmy się skinieniem głowy, po czym z trudem wdrapałem się na brzeg. Spojrzałem na Atlantyk. Był już jasny, srebrzysto-złocisty, taki mój. Szukam maga w brunatnej dżelabie – nie widzę. Czyżbym miał halucynacje? Usiadłem na urwisku z nogami opuszczonymi w dół, słuchałem szumu fal uderzających o przybrzeżne skały. Ich bryzgi z rzadka docierały na moją wysokość. Smakowałem je tak, jak smakowałem moją pracę w tym kraju i wszystko, co mnie tu spotykało. To jest moja „przerwa na życie” – powtarzałem po raz enty. To jest spełnienie, a właściwie spełnianie moich marzeń, pragnień nieraz niedopowiedzianych w przeszłości. Przeszłość, moja przeszłość, w jaki sposób mnie tak ukształtowała, że jestem, kim jestem. Muszę wrócić do przeszłości, a magia mi w tym pomoże. – Ale nie na tej skarpie – zawołał we mnie wewnętrzny głos – teraz wróć do domu, weź prysznic, popatrz jeszcze raz na Atlantyk z okna sypialni, aby wzmocnić siły magiczne, połóż się i wtedy wracaj do przeszłości.

Rodzice

Mama moja była spadkobierczynią szlachetnego rodu Langiewiczów. Jeden z jego przedstawicieli, Marian zapisał się w annałach historii jako bohaterski przywódca powstania styczniowego, walczącego z Moskalami (aby uniknąć prześladowań zmieniono nazwisko na Langier). W czasie studiów nauczycielskich pokochała mego ojca, najstarszego z jedenaściorga dzieci poznańskiego chłopa spod Konina. W straszliwym 1939 roku moi przyszli rodzice pracowali w szkołach w Uniejowie i opiekowali się moim dwuletnim wówczas bratem, Jurkiem. Aby ułatwić dojazd do szkół, Tata kupił na raty motocykl Sokół 500cc. W końcu sierpnia ogłoszono powszechną mobilizację i każdy, kto posiadał jakikolwiek pojazd, był zobowiązany zabrać go ze sobą do punktu mobilizacyjnego. Tata był oficerem rezerwy. Został dowódcą oddziału materiałów pędnych i smarów, dysponował kilkoma samochodami ciężarowymi. Załadował swój motocykl na jedną z ciężarówek i miał go do zakończenia działań wojennych. Po napadzie na Polskę przez Związek Radziecki znalazł się wraz z oddziałem na terenach zajętych przez Armię Czerwoną. Po kilku dniach Tata rozwiązał oddział, zabrał swego Sokoła i wrócił do żony i syna.

W końcu października tegoż roku zabrało go ze szkoły gestapo wraz z innymi nauczycielami, księżmi, urzędnikami administracji publicznej i osadzono w obozie koncentracyjnym w Radogoszczy pod Łodzią. Mama dowiedziała, że jest tam strasznie, a szanse na przeżycie znikome. Zabrała wszystkie pieniądze, precjoza i pojechała do obozu. Udało jej się dotrzeć do urzędnika, który za wielką łapówkę zmienił w dokumentach Taty jego zawód. Z nauczyciela zrobił go stolarzem i załatwił wysłanie na przymusowe roboty w dużym zakładzie stolarskim w Niemczech, w okolicy Erfurtu. Miał prawo przyjeżdżać w weekend raz na dwa miesiące do domu. Wtedy zostałem poczęty.

W kwietniu 1945 roku wojna się kończyła, Tata powrócił, i zaraz objęliśmy w posiadanie budynek szkoły podstawowej w Ruminie, a Tata został inspektorem w Koninie odpowiedzialnym za restaurowanie polskich szkół w tym powiecie. Mama po porodzie, bo znów była w zaawansowanej ciąży, miała uczyć w szkole, w której zamieszkaliśmy.

W pierwsze dni maja wiosna rozwinęła swoje wdzięki, jakby chciała złagodzić udręki ludzi. Wszyscy ze strachem czekali na przyjście ruskich. Opowiadano, że traktują ziemię wielkopolską jak niemiecką i bez oporów gwałcą kobiety i rabują. Wreszcie jeden z oddziałów Armii Czerwonej zatrzymał się na obrzeżach wioski, we dworze. Wkrótce zaczęło się łapanie drobiu i nielicznych prosiaków. – To tylko rekwizycje wojskowe – tłumaczyli. Wpadali do chałup i zabierali, co im się spodobało. Następnego dnia, w południe, jakiś mężczyzna przybiegł do szkoły i zaczął wołać: – Panie kierowniku, uciekajta! Ruskie idą, aby pana zabrać. Jest pan na ich liście, może do rozwałki, trza uciekać i to szybko, bo idą z dwóch stron.

Tata krzyknął – chłopcy, idziemy! – Uściskał Mamę i zbiegliśmy na brzeg Warty. Stało tam ze dwadzieścia łódek przewróconych na sezon zimowy do góry dnem. Tata popatrzył na rzekę. – Chłopcy, wiosenny nurt jest zbyt mocny, nie przepłynie się. Schowam się pod jedną z tych łodzi, a wy musicie zatrzeć ślady tak dobrze, aby nic nie było widać, a potem uciekajcie jak najdalej.

Nabieraliśmy wodę do czapek i zalewaliśmy nią ślady. Biegaliśmy z czapkami gorączkowo przez kilkanaście minut, aż brat uznał, że już nic nie widać. Wtedy ukryliśmy się w zaroślach trzcinowo-wiklinowych nad Pową. Pamiętam, że trząsłem się z zimna i strachu. Leżąc na ziemi, nadsłuchiwaliśmy głosów. Słyszeliśmy od czasu do czasu strzały. Wreszcie doszły do nas głosy krzyczące coś w obcym języku. Zacząłem się trząść jeszcze bardziej i szlochać. Brat zatykał mi usta ręką, a w końcu napchał mi do buzi zeszłorocznej trawy. Ruskie przeszli niedaleko nas, puszczając nad nami serie z pepesz. Przeleżeliśmy tak do zmroku i wróciliśmy do domu. – Kochane syneczki moje, dzięki Bogu jesteście cali! – szlochała Mama. – Waszego Taty też nie złapali. Byli tutaj, grozili mi, ale pokazałam im mój duży brzuch, to sobie poszli.

Neryngowa, Niemka, która mieszkała w tej szkole przez całą okupację i nie uciekła, zajęła się nami. Mama nie mogła, bo dostała bólów brzucha. W następnym dniu ruskie chodzili po wsi pijani i strzelali dla zabawy po oknach chałup, a my leżeliśmy na podłogach. Mama jęczała z bólów. Neryngowa wygoniła nas do małego pokoiku na mansardzie. Kiedy jęki i krzyki ustały, zeszliśmy na dół. Mama leżała bledziutka na łóżku, na podłodze było pełno krwi. Różne prześcieradła i płótna były zakrwawione. Na stole leżało coś owinięte w płótno. Neryngowa myła podłogę. – Dzieciaczki, tam leży wasza siostra, urodziła się martwa, cichajta teraz, bo wasza Mama jest słaba.

Następnego dnia ruskie poszli dalej na zachód. Tata wrócił, ucałował nas i Mamę, a potem zbił trumienkę, schował do niej naszą siostrzyczkę i pojechał ją zakopać. Wiosna była coraz piękniejsza, zakwitły bzy i ich zapach wpadał przez otwarte okna, ptaki wyśpiewywały swe wiosenne trele, a nasza Mama była coraz słabsza. Tata przywołał nas do niej. Przycisnęła nas do serca i powiedziała – syneczki moje najukochańsze, idę do Bozi i będę się stamtąd wami opiekowała. I to były jej ostatnie słowa. Umarła. Wojna się skończyła. Wiosna w pełnym rozkwicie, a naszej Mamy nie było. Mówiła, że idzie do Bozi, a ja widziałem, że zamknięto ją w trumnie i zakopano w ziemi.

Opiekowała się nami Neryngowa. Wieczorami paliła w kominku naszego wielkiego pokoju i opowiadała przeróżne bajki. Najlepiej znała okropne niemieckie bajki braci Grimm. Nasza szkoła miała dach kryty blachą. Jak wiało, to słychać było różne jęki i dziwne odgłosy. Neryngowa mówiła, że to dusze potępione chcą do nas wejść, ale nie mogą, bo ona zakreśliła wszystko święconą kredą.

Po śmierci Mamy, w naszym domu przez wiele miesięcy był zawsze jakiś wujek, stryjek albo ciocia. Mój Tata był najstarszym z jedenaściorga dzieci, więc tych wujków i cioć było bardzo wiele, na nasze szczęście znikali po kilku dniach i mogliśmy się rządzić sami. Wtedy gospodarzyłem z moim bratem starszym ode mnie o cztery lata. Tata zatracił się w swej pracy w Inspektoracie Oświaty w Koninie. Wyjeżdżał w poniedziałek, a wracał w sobotę. Czasem nie było go przez dwa tygodnie. Dawaliśmy sobie radę. Brat uczył mnie wielu rzeczy. Tak było z dojeniem naszej mećki i jej karmieniem. Pokazywał mi też prawdziwe pistolety, które razem oliwiliśmy, a nawet raz pozwolił mi strzelić.

Jakieś dwa lata po śmierci Mamy, któregoś dnia Tata posadził nas na krzesłach i z poważną miną oświadczył, że będziemy mieli drugą Mamę, która jest siostrą naszej Mamy. Wkrótce przyjechała. Nie była w ogóle podobna do naszej Mamy.

Sądzę, że przywołane przeze mnie wspomnienia z wczesnego dzieciństwa, odcisnęły się na mojej psychice w dużym stopniu i wpłynęły na moje zachowania w różnych późniejszych sytuacjach życiowych.

Wzgierskim szpitalu

Tajemniczy potężny dżin, mijając po drodze moje dwadzieścia lat, zatrzymując się w nich od czasu do czasu na bardzo krótko, przeniósł mnie do Szpitala Wojewódzkiego w Zgierzu, mojego szpitala, w urządzaniu którego uczestniczyłem i w którym spędziłem połowę młodego życia. Celowo użyłem określenia – młodego. Poza niewielką grupą ordynatorów oddziałów resztę stanowili lekarze prawie bezpośrednio po studiach. Nasze więc rozumowanie i emocje były odpowiednie do naszego wieku.Piętnastego marca 1965 roku szpital został otwarty dla chirurgii i interny oraz położnictwa z ginekologią. Zaczęli napływać pacjenci. W godzinach popołudniowych dyrektor naczelny szpitala i ordynator oddziału chirurgicznego w jednej osobie, doktor Zbigniew Gałązka, wykonał pierwszą operację. Wyciął wtedy wyrostek robaczkowy u piętnastoletniej dziewczynki. Za plecami usłyszałem czyjś obrazoburczy szept, że pewnie zoperował jajeczkowanie.

Rozpocząłem pracę jako lekarz stażysta, zdecydowany na specjalizowanie się w chirurgii ogólnej, podobnie jak mój kolega Piotr Lewandowski. Oznaczało to, że mogliśmy – będąc przez rok na chirurgii – zaliczyć ten okres do specjalizacji. W drugim roku stażu powinniśmy odrobić internę, położnictwo z ginekologią oraz pediatrię, ale brak chirurgów spowodował, że w tamtych oddziałach spędziliśmy zaledwie kilka miesięcy.

Sale chorych zaczęły się zapełniać. Oddział liczył wtedy sto dwadzieścia łóżek. Zastępcą ordynatora był doktor Władysław Gos, chirurg z pierwszym stopniem specjalizacji, bardzo sprawny manualnie i szybki w podejmowaniu decyzji, co wprawiało mnie wtedy w podziw. Pracy było bardzo dużo, ogromnie dużo, biorąc pod uwagę, że przez kilka miesięcy oddział prowadziło trzech etatowych chirurgów. Poza wspomnianym doktorem Gosem, był Antoś Rybicki, ciepły dla chorych i kolegów, mający już pewne doświadczenie wyniesione ze szpitala w Sarzynie oraz Ludwik Lewandowicz. Był po felczerce, stawiał pierwsze kroki w chirurgii, ale czynił to z oddaniem i zawziętością. Zamieszkał koło szpitala i był na każde wezwanie, kiedy szykowała się czyjaś operacja. Przez kilkanaście miesięcy wykonał ich bardzo dużo, zyskując ogólne uznanie. Miał szczęście do niecodziennych przypadków, a że dyżurowałem z nim dość często, to szczęście przechodziło na mnie.

To na naszych dyżurach trafiły się dwie przepukliny zasłonowe w odstępie kilku dni, które rozpoznaliśmy i zoperowaliśmy. Wspólnym ich objawem był ból promieniujący wzdłuż przyśrodkowej powierzchni uda. Niektórzy chirurdzy nigdy w życiu nie mają do czynienia z taką przepukliną. Albo z tamponadą serca. Pamiętam pacjenta przywiezionego z wypadku, niby niezbyt groźnego – ot, uderzył klatką piersiową w kierownicę samochodu, bo nie miał zapiętego pasa. Skarżył się na narastającą duszność. Zdjęcie klatki piersiowej nie pokazywało właściwie zmian, no może trochę powiększoną sylwetkę serca.

Zauważyliśmy jednak ściszenie tonów serca, bardzo wyraźne przyspieszenie tętna i po pewnym czasie wyraźne poszerzenie żył szyjnych przy wdechu. Ludwik sięgnął do książki – Wiesiek – powiedział – to objaw Kussmaula, występujący przy tamponadzie serca. Nakłuwamy worek osierdziowy – zadecydował. W strzykawce po zaaspirowaniu była czysta, ciemna krew. Wszczęliśmy alarm, aby sprowadzić szybko każdą ilość krwi (grupę mieliśmy już oznaczoną) i zawezwać anestezjologa oraz dodatkowe osoby do ewentualnej pomocy – krzyczeliśmy na zmianę.

Po kilkunastu minutach otworzyliśmy klatkę piersiową i zobaczyliśmy worek osierdziowy wyglądający jak nadmuchana piłka. Przed jego otwarciem popatrzyliśmy na siebie – w naszych oczach było napięcie i strach.

– Włączyć ssak – głos Ludwika wydawał się spokojny – przygotować dwa mikulicze, nitki z igłą. Nóż proszę!

Pierwszy raz widziałem wnętrze klatki piersiowej żywego człowieka, za chwilę miałem zobaczyć krwawiące żywe serce. Co czułem, trudno opisać.

Ludwik naciął osierdzie z góry ku dołowi, chlusnęła smuga krwi, Złapaliśmy brzegi mikuliczami rozciągając na boki. Zobaczyłem bijące serce, a po chwili wytryskującą przy każdym jego skurczu smużkę krwi.

– Pękł prawy przedsionek, daj mi najcieńszą nitkę z dużą igłą – zawołał Ludwik.

– Nie chcesz zacisnąć otworu peanem? – może będzie łatwiej – podpowiadałem, widząc, że się waha przed założeniem pierwszego szwu na pulsujący z całym sercem przedsionek.

– Zrób to ty! – zrobiłem i potem było już łatwiej.

Ci trzej etatowi lekarze mieli do pomocy Piotra i mnie, uznając nas od razu za pełnoprawnych chirurgów, oraz kilku stażystów z łapanki, których skierowano do pracy biurowej. Po kilku miesiącach doszedł Romek Mrozowski po jedynce – wkrótce zastąpił Władysława Gosa, który przeszedł do innego szpitala na stanowisko ordynatora. Potem pojawił się Tomek Karwowski, a po roku Jurek Żelezik i Andrzej Chart – świeżo po stażach w innych szpitalach. Jeszcze później doszła Ola Janikowska, która zrezygnowała z anestezji. Przez pierwsze lata to był podstawowy zespół oddziału chirurgicznego Szpitala Wojewódzkiego w Zgierzu.

Kiedy opowiadam kolegom o tamtych czasach, mówią, że strasznie przesadzam. Jak to – ordynator będący równocześnie dyrektorem naczelnym, mający do dyspozycji kilkoro lekarzy, może prowadzić ponad stułóżkowy oddział? Dodaję wtedy, żeby uwiarygodnić swoją relację, że w pierwszych latach nie było ortopedii, urologii, neurochirurgii, chirurgii klatki piersiowej. Wszystkim zajmowaliśmy się my, chirurdzy, przynajmniej, jeśli chodzi o wszelkiego rodzaju urazy głowy, klatki piersiowej, kończyn, nie mówiąc o brzuchu. Nie mieliśmy od kogo się uczyć, byliśmy w zasadzie skazani na siebie, więc pomagaliśmy sobie wzajemnie. Ciągle któryś z nas wykonywał jakąś operację po raz pierwszy, co dawało okazję do wyrażania solidarnej radości toastami zwykle wybornego trunku dostarczanego przez pacjentów. W tamtych czasach prawie każdy pacjent wychodzący ze szpitala, poczuwał się do wyrażenia wdzięczności kwiatami lub butelką alkoholu, albo jednym i drugim. Do tego tematu jeszcze powrócę.

Pamiętam swoją pierwszą operację, którą wykonałem już po kilku dniach od rozpoczęcia pracy w asyście Antosia Rybickigo. Było to obrzezanie u kilkuletniego chłopca, który miał stulejkę i sikał z trudem. W kraju, w którym piętnaście lat później zacząłem pracować, czyli w Maroku, obrzezaniu byli poddawani wszyscy chłopcy w czasie uroczystej ceremonii, a wykonywali je chrzestni tych dzieci.

Kilka dni później wezwano mnie do izby przyjęć do dziewczyny z bólami brzucha, niewiele młodszej ode mnie. Szczupła blondynka z falującymi włosami siedziała spokojnie na krześle, trzymając na kolanach palto i szalik. W rękach obracała nerwowo okrągłą czapkę z brązowego futra. Odwróciła się do mnie, kiedy wywołałem jej nazwisko i wziąłem ze stołu pielęgniarskiego jej wyniki leukocytozy i analizy moczu. Widać było zdziwienie malujące się w jej dużych fiołkowych oczach, kiedy przedstawiłem się, że jestem chirurgiem i pokazałem kozetkę, na której miała się położyć, abym mógł ją zbadać. Wstała z niewielkim grymasem bólu na twarzy, rozglądając się za wieszakiem, żeby powiesić okrycie.

– Niestety, chwilowo nie ma wystarczająco dużo wieszaków, pani Haniu (znałem jej imię ze skierowania do szpitala), proszę wziąć ubranie ze sobą, podłoży pani palto pod głowę.

Kiedy leżała z bluzką podwiniętą do góry, majtkami opuszczonymi aż do włosów łonowych, a ja położyłem rękę na jej brzuchu, zareagowała napięciem powłok i szybko pojawiającym się rumieńcem.

– Pani Haniu, będę zadawał pytania, a w trakcie rozmowy ucisnę delikatnie brzuch w różnych miejscach, proszę oddychać głęboko. Od kiedy panią boli i w którym miejscu? – spytałem.

– Tu mnie zaczęło boleć – pokazała na okolicę pępka. – Po pewnym czasie ból przeniósł się w dół brzucha, o tu na prawą stronę. I zachciało mi się wymiotować, ale nie mogłam.

Po kilku minutach byłem prawie pewny, że chodzi o ostre zapalenie wyrostka robaczkowego. Prawie… A może jest to ostre zapalenie przydatków, pęknięcie pęcherzyka Graffa przy jajeczkowaniu, kolka moczowodowa, a może zapalenie węzłów chłonnych krezki albo zapalenie jelita końcowego, lub uchyłka Meckela – miałem gonitwę myśli. Krwinki białe powyżej dziesięciu tysięcy, badanie moczu bez zmian – czyli raczej kolka odpada. Patrzyłem na piękną twarz Hani, zerkającą na mnie z ufnością – jak mi się wydawało – na nieskalaną formę gładkiego brzucha.

Wiedziałem, że jestem za to wszystko odpowiedzialny i poczułem strach. Strach tak duży, że zaschło mi w ustach i wprost nie mogłem oddychać. Poprosiłem pielęgniarkę, aby sprawdziła różnicę temperatur pod pachą i w odbycie. Zyskałem trochę czasu. Mówiłem do siebie: – kretynie, masz jedynie podjąć decyzję, czy ją operować, czy nie. Musisz więc tylko wykluczyć ostre zapalenie przydatków, zapalenie węzłów chłonnych krezki czy Meckela, albo jelita cienkiego końcowego, ale to możesz ustalić dopiero po otwarciu brzucha.

Różnica temperatur wyniosła pół stopnia Celsjusza, więc była niecharakterystyczna. Zebrałem dodatkowy wywiad ginekologiczny – pacjentka jest dziewicą, nie była nigdy u ginekologa. Później spotykałem się z takimi oświadczeniami u kobiet, będących już nawet w zaawansowanej ciąży. Przez chwilę zastanawiałem się nad badaniem „per rectum” (przez odbyt). Uznałem, że jest to badanie mniej wiarygodne niż przez pochwę, które w tym wypadku było niemożliwe. Powiedziałem pacjentce pewnym głosem, że ma zapalenie wyrostka robaczkowego, które wymaga operacji. Kazałem przyjąć chorą na chirurgię.

– Panie doktorze – krzyknęła za mną, bo skierowałem się do wyjścia – chcę, żeby pan mnie operował… ma pan takie dobre oczy.

Odszukałem doktora Rybickiego, opowiedziałem mu o chorej, o moich wątpliwościach, a także o jej prośbie.

– Wiedz o tym, kolego, że wątpliwości i rozterki będą wiernymi towarzyszami w twojej pracy, a paradoksalnie mogą być jeszcze większe, kiedy twoja wiedza będzie bogatsza – będziesz miał więcej chorób do różnicowania. W izbie przyjęć masz rozstrzygnąć: przyjąć do oddziału, czy odesłać do domu. W pierwszym przypadku masz jeszcze czas na podjęcie decyzji lub jej zmianę. Ale jeśli odsyłasz pacjenta do domu, bierzesz na siebie odpowiedzialność za jego stan zdrowia w najbliższych godzinach lub dniach, musisz określić mu leczenie, wskazać placówkę, która ma je ewentualnie kontynuować. Rozterki i wątpliwości będziesz przeżywał podczas operacji. Zobaczysz już dzisiaj.

– Jak to? Przecież ja jeszcze…

– Prosiła cię, więc nie możesz jej zawieść. Rzeczywiście jest piękna… jechała do oddziału i dotknąłem jej brzucha – dorzucił widząc moją zdziwioną minę. – Trzeba ją otworzyć. Pomogę ci.

Kiedy myliliśmy się do operacji, zapytałem go, jakim cięciem mam otworzyć?

– No widzisz, wątpliwości zaczynają się już na początku. Pytanie, jakim cięciem, zadaje sobie prawie każdy chirurg. Najbezpieczniejsze jest cięcie przyprostne, bo w przypadku trudności operacyjnych można je łatwo poszerzyć. Ale u Hani proponuję naprzemienne skośne w punkcie Mc Burneya. Blizenka będzie znacznie mniejsza, może ją ukryć za majteczkami. Będzie ci wdzięczna – roześmiał się.

Dzięki wspaniałej asyście wykonałem moją pierwszą appendektomię bez trudności, choć wyrostek był już ropowiczo zmieniony. Od razu też pojąłem, jak ważna dla operatora jest jego asysta. W przyszłości wobec kolegów, którym pomagałem, starałem się zachowywać jak Antoś. Polubiliśmy się wzajemnie i staraliśmy się razem dyżurować. Zwykle dyżury były bardzo pracowite. Pamiętam jeden z nich. O godzinie czwartej w nocy byliśmy już po dwunastu operacjach, a czekała nas jeszcze jedna. Byliśmy u kresu sił. Wtedy Antoś zrobił coś, co mnie zdumiało. Przyniósł z pokoju pielęgniarki oddziałowej bloku butelkę koniaku, nalał do trzech szklanek do połowy, podał instrumentariuszce i mnie. Wypiliśmy trunek, czując, jak po chwili wlewa się w nas ciepło i nowe siły. On nie pił nigdy alkoholu.

Z Hanią rozmawiałem codziennie aż do jej wyjścia ze szpitala. Zaprzyjaźniliśmy się. Dziwiło mnie, że przyszła sama do szpitala i nikt jej nie odwiedzał. Powiedziała, że pokłóciła się z rodzicami i wyprowadziła się od nich do Łodzi. Zamieszkała w akademiku na Bystrzyckiej u koleżanki i pracowała w Puchatku, spółdzielni zatrudniającej studentów. Zwierzyła się, że nie bardzo wie, co dalej ma robić.

Kiedy czuła się już dobrze, w trzecim dniu poprosiłem pielęgniarki, aby dały jej jakieś zajęcie. Pomagała im z widoczną radością, robiąc wszystko to, co pielęgniarki jej zlecały. Ze współczuciem opiekowała się cierpiącymi. Kiedy wychodziła, byłem nieobecny w pracy – już nie pamiętam, z jakich powodów. Spotkaliśmy się po dwóch miesiącach. Przyprowadziła ojca, który miał przepuklinę pachwinową. Miała nadzieję, że go zoperuję. Ucieszyłem się, że wróciła do domu i zapisała się do szkoły pielęgniarskiej. Ojca zoperowałem, a Hania zatrudniła się jako salowa na chirurgii, będzie za to miała punkty w szkole i może dostać stypendium. Oboje byli szczęśliwi.

W trosce o to, aby pacjenci wychodzili ze szpitala zdrowsi i zadowoleni, wkładaliśmy wiele wysiłku i serca. Nasze kontakty z chorymi były bardziej osobiste i powiedziałbym pełniejsze w szerokim tego słowa znaczeniu, niż dzieje się to dzisiaj. Niewątpliwie składało się na to wiele czynników. Najważniejsze były wzajemne relacje na linii pacjent–lekarz, pełne szacunku i dobrych emocji. Podmiotowość pacjentów widać było na każdym kroku. Olbrzymie znaczenie w diagnostyce odgrywał wywiad i bezpośrednie badanie chorego. Wszak nie mieliśmy takiego arsenału technicznego, jakim się dziś dysponuje.

Najwięcej kłopotów dostarczali nam pacjenci z urazami głowy. Ci, z krótkotrwałą utratą przytomności, po wykonaniu zdjęcia czaszki i badaniu neurologicznym, byli przyjmowani na obserwację na chirurgię z rozpoznaniem wstrząśnienia mózgu, na co najmniej siedem dni. Jeśli utrata przytomności trwała ponad godzinę i rozpoznawano stłuczenie mózgu, pozostawiano ich na dziesięć dni. W przypadku ogniskowych zaburzeń neurologicznych wykonywaliśmy trepanację czaszki w poszukiwaniu krwiaka. Badanie neurologiczne w dzień przeprowadzał neurolog (kiedy już była neurologia) i wtedy odpowiedzialność za poszukiwanie krwiaka rozkładała się na dwie osoby. W godzinach dyżurowych decyzję podejmował chirurg. Nie cierpieliśmy tych zabiegów. Niejednokrotnie wykonanie dziurek zwiadowczych nie wykazało obecności krwiaka śródczaszkowego albo go rzeczywiście nie było, albo na niego nie natrafiono. Nigdy nie było pewności i ten jej brak działał na nas frustrująco.

Dwadzieścia kilka lat później po każdym urazie głowy zaczęto stosować CT (badanie komputerowe) lub rezonans magnetyczny. Zmniejszyły się więc radykalnie trudności w rozpoznawaniu i leczeniu tych pacjentów, a możliwość błędów spadła prawie do zera. Wcześniej, gdy nie dysponowaliśmy takim sprzętem, pewność, niestety, uzyskiwano dopiero podczas autopsji, czyli sekcji zwłok, które wykonywano obowiązkowo wszystkim zmarłym. Uczestniczenie w sekcji każdego zmarłego w charakterze obserwatora należało do obowiązków lekarza operującego. W przypadkach urazów, gdy w grę wchodziło podejrzenie o działanie osób trzecich, zawiadamiano prokuraturę, która zwykle zarządzała tak zwaną sekcję prokuratorską, wykonywaną w prosektorium na ulicy Sędziowskiej w Łodzi. Kiedy taka sekcja dotyczyła zmarłego niepoddanego żadnym zabiegom, to do prosektorium musiał pójść lekarz leczący lub inny oddelegowany przez szefa.

Asystowałem przy kilku trepanacjach czaszki. Kiedy operator zaczynał wiercić w kości wiertłem z drewnianą rączką i widziałem, jak to wiertło wchodzi do środka, robiło mi się słabo i lądowałem w dyżurce instrumentariuszek. Koledzy przestali mnie przydzielać (rozpisywać) do trepanacji.

W czasie któregoś z dyżurów przywieziono do izby przyjęć trzydziestoletnią kobietę po wypadku komunikacyjnym. Pacjentka była w stanie bardzo ciężkim, z urazami wielomiejscowymi, z których na pierwsze miejsce wysuwał się uraz brzucha po lewej stronie. Gdy usłyszeliśmy sygnał alarmu, który rozlegał się w oddziałach zabiegowych wyłącznie w razie ciężkiego przypadku, zbiegliśmy pierwsi. Chwyciłem nożyczki i zacząłem rozcinać ubranie rannej, zaczynając od bluzki. Na jej twarz opadały czarne długie włosy, mocno kontrastujące z jej bielą. Duże oczy były przymknięte, ale co chwila je otwierała i wtedy ból i przerażanie krzyczały bezgłośnie.

– Ranna Emilia Socha. Tętno nitkowate, ciśnienia nie mogę oznaczyć – anonsowała pielęgniarka, nadal z fonendoskopem w uszach (wtedy jeszcze nie było elektronicznych aparatów do mierzenia ciśnienia) – nie ma szans na normalne wkłucie.

– Zakładaj drogą żylną – krzyknął do mnie Ludwik – na szyi do żyły szyjnej zewnętrznej!

Osłuchiwał klatkę piersiową po jednej i po drugiej stronie, dotykając jednocześnie ręką powłok brzusznych.

– Wyraźnie słabszy szmer po lewej stronie, duże napięcie brzucha po tej samej – przekazał mi szeptem. – Chyba ma krwiaka opłucnej, ale może „poszła” śledziona. Masz już żyłę?

Żyły nie czułem, ale już naciąłem skórę tam, gdzie powinna być. Ludwik założył rękawiczki i rozciągał brzegi rany palcami.

– Jest! Weź ją „na lejce”! Czy jest kaniula do wprowadzenia do żyły? – krzyknął przed siebie, podnosząc głowę.

– Nie ma, doktorze!

– Dajcie szybko zestaw do przetaczania.

– Już przygotowałam, z dextranem – doświadczona pielęgniarka podawała zestaw i najgrubszą igłę kalibru jeden coma dwa.

– Uciskam żyłę od dołu, żeby się wypełniła. Wkłuwaj! Pierwsza porcja na morfologię, grupę krwi i krzyżówkę, potem kroplówka – dyrygował Ludwik.

Po chwili dextran zaczął płynąć szybkim strumieniem. Nitką ufiksowałem igłę, a plastrami dren plastikowy zestawu do przetaczania. Ludwik wkłuł się do lewej opłucnej i po chwili wyciągnął około piętnaście mililitrów krwi.

– Jest krew w opłucnej, ale mało. To musi być śledziona. Jedziemy na blok operacyjny. Niech zaraz przygotują salę. Wiesław, zajmij się krwią, ale najpierw obejrzyj tych dopiero co przywiezionych i szybko przychodź do mnie.

– Będziemy toczyć zero minus, dopóki nie oznaczą jej grupy, a jak nie będzie w laboratorium, zabiorę z Punktu Krwiodawstwa bez badań – zawołałem do niego, bo już ciągnął łóżko z ranną w kierunku windy.

Byłem już wtedy szefem Wojewódzkiego Punktu Krwiodawstwa, w którym krew oddawało codziennie kilkanaście, a czasem kilkadziesiąt osób. Pobrana krew była badana na nosicielstwo kiły i żółtaczki zakaźnej. Do każdej butelki krwi były doczepione dwa małe pojemniki zwane pilotkami. Jedną wysyłano do stacji, druga służyła do wykonania próby krzyżowej.

W czasie dyżurów zawsze miałem klucz od pomieszczeń Punktu przy sobie. Pobiegłem do laboratorium z próbką krwi chorej. W lodówce, zwanej magazynem krwi, znalazłem tylko trzysta mililitrów grupy zero minus. Poprosiłem laborantkę, żeby zaniosła krew na blok operacyjny, a sam pognałem do Punktu. Znalazłem trzy butelki pożądanej krwi, choć bez badań. Wpisałem adnotację: wydano ze wskazań życiowych, zabrałem wszystkie. Na sali operacyjnej wręczyłem je anestezjologowi, koledze Sikorskiemu, który przed chwilą odszedł od cięcia cesarskiego. Zabierał się za intubowanie Emilii, czyli założenia do tchawicy plastikowej rurki, długości dwudziestu kilku centymetrów, grubości palca wskazującego. Najpierw podano operowanej dożylnie środek zwiotczający struny głosowe i natleniono ją zestawem wtłaczającym tlen z butli za pomocą ręcznie uciskanego gumowego balonu. Ludwik już mył pole operacyjne, w tym przypadku cały brzuch i lewą część klatki piersiowej. Otworzył brzuch cięciem poniżej lewego łuku żebrowego, rzadko przez nas stosowanym. – Jest trudniejsze, zwykle więcej krwawi z powłok, ale daje dużo lepszy dostęp do śledziony – tłumaczył na głos. – A teraz jest minimalne, bo nie ma ciśnienia. – Po rozsunięciu przeciętych mięśni uwidoczniła się napięta, sinogranatowa otrzewna. – Przygotować dużo serwet, włączyć ssak!

Chwyciliśmy otrzewną dwoma mikuliczami (lekko wygięte narzędzie z ząbkami na końcu, wynalezione przez polskiego chirurga w XIX wieku) i po jej przecięciu lunęła fala krwi, jak z gejzeru, wylewając się na prześcieradła operacyjne. W jednej chwili nasze fartuchy operacyjne stały się mokre, a krew ściekała na podłogę. Ludwik włożył rękę w głąb, kierując się pod lewą przeponę. – Mam ją, jest cała rozkawałkowana! Czuję tętnicę śledzionową, mam ją w palcach. Siostro! Długa klema! Wygięta!

Instrumentariuszka już ją trzymała w prawej ręce, lewą cały czas odsysając krew z brzucha. Ja rozciągałem ranę hakami, jak tylko mogłem najszerzej.

– Chora ma ciężkie niedotlenienie, masywne zaburzenia rytmu serca – usłyszeliśmy głos anestezjologa.

– Pani Heleno! Proszę podgrzać przyniesioną krew w ciepłej wodzie!

Pani Helena była salową na bloku. W tamtym czasie salowa była istotną „składową” personelu na bloku operacyjnym. Odpowiadała nie tylko za utrzymanie sal operacyjnych i innych pomieszczeń w czystości. Pomagała także przy operacjach. Podawała instrumentariuszce i chirurgom płyny do końcowego etapu mycia rąk. Zawiązywała maski zakładane na twarz oraz troki od fartuchów, a potem cały czas była do dyspozycji operujących. Wycierała pot z czoła operatorów, podawała instrumentariuszce puszki ze sterylnymi narzędziami, czyli robiła wszystko to, co obecnie robi druga instrumentariuszka oraz sprzątaczka, która poza sprzątaniem nic innego nie potrafi robić.

– Nie w misce! Pod kranem! Będzie szybciej, pani Heleno – ponaglał anestezjolog.

– Chyba zacisnąłem – westchnął głęboko Ludwik – wymaczajcie krew serwetami, żebym cokolwiek zobaczył.

Pielęgniarka odłożyła ssak, który zasysał już pętle jelit i wkładała do środka serwety z gazy. Kilka pierwszych nasączyły się krwią prawie natychmiast, następne już wolniej. Operator zostawił cztery, aby jelita nie wchodziły w pole operacyjne, ustawił mi haki, aby lepiej uwidocznić miejsce operowane, zaczął podwiązywać i podkłuwać kikuty naczyń śledziony, którą wyjął w kawałkach.

– Koledzy! – w drzwiach pojawił się doktor Olgierd Chwist z laryngologii. – Byłem w izbie, bo przywieźli kolejnego z wypadku. To kilkunastoletni chłopak. Ma rozwaloną głowę i mózg mu się rodzi między odłamami kostnymi. Krwawi obficie. Kazałem zawieść na salę septyczną. Ściągnąłem instrumentariuszkę z położnictwa. Może można by?… Co mam robić?

Lewandowicz odwrócił się do niego – umyj się i zastąp Wiesława, to on zajmie się tamtym. Pani Heleno! Dać doktorowi Olgierdowi trzy razy spirytus na ręce i ubrać.

Zrzuciłem w przebieralni wszystko, co miałem na sobie, potem slipki wytarłem niezmoczonymi połami fartucha i założyłem od razu nowe ubranie operacyjne. D – sala, czyli sala brudna albo septyczna znajdowała się na zewnątrz bloku operacyjnego i wchodziło się do niej z ogólnodostępnej klatki schodowej. Nagminnie łamaliśmy zasady aseptyki, ubierając się na bloku. Zrobiłem kilka kroków i znalazłem się przed stołem operacyjnym, na którym leżał ranny. Jego tułów był obłożony niebieskim prześcieradłem obrysowującym drobną sylwetkę. Z monstrualnie wielkiej głowy, z powodu licznych chust z gazy owiniętych bandażami, wystawały tylko usta haustami chwytające tlen z drenu trzymanego przez pielęgniarkę. Zakładałem rękawiczki, myśląc gorączkowo, od czego zacząć. Zacząłem zdejmować poszczególne warstwy krwawego kasku. Po zdjęciu ostatniej warstwy zobaczyłem olbrzymią krwawiącą ranę okolicy czołowo-ciemieniowej, z której wystawały odłamy kostne. Spoza największego wysuwała się tkanka mózgowa. Sprawiało to wrażenie, że mózg nie mieści się już w czaszce.

– Doktorze! Ten mózg się rodzi – krzyknęła pielęgniarka.

Istotnie, po zdjęciu uciskowych opatrunków mózg zaczął się wychylać na zewnątrz. Było to raczej wrażenie optyczne, ale przerażające.

– Musimy chłopca natlenić, ale nie takim drenem. Załóż mu worek gumowy z maską Schimelbuscha na twarz i podłącz do butli z tlenem. Ja będę go uciskał, a ty daj do kroplówki jedną ampułkę morfiny i luminalu oraz trzy ampułki furosemidu.

– Ale tu nie ma takich leków!

– Są w oddziale w szafce w punkcie pielęgniarskim. Niech ci je da koleżanka i zabierz ją ze sobą. Piorunem!

Dopiero kilkanaście lat później zamknięto narkotyki w sejfach.

Położyłem na krwawiąca ranę i rodzący się mózg serwetę, przyłożyłem do ust i nosa rannego maskę Schimelbuscha i zacząłem intensywnie uciskać workiem, rozglądając się za jałowym sprzętem operacyjnym. Zdawałem sobie sprawę, że muszę sobie poradzić inaczej…

Przybiegły obie pielęgniarki. Jednej poleciłem oddychać tak, jak to robiłem, druga po podaniu leków otwierała razem ze mną puszki z wyjałowionymi narzędziami i materiałem operacyjnym. Umyłem trzykrotnie ręce jodyną, wyjąłem z jednej puszki fartuch i go założyłem, wciągnąłem rękawiczki, obłożyłem stolik operacyjny serwetą, na niej ułożyłem narzędzia i przesunąłem go blisko głowy.

Janek Bliski, lat siedemnaście – takie dane odczytała siostra z historii choroby przyniesionej przez kogoś i podanej przez drzwi – oddychał szybko, spokojnie, ale kiedy oblałem ranę płynem dezynfekującym, potrząsnął gwałtownie głową.

– Ufiksujcie mu głowę prześcieradłem – poleciłem i usiłowałem sobie przypomnieć lek, który anestezjolodzy stosowali przy krótkotrwałym dożylnym uśpieniu. – Mam! Niech któraś pobiegnie na blok po dipriwan. I potrzebuję maszynki do golenia z żyletką – zdążyłem dorzucić, zanim jedna z pielęgniarek zatrzasnęła za sobą drzwi.

Janek miał długie jasne włosy, teraz na ranie wymieszane z krwią, fragmentami mózgu i odłamkami kości. Z rozerwanych brzegów skórnych w kilku miejscach pulsacyjnie wypływała jasna krew. – Przytrzymaj silniej głowę, muszę zamknąć te tętniczki – sporo krwi już stracił. –

Użyłem kleszczyków Pean, gładkich na swoich końcach, zacząłem je podwiązywać cienką nitką ze szpulki, znalezioną wśród narzędzi. Wtedy nie było elektrokoagulacji, tak ułatwiającej tamowanie krwi z małych naczyń. Zamykano wszystkie krwawiące naczynia przez ich podwiązanie – skórne ketgutem, te większe lnem. Czasem je podkłuwano. Nie było też nitek z wtopionymi igłami. Nitki trzeba było zakładać przez uszka.

Po opanowaniu krwawienia ze skóry zabrałem się za wydobywanie i odrywanie od rany włosów Janka. Pielęgniarka Beata wróciła z bloku, podała dożylnie pół ampułki dipriwanu i zaczęła mi pomagać w oczyszczaniu rany. Polewała ją roztworem chlorheksydyny, przytrzymywała odłamki, kiedy odrywałem włosy, a później goliłem brzegi rany. Mijały długie chwile, nikt nie przychodził nam pomóc. Spojrzałem na zegar ścienny – minęło zaledwie piętnaście minut, a mnie się wydawało, że cholernie dużo.

– Doktorze! Mózg zaczął się chować – Beata zmieniła koleżankę przy ściskaniu worka gumowego – teraz widzę wyraźnie, gdy patrzę z boku.

– Też mi się tak wydawało, ale nie byłem pewien – odpowiedziałem.

Ta mała uwaga dodała mi sił w działaniu. Wyjmowałem ostrożnie drobne odłamki kostne. Niektóre były wbite w tkankę mózgową. Te większe usiłowałem przywrócić do poprzedniego ułożenia – jest młody, powinny się szybko zrosnąć – pomyślałem. Zszywałem porozrywaną oponę twardą, starając się niczego nie wycinać.

– Jak tętno i ciśnienie – spytałem, zastanawiając się, czy uda mi się zbliżyć brzegi okostnej pokrywającej czaszkę.

– Tętno około stu dwudziestu (liczyło się, patrząc na sekundnik i trzymając rękę na pulsie), ale jest nieźle napięte. Czuję, że zaczyna się prężyć. O! I ma potężną erekcję, aż prześcieradło podnosi. Pewno sikać chce.

– Która potrafi założyć cewnik mężczyźnie?

– Skąd takie pytanie? Każda. A u takiego młodego to nawet przyjemnie będzie potrzymać. Tylko czy znajdę cewnik – Beata lustrowała szklaną szafkę stojąca w kącie sali. – Jest! Żel też jest.

Po minucie cewnik został założony do pęcherza moczowego, przymocowany plastrami do członka (cewniki z balonikami, które się wypełnia wodą, aby nie wypadły, zastosowano wiele lat później) i po jego otwarciu wypłynęło w krótkim czasie prawie dwa litry moczu.

– Dodaj mu jeszcze po dwie ampułki furosemidu i hydrokortyzonu – nie bardzo wiedziałem, na ile sobie mogę pozwolić. Dotykałem opuszkami palców do mózgu i miałem wrażenie, że ma konsystencję bardziej spoistą. Założyłem kilkanaście szwów na skórę, starając się nie szyć zbyt gęsto. Pozostawiłem sączki wycięte z rękawiczki. Założyłem opatrunek.

– Gratuluję wam, koleżanki! Dobra robota! Załóżcie teraz czepiec Hipokratesa, żeby ładnie wyglądał i możecie zawieźć Jasia na salę pooperacyjną.

– Jest pan cały mokry, doktorze. Może chociaż wytrę panu plecy. Wyjdzie pan na korytarz, a tam złapie przeciąg i co będzie… – Beata uśmiechała się filuternie, trzymając obie ręce w górze, chcąc umocować na swej głowie czepek pielęgniarski.

– Pięknie wyglądasz w tej pozie, wiesz chyba o tym? – teraz ja się zaśmiałem.

Kiedy zjawiłem się na bloku, koledzy właśnie zdzierali z siebie ubrania operacyjne mokre od krwi i potu.

– Umarł ci ten chłopak. Tak myślałem, że się nie wykaraska – Olgierd z obrzydzeniem rzucił bluzę do kosza – jego głowa wyglądała makabrycznie.

– U nas się przedłużyło, bo okazało się, że krwawią naczynia z więzadła śledzionowo-przeponowego. Nie mogłem do nich dojść – Ludwik wycierał się suchym prześcieradłem. – Kurewska studnia! Przykro mi, że cię zostawiłem tam samego. Ale chociaż Emilia żyje.

– I mój Janek także – odezwałem się starając, aby brzmiało to naturalnie.

Narodziny Agnieszki

Czternastego maja 1965 roku w szpitalu na ulicy Przyrodniczej w Łodzi w godzinach nocnych urodziła się Agnieszka. Poród był skomplikowany, a lekarze na dyżurze chyba niezbyt doświadczeni. Rozpoznali za późno krwawienie z pękniętego przymacicza prawego, co spowodowało znaczne krwawienie do brzucha. Było zagrożenie życia. Nie podjęli decyzji o zabiegu operacyjnym, tylko przebili tylne sklepienie pochwy i na ślepo założyli trzy klemy na przymacicze, przyjmując, że któraś z nich zatrzyma krwawienie. Na dodatek okazało się, że nie było krwi stosownej grupy.

Miałem wtedy dyżur na chirurgii w moim szpitalu. Dzwoniłem od czasu do czasu na porodówkę tamtego szpitala, ale nikt nie podnosił słuchawki. Pojechałem na Przyrodniczą zaraz po oddziałowej odprawie i to, czego się dowiedziałem i zobaczyłem, było szokujące. Zobaczyłem żonę leżącą na stole operacyjnym w zapasowej sali operacyjnej, z długimi klemami wystającymi z pochwy, bladą, ze zmienionymi rysami twarzy. Do obu przedramion miała podłączone kroplówki, w jednej z nich płynęła krew. Nie pozwolono mi zostać przy niej dłużej, bo mogła być w każdej chwili operowana na tej sali. Ordynator próbował wytłumaczyć działania swoich asystentów, ale nie trafiały mi do przekonania. Miała pozostać na tym stole, z klemami przez czterdzieści osiem godzin i dopiero wtedy je usunie. Zmieniłem moje złe emocje (przeklinałem straszliwie w myślach) na zupełnie inne, kiedy trzymałem w ramionach moją córeczkę i się w nią wpatrywałem.

Żona wyszła ze szpitala po dziesięciu dniach i długo dochodziła do siebie, skarżąc się na bolesność w dole brzucha po prawej stronie. Wyczuwałem tam duży opór zmniejszający się powoli przez wiele miesięcy.

Mieszkaliśmy wtedy u jej rodziców. Rolę mamy przejęła babcia, rozpieszczając wnuczkę, która stała się dla niej całym światem. Żona oddała się pracy zawodowej, najpierw w przychodni ogólnej w Zgierzu, wykonując zobowiązania stypendialne, a na wolontariacie pracowała jako anestezjolog w klinice położniczej. Po uzyskaniu pierwszego stopnia z anestezjologii dostała już pełny etat na położnictwie, które było jej pasją. Została doskonałym położnikiem-ginekologiem. Nie chciała mieć więcej dzieci i nie uległa nigdy namowom swojego szefa, znanego w Łodzi profesora Sieroszewskiego, który mówił jej: „doprowadź ciążę do końca, a ja ci ją rozwiążę cesarką”. Wiedział, że chciałem mieć drugie dziecko.

Dawniej w szpitalach wszystkie obrażenia, nawet te najdrobniejsze, opatrywano w izbie przyjęć. Przy podejrzeniu złamania wykonywano zdjęcie i jeśli ono potwierdzało diagnozę, nastawiało się odłamy kostne w prawidłowym ustawieniu (czasem wymagało to zastosowania znieczulenia miejscowego lub ogólnego) i zakładało opatrunek gipsowy – często obejmujący całą kończynę dolną lub górną. Dobre zagipsowanie wymagało umiejętności, zręczności i czasu. A tego czasu nam bardzo brakowało, toteż wywieraliśmy na dyrekcji naciski, aby utworzyć ambulatorium oddzielone od izby przyjęć. Dyrektor dawał nadzieję na uruchomienie oddziału ortopedycznego, ale nie potrafił podać przybliżonego terminu jego powstania.

Któregoś dnia przyjęto do oddziału Czesława W. z powodu urazu wielomiejscowego. Był murarzem i podczas pracy spadł z drugiego piętra. Na kilka godzin stracił przytomność, był pobudzony i nie czuł bólu z powodu złamania szyjki kości udowej. Założyliśmy mu derotator uniemożliwiający poruszaniem nogą na boki – opaskami gipsowymi przymocowaliśmy do stopy kij o długości mniej więcej pół metra. Nazajutrz już od samego rana zabawiał pacjentów leżących z nim opowiadaniami o swoich wyczynach. Nie zauważył mnie, kiedy wszedłem na obchód i mówił dalej.

– Zrobiliśmy kiedyś zawody w podnoszeniu cegieł jedną ręką. Układaliśmy cegły na kształt komina na jednej, która była na spodzie. Trzeba było podnieść ceglany komin, obejmując tę jedną, leżącą na spodzie. Ja podniosłem dwadzieścia dziewięć, panowie. Pobiłem następnego o dziesięć cegieł. Jeszcze nie znalazłem takiego, który by mnie na rękę położył.

– Słyszałem – odezwał się sąsiad – że w Hameryce to są takie mistrzostwa, na których można ciężkie pieniądze zarobić, na dodatek zielone. Nie musiałby pan po murach chodzić, tylko…

– Panie! Murowanie domów to moja pasja. Bo wtedy wiem, że…

Nie dowiedziałem się, co chciał jeszcze powiedzieć pan Czesław, bo pielęgniarka, która mi towarzyszyła, zakasłała głośno.

– Panie Czesławie, żeby pan mógł chodzić po tych murach, trzeba pana zoperować, wbić gwóźdź w złamanie i za parę dni będzie pan mógł chodzić o kulach.

– A jakby bez operacji?… U mnie się wszystko dobrze zrasta. Może poleżę z tym kijem trochę… i będzie dobrze…

– Z tym kijem sześć tygodni leżenia w łóżku, a potem jeszcze długo kule. Co pan wybiera?

– Mogę się z tym przespać do jutra?

– Oczywiście. Jutro rano ma być operowana pacjentka przyjęta wcześniej. A pan w drugiej kolejności. Jak się zmieści – dodała siostra ze śmiechem.

Rzeczywiście ordynator zapowiedział, że to on wykona operację zespolenia szyjki kości udowej jako pierwszy, a potem już my będziemy mogli je przeprowadzać. Każdy z kolegów, niemających nazajutrz zajęć, szedł na blok, aby przyjrzeć się pierwszej operacji zespolenia szyjki kości udowej. Po uśpieniu pacjentki, która leżała na stole operacyjnym z derotatorem założonym na stopę i podudzie złamanej kończyny, doktor Gałązka otworzył miejsce złamania, wygarnął skrzepy, a potem wbił w udo poniżej krętarza trzy druty Kirschnera, które miały wejść do złamanej szyjki kości udowej. Jeden z nich miał służyć za prowadnicę dla trójblaszkowego gwoździa ze stali nierdzewnej Smitha-Petersena.

Gdy nadszedł czas na radiogram wprowadzonych drutów, technik radiolog przystąpił do podłożenia kasety z filmem RTG pod operowane miejsce. Nie była to prosta sprawa. Trzeba było odpiąć pasy przytrzymujące pacjentkę, podnieść jej miednicę, co wymagało niemałego wysiłku i podsunąć kasetę. Następnie wjeżdżał aparat RTG – wielka machina posiadająca wysięgnik w kształcie litery C. Po zrobieniu zdjęcia, aparat wyjeżdżał na korytarz, kasetę wyszarpaną spod miednicy technik zabierał do ciemni radiologicznej.

Obłożenie pacjenta, fartuchy, rękawiczki trzeba było zmienić. Doktor Gałązka wyszedł przed salę operacyjną. Po kilkunastu minutach przyniesiono zdjęcie. Operator ocenił, że jeden z drutów Kirschnera jest dobrze położony. Usunął tamte dwa i zaczął wbijać młotkiem kanalizowany gwóźdź po jego włożeniu do drutu prowadzącego. Po kilkunastu uderzeniach gwóźdź wystawał nadal z rany i nie dawał się wbijać w głąb. Ponownie zrobiono radiogram, czyli wykonano wszystkie wcześniej opisane czynności. Zdjęcie wykazało, że drut Kirschnera zagiął się lekko, ale wystarczająco, aby zablokować dalsze wbijanie stalowego gwoździa.

– Trzeba go wyjąć – oświadczył operator. – Dajcie mi wybijak!

Wybijak zaczepia się stalowym haczykiem o dziurkę stalowego gwoździa i uderzając przesuwanym walcem o koniec przyrządu, uzyskuje się efekt wybijania. Po pół godzinie wybijania gwóźdź ani drgnął. Doktor Gałązka był mokry od potu, sinofioletowy ze zmęczenia i furii, jaka go ogarnęła. Co, on nie da rady usunąć tego gwoździa? Trzymaliśmy pacjentkę we dwóch, dając kontrę operatorowi i utrzymując ją na stole operacyjnym, aby nie urwał jej nogi. Po kilkunastu minutach bezskutecznych usiłowań spojrzał na zegar wiszący na ścianie, skulił się – muszę zaraz jechać na ważne zebranie do Komitetu. Zawołać mi tu doktora Mrozowskiego (był wtedy jego zastępcą) i dokończyć tę operację.

Spojrzeliśmy po sobie, ja i Tomek Karwowski. Nie byliśmy ułomkami, ale dyrektor miał sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu i co najmniej sto kilogramów wagi. Przyszedł doktor Mrozowski. Domył się. Wybijaliśmy gwóźdź na zmianę. Po dwóch godzinach udało się go usunąć i zakrzywiony drut Kirschnera także. Wprowadziliśmy znów trzy druty, dokonaliśmy oceny ich położenia (znów wszystkie czynności wyżej opisane), wybraliśmy ten najlepszy, wbiliśmy bez problemów gwóźdź Smitha-Petersena i zakończyliśmy zabieg o zmierzchu, po siedmiu godzinach, Żaden z nas nie miał tego wieczoru dyżuru. Do domu dotarłem tramwajem o dziesiątej wieczorem. Czesław W. wolał poleżeć z kijem i następnego dnia wypisał się ze szpitala. Byliśmy pewni, że to wydarzenie przyspieszyło decyzję o utworzeniu oddziału ortopedycznego.

Używając sformułowań: „w tamtym czasie/w tamtych czasach” lub „dawniej”, cofam się do wydarzeń oraz ich kontekstu sprzed ponad pół wieku i nieraz porównuję je do podobnych w teraźniejszości.

W tamtych czasach wykonywało się autopsje zmarłych. Wielka szkoda, że teraz w ogóle ich się nie stosuje. Uczestniczenie w sekcji było niezmiernie pouczające. Nade wszystko uczyło pokory. Pokory wobec tych zmarłych, których nie udało się uratować. Wobec niedoskonałości naszych poczynań: błędów w rozpoznaniu, przeoczeniu istotnych zmian chorobowych, niewłaściwie przeprowadzonym zabiegu operacyjnym, rozejściu zespolenia, pozostawieniu kamieni w drogach żółciowych. I tak dalej, i tak dalej. Protokół z sekcji trzeba było publicznie odczytać kolegom, co niejednokrotnie oznaczało przyznanie się do błędu. To było trudne przeżycie, bardzo trudne. Często potem dyskutowaliśmy po to, aby uniknąć w przyszłości podobnych błędów i uświadomić sobie, jak wiele czynników składało się na popełnienie błędu.

Wymienię tylko niektóre w przypadkowej kolejności: złe samopoczucie chirurga, zmęczenie chirurga po kolejnej operacji, wykonywanie zabiegu w środku nocy lub nad ranem, pośpiech w podjęciu decyzji przed wyczerpaniem jeszcze innych możliwości diagnostycznych, brak takich możliwości, błędna ocena konsultanta – ginekologa, kardiologa czy neurologa itd., wreszcie nieprzewidziane problemy w czasie operacji. Te ostatnie mogą być liczne: niewłaściwie prowadzone znieczulenie przez anestezjologa, zbyt małe cięcie, zatkanie się ssaka w chwili, kiedy ranę zalewa krew (np. pęknięta śledziona) lub inny płyn (z przedziurawionego żołądka, pękniętego jelita, opróżniającego się ropniaka itd.), brak serwet, brak odpowiednich rozwieraczy, źle działająca lampa operacyjna, wyłączenie światła w dramatycznym momencie.

Każdy chirurg dorzuciłby z pewnością jeszcze inne przyczyny prowadzące do błędu. Nie jestem pewny, czy przyznałby się, że przyczyną błędu zbyt często może być pośpiech podczas operacji. W jakiś sposób rywalizowaliśmy między sobą o szybkość wykonania zabiegu. Nie jeden z nas chełpił się: wyciąłem pęcherzyk w czterdzieści minut albo: zeszyłem perforację wrzodu żołądka w pół godziny. Manualnie wszyscy byliśmy sprawnymi chirurgami, operowaliśmy bardzo dużo.

Któregoś ranka kończyłem dwudziestoczterogodzinny dyżur, jeden z pierwszych, kiedy już byłem szefem i miałem do pomocy koleżankę Ewę Zbudniewek, świeżo upieczoną stażystkę.

O siódmej rano przyjąłem kilkunastoletnią dziewczynkę z objawami ostrego zapalenia wyrostka robaczkowego. Ginekolog wykluczył zapalenie przydatków, była na czczo, więc zarządziłem operację na siódmą trzydzieści, licząc na to, że będę miał dość czasu, aby zdążyć na odprawę na godzinę ósmą piętnaście i zdać raport z dyżuru. Niestety, anestezjolog z jakichś powodów spóźnił się i zaczął prowadzić znieczulenie tuż przed godziną ósmą. Koledzy akurat przychodzili do pracy. Doktor Gos, ówczesny zastępca ordynatora, spostrzegł palący się napis „Operacja” i zajrzał na salę operacyjną. Widząc, jak wygląda sytuacja, polecił, abyśmy zjawili się na odprawie i po niej dopiero przeprowadzili operację.

Bardzo szczupła pacjentka leżała na stole, przymocowana pasami, z kroplówką założoną do żyły w lewym zgięciu łokciowym. Instrumentariuszka miała już narzędzia rozłożone na stoliku przy nogach leżącej. Anestezjolog, Kuba Szydłowski, stał u głowy pacjentki i trzymał maskę z tlenem przy ustach dziewczyny.

– Wprowadzaj – rzuciłem do niego. – Weź poprawkę, że operacja może być krótka, bo… ona jest taka szczupła.

Ewa już się umyła i czekała z rękami uniesionymi do góry.

– Nie trzymaj tak rąk, jakbyś się poddawała. Szykuj pole operacyjne.

Zacząłem myć ręce. Kiedy zobaczyłem, że chora jest zaintubowana, skróciłem mycie, trzy razy natarłem je spirytusem i bez zwłoki założyłem fartuch operacyjny, maskę i rękawiczki. Pole operacyjne w prawym dole biodrowym było już obłożone chustami.

– Skalpel proszę – wyciągnąłem rękę. – Która godzina? – to było do anestezjologa.

– Ósma dziesięć, kolego. Jakim cięciem pójdziesz?

– Cięciem Mc Burneya. Skośnym, naprzemiennym – dodałem dla Ewy.

Naciąłem skórę na długości około dwóch centymetrów, krwawienie było śladowe, więc obłożyłem brzegi rany gazikami i rozsunąłem ją haczykami Farabeufa, podając je asyście. Skalpelem naciąłem powięź mięśnia skośnego brzucha, a potem peanem rozwarłem włókna mięśnia, dochodząc do otrzewnej. Chwyciłem ją dwiema pęsetami i naciąłem. Włożyłem palec do brzucha i wyczułem zaraz wyrostek w stanie – jak to mówiliśmy – erekcji, co świadczyło o ostrym jego zapaleniu, wyciągnąłem na zewnątrz i amputowałem w sposób typowy, zagłębiając kikut dwoma piętrami szwów. Zamknąłem małą dziurkę w otrzewnej, założyłem trzy szwy na powięź, przekazałem imadło do zeszycia skóry asystującej mi koleżance. Popatrzyłem na wszystkich zadowolony z siebie. Powiedziałem do wszystkich ściągając rękawiczki – dziękuję.

– Cztery minuty i piętnaście sekund – zaanonsował Kuba Szydłowski.

Zrzuciłem rękawicę i fartuch operacyjny. Założyłem mój biały kitel i wkroczyłem na odprawę tuż przed ordynatorem Zbigniewem Gałązką. Zgodnie z rytuałem przekazałem informację o przyjętych do oddziału chorych i wykonanych operacjach, wśród których wymieniłem tę właśnie zakończoną. Doktor Gos się zakrztusił, usiłował coś powiedzieć, ale zrezygnował. Zaraz po odprawie i obchodzie wezwał mnie do swojego gabinetu.

– Kolego! Za pospieszne wykonanie operacji odsuwam was od stołu operacyjnego na dwa miesiące. Będzie czas, aby przemyśleć swoje zachowanie.

Niestety, miał absolutną rację i zapamiętałem to na całe życie. A z powodu braku rąk do pracy karę anulowano mi po miesiącu. W gabinecie lekarskim pojawił się napis na tablicy ogłoszeń: „Chirurdzy, którzy niepotrzebnie ryzykują operując na czas, z pozoru mogą wydawać się wirtuozami, ale niekoniecznie są tymi, w których ręce sam chciałbyś trafić” (Teodor Kocher).

Później dostałem „opierdol” od Ludwika i to jego słowa zapadły mi w pamięci, bo on przy każdej operacji uczył mnie dokładności i staranności.

Wówczas brakowało lekarzy na wszystkich oddziałach, ale najbardziej na chirurgii. Przypomnę, że przed wydzieleniem ortopedii, urologii, neurochirurgii, co nastąpiło po kilku latach, pracowała nas mała garstka – nazwiska lekarzy wymieniłem na początku. Byliśmy oddziałem, w którym dyżurowało dwóch chirurgów, czasem chirurg ze stażystą. Aby obsadzić cały miesiąc, byliśmy zmuszeni do brania około dziesięciu dyżurów, w okresie zaś urlopowym liczba pełnionych dyżurów nierzadko przekraczała piętnaście. Do tego dochodziły obligatoryjne dyżury w pogotowiu ratunkowym. Dyżury trwały dwadzieścia cztery godziny i po nich nie wychodziło się do domu, jak obecnie. Soboty i niedziele brało się z reguły razem, głównie ze względu na trudności z dotarciem do domów – nikt z nas nie posiadał samochodu. Do Łodzi można było dojechać tramwajem linii czterdzieści sześć jadącym z Ozorkowa, ale jeździł rzadko i jechał długo. Pracowało się wtedy sześć dni w tygodniu.

Wolny czas mogliśmy poświęcić chorym. Staraliśmy się, aby chory, którym się opiekowaliśmy albo miał być przez nas operowany, miał poczucie, że jest dla nas kimś ważnym, najważniejszym. Pamiętam, jak siadałem na krześle przy łóżku chorego i rozmawialiśmy nie tylko o chorobie i operacji – gadaliśmy jak przyjaciele. Zwierzali się z różnych problemów osobistych, często bardzo intymnych. Pobyt w szpitalu w stanach zagrożenia życia nieraz dokonywał zmian ich dotychczasowych wartości i one stawały się motywem przewodnim naszych rozmów. Czasami czułem się zaskoczony i zażenowany, kiedy znacznie starsza osoba zwracała się do mnie o radę spoza obszaru medycyny. Wielu z tych pacjentów spotykałem w przyszłości i zazwyczaj były to miłe spotkania.

Summa summarum więcej niż połowę naszego – można powiedzieć – młodego życia, spędzało się w szpitalu. Śmialiśmy się, że to była zdecydowanie „większa połowa”.

My