Matka Teresa z Kalkuty - Roberto Allegri - ebook

Matka Teresa z Kalkuty ebook

Allegri Roberto

4,9

Opis

Kiedy dotykam trędowatych i przemywam ich rany, dotykam ciała samego Chrystusa. Matka Teresa

Roberto Allegri ukazuje drogę Matki Teresy do świętości w żywych i poruszających obrazach. Przedstawia wydarzenia i osoby, które wpłynęły na jej decyzję o całkowitym oddaniu się najbiedniejszym. Wyjątkowe cechy Matki Teresy - pokora i odwaga, posłuszeństwo wobec Boga i miłosierdzie okazywane chorym - sprawiły, że od jej śmierci do kanonizacji minęło zaledwie 19 lat.

"Kiedy pierwszy raz spotkałem Matkę Teresę, miałem wrażenie, że nie jest jedną osobą, ale całym tłumem. Za plecami miała słońce, ale wydawało się, że to ona sama promienieje (…). Mimo że miała już wtedy siedemdziesiąt sześć lat, biła od niej taka siła, że wydawała się młodsza od nas wszystkich. Miała głębokie i łagodne spojrzenie. Podeszła do mnie i czule mnie objęła. Nigdy nie zapomnę tego uścisku". Ze wstępu Al Bano, włoskiego piosenkarza, wykonawcy przebojów Felicità, Sempre, sempre czy Ci sarà

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 121

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,9 (9 ocen)
8
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
IzaGorecka

Nie oderwiesz się od lektury

Do przeczytania w jeden dzień, jednym tchem.
00
Nabrue

Nie oderwiesz się od lektury

Trudno oderwać się od lektury. Polecam. To moja pierwsza przeczytana książka o Matce Teresie. Już wiem, że nie ostatnia.
01

Popularność




Ludzie będą umierali, będą padały trony, będą gasły gwiazdy – On przecież pozostanie w sercach ludzkich. Zawsze słaby, śmiertelny, zagrożony – i zawsze wieczny…

Jan Dobraczyński, Cień ojca

Każdy bohater jest zawsze jedynym przebudzonym w świecie uśpionych.

Giovanni Papini, Dzieje Chrystusa

W uśmiechu i dobroci Matki Teresy Jezus ponownie chodził po ziemi.

Jan Paweł II

Dla Francesca, Emmy i Gabriele

WSTĘP

Promieniała światłem

Miałem w życiu okazję poznać wielu świętych, gdy jeszcze byli na tym świecie. Jako dziecko pojechałem do świętego Ojca Pio do San Giovanni Rotondo, siedem razy śpiewałem dla Jana Pawła II w czasie jego wizyt w różnych krajach, ale to spotkanie z Matką Teresą z Kalkuty poruszyło mnie do głębi i pozostawiło po sobie wspomnienie, które z upływem czasu staje się coraz cenniejsze.

Ojca Pio spotkałem w 1955 roku. Miałem wtedy dwanaście lat. W mojej rodzinie wszyscy o nim rozmawiali. Moje ciotki wciąż opowiadały o tym tajemniczym zakonniku, który mieszkał na półwyspie Gargano i czynił cuda, i gdy pewnego dnia postanowiły pojechać do San Giovanni Rotondo, zabrały mnie ze sobą. Zostały mi w głowie wyraźne, choć niepełne wspomnienia z tamtej podróży. Padało i było zimno. Jazda autobusem ciągnęła się niemiłosiernie. Pamiętam wielkie drzewo przed wejściem do klasztoru w San Giovanni Rotondo i bardzo silny zapach kadzidła i fiołków w kościele.

Tak jak ciotki spowiadałem się u Ojca Pio, ale choćbym nie wiem jak się starał, nie potrafię sobie przypomnieć jego twarzy. Może dlatego, że na tamto wspomnienie nałożyła się twarz, którą widziałem potem setki razy na zdjęciach. Do tej pory jednak widzę jego ręce w półrękawiczkach. Zafascynowały mnie. Byłem wtedy dzieckiem i nie zdawałem sobie sprawy, że mam przed sobą wielkiego świętego. Dopiero gdy dorosłem, zrozumiałem, kim naprawdę był Ojciec Pio.

Do spotkania z Janem Pawłem II doszło w 1995 roku, ale Karol Wojtyła zagościł w moim sercu już w 1978 roku, gdy został wybrany na papieża. Energiczna i silna postać, którą widywałem w gazetach i telewizji, oczarowała mnie od razu, a jego słowa już od pierwszych wystąpień przyjmowałem z wielkim entuzjazmem. Z zainteresowaniem śledziłem wszystko, co działo się wokół niego, i marzyłem, aby go spotkać. Tak się stało w czerwcu 1995 roku. Zostałem przyjęty z całą rodziną na audiencji. To były niezapomniane chwile. Potem siedmiokrotnie dla niego śpiewałem. Szczególnie pamiętam występ na stadionie Maracanã w Rio de Janeiro w 1997 roku. Na trybunach było sto pięćdziesiąt tysięcy osób i on wśród nich. Jan Paweł II stanowił uosobienie wiary i dowodził jej siły. Gdy patrzył na kogoś, miało się pewność, że potrafi czytać w duszy. Nie po to, by osądzić. Było to raczej spojrzenie ojca. Nie dało się go nie kochać.

I wreszcie Matka Teresa.

Najpierw czytałem o niej w gazetach. Opowieści o jej działalności dla najbiedniejszych z biednych ciekawiły mnie i fascynowały. Ta drobna kobieta nie wyglądała na kogoś, kto pomaga potrzebującym, odnosiło się raczej wrażenie, że sama potrzebuje pomocy. Była jedną z nich, dlatego jako jedna z nielicznych potrafiła ich zrozumieć i pokochać.

Podobnie jak miliony osób na całym świecie uwielbiałem Matkę Teresę. I w końcu nadszedł dzień, w którym mogłem się z nią spotkać. Miałem wiele szczęścia, potraktowałem to jak podarunek z nieba. Był maj 1986 roku. Moja córka Cristel urodziła się w ostatnie Boże Narodzenie i choć minęło już pięć miesięcy, wciąż jej nie ochrzciłem. Bałem się, że jej chrzest stanie się taką samą sensacją jak mój ślub, przyciągnie dziennikarzy z całego świata i tłumy gapiów. Chciałem, aby była to prawdziwie religijna uroczystość, intymne przeżycie, które wynika z wagi sakramentu. Ponadto w związku z licznymi zobowiązaniami zawodowymi ciągle podróżowałem i nie byłem w stanie zorganizować tej uroczystości tak, jak tego pragnąłem.

Pewnego dnia rozmawiałem o tym z zaprzyjaźnionym dziennikarzem i on zaproponował mi, że zorganizuje ceremonię w Rzymie. Znał pewnego księdza, don Sergia Mercanzina, sekretarza słowackiego biskupa Pavla Hnilicy, który uciekł do Włoch, bo w Czechosłowacji został skazany na śmierć za swoją wiarę. A biskup przyjaźnił się z Matką Teresą. To on ją przekonał w 1968 roku, aby otwarła dom misjonarek miłości w Rzymie i pomógł w realizacji tego przedsięwzięcia. Mój znajomy dziennikarz opowiedział don Sergiowi o tym, jaki żywię podziw dla Matki Teresy, i tamten postanowił sprawić mi ogromną niespodziankę – poprosił Matkę Teresę, aby została matką chrzestną Cristel. Zwrócił się do niej za pośrednictwem biskupa Hnilicy, a Matka Teresa zgodziła się z radością. Zapewniła przy tym, że choć mieszka w Indiach i nieustannie podróżuje po świecie, w związku z czym nie będzie mogła wspomagać dziewczynki w duchowym rozwoju, to jednak będzie „duchową matką chrzestną”, czułą i zaangażowaną, i nigdy nie zapomni w modlitwach o swojej chrześnicy.

Chrzest odbył się w prywatnej kaplicy biskupa Pavla Hnilicy. On sam udzielił sakramentu. Oczywiście byli też obecni Romina, moja matka Jolanda i don Sergio Mercanzin, a także dwie czy trzy inne osoby. Skromna uroczystość była wielkim przeżyciem duchowym, przepełnionym mistycyzmem. Tak właśnie chciałem.

Po ceremonii udaliśmy się na wzgórze Celio, gdzie Matka Teresa prowadziła jeden ze swoich domów. Małą Cristel od razu zajęły się siostry, które z nią były. Matka Teresa trzymała ją w ramionach z poruszającą czułością.

Mogłem się jej przyjrzeć z bliska. Za plecami miała słońce, ale wydawało się, że to ona sama promienieje. Miałem wrażenie, że nie jest jedną osobą, ale całym tłumem ludzi – tyle było w niej energii. Zapamiętałem ją jako drobną, zgarbioną kobietę, w charakterystycznym habicie (białym z niebieskimi brzegami) i wełnianym swetrze, z różańcem przypiętym do pasa. Na nogach miała proste sandały, mocno już zniekształcone. Jej ciemna i pokryta zmarszczkami twarz robiła ogromne wrażenie. Przypominała korę drzewa oliwnego lub spękaną od słońca ziemię w Salento. Mimo że miała już wtedy siedemdziesiąt sześć lat, biła od niej taka siła, że wydawała się młodsza od nas wszystkich. Miała głębokie i łagodne spojrzenie. Podeszła do mnie i czule mnie objęła. Nigdy nie zapomnę tego uścisku.

Od momentu narodzin Cristel liczne agencje fotograficzne oferowały mi wielkie pieniądze za zdjęcia dziecka, zwłaszcza chrzcielne, ale się nie zgodziłem. Nie mógłbym sprzedać zdjęć mojej córki. Dopiero przy okazji tego wyjątkowego chrztu pomyślałem, że mógłbym skorzystać z okazji i złożyć darowiznę. Znalazłem zaufanego fotografa i poprosiłem go, aby zrobił obszerny reportaż z uroczystości i sprzedał go wybranej agencji, zaznaczając, że dochód zostanie przekazany na działalność Matki Teresy. I tak się stało. Zdjęcia zostały opublikowane na całym świecie i przyniosły fortunę. Kilka miesięcy później sama Cristel wręczyła Matce Teresie kopertę z czekiem na pokaźną sumę przeznaczoną dla biednych. Od tej pory przy każdej okazji pomagałem zgromadzeniu założonemu przez Matkę Teresę.

Moja córka nigdy nie zapomina, że jej matką chrzestną jest wielka święta. Traktuje to jak wyróżnienie, ale jednocześnie uważa, że ciąży na niej olbrzymia odpowiedzialność, i stara się czynić dobro. Jest w niej coś wyjątkowego, coś mistycznego, wyjątkowa niewinność. Wyrosła na zdecydowaną, przedsiębiorczą i twórczą kobietę. Nigdy nie prosi mnie o pomoc, do wszystkiego chce dojść sama. W tym jest zresztą podobna do mnie. Odniosła już kilka artystycznych sukcesów. Jest szlachetna i wrażliwa. Wiem, że często myśli o Matce Teresie i – idąc za przykładem swojej mamy chrzestnej – bez zbędnego rozgłosu stara się pomagać potrzebującym. Między innymi dlatego jakiś czas temu chciała pojechać ze mną do Jordanii i odwiedzić obozy uchodźców.

Matka Teresa naznaczyła również moje życie. Po chrzcie Cristel spotkałem ją jeszcze kilka razy. 26 października 1987 roku brałem udział w słynnym megakoncercie Tak dla życia, którego inicjatorem był kardynał Giacomo Biffi. Koncert – zorganizowany z okazji diecezjalnego Kongresu Eucharystycznego – odbył się w Małym Pałacu Sportu w Bolonii i był transmitowany na żywo przez stację Rai Uno. Do udziału w nim zaprosił mnie sam kardynał, a ja z radością się zgodziłem. To wydarzenie wspomina się do tej pory. Uczestniczyli w nim politycy, ludzie kultury, piosenkarze, aktorzy, przemysłowcy. Zgromadzono dziesięć tysięcy osób. Matka Teresa przyjechała prosto z Indii. Jej wystąpienie, w którym podkreślała, że życie jest darem, nie spotkało się z entuzjastycznym przyjęciem. Oświecona wiarą, przedstawiała poglądy, które nie mogły się podobać wielu gościom, szczególnie przedstawicielom środowisk popierających aborcję. Obok mnie siedziało kilku znanych ministrów i w czasie braw zachowywali się tak, jakby mieli kajdanki na rękach. Ja sam wstałem i śmiało przyłączyłem się do klaszczących. Za moim przykładem zaraz poszli inni wielbiciele świętej i po chwili stali już niemal wszyscy. Brawa, z początku chłodne, przekształciły się w niekończącą się owację.

W 1998 roku, rok po śmierci Matki Teresy, pojechałem do Indii, żeby zobaczyć miejsce, w którym mieszkała i została pochowana. Odwiedziłem także jeden z jej domów dla trędowatych. To było ogromne przeżycie. Przy wejściu zatrzymałem się niezdecydowany, bałem się, ciarki przechodziły mi po plecach. Pomyślałem jednak o niej i nabrałem odwagi. Zobaczyłem świat pełen bólu, w którym Matka Teresa oddawała się pracy z wielką miłością. W oczach chorych odczytywałem ich cierpienie. Do tej pory pamiętam te oczy, błyszczące niczym światło latarni w półcieniu.

Kilka lat temu postanowiłem napisać muzykę do poezji Matki Teresy. Jedna z kompozycji – której tytuł stanowiły pierwsze słowa z wiersza: Daj z siebie to, co najlepsze – znalazła się na moim albumie z 2008 roku. W czerwcu 2009 roku Albania przyznała mi Nagrodę im. Matki Teresy. Wręczał mi ją prezydent kraju Bamir Myrteza Topi. Wśród niezliczonych nagród, które zdobyłem w czasie mojej długiej kariery, tę uważam za jedną z najbardziej znaczących, przede wszystkim z uwagi na uzasadnienie, które brzmiało: „Za promowanie poprzez muzykę wartości humanistycznych i ludzkiej wolności”. Starałem się zawsze realizować to zadanie, zwłaszcza odkąd poznałem Matkę Teresę.

Podobnie jak dla milionów ludzi, również dla mnie ta niewysoka siostra z Albanii, która niemal całe życie przeżyła w Indiach i już została okrzyknięta świętą, była zawsze przykładem godnym naśladowania, świetlanym wzorem. Była czuła i wyrozumiała jak prawdziwa matka.

Bardzo się cieszę, że mogłem przedstawić we wprowadzeniu do książki Roberta Allegriego kilka moich wspomnień z nią związanych. Roberto i ja jesteśmy sobie bliscy z różnych powodów, ale przede wszystkim łączą nas wspólne ideały, którym staramy się pozostać wierni. On też jest gorącym wielbicielem Teresy, matki ubogich, o czym świadczy ta książka. To opowieść oparta na faktach, ale również na fundamencie pobożności i miłości.

Al Bano Carrisi

Mama z Kalkuty

Oto historia Matki Teresy z Kalkuty.

Nie jest to biografia, a raczej opowieść o najważniejszych chwilach w jej życiu. Mowa w niej o wydarzeniach, listach, wspomnieniach i modlitwach.

Przykład Matki Teresy porusza wszystkich ludzi, przemawia do sumień wierzących i niewierzących. Jej łagodne spojrzenie nie pozostawia obojętnym i wskazuje ścieżki, którymi należy podążać, a także myśli, marzenia i obrazy. Książka, którą oddaję czytelnikom, to moja odpowiedź na to wezwanie.

Roberto Allegri

1

1916

Pąk kwiatu

Ma na imię Agnes, ale w rodzinie nazywają ją Gonxha, co po albańsku znaczy „pąk kwiatu”. To nie tylko przejaw czułości, ale też w jakimś sensie proroctwo. Każdy pąk kwiatu stanowi przecież zapowiedź piękna, z czasem otworzy się i rozkwitnie, ukazując kolory skrywane w środku. Ta drobna koścista dziewczynka będzie kwiatem o nadzwyczajnej mocy, słońcem miłości bliźniego, przykładem tak jasnym, że napisze od nowa historię.

Agnes przychodzi na świat w 1910 roku w albańskim Skopje, rozdartym pomiędzy światem muzułmańskim i słowiańskim. To bałkańskie miasteczko jest wówczas tyglem wielu narodowości i religii, w którym wciąż słychać ludowe pieśni macedońskie śpiewane przy dźwięku çifteli. Ale napięcia polityczne budzą w ludziach demony.

Jej ojcem jest kupiec Nikola Bojaxhiu. Mama ma na imię Drane i kiedy wieczorem cała rodzina zbiera się w domu, uczy córkę odmawiać różaniec. Agnes ma jeszcze siostrę Agatę i brata o imieniu Lazar.

Ojciec gromadzi dzieci wokół siebie, delikatnie całuje każde z nich w czoło, a potem kieruje do nich słowa dające nie mniej ciepła niż ich stary piecyk w środku zimy.

– Bóg jest dla nas bardzo szczodry – mówi. – Mamy piękny dom, ubrania i jedzenie na stole. Dlatego nie wolno nam zapominać o tych, którym wiedzie się dużo gorzej. O głodujących, których zdradza puste spojrzenie, o dzieciach, które nie mają się w co ubrać, a kiedy chorują, nie mogą dostać lekarstwa.

– Wasz ojciec ma rację – dodaje mama. Gdy spogląda na dzieci, jej oczy błyszczą niczym słońce o poranku. – Starajcie się nie przyjmować niczego, czym nie możecie się podzielić z innymi. Pamiętajcie, że egoizm to niewolnictwo, to więzienie dla serca.

– To dlatego odwiedzamy tę starszą panią, mamo? – pyta Agnes swoim krystalicznym głosikiem.

– Tak – odpowiada kobieta. – Mamy obowiązek pomagać tym, którzy są w gorszej sytuacji niż my.

Starsza pani, o której mówi Agnes, to siedemdziesięcioletnia pani Gazuri. Mieszka w ubogim baraku i nie ma co włożyć do ust, odkąd syn ją porzucił. Żyje wspomnieniami i wciąż się modli, na próżno wyczekując, że syn, który zapomniał o jej macierzyńskiej miłości, któregoś dnia stanie w drzwiach. Ale czeka także na Drane i jej dzieci, którzy przychodzą do niej co tydzień i przynoszą ze sobą zapas jedzenia i serca pełne miłości.

W czasie tych odwiedzin Agnes obserwuje matkę. Uczy się od niej współczucia dla innych, zapamiętuje, jak matka zamiata chatę, ścieli łóżko i delikatnie czesze długie włosy starej pani Gazuri.

Dziewczyna chodzi z matką również do File, alkoholiczki, która nie jest nawet w stanie sama się umyć. I do wdowy, która mieszka z siedmiorgiem dzieci w szałasie.

Choć Agnes jeszcze o tym nie wie, tak przygotowuje się do swojej przyszłej roli. Dziewczynka, która w przyszłości będzie znana jako Matka Teresa z Kalkuty, podpatruje milczące oddanie, dostrzega różnice między ludźmi, wie, które potrzeby należy zaspokoić w pierwszej kolejności, uczy się szukania oparcia w wierze.

Pąk Kwiatu żywi się altruistycznym poświęceniem matki, rośnie i nabiera siły. Powoli rozwija płatki ku światłu słońca.

2

1917

Nadzieja Bożego Narodzenia

Bożonarodzeniowy poranek ma smak słodkiego chleba, konfitur, masła i ciemnej chałki posypanej grubymi kryształkami cukru. Zapachy roznoszą się po domu i niczym pieszczoty budzą Agnes i jej rodzeństwo, aby wstali spod ciepłych kołder i szykowali się na święto.

Godziny wypełnione pieśniami, śmiechem, spędzone wśród odświętnych zapachów i w wielobarwnych ubraniach mijają pospiesznie. Msza w kościele parafialnym, chóralne śpiewy, figurka Dzieciątka Jezus leżąca na sianku w żłóbku. A potem wyścigi do domu i przygotowania do obiadu. Spędzą go razem z sąsiadami, którzy teraz pomagają w przygotowaniach.

W kuchni trwa zamieszanie. Mama promienieje radością. Ma ręce pełne roboty, tańczy po domu, ustawiając kolejne rzeczy. Chce, żeby wszystko było idealnie. W swoim niebieskim fartuszku, z rozpaloną twarzą przypomina tęczę. Razem z innymi kobietami szykuje królewską ucztę, chce, aby to święto było wyjątkowe dla jej rodziny i przyjaciół.

W salonie ojciec i inni mężczyźni palą fajki. Mimo że nadeszło Boże Narodzenie, ich twarze, ukryte za olbrzymimi ciemnymi wąsami, są posępne. W rękach trzymają gazety przynoszące wieści ze świata polityki.

– Kolejna rewolucja zduszona w zarodku! – wykrzykuje mężczyzna o płonących oczach.

– Belgrad grozi represjami! Mamy niepodległość, ale jesteśmy krajem bez ciała – wtóruje mu łysy olbrzym, spocony od zbyt dużej ilości aperitifu.

– Zmusza się nasze albańskie serce, żeby biło w serbskiej piersi! Teraz chcą, żebyśmy przestali mówić w języku naszych przodków, a nasze dzieci w szkołach muszą się uczyć serbsko-chorwackiego – dodaje ktoś jeszcze.

Wszyscy mężczyźni wpatrują się teraz w Nikolę, który jest pierwszym radnym w radzie gminy Skopje. Ma rozległe znajomości, w jego domu spotykają się ludzie, którzy chcą bronić albańskich tradycji i ograniczyć jugosłowiańskie wpływy. Teraz jednak się nie odzywa. Siedzi w fotelu ojca rodziny i z troską patrzy na wzburzonych przyjaciół. Śledzi wzrokiem ich nerwowe gesty. Potem przenosi spojrzenie na dzieci, które siedzą wokół nakrytego stołu. Czuje, jak w sercu wzbiera miłość do pierworodnej Agaty, która naśladuje we wszystkim matkę i zachowuje się tak, jakby już była dorosła. Syn Lazar również napawa go dumą. Ale gdy szuka twarzy swojego kwiatuszka, orientuje się, że mała Agnes zniknęła.

– Lazar, gdzie jest twoja siostra? – pyta.

– W kuchni! – odpowiada prędko chłopak. Wygląda na łobuza.

– Nie chodzi mi o Agatę. Pytam, gdzie jest Agnes.

– A, Agnes. Wyszła – oznajmia Lazar.

– Dokąd? – Zdenerwowany Nikola podnosi głos.

– Poszła do tej pani, która mieszka w takim małym domku, żeby zanieść jej prezenty na Boże Narodzenie.

Lazar mówi o tym zupełnie spokojnie, bo już się przyzwyczaił, że w każde święta siostra udaje się do najbiedniejszej dzielnicy Skopje, żeby odwiedzić wdowę i jej siedmioro dzieci.

Nikola patrzy na syna oczami głębokimi i ciemnymi niczym studnia, na której dnie dostrzec można błyszczące rybki. To porwane myśli. Pozostaje w fotelu, nie biegnie, aby sprowadzić Agnes do domu. Upomni ją później, i to w łagodnych słowach. Zdaje sobie sprawę, że w tej dziewczynce jest coś wyjątkowego, przypomina świecę, której wiatr nie jest w stanie zgasić.

W tej samej chwili Agnes puka do drewnianych zniszczonych drzwi. Otwiera jej kobieta o smutnych oczach, udręczona ciężarem ubóstwa. Zdążyła już pokochać uśmiechniętą dziewczynkę, która wielokrotnie przychodziła z matką, aby jej pomóc, przynosiła jej jedzenie albo pieniądze, żeby mogła kupić kołdry dla dzieci i drewno na opał. Agnes nieraz widziała to małe pomieszczenie z klepiskiem zamiast podłogi i wielkim łóżkiem, w którym liczne dzieci tulą się do siebie, aby nie zmarznąć. Na środku znajduje się otwór, gdzie pali się ogień. To tu kobieta przygotowuje marne posiłki. Agnes zna ten lichy pokój, który teraz zasłania wdowa o dumnym spojrzeniu. Jest pusty i zimny, maleńki piecyk nie jest w stanie go ogrzać.

Jak uczyła ją matka, Agnes ma dla biednych przede wszystkim uśmiech. Dopiero potem przekazuje kosze z jedzeniem. Dziś przynosi z sobą również Boże Narodzenie.

– Wesołych świąt! – woła od progu. – Przyniosłam pani mały prezent od Dzieciątka Jezus.

– Bóg ci zapłać, Kwiatuszku. Niech Bóg ci błogosławi – odpowiada wzruszona wdowa.

Agnes kładzie na byle jak zrobionym stoliku koszyk, zdejmuje z niego serwetkę i wyjmuje ziemniaki, warzywa na zupę, duży kawałek mięsa, mleko i butelkę wina z piwniczki ojca. I jeszcze talerz ciasteczek i suszonych fig, które wypełniają pokój słodkim aromatem.

Oczy dzieciaków stają się coraz większe, zdaje się, że płoną. To dla Agnes najlepsze podziękowanie. W tej chwili najlepiej rozumie, czym jest Boże Narodzenie.

Agnes całym sercem czuje, że podąża właściwą ścieżką, i czerpie z tego niewypowiedzianą radość. Gdy wraca, jest jej tak lekko na duszy, że niemal frunie. Wie, że musi jak najprędzej być w domu, że jej rodzina będzie się o nią martwić, ale chciałaby się zatrzymać przy każdym ubogim domu. Musi zmuszać nogi, żeby zmierzały we właściwą stronę.

3

1917

Liczne pytania

Agnes uczęszcza do szkoły parafialnej w Skopje, w której mówi się po albańsku. Dopiero kiedy rozpocznie naukę w szkole państwowej, będzie miała lekcje po serbsko-chorwacku.

Dziewczynka uwielbia chodzić do szkoły. Każdy dzień spędzony w ławce to dla niej święto. Lubi wszystkie lekcje, chciałaby się nauczyć jak najwięcej. Chłonie wiedzę jak gąbka. Na nauczycieli patrzy szeroko otwartymi oczyma, bo fascynuje ją wszystko, czego nie wie. Chce poznać świat poza jej miasteczkiem, zobaczyć, ile dróg go opasuje, ile różnych ludzi go zamieszkuje.

Agnes bardzo lubi też poranny domowy rytuał, którego częścią są rady ojca i zatroskanie mamy. Lubi czuć dłonie matki, które delikatnie ją budzą, jeść śniadanie w kuchni wypełnionej zapachem mocnej kawy i biszkoptów, a potem znaleźć czyste ubranie na łóżku, a na stole przygotowane zeszyty.

W szkole jest szczęśliwa, słuchając wesołego szelestu książek i oglądając kolejne ilustracje, które pozwalają przenieść się gdzieś daleko, do nieznanych krajów o dziwnych nazwach. Agnes marzy o tym, aby podróżować po świecie, przemierzać morza, odwiedzić miejsca, o których uczyła się na lekcjach geografii: Rzym, Ateny, Paryż, Jerozolimę i tajemnicze miasta na Wschodzie, w Indiach i Afryce.

Chodzi chętnie do szkoły z jeszcze jednego powodu. Odkryła, że może się przysłużyć kolegom, którzy nie rozumieją matematycznych działań albo zawiłości gramatyki. Pomagając im przy trudnych zadaniach i dodając im otuchy, Agnes odczuwa to samo ciepło w sercu, które ogarnia ją, gdy idzie z matką do dzielnic nędzy. Czuje się, jakby sama była mamą, opiekuńczą, wyrozumiałą, gotową pochwalić za każdy sukces. Odczuwa radość i dumę.

W szkole parafialnej nie robi się selekcji, zostają do niej przyjęte wszystkie dzieci, również te z biednych rodzin.

Agnes jest małą dziewczynką, ale w jej głowie już rodzą się liczne pytania, na które nie znajduje łatwych odpowiedzi. Dlaczego tak lubi pomagać innym? Dla niej to normalne, nauczyła się tego od mamy. Ale ma wyraźne przeczucie, że to coś bardzo ważnego. Dlaczego na świecie jest tyle nędzy? Agnes zna biedę, widziała w Skopje domy wyglądające jak baraki i kominy, które nigdy nie oddychają. Ale dlaczego te nędzne dzielnice dzieli od eleganckich taka przepaść?

Czasami w szkole łapie się na tym, że obserwuje dzieci w zniszczonych, a często również brudnych strojach. Ona zawsze ma na sobie ciepłe i czyste ubrania. I wtedy zadaje sobie pytanie: „Dlaczego wszystkie dzieci nie są takie same? Dlaczego niektóre zawsze się śmieją, a inne trzymają się na uboczu i są smutne? Są dobre, zdolne, starają się bardziej ode mnie, więc dlaczego cierpią?”.

Jej oczy dostrzegają wszystko: różnice pomiędzy dziećmi, spuszczone spojrzenia, instynktowną słabość uczniów, którzy wkraczają w życie pozbawieni nadziei.

Na razie te obrazy wywołują jedynie emocje, których nie potrafi jeszcze zinterpretować. Bez świadomości gromadzi i przechowuje wszystkie wspomnienia: uśmiechy i gesty wdzięczności, grymasy bólu i ręce wyciągnięte po prośbie. Mieszają się ze sobą niczym barwy na palecie malarza. W przyszłości powstanie z nich arcydzieło.

4

1919

Pierwsze cierpienie

Agnes nigdy nie wstawała tak wcześnie, dlatego nie widziała dotąd wielkiego księżyca zaglądającego regularnie do jej pokoju.

Jest głęboka noc, całe Skopje jest pogrążone we śnie. Agnes obudziło szeptanie, cicha rozmowa mamy i taty. Dziewczynka wstaje, choć wstrząsa nią dreszcz, gdy opiera gołe stópki na zimnej posadzce. Powoli podchodzi do kuchni, wytęża słuch. Nie ma w zwyczaju podsłuchiwać, ale wyczuwa w głosie taty coś niepokojącego. Chowa się za drzwiami i nadstawia uszu.

– Od kiedy to trwa? – pyta szeptem mama, oddychając niespokojnie.

– Od wielu lat, właściwie odkąd albańscy patrioci zaczęli się spotykać w naszym domu – tłumaczy tata. – Nie wspominałem ci o tym, bo nie uważałem, żeby było się czym martwić. Bywało, że ktoś mi radził, by być czujnym, albo zalecał ostrożność. Czasami widziałem paru nieznajomych koło mojego biura i miałem wrażenie, że mnie obserwują. Tylko tyle. Ale teraz zaczęły się pogróżki. Martwię się o was.

Tata jest poważny, na jego twarzy maluje się napięcie. Brwi ma ściągnięte.

– I nic mi nie powiedziałeś? – pyta mama.

– Nie chciałem, żebyś się niepokoiła, Drane. Myślałem, że to się samo jakoś rozwiąże. Ale doszło do zamieszek, a w Belgradzie nawet do napaści, więc ja też, jako radny gminy, mogę stać się ich celem. Uważają, że jestem dla nich zagrożeniem.

– Dlaczego miałbyś być zagrożeniem dla Słowian? Przecież jesteś zwykłym kupcem.

– Ale pełnię funkcję publiczną, mogę wpływać na innych ludzi. A Kosowo chce wrócić do Albanii. Nie mogę udawać, że nic się nie dzieje, i pozostawać głuchy na skargi i pragnienia naszych przyjaciół. Serbowie chcieliby, żebym odwiódł ludzi od takich pomysłów, a najlepiej przekonał ich, żeby pokornie zmienili język i tradycję. Ale nie zamierzam ich słuchać.

– A jeśli coś ci zrobią? A jeśli coś zrobią nam?

– Nie martw się, do tego na pewno się nie posuną. Nie są aż tak głupi, żeby zaatakować radnego. Ale mogą nam narobić kłopotów. Już rozpuścili jakieś plotki o mnie, coraz trudniej mi znaleźć klientów. Lepiej, żebyś o tym wiedziała, bo obawiam się, że czekają nas ciężkie czasy.

Agnes nie rozumie wiele z tej rozmowy. Słowa: „niepodległość”, „zamieszki”, „Słowianie” nic dla niej nie znaczą, ale ton taty i napięcie w głosie mamy budzą w niej strach. Zaczyna jej się kręcić w głowie, a obce słowa są jak żelazna dłoń, która ściska jej żołądek.

Dlatego rano w ogóle się nie odzywa. Nie przyznaje się, że podsłuchiwała, ale uważnie śledzi każdy gest rodziców, szukając pociechy, potwierdzenia, że nic się w jej świecie nie zmieni.

Zmiany jednak następują bardzo szybko. Wieczorem Agnes odrabia lekcje w swoim pokoju, gdy nagle docierają do niej przeszywające krzyki, trzaskanie drzwiami i skrzypienie kolasek, które zatrzymują się przed ich domem. Ludzie wchodzą i wychodzą w pośpiechu. Nad tymi dźwiękami dominuje krzyk mamy, przypominający ryk zranionego zwierzęcia. Wtórują mu inne przerażone głosy.

– Szybko, wezwijcie lekarza!

– Otruli go, łajdacy!

– Tutaj, połóżmy go na sofie. Może jakoś z tego wyjdzie.

– Musimy się zorganizować i go pomścić!

Agnes nasłuchuje w milczeniu. Jest coraz bledsza. Zamieszanie wciąż się potęguje, ludzie są niespokojni, krzyczą i gestykulują. Są spoceni i przerażeni.

Dziewczynka widzi jedynie ciemne kurtki poruszające się szybko po pokoju i ojca leżącego na sofie i trzymającego się za brzuch. Jego twarz wykrzywia grymas bólu.