Mistrz. Tadeusz "Teddy" Pietrzykowski - Eleonora Szafran - ebook

Mistrz. Tadeusz "Teddy" Pietrzykowski ebook

Eleonora Szafran

4,7

Opis

„MISTRZ” PRZYWRACA PAMIĘĆ O LEGENDARNYM POLSKIM BOKSERZE, MISTRZU WSZECH WAG AUSCHWITZ. Książka powstała na podstawie odnalezionych i wcześniej niepublikowanych rękopisów pięściarza Tadeusza „Teddy’ego” Pietrzykowskiego. Przygotowała ją i okrasiła osobistymi wspomnieniami jego córka Eleonora Szafran. To publikacja, która odsłania prawdziwy, intymny portret człowieka - sportowca, bohatera wojennego, jakiego dotychczas nie znaliśmy.

Od 27 sierpnia w kinach będzie można oglądać film „Mistrz” w reżyserii Macieja Barczewskiego inspirowany historią Tadeusza Pietrzykowskiego. W rolach głównych: Piotr Głowacki, Grzegorz Małecki, Marcin Bosak, Marian Dziędziel, Piotr Witkowski, Rafał Zawierucha, Marcin Czarnik i Jan Szydłowski.

„Walczył i dawał nadzieję. Jego dzieje to gotowy materiał na film.”

Maciej Barczewski, reżyser filmu „Mistrz”

„Historia Tadeusza Pietrzykowskiego udowadnia, że człowiek dzięki silnej woli przetrwania i pasji może podjąć walkę nawet z największym złem, jednak żeby zwyciężyć, musi zacząć czynić dobro.”

Piotr Głowacki, odtwórca roli „Teddy’ego” w filmie „Mistrz”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 188

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (24 oceny)
19
3
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
przemo52

Nie oderwiesz się od lektury

Książka warta przeczytania. Polecam gorąca.
10
Chatson1990

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa historia sportowca, którego kariera została przerwana przez tragiczne wydarzenia wojenne. Wzrusza, inspiruje i uczy. „Teddy” to przykład prawdziwego patrioty, polecam!
00

Popularność




WSTĘP

KIM JEST „TEDDY” PIE­TRZY­KOW­SKI

Dla świata jest przede wszyst­kim bok­se­rem – pierw­szym sze­re­go­wym więź­niem, który sto­czył walkę bok­ser­ską na tere­nie obozu kon­cen­tra­cyj­nego Auschwitz. Bok­so­wał tam nie­mal w każdą wolną nie­dzielę dla roz­rywki eses­ma­nów i dla chleba. Za wygrany poje­dy­nek dosta­wał jedze­nie, któ­rym mógł dzie­lić się z innymi więź­niami. Wygry­wa­jąc „na ringu”, dawał też otu­chę pozba­wio­nym nadziei, wycień­czo­nym ludziom, któ­rzy mogli zoba­czyć, jak Polak poko­nuje Niemca. Sta­wał do walki z dobrze odży­wio­nymi kapo, czę­sto z zawo­do­wymi bok­se­rami, któ­rzy byli o kilka wag ciężsi od niego. Nie zwa­żał, że prze­grana grozi śmier­cią – ryzy­ko­wał życie, żeby prze­żyć. W Auschwitz sto­czył kil­ka­dzie­siąt poje­dyn­ków bok­ser­skich, wygry­wa­jąc nie­mal wszyst­kie, a potem bok­so­wał też w innych hitle­row­skich obo­zach, w któ­rych był prze­trzy­my­wany aż do 1945 roku.

Bok­so­wać uczył go przed wojną Feliks Stamm, słynny tre­ner war­szaw­skiego klubu Legia. W 1937 roku zdo­był mistrzo­stwo War­szawy w wadze kogu­ciej1. Kiedy wybu­chła wojna, miał zale­d­wie 22 lata. Wal­czył w obro­nie War­szawy, a po klę­sce wrze­śnio­wej, zatrzy­many przy pró­bie prze­do­sta­nia się do Fran­cji, tra­fił pierw­szym trans­por­tem pol­skich więź­niów poli­tycz­nych do Auschwitz. Został nume­rem 77.

Prze­żył. Nie­ustan­nie pytał samego sie­bie: „Dla­czego ja żyję, choć tylu innych zgi­nęło?”. Zawsze pod­kre­ślał, jak wiele zawdzię­cza kole­gom, któ­rych poznał w obo­zie; opo­wia­dał, jak jeden dru­giemu poma­gał, jak chro­nili sie­bie wza­jem­nie. Nale­żał do ruchu oporu zor­ga­ni­zo­wa­nego w obo­zie Auschwitz przez rot­mi­strza Witolda Pilec­kiego, bar­dzo bli­sko z nim współ­pra­co­wał. Nie­stety, naj­praw­do­po­dob­niej wła­śnie ta zna­jo­mość w dużym stop­niu zawa­żyła na jego powo­jen­nych losach, jak rów­nież jego nie­po­korny cha­rak­ter i chęć życia bez kom­pro­mi­sów. Zmu­szony opu­ścić rodzinną War­szawę oddał się pracy z mło­dzieżą. Jesz­cze w obo­zie w Neu­en­gamme po jed­nej z wygra­nych walk bok­ser­skich przy­rzekł sobie:

„Jeżeli prze­żyję to pie­kło, całe swoje życie poświęcę mło­dzieży. Żeby nie musiała wal­czyć o życie, żeby ni­gdy nie była głodna, żeby była zdrowa i silna, żeby mogła ucząc się, upra­wiać sport”.

Słowa dotrzy­mał. Został nauczy­cie­lem wycho­wa­nia fizycz­nego i tre­ne­rem. „Wspa­niały wycho­wawca, przy­ja­ciel, auto­ry­tet – nie tylko w dzie­dzi­nie sportu” – tak pro­fe­sora Pie­trzy­kow­skiego wspo­mi­nają do dziś jego dawni ucznio­wie.

BOK­SER PRZY SZTA­LU­GACH

Od wspo­mnień obo­zo­wych ni­gdy się nie uwol­nił. Prze­pla­tały się z życiem i tro­skami dnia codzien­nego. Przy wielu oka­zjach nawią­zy­wał do nie­ludz­kich cza­sów, które tak trudno objąć dziś rozu­mem komuś, kto ich nie doświad­czył. Kul­ty­wo­wał pamięć o dobrych i szla­chet­nych ludziach pozna­nych w pie­kle Auschwitz – o Pola­kach i Niem­cach – bez któ­rych być może by nie prze­żył. W swoim pokoju stwo­rzył przej­mu­jącą ścianę pamięci, na któ­rej wyrył sześć nume­rów obo­zo­wych swo­ich naj­bliż­szych przy­ja­ciół. Umie­ścił tam rów­nież znak Pol­ski Wal­czą­cej, kawa­łek drutu kol­cza­stego, skra­wek pasiaka.

Ni­gdy nie mogłam sobie wyobra­zić mojego taty jako więź­nia, bitego, poni­ża­nego, zamknię­tego w obo­zie, gdzie każda chwila mogła się zakoń­czyć śmier­cią. Mam go wciąż przed oczami – mło­dego, nie­po­kor­nego, do sza­leń­stwa odważ­nego, który chciał czy nie, stał się boha­te­rem. Jestem z niego dumna. Zawsze jed­nak był dla mnie, jego uko­cha­nej córeczki, przede wszyst­kim wspa­nia­łym tatą obec­nym w naj­waż­niej­szych chwi­lach mojego życia.

Oprócz sportu miał jesz­cze jedną pasję, która może nie­któ­rych zaska­ki­wać. Nawet spo­śród tych, któ­rych szcze­gól­nie zain­te­re­so­wała postać bok­sera z Auschwitz, nie wszy­scy wie­dzą, że Tade­usz Pie­trzy­kow­ski to rów­nież wielki talent malar­ski, pasjo­nat i znawca malar­stwa. Kiedy w 1939 roku skła­dał papiery do Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych na wydział archi­tek­tury, nie przy­pusz­czał, że jego marze­nia o zaj­mo­wa­niu się sztuką tak szybko legną w gru­zach, i to na wiele lat. Po woj­nie wró­cił do malo­wa­nia i ryso­wa­nia. Pozo­stały po nim obrazy, rysunki, szkice piór­kiem odda­jące jego talent i wraż­li­wość.

Uwiel­bia­łam przy­cho­dzić do niego do szkoły. W jego pokoju wuefi­sty zawsze uno­sił się zapach skó­rza­nych piłek pomie­szany z ter­pen­tyną. Tata stał przy szta­lu­gach i malo­wał. Sku­piony, deli­kat­nie pocią­gał pędz­lem. Powoli wyła­niał się błę­kitny „Zimowy pej­zaż”. Cza­sem szki­co­wał piór­kiem. Jesz­cze deli­kat­niejsze pocią­gnię­cia, by na trzech kolej­nych rysun­kach poja­wił się dżo­kej, który pod­rywa konia do skoku, ska­cze i opada. Tata, mistrz boksu, był deli­katny, roman­tyczny, zabawny i czuły – takiego go pamię­tam.

POZNAJĘ GO WCIĄŻ NA NOWO

Zagłę­biam się w pozo­sta­wione przez niego zapi­ski, wycinki z prasy, doku­menty, zdję­cia. I cho­ciaż od dziecka zna­łam jego histo­rię, za każ­dym razem jestem głę­boko poru­szona jego losem. Jak czło­wiek mógł przez to wszystko przejść, prze­żyć w pie­kle, a potem odna­leźć na nowo radość życia? Jak można było wyba­czyć?

JEDNO Z JEGO MARZEŃ

Chęt­nie opo­wia­dał swoje histo­rie oso­bom, które zawo­dowo zaj­mo­wały się pisa­niem i publi­ko­wa­niem, jak choćby Józe­fowi Henowi, auto­rowi opo­wia­da­nia „Bok­ser i śmierć”, według któ­rego powstał potem film sło­wac­kiego reży­sera Petera Solana. Nie­stety, pisarz nie wspo­mi­nał w wywia­dach, że opi­suje mię­dzy innymi walki Tade­usza Pie­trzy­kow­skiego. W powo­jen­nej pra­sie pol­skiej sporo uka­zało się krót­kich i dłuż­szych publi­ka­cji poświę­co­nych „Teddy’emu”, kilka dłuż­szych wywia­dów. Tata je wszyst­kie skru­pu­lat­nie wyci­nał i wkle­jał do pro­wa­dzo­nej przez sie­bie przez lata kro­niki. Dzięki dzien­ni­ka­rzowi i wydawcy Andrze­jowi Gowa­rzew­skiemu obszerne opo­wie­ści taty uka­zały się w 1978 roku w kilku odcin­kach w tygo­dniku „Spor­to­wiec”. Jed­nak książka z jego wspo­mnie­niami, o któ­rej tak marzył, ni­gdy dotąd nie została opu­bli­ko­wana.

Tuż po powro­cie do kraju sam przy­go­to­wał pierw­szą wer­sję swo­ich opo­wie­ści. Tak wiele szcze­gó­łów musiał wtedy pamię­tać, które potem siłą rze­czy coraz bar­dziej zacie­rały się w jego pamięci. Z cza­sem nie przy­po­mi­nał już sobie wszyst­kich nazwisk kole­gów i nie zawsze mógł podać dokładne daty wyda­rzeń. Dla­tego dziś trudno mieć pew­ność, która to nie­dziela marca 1941 roku była tą prze­ło­mową w jego obo­zo­wym życiu – nie­dziela jego pierw­szej walki bok­ser­skiej w Auschwitz.

Nie­stety, ten swój pierw­szy ręko­pis dał do prze­czy­ta­nia jakie­muś towa­rzy­szowi nie­doli, który także prze­szedł przez hitle­row­skie obozy, a po woj­nie zaj­mo­wał ważne sta­no­wi­sko w admi­ni­stra­cji rzą­do­wej PRL-u. Obie­cał pomóc w wyda­niu książki, jed­nak potem zby­wał ojca przez dłuż­szy czas róż­nymi tłu­ma­cze­niami, aż tata dał za wygraną. Czyżby cho­dziło o frag­menty doty­czące Pilec­kiego? W pierw­szych wspo­mnie­niach na pewno dużo o nim pisał, bo przez dwa lata pobytu w Auschwitz bli­sko współ­pra­co­wali. Swo­ich zapi­sków tata już ni­gdy nie zoba­czył. Nie ma ich też w IPN-ie.

Powtórna próba wyda­nia wspo­mnień zakoń­czyła się podob­nie. Na prośbę pew­nego zna­jo­mego, który pod­czas wojny słu­żył w Legii Cudzo­ziem­skiej, a po woj­nie zamiesz­kał w Danii, tata spi­sy­wał po raz kolejny swoje histo­rie i suk­ce­syw­nie mu prze­ka­zy­wał – miały być dru­ko­wane na Zacho­dzie. Zacho­wały się listy z prośbą o kolejne histo­rie pod­pi­sane „Twój Wło­dek”. Zostało kilka odręcz­nych nota­tek, szki­ców histo­rii. Książki ze swo­imi opo­wie­ściami tata znów nie zoba­czył.

Czę­sto widzia­łam, jak pochy­lony nad biur­kiem godzi­nami robił notatki, jak przy­po­mi­nał sobie bole­sne zda­rze­nia sprzed wielu lat. Pra­gnął zosta­wić po sobie coś jesz­cze, co byłoby bar­dzo war­to­ściowe dla następ­nych poko­leń.

Teraz więc moja kolej, żeby spró­bo­wać speł­nić życze­nie taty i w końcu opu­bli­ko­wać jego wspo­mnie­nia, tym samym oca­lić pamięć o nim. O „Ted­dym”, obo­zo­wym Mistrzu Wszech­wag. Kto, jak nie ja, ma to zro­bić?

W tej książce oddaję głos przede wszyst­kim tacie, aby Wam, Dro­dzy Czy­tel­nicy, sam opo­wie­dział o swoim życiu.

Ele­onora Sza­fran

„Teddy” czę­sto malo­wał postać Matki Boskiej. Kwiaty, które trzyma ta powo­jenna Madonna, prze­wią­zał obo­zo­wym dru­tem. 1946 rok

GEST Z INNEGO ŚWIATA

marzec 1941 rok

Wio­sną 1941 roku wię­zień numer 77, który przy­je­chał do Auschwitz pierw­szym trans­por­tem pol­skich więź­niów, miał już za sobą dzie­więć mie­sięcy obo­zo­wego pie­kła. Był wycień­czony pracą, biciem i gło­dem, bli­ski zmu­zuł­ma­nie­nia. Wła­śnie wtedy został „odkryty” jako bok­ser i sto­czył swoją pierw­szą bok­serską walkę w obo­zie w Auschwitz – zara­zem pierw­szą w histo­rii obozu z udzia­łem sze­re­go­wego więź­nia. Jesz­cze nie­dawno spor­to­wiec, przed­wo­jenny mistrz War­szawy w wadze kogu­ciej, który dotych­czas sta­czał walki tylko na praw­dzi­wym ringu i według spor­to­wych reguł – teraz led­wie żywy wię­zień, bez tre­nin­gów, miał wal­czyć z o wiele sil­niej­szym prze­ciw­ni­kiem. Nie o medale, ale o chleb…

Znałem go dobrze. To kuchenny kapo. Sie­dział na gołej ziemi i wycie­rał twarz gra­na­tową bluzą. Plamy krwi nie zni­kały. Poja­wiały się na coraz to innej czę­ści twa­rzy i na tor­sie, a on pluł przed sie­bie i co chwila obma­cy­wał szczękę. Obok stał Wal­ter. Z gołym tor­sem, tylko w spodniach. Silny, musku­larny, sze­roki w barach, o nie­na­tu­ral­nie dłu­gich rękach. Miał 28, naj­wy­żej 30 lat. Twarz mówiła wszystko o jego pro­fe­sji. Roz­bite łuki brwi i spłasz­czony cio­sami nos. Pomy­śla­łem – zawo­do­wiec. Ale tylko tyle. Nie było we mnie stra­chu, jakiej­kol­wiek obawy czy poczu­cia zagro­że­nia. Był tylko głód. Nie­zwy­kła, nie­wy­obra­żalna ni­gdy wcze­śniej potrzeba zaspo­ko­je­nia draż­nią­cego uczu­cia pustki w żołądku. Gdzieś przed oczyma maja­czył mi ten wyma­rzony, obie­cany boche­nek chleba. Pod­szedł do mnie kapo Küsel.

– To ty chcesz wal­czyć? – zapy­tał.

– Jestem głodny.

Wziął mnie za rękę. Poma­cał muskuły i roze­śmiał się gło­śno.

– Głupi mło­kos!

Wal­ter stał o kilka kro­ków ode mnie na sze­roko roz­sta­wio­nych nogach. Dło­nie pod­pie­rał na bio­drach i wyraź­nie się nudził. Küsel kazał mi się roze­brać i zało­żyć ręka­wice. Zrzu­ci­łem bluzę pasiaka na bok, tam gdzie stali kole­dzy. Ktoś podał mi „ręka­wice”, jak okre­ślono zwy­czajne robo­cze łapa­wice wypchane dla lep­szego efektu szma­tami. Były mokre w środku. Usły­sza­łem recho­czące głosy i zdzi­wi­łem się przez chwilę, że wokół zro­biło się wszyst­kim tak wesoło.

– Ring frei, erste runde! [Ring wolny, pierw­sza runda!]

To był głos Bruno Brod­nie­wit­scha, oświę­cim­skiego kapo ozna­czo­nego nume­rem pierw­szym. On był sędzią. Ktoś ude­rzył łyżką w patel­nię.

Wal­ter się ruszył, zro­bił kilka kro­ków w moim kie­runku. Z lek­ce­wa­żą­cym opusz­cze­niem rąk, bez gardy. Wysze­dłem na spo­tka­nie i będąc krok od niego, poda­łem mu złą­czone dło­nie. Wal­ter wahał się przez moment, nie­zde­cy­do­wany, ale odwza­jem­nił powi­ta­nie. Ten gest zga­sił nie­miec­kie śmie­chy. Zapa­no­wała nagle nie­zno­śna cisza, nikt się już nie odwa­żył żądać od Wal­tera, żeby po pro­stu mnie zabił…

Zasta­na­wia­łem się póź­niej tysiące razy nad sen­sem tego gestu. Mia­łem prawo zapo­mnieć, jak czuje się pię­ściarz na ringu, bo nie zakła­da­łem ręka­wic przez pra­wie dwa lata. Po raz ostatni wal­czy­łem w czerwcu 1939 roku w Gdyni z Kołec­kim, na ringu w hali Dworca Mor­skiego. War­szaw­ska „Syrena” przy­je­chała na Wybrzeże, aby poje­dyn­kiem z miej­scową „Flotą” uatrak­cyj­nić spor­towy pro­gram Święta Morza. Wię­cej niż o spo­rcie mówiło się już wtedy o nie­miec­kich żąda­niach i hitle­row­skim nie­bez­pie­czeń­stwie, ale gdyń­skie uro­czy­sto­ści były imprezą o potęż­nym ładunku patrio­tycz­nego zapału, wiary, ufno­ści w nasze siły. Tam po raz ostatni poda­łem złą­czone dło­nie w geście powi­ta­nia zapo­wia­da­ją­cym uczciwą spor­tową walkę. Czy taki gest był na miej­scu w oświę­cim­skim pej­zażu; czy paso­wał do kol­cza­stych dru­tów i straż­ni­ków pod bro­nią, do ludzi w pasia­kach, do fabryki śmierci, którą hitle­rowcy tu zbu­do­wali?

Tłu­ma­czy­łem sobie, że to tylko odruch, że sam prze­cież tego nie chcia­łem, bo gdy­bym się zasta­no­wił, to z pew­no­ścią nie wycią­gnął­bym rąk, ale prze­cież na ringu jest się tylko rywa­lem w walce o spor­towe zwy­cię­stwo, a nie o życie czy szansę ucieczki przed śmier­cią. Nie zdą­ży­łem chyba jesz­cze nauczyć się nie­na­wi­ści bez gra­nic, a może wszyst­kiemu winien był chleb.

Gest był z innego świata. Ze świata, w któ­rym chciał się zna­leźć każdy z więź­niów, choć nie wszy­scy mieli dość sił, aby wie­rzyć, że jest to jesz­cze realne.

Widzę tę walkę we wspo­mnie­niach, każdy szcze­gół, gest, ruch. Czuję atmos­ferę, sły­szę wszyst­kie dźwięki. Nie można jej wykre­ślić z pamięci, tak jak się pozbywa bala­stu dzie­siąt­ków innych poje­dyn­ków. Ona jest cała we mnie, choć wtedy myśla­łem tylko o bochenku czar­nego chleba. Czu­łem głód. A jesz­cze rok, dwa lata wcze­śniej byłem dobrym bok­se­rem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Pie­trzy­kow­ski wal­czył zarówno w wadze kogu­ciej, jak i piór­ko­wej. [wróć]