Pra. Iwaszkiewiczowie. Opowieść o rodzinie - Ludwika Włodek - ebook

Pra. Iwaszkiewiczowie. Opowieść o rodzinie ebook

Ludwika Włodek

4,3

Opis

Nowe i uzupełnione wydanie najbardziej fascynującej książki o rodzinie Iwaszkiewiczów, napisanej przez prawnuczkę Anny i Jarosława.

Ludwika Włodek poruszyła wątki dotąd przez biografów marginalizowane. Opowiedziała losy całej rodziny – aż do dzisiaj. Pokazała Iwaszkiewicza uwikłanego w sprawy żony, córek i wnuków. Rozdartego pomiędzy ukraińską przeszłością i warszawską codziennością. Zaangażowanego w sprawy publiczne i domowe. Myślącego o dalekich podróżach i tęskniącego do kochanków. Dotąd nikt z taką odwagą, a jednocześnie delikatnością nie opisał stosunków panujących na Stawisku, w domu, w którym Anna i Jarosław spędzili większość swojego długiego życia i w którym, jako mała dziewczynka, mieszkała także autorka. Rozmawiała z rodziną, a także z przyjaciółmi pisarza i jego bliskich. Czytała ich nieopublikowane listy, wspomnienia i pamiętniki.

Tak powstała przejmująca opowieść: miejscami tragiczna, miejscami zabawna, pełna anegdot i obalająca wiele mitów.

Na zdjęciu okładkowym są Anna i Jarosław w latach 30. na przylądku Skagen. Tam, na samym skrawku Półwyspu Jutlandzkiego, ścierają się dwa morza: Północne i Bałtyckie. Ich fale podchodzą do brzegu pod innym kątem, zderzają i rozbijają o siebie.

Ludwika Włodek – reporterka i socjolożka. Wykładowczyni na Uniwersytecie Warszawskim, specjalistka od nacjonalizmów i polityki tożsamości, zainteresowana procesami transformacji ustrojowej, dekolonizacją i migracjami, od Azji Centralnej, poprzez Europę Środkową po Francję. Autorka książek: Wystarczy przejść przez rzekę (2014), Andrzej Mróz. Cudowna, cudowna historia (2014), Cztery sztandary, jeden adres (2017), Gorsze dzieci Republiki (2020). Weganka.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 339

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (28 ocen)
12
13
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Krasnal7

Nie oderwiesz się od lektury

Ksiazka ta towarzyszyła mi w czasie podróży do Podkowy Leśnej. Zrozumiałam dzięki niej lepiej ludzi pochowanych na cmentarzu w Brwinowie, mieszkańców Stawiska i Aidy. Napisana ładnym jezykiem, z przyjemnością ja przeczytałam.
00

Popularność



Podobne


Wydawca i redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Korekta MAŁGORZATA KUŚNIERZ, JAN JAROSZUK
Opracowanie graficzne i typograficzne ANNA POL
Zdjęcie na okładce © archiwum Muzeum w Stawisku / Fotonova
Łamanie | manufaktu-ar.com
Copyright © by Ludwika Włodek Copyright © by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2021
Warszawa 2021 Wydanie pierwsze w tej edycji
ISBN 978-83-66863-17-0
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11A 01-527 Warszawa tel. 48 22 663 02 75 e-mail:[email protected]
www.marginesy.com.pl
Konwersja:eLitera s.c.

WSTĘPDO DRUGIEGO WYDANIA

Dziś już nie napisałabym takiej książki jak Pra. Nie miałabym jak. Po latach widać, że zabrałam się do niej w ostatnim możliwym momencie. Był koniec 2010 roku, dokładnie dekadę temu zaczęłam zbieranie rodzinnych wspomnień, których efektem jest Pra. Obie córki Jarosława, moja babcia Marysia i jej siostra Teresa, były wtedy jeszcze w świetnej formie intelektualnej. Rozmawiając z nimi wówczas, nie zdawałam sobie do końca sprawy, jak ogromny mam przywilej.

Przywilej i szczęście, że mogę ich wysłuchać, że są ze mną szczere, że dzielą się ze mną intymnymi wspomnieniami. Mam wrażenie, że powiedziały mi rzeczy, których nigdy wcześniej publicznie nie mówiły, na przykład o tym, jak rodzice byli rozczarowani ich związkami, jak ojciec niesprawiedliwie je osądzał, z moralnego punktu widzenia, podczas gdy, jak to ujęła moja babcia, „sam robił rzeczy dużo bardziej niemoralne”. A najważniejsze jest dla mnie to, że nic mi z tej książki nie kazały wykreślić, niczego nie chciały zataić. Zwłaszcza babci oddałam wydruk z drżeniem serca. Bałam się, że, choć starałam się być delikatna wobec niej, przeczytawszy go, obrazi się na mnie. Po dwóch dniach zadzwoniła do mnie i powiedziała:

– Przeczytałam. To jest bardzo dobre.

Miała tylko kilka nieznaczących uwag, które dziś mnie bawią. Na przykład że nie mogę porównywać domu Teresy w Rzepiskach do Stawiska, bo „na Stawisku bywała elita intelektualna Polski”. Najważniejsze jednak, że nie chciała, żebym wyrzuciła fragmenty dla niej na pewno trudne, o jej relacji z dziećmi, o jej nieudanych małżeństwach czy jej stosunkach z rodzicami, które przecież nie przedstawiały się tak różowo, jak to może wyglądać po lekturze kilku okolicznościowych wywiadów, jakich udzieliła kolorowym pismom.

Tej odwagi intelektualnej Teresa i Marysia dowiodły także przy publikacji dziennika ojca. Jego wydanie zbiegło się z moją pracą nad Pra. W tamten tekst też nie ingerowały, zdecydowały się go wydać bez jednego nawet skreślenia, co musiało być dla nich próbą charakteru.

Ile moja babcia zrobiła dla popularyzacji twórczości ojca, zrozumiałam, dopiero kiedy przejęłam od niej część tych obowiązków. Już wiele lat po ukazaniu się Pra. Przejęcie to nastąpiło, bo zdaliśmy sobie rodzinnie sprawę, że forma intelektualna babci zaczyna podupadać. Najpierw jednak pogorszył się stan Teresy.

Jeszcze zanim książka wyszła, ale jak już była napisana, kontakty z nią stały się trudniejsze. Bywały dni, kiedy miała świetny nastrój: wesoła, zgryźliwie dowcipna po swojemu, ale bywały takie, kiedy zapadała się głęboko we własne myśli i trudno nawiązywała porozumienie z otoczeniem. Z wydanym Pra przyszłam już do niej do szpitala, późną wiosną 2012 roku. Umarła kilka tygodni później.

Dzień jej pogrzebu, na samym początku lipca, był chyba najgorętszym dniem tamtego lata. Pamiętam, jak staliśmy wszyscy na cmentarzu w Brwinowie, nie do końca jeszcze rozumiejąc, co się stało, a po całym ciele spływały mi strużki potu. Teresa pochowana jest w grobie swojej matki chrzestnej, tak zwanej cioci Maniusi, i spokrewnionej z nią swojej praprababki Anieli Petzoldt. W książce opisuję tragiczny los Anieli, która nie chciała wychodzić za starego Petzoldta, a w młodości kochała się w poecie romantycznym Bohdanie Zaleskim.

W zeszłe wakacje odkryłam, że ten sam Zaleski bywał częstym gościem na dworze Tetmajerów w Łopusznej. Miał tam nawet swój mały domeczek, zwany od jego pseudonimu Gackiem. Dwór położony jest pół godziny jazdy od domu Teresy w Rzepiskach, na Spiszu. Niby nic nieznaczący zbieg okoliczności, ale jakoś lubię takie zbiegi. Pokazują złożoność świata i gęstość występujących w nim wzajemnych powiązań. Bawią mnie, być może czasami aż nadto, bo część czytelników skarżyła się, że książka Pra bywa miejscami skomplikowana ze względu na liczbę przewijających się w niej osób i powiązania między nimi. Nie zamierzam jednak tego zmieniać. Odkrywanie kto, z kim, kiedy i przez kogo, jest chyba właśnie w pisaniu, a potem także w czytaniu historii najciekawsze.

Babcia dzielnie się jeszcze trzymała przez kilka lat po śmierci młodszej siostry. Jej stan pogarszał się powoli. Byłam zdziwiona, kiedy pewnego razu przyznała, że nie pamięta jakiejś kwestii, którą jeszcze kilka lat wcześniej opisywała mi z najdrobniejszymi szczegółami, właśnie na potrzeby Pra.

Na dobre zrozumieliśmy, że babcia się posunęła (jak to się u nas w rodzinie określało), kiedy zaczęła nam, odwiedzającym ją w jej mieszkaniu na Ursynowie, opowiadać, że cała dzielnica jest przebudowywana, że ona ciągle słyszy huk młotów pneumatycznych, a wieczorami awantury wszczynane przez pracujących przy budowie robotników, którzy są zakwaterowani w jej bloku. Zapewniała nas, że robotnicy urządzają sobie popijawy i śpiewają na cały głos Wróć do Sorrento. Wstyd się przyznać, bo sprawa dotyczy jednak nieszczęścia mojej kochanej babci, ale wizja robotników budowlanych śpiewających na cały głos ckliwy przebój Anny German śmieszy mnie do łez.

Umarła pod koniec marca 2019 roku. Wraz z nią odeszła cała epoka. Niektóre historie, pamięć o pewnych osobach, szczegółach z życia własnego i innych zabrała ze sobą do grobu. Cieszę się, że część tego, co przeżyła i zapamiętała, udało się jednak ocalić. Na przykład w zredagowanych przez Agnieszkę Papieską Portretach. Ale też właśnie w Pra.

W 2017 roku odeszła także inna moja informatorka, Zosia Dzięcioł. Nie umiem myśleć o niej inaczej jak o członkini naszej rodziny. Zaczęła pracować na Stawisku jako młoda dziewczyna, a mieszkała tam jeszcze długo po śmierci moich pradziadków, póki sama nie umarła. Bez niej ten dom nie jest tym, czym był wcześniej. Razem z jej śmiercią pękła ostatnia nić łącząca żywe Stawisko ze Stawiskiem muzeum. Do dziś nie mogę się pogodzić z tym, że już jej tam nie ma.

Pra, oprócz tego, że jest moją rodzinną historią, jest także świadectwem. Razem z losami Iwaszkiewiczów, ich przyjaciół, krewnych i znajomych opowiada kawałek dziejów. Odzwierciedla też, siłą rzeczy, nie tylko klimat czasów, o których opowiada, ale również tych, w których powstało. Dziś, po dziesięciu latach, pewne rzeczy napisałabym zapewne inaczej. Inaczej rozłożyłabym akcenty, co innego bardziej zajęłoby moją uwagę. Są to głównie rzeczy związane z moją osobistą sytuacją i nastrojem, tak dziś, jak i wtedy, i jako takie dla szerszego grona czytelników nie mają większego znaczenia.

O tym, że niektórym sprawom powinnam była poświęcić może bardziej wyczerpujący komentarz, wiem dopiero dzięki reakcjom na Pra. Na pewno należało wyraźniej podkreślić, jak brzydzi mnie pasja łowiecka, której oddawał się mój prapradziadek Stanisław Wilhelm Lilpop, a także wcześniej jego teść Władysław Stankiewicz. Oczywiście polowanie wtedy było trochę czym innym niż dziś. W przypadku mojego prapradziadka na pewno pełniło ważne funkcje społeczne. Polując, jednał się ze światem ziemian, a nawet arystokratów, do których pasował majątkiem, ale od których odstawał pochodzeniem. Myślę, że polowanie było dla niego jednym ze sposobów, by tę różnicę zamazać. Koniec XIX wieku widział wiele takich awansów społecznych ludzi wywodzących się z burżuazji. Bogacąc się, przejmowali zwyczaje ziemiaństwa: kupowali majątki na wsi, polowali, jeździli do wód. Powoli, dzięki zmianie stylu życia na ten charakterystyczny dla klas, do których aspirowali, mieszczanie tacy jak Lilpopowie zmniejszali przepaść, jaka jeszcze kilka pokoleń wcześniej dzieliła ich od arystokracji. Stawisko, mimo że było domem zbudowanym przez mieszczanina, wygląda jak typowa rezydencja ziemiańska. Trofea myśliwskie, które niestety po dziś dzień szpecą tamtejsze wnętrza, są elementem tego snobowania się na szlachtę. Warto jednak pamiętać, że ani Jarosław, ani Anna Iwaszkiewiczowie nie mieli z ich tam pojawieniem się absolutnie nic wspólnego. Wszystkie te biedne zwierzęta zamordował bowiem fundator domu, ojciec Anny i teść Jarosława, mój prapradziadek. Dziś te trofea są świadectwem tamtej epoki, odzwierciedleniem pewnych procesów społecznych, które przykład mojej rodziny doskonale tłumaczy. Na pewno jednak nie mogą stanowić argumentu we współczesnej dyskusji na temat zasadności łowiectwa, w której ja opowiadam się zdecydowanie po stronie zwierząt, nie myśliwych.

Jest jeszcze jedna rzecz, której teraz z pewnością poświęciłabym więcej miejsca: homoseksualność mojego pradziadka. Właśnie ze względu na to, że obecna atmosfera wokół osób homoseksualnych, i szerzej LGBT+, jest inna, niż była dziesięć lat temu. To, co kiedyś wydawało mi się tylko bardzo prywatną sprawą Jarosława Iwaszkiewicza i jego najbliższych, dziś na skutek nagonki, jaką obóz rządzący i powolne mu media oraz część hierarchów Kościoła katolickiego urządziły na osoby homoseksualne, stało się kwestią publiczną i wartą omówienia. Przekonała mnie o tym wizyta w Szczecinie jesienią 2020 roku i reakcje na wpis na Facebooku, jaki temu wydarzeniu poświęciłam. Zdobył blisko tysiąc lajków i dwieście udostępnień. Nigdy żaden inny mój wpis nie był tak popularny. Myślę, że to, o czym w nim piszę, zainteresuje też czytelników Pra, dlatego przytaczam go w całości.

Kiedy napisała do mnie Monika Tichy, szefowa Lambda Szczecin, z pytaniem, czy nie przyjechałabym wziąć udziału w ponownym odsłonięciu muralu upamiętniającego miłość Iwaszkiewicza do Błeszyńskiego, poczułam najpierw zdziwienie, a potem wzruszenie. Nigdy wcześniej nikt w tym kontekście, w kontekście homoseksualności Iwaszkiewicza, nie proponował mi, żebym zabierała głos.

Może uważano, że dla mnie jako prawnuczki pisarza to temat trudny czy wręcz wstydliwy. W rzeczywistości wstydliwy na pewno nie jest. Trudny oczywiście tak, tak jak trudne są wszystkie tematy związane z życiem intymnym bliskiej rodziny, zwłaszcza jeśli w grę wchodzi niewierność.

Wbrew temu, co sugerowała na przykład Ania Król w swoim wstępie do listów Iwaszkiewicza do Błeszyńskiego, pisząc: „Ani dzieci Iwaszkiewicza, ani inne osoby z najbliższego otoczenia nie chcą wracać w rozmowie do tamtego czasu. Żadnych opisów, wspomnień, drobnych opowieści. Jakby człowieka [chodzi o Błeszyńskiego] nigdy nie było”, ani temat homoseksualności ogólnie, ani temat Błeszyńskiego konkretnie nie był w mojej rodzinie tabu.

Sama wielokrotnie rozmawiałam z moją babcią Marią Iwaszkiewicz, z jej siostrą Teresą i z moim tatą, Maciejem Włodkiem, na ten temat. Moja babcia chciała wydać listy Iwaszkiewicza do Błeszyńskiego, miała już nawet podpisaną umowę w tej sprawie z Zeszytami Literackimi. Wydała te listy ostatecznie jednak Anna Król ze względu na uchybienia formalne, jakich dopuściła się moja babcia, podpisując umowę z Zeszytami. Zadziałała tu nieznajomość prawa, niezrozumienie umowy agencyjnej podpisanej z wydawnictwem Czytelnik, a nie niechęć do upubliczniania treści listów.

Przecież to nikt inny jak właśnie moja babcia i Teresa zadecydowały kilka lat wcześniej o tym, żeby dzienniki Iwaszkiewicza wydać bez ani jednego skreślenia. W tomie drugim tych dzienników pisze Iwaszkiewicz o Błeszyńskim bardzo dużo i bardzo szczerze. Nie szczędząc żadnych intymnych szczegółów niepozostawiających wątpliwości co do charakteru ich związku. Jedną ze spędzonych z Jurkiem Błeszyńskim nocy Iwaszkiewicz opisywał tak:

„Jurek zasnął oczywiście zaraz, a ja nie mogłem spać, czując to piękne, a przede wszystkim kochane ciało obok siebie. Przed zaśnięciem Jurek się tak przytulił (głową), jak dziecko do matki, a potem spał, nie budząc się, do rana. [...] Chuda, owłosiona noga Jurka (nie ma ładnych nóg i w owłosieniu ich wyraża się gruźlicze usposobienie), którą w pewnym momencie poczułem przy sobie, nie wzbudzała we mnie ani wstrętu, ani żadnych pożądań, tylko ogromną miłość do cierpiącego człowieka i żałość nad wspólnym naszym losem”[1].

Po lekturze takich fragmentów nikt chyba nie może sądzić, że była to jedynie przyjaźń, męska fascynacja czy jakie tam jeszcze eufemizmy stosuje się do homoseksualnej miłości (cielesnej i duchowej zarazem).

Jeśli moja babcia, czy ktokolwiek inny z rodziny, kiedykolwiek odmówiła odpowiedzi na pytania związane z życiem intymnym swojego ojca, to zapewne dlatego, że były to pytania głupio postawione, a nie dlatego, że wstydziła się przyznać do tego, że Jarosław Iwaszkiewicz sypiał z kimkolwiek poza swoją żoną Anną.

Homoseksualność Iwaszkiewicza jest sprawą powszechnie znaną. Można o niej przeczytać w kilku poświęconych mu książkach (na przykład w Innym życiu Radosława Romaniuka czy w mojej Pra), a także w tych napisanych przez niego samego. Oczywiście za życia Iwaszkiewicza nie wychodziły jego dzieła, w których otwarcie przyznawałby swoją homoseksualność, ale też specjalnie jej nie ukrywał. Każdy, kto czytał opowiadania Nauczyciel czyWzlot, musiał rozumieć, że autorowi doświadczenia homoseksualne nie są obce.

O homoseksualności męża wiedziała, i to przed ślubem, jego żona, a moja prababcia, Anna Lilpop, potem Iwaszkiewiczowa. Czy było to dla niej trudne? Myślę, że na pewno czasami tak. Czy jest to jednak powód, żeby ze względu na nią, ze względu na pamięć o niej, jak sugerowała jedna osoba pod moim wpisem o podróży do Szczecina, o tym nie mówić?

Na pewno nie. Od zamiatania pod dywan sprawy nie stają się prostsze czy mniej bolesne.

Anna i Jarosław Iwaszkiewiczowie nie żyją od ponad 40 lat. Ich małżeństwo było jedną z piękniejszych historii, także historii miłosnych, w dziejach polskiej kultury. Nie było „przykrywką”, jak sugerowało i nadal sugeruje wielu postronnych obserwatorów. Nie widzę jednak powodów, żeby na siłę udawać, że nie było w tym małżeństwie problemów, spraw trudnych i niewierności. Ileż było niewierności w różnych znanych małżeństwach heteroseksualnych. A jakoś nikt nie obejmuje ich takim tabu ze względu na „pamięć o żonie”.

Nie wiem, jak wyglądałoby życie moich pradziadków w innych czasach, czasach, których niestety jeszcze w Polsce nie dożyliśmy, czyli bez homofobii. Być może nigdy by się nie pobrali. A może jednak tak. Trudno nasze dzisiejsze myślenie o świecie nakładać na wydarzenia sprzed stu lat.

Jedno jest dla mnie oczywiste: homoseksualności znanych osób nie należy ukrywać, homoseksualnych związków nie należy eufemistycznie nazywać przyjaźniami. Zwłaszcza teraz, w dobie tej ohydnej nagonki na osoby LGBT+, w czasie gdy w kościołach i w mediach publicznych trwa kampania nienawiści przeciwko wszystkiemu, co wychodzi poza heteronormatywne standardy.

O uczuciach, także tych przykrych, jak poczucie osamotnienia, odrzucenia, zawodu, należy mówić. Miłość ma różne formy, każda ma w sobie elementy piękne, ale też okrutne. Jest w miłości również element pychy, egoizmu, nawet przy jednoczesnym poświęceniu i oddaniu. Kochając jednych, krzywdzimy drugich. Ogrom tych wszystkich uczuć na pewno jednak nie mieści się ani w szafie, ani pod dywanem.

Dlatego tak bardzo jestem wdzięczna Lambdzie Szczecin i Trafostacji Sztuki za ten mural i za dyskusję, jaka odbyła się po jego odsłonięciu. Oby więcej takich pomysłów, oby więcej takich rozmów.

Kilka dni po opublikowaniu powyższego wpisu w folderze „Inne” znalazłam wzruszającą wiadomość. Jej fragment też przytaczam, za zgodą autorki.

[...] Iwaszkiewicz to patron mojej szkoły. I chyba jedyny, który wydaje mi się człowiekiem z krwi i kości, a nie odległą figurą, którą to niby się lubi, ale tak naprawdę średnio jest się nią zainteresowanym. Pomijając moje zainteresowanie historią wieku XX, naprawdę cytaty z jego tekstów z miejsca uznałam za przepiękne. Mamy u nas w szkole uczniów LGBT+. Jednych znam, innych nie, sama do tego grona także należę. I o ironio, homofobicznych katechetów fanatyków. Różne cytaty na lekcjach padały. Sama wywalczyłam wypisanie się z zajęć, bo nie mogłam słuchać bzdur o tym, że jeżeli nie ma się ojca, to ma się zaburzone poczucie bezpieczeństwa, czy o tym, że płeć jest jak elektrony i tylko elektrony ujemne oraz dodatnie (pomijając fakt, że to ładunek, który jest tylko ujemny) się przyciągają. I to naprawdę jest dla mnie ogromna ironia. Mam wrażenie, że ci ludzie w ogóle nie znają życiorysu Pani pradziadka. A mnie jakoś ta świadomość, jakiego mam patrona, krzepi.

Listów po opublikowaniu Pra dostałam mnóstwo. W tym miejscu mam okazję za nie wszystkie bardzo podziękować. Także za te, na które nigdy nie byłam w stanie odpowiedzieć. Ludzie pisali do mnie o własnych przodkach, część zapewniała, że moja książka stała się dla nich inspiracją do zgłębienia historii ich rodzin. Inni chwalili się autografami Iwaszkiewicza złożonymi na wyczytanych egzemplarzach jego książek. Niektórzy posyłali mi ksero listów otrzymanych od mojego pradziadka.

Swoją drogą nie mogę wyjść z podziwu nad tym, z iloma osobami on korespondował. I nie były to przecież zdawkowe wiadomości w rodzaju tych, jakie my dziś wysyłamy sobie Messengerem, a naprawdę długie, wyczerpujące listy, czasem pisane do osób, z którymi zaledwie się minął w życiu. Nauczycielek poznanych w czasie wieczorków autorskich, młodych poetek i poetów piszących nierzadko jedynie do szuflady, a w listach proszących starszego kolegę o rady.

Od jednej pary dostałam nawet zaproszenie do willi Kadenówka w Rabce, gdzie urodził się mój tata. Ciągle z niego nie skorzystałam. Może pojadę tam z tym, drugim wydaniem Pra. Będzie dobre na prezent.

30 grudnia 2020, Rzepiska

URODZIŁA MI SIĘ DZIŚPRAWNUCZKA

„Urodziła mi się dziś prawnuczka, Ludwika Włodek. Zadziwiające” – zanotował 26 grudnia 1976 roku w dzienniku Jarosław Iwaszkiewicz. Kiedyś wiele bym dała za taki dowód pokrewieństwa. Całe dzieciństwo chwaliłam się, że mam ważnego, słynnego pradziadka, ale najczęściej albo nikogo z moich rówieśników to nie obchodziło, albo nie chcieli mi wierzyć. Raz koleżanka – do dziś się przyjaźnimy – powiedziała mi, że musi zapytać rodziców, czy to możliwe.

W szkole nauczyłam się pokrewieństwo z Iwaszkiewiczem perfidnie wykorzystywać. Na początku liceum nie umiałam zaskarbić sobie przychylności pani od polskiego. W końcu, gdy kazała napisać wypracowanie w formie wywiadu z dowolną osobą, zrobiłam wywiad z moją babcią Marią Iwaszkiewicz-Wojdowską. Tylko po to, żeby zaimponować pani moimi koneksjami. Najpierw dostałam tróję, jak za wszystkie dotychczasowe prace. Miałam jednak podejrzenia, że wypracowanie nie zostało przeczytane. Chyba słuszne, bo po paru miesiącach ta sama pani za ten sam tekst postawiła mi już szóstkę. „Taka była zaimponowano” – jak powiedziałaby Pawłowa, kucharka na Stawisku, w domu moich pradziadków.

Z czasem jednak zdałam sobie sprawę, że afiszując się pokrewieństwem ze słynnym pisarzem, doprawiam sobie gębę. Ludzi przestaje interesować, kim jestem, tylko czyją jestem prawnuczką. Zważywszy, że chodzi o czwarte pokolenie, może to się wydawać zabawne, ale rzeczywiście spotkałam się z tym kilkakrotnie, i nie było to miłe doświadczenie.

Sama nigdy nie wpadłabym na pomysł, żeby napisać książkę o swojej rodzinie. Napisałam artykuł o młodości córek Iwaszkiewicza, czyli mojej babci i jej siostry. Ukazał się pod tytułem Ferdydurkistki ze Stawiska w „Wysokich Obcasach” zimą 2009 roku. Ku mojemu zaskoczeniu został bardzo mile przyjęty – choć nie wszystkim się podobał. Żaden mój tekst nie wywołał tylu komentarzy, listów od czytelników i zainteresowania kolegów z redakcji. Jak zwykle mogłam podejrzewać, że to działa magia nazwiska Iwaszkiewicz. Gdy Wydawnictwo Literackie zaproponowało mi zrobienie z rodzinnych historii książki, postanowiłam wykorzystać tę szansę. Mam, niestety, świadomość, że być może podpisałam wtedy na siebie wyrok skazujący na bycie do końca życia „prawnusią Iwaszkiewicza”. Jednak pokusa opowiedzenia po swojemu historii tej rodziny była silniejsza.

Nie miałam ambicji napisania kolejnej biografii Iwaszkiewicza ani dzieła o kulturotwórczej roli Stawiska. Interesowało mnie, jaka była ta rodzina i jak życie w niej wpłynęło na najbliższe mi osoby, ze mną samą włącznie. Dlatego czasem znane i zasłużone dla kultury narodowej postacie kwituję kilkoma zdaniami, a rozpisuję się o ludziach, którzy w tekstach o Iwaszkiewiczu publicznym figurują co najwyżej w przypisach: o ojcu Anny Iwaszkiewiczowej – Stanisławie Lilpopie, jej matce – Jadwidze Śliwińskiej, czy siostrach Jarosława, tak zwanych Ciotkach.

„Dzisiaj chrzciny Ludwiki. Strasznie miła to dziecina – i jak się rozciąga to moje biedne życie przez nią. [...] przez tę długość życia objęło się taką przestrzeń historii, po prostu wierzyć się nie chce, jak się czyta o tamtych czasach”, pisał Iwaszkiewicz w dzienniku 4 czerwca 1977 roku. Ja to rozciągnięcie też odczuwam. Oczywiście nie dzięki swojemu wiekowi, ale za pośrednictwem wspomnień, listów, notatek, pamiętników i dzienników różnych członków rodziny.

Ja z Pra, czyli pradziadkiem Jarosławem, zdjęcie zrobione w sypialni Iwaszkiewiczów, 1978.

Większość moich rówieśników z trudem może wymienić choćby imiona swoich czworga pradziadków. Ja mogłam czytać intymne zwierzenia moich prapradziadków. To podnieca bardziej niż oglądanie reality show, gdzie występują w końcu obcy ludzie.

Pisanie tej książki było fascynujące. Także dzięki kontaktom ze wszystkimi, bez których pomocy by nie powstała. Szczególnie wdzięczna jestem członkom mojej rodziny: ojcu Maćkowi Włodkowi, ciotecznej babci Teresie Markowskiej, babci Marysi Iwaszkiewicz, ciotce Anusi Włodek i kuzynowi Michałowi Michalskiemu, za to, że podzielili się ze mną wspomnieniami i odpowiadali na setki moich pytań oraz czytali kolejne wersje książki, poprawiając błędy i wyjaśniając nieścisłości. Serdecznie dziękuję także Zosi Dzięcioł, że opowiedziała mi o życiu na Stawisku i za każdym razem, kiedy przyjeżdżałam do stawiskowskiego archiwum, dbała o mnie i mojego syna Mikołaja jak o własne dzieci. Bardzo mi pomogli pan Robert Papieski, wyszukując w muzealnym archiwum kolejne teczki z interesującymi mnie dokumentami, pani Małgorzata Zawadzka, znajdując dziesiątki zdjęć, i pani Ewa Cieślak, ustalając kilka ważnych szczegółów. Państwo Papiescy i pan Radosław Romaniuk udostępnili mi niewydane jeszcze, a już odcyfrowane z rękopisu fragmenty dziennika Iwaszkiewicza. Mój daleki wuj, Alik Miszczuk z Kijowa, opowiedział mi o ukraińskiej gałęzi rodziny. Moja ciotka Doda Żakowska pozwoliła mi wykorzystać jako ilustrację swoją najcenniejszą pamiątkę – nigdzie niepublikowane zdjęcie ze ślubu swoich dziadków Bolesława Iwaszkiewicza i Zofii Zmigrodzkiej. Andrzej Biernacki rozmawiał ze mną o naszej wspólnej krewnej, mojej praprababci Jadwidze Śliwińskiej, i o swoich wspomnieniach ze Stawiska. Jacek Lilpop udostępnił mi swój referat o historii rodziny Lilpopów. Adam Michnik zgodził się opowiedzieć mi o relacjach Antoniego Słonimskiego z Iwaszkiewiczem. Mój teść, Andrzej Biernat, pomógł mi odnaleźć trop po moim dalekim przodku Petzoldcie. Moja ciotka Basia Mackiewicz pamiętała wiele ważnych szczegółów z życia rodziny Włodków. Doceniam ich pomoc i wysiłek, a także dziękuję wszystkim innym, którzy poświęcili swój czas, żeby uczynić moją opowieść o rodzinie Iwaszkiewiczów pełniejszą, mniej pretensjonalną i bardziej zabawną.

Pod koniec życia pradziadek napisał wiersz Do prawnuczki:

Ten kwiat co leci w górze i wieje skrzydłami

To motyl. Słowo obce, nie wiesz, co to znaczy.

Teraz nie ma motyli. Ten jest jedynakiem.

Za chwilę może i jego nie będzie.

Nie myśl o tym. Patrz, niebo jest takie niebieskie,

Po niebie chmurki lecą, to jasne, to ciemne.

Słońce co rano wstaje, co wieczór zapada.

Świat będzie zawsze piękny, Ludko. I beze mnie.

Pisał jeszcze o nim w dzienniku 4 lipca 1979 roku:

„Tak mnie interesują ci przeznaczeni na rok 2000. Jacy oni będą? Komu będą wierzyć? Czy będą wśród nich silni, mężni, mądrzy. Ilu? Jaki będzie mąż czy kochanek Ludwiki? Nigdy się nie dowiem. Pisał mi Jurek, że wiersz Do prawnuczki taki piękny. Cieszę się. Mam do Ludwiki wielką słabość, tak jak gdyby była moją córką. I ona też zdaje się mnie lubi. Chyba to dobrze, że będzie miała taką pamiątkę po mnie jak ten wiersz. Czy doceni?”.

Z pradziadkiem na Stawisku, 1977.

Doceniam, oczywiście, że doceniam. Tylko zawsze wkurzało mnie to „Ludko”. Z zadowoleniem odkryłam, że w dzienniku jednak pisze o mnie „Ludwika”.

Ja o nim mówiłam „Pra”. Tak samo zresztą określałam prababcię Hanię i ciocię Jadwinię, czyli całą trójkę staruszków, z którymi spędziłam ich ostatnie, a moje pierwsze lata życia.

I tak mi żal, że już sobie nie pogadamy. Dokładnie tak samo jak Jarosława ciekawiło, jacy my, jego następcy, będziemy, mnie interesuje, jacy byli oni. Czy rzeczywiście tacy, jak ich sobie wyobrażam na podstawie śladów, które po nich zostały? Tego już nigdy się nie dowiem. Próbowałam ich w tej książce odtworzyć jak najpełniej, zrozumieć, dlaczego coś robili i co wtedy czuli. I takich przetworzonych, przepuszczonych przez siebie samą przekazuję dalej. Także moim synom, Witkowi i Mikołajowi, którzy, mam nadzieję, dzięki tej książce będą mogli lepiej zrozumieć, kim są.

I

UKRAINA JAROSŁAWA,UKRAINA BOLESŁAWA

Nie było jeszcze ciemno, ale słońce już zaszło. Polną drogą jechał wóz zaprzężony w dwa konie. – Prr. – Woźnica ściągnął lejce. Pod krzakiem w rowie zobaczył owieczkę. Zdziwił się, bo w promieniu kilku kilometrów nie było żadnego gospodarstwa. Zszedł z wozu. Zwierzę patrzyło mu prosto w oczy. Wziął owieczkę na ręce, wgramolił się na wóz i ułożył ją z tyłu za sobą. Ruszyli, ale po chwili konie zaczęły się płoszyć. Rżały przeraźliwie i stawały dęba. Chłop obejrzał się za siebie. Owieczka nadal wpatrywała się w niego mokrymi brązowymi oczami. – Biaaaaszcze, biaaaaszcze... – powiedziała wyraźnie ludzkim głosem.

To jedna z tych strasznych bajek, które opowiadano w dzieciństwie jeszcze mojemu pradziadkowi. Za każdym razem, kiedy słyszę tę historię, przechodzi mnie dreszcz. Przechowała się w naszej rodzinie jako rzadka pamiątka po czasach, gdy moi przodkowie od strony ojca żyli na Podolu, na środkowej Ukrainie. Biaszcze – tak podobno zwracano się tam do owiec.

Przypomniałam sobie tę bajkę, gdy pod koniec lipca 2008 roku z mężem i synem wracaliśmy z Krymu, ze ślubu mojego kolegi ze studiów, krymskiego Tatara – Kurtmoły. Postanowiłam, że przejeżdżając przez Winnicę, zboczymy do Daszowa i Kalnika. Właśnie w tych okolicach musiała powstać bajka, bo tam spędził dzieciństwo pradziadek. W Daszowie pochowany jest jego ojciec Bolesław Iwaszkiewicz.

Przyjechaliśmy do miasteczka koło południa. Środkowa Ukraina, w odróżnieniu od zamożnego Krymu, światowego Kijowa czy europejskiego Lwowa, jest nadal prawie tak zapyziała, jak podejrzewam, że była za Sojuza. Z trudem udało nam się znaleźć sklep, gdy naszemu synkowi Witkowi chciało się jeść albo pić. O żadnej kawiarni czy nawet barze nie było co marzyć. Zagubieni, skierowaliśmy się do gminy, wielkiego gmaszyska dominującego nad asfaltowym placykiem pośrodku miejscowości. Weszliśmy frontowym wejściem i bardzo nas zdziwiło, że wszędzie jest kompletnie pusto. Leżały tam jakieś zakurzone dekoracje, jak z akademii ku czci, walały się stare afisze, pod ścianami stały zdekompletowane rzędy kinowych foteli. W końcu, obszedłszy budynek dookoła, trafiliśmy na inne, malutkie wejście od podwórka, na którym pasły się koza i kilka kur. To była właściwa siedziba gminy.

Żadna z urzędniczek nie była w stanie nam pomóc. Na hasło „Iwaszkiewicz” coś jednej zaświtało, ale nie umiała nas nigdzie pokierować. Trochę nas to zdziwiło, bo wiedzieliśmy od mojej babci, że w sąsiednim Kalniku, gdzie stał kiedyś drewniany dom, w którym mieszkała cała rodzina Iwaszkiewiczów, jest szkoła imienia mojego pradziadka z poświęconą mu salą pamięci. Dopiero jakaś petentka poradziła nam, żebyśmy szukali cmentarza za bramą z czerwonej cegły. Każdego z przechodniów pytaliśmy o cmentarz z ceglastym wejściem albo o Iwaszkiewicza, ale nikt nic nie wiedział. W końcu trafiliśmy na położony kilkaset metrów za budynkiem gminy współczesny cmentarz prawosławny. Wejściem była furtka zwieńczona ceglanym łukiem.

Tam spotkaliśmy dziwnego człowieczka. Ubrany w łachmany, w butach tak dziurawych, że wychodziło mu z każdego po pół stopy zakończonej czarnymi pazurami, wydawał się sprzątać groby.

– Iwaszkiewicz? A! Ojciec tego Iwaszkiewicza, polskiego pisarza – odparł przytomnie na nasze pytanie.

Wyjaśnił dokładnie, jak dojechać na cmentarz, po czym ucięliśmy sobie kilkuminutową pogawędkę na temat pisarstwa mojego pradziadka.

– Najbardziej lubię Krasnyje szczity (Czerwone tarcze), on tam tak pięknie pisze o tęsknocie za ojczyzną – wyznał obdartus.

Do dziś nie wiem, kim był. Może zdegenerowanym nauczycielem albo wariatem – amatorem literatury.

Właściwy cmentarz znajdował się już prawie za miasteczkiem. Ceglana brama okazała się ogryzkiem ceglanej bramy, a sam cmentarz przypominał raczej wygon dla bydła, porosły rzadką trawą, ostem i kępami łopianu. Pasło się tam kilka krów i gęsi z sąsiadującego z nim gospodarstwa, które przełaziły na jego teren przez liczne dziury w płocie. Grób mojego prapradziadka znajdował się w głębi, mniej więcej pośrodku wygonu, i był jedynym grobem, albo przynajmniej jedynym widocznym grobem, na całym placu. Piaskowa, trochę omszała, ale odczyszczona płyta otoczona była, na wzór sowiecki, niską metalową barierką pomalowaną niebieską farbą olejną.

Czułam się zakłopotana. Wydawało mi się, że jestem wzruszona. Uważając, żeby nie łamał mi się głos, wyjaśniłam Witkowi, że tu leży jego praprapradziadek. Złożyliśmy na płycie zebrane wcześniej polne kwiatki. (To mąż kazał mi je zebrać, mnie pomysł składania kwiatków wydał się nieco patetyczny, ale w końcu byłam zadowolona, że je mieliśmy). Głupio mi było odczuwać wzruszenie nad grobem obcego człowieka, który umarł siedemdziesiąt cztery lata przed moim urodzeniem i z którym, poza genami, nie łączyło mnie kompletnie nic.

Ojciec Jarosława – Bolesław Iwaszkiewicz w młodości.

Z Daszowa pojechaliśmy do Kalnika. Tam jedynym śladem po mojej rodzinie był pomnik Iwaszkiewicza przed miejscową szkołą. Bardzo ładny zresztą, ale z literówką w nazwisku. Izby pamięci nie udało nam się zwiedzić. W szkole były tylko trzy sprzątaczki, które mimo usilnych próśb nie chciały mi jej otworzyć.

– Dyrektorki nie ma, pojechała do Ilińców, pod jej nieobecność nikogo obcego nie możemy tu wpuszczać – powtarzały.

Cała wizyta strasznie mnie przygnębiła. Beznadzieja tego miejsca, postsowiecka brzydota i bylejakość były tak uderzające, że nie umiałam sobie wyobrazić, że kiedyś była tam ta sama ukochana i piękna Ukraina, o której czytałam nie tylko w książkach mojego pradziadka. Patrząc na te pokołchozowe baby w dresach i nylonowych fartuchach i na tych kilku zapitych chłopów, jedyne postacie, które spotkaliśmy w Daszowie, a później w Kalniku, przypomniałam sobie, że w Książce moich wspomnień Iwaszkiewicza czytałam, że ulubioną rozrywką okolicznej inteligencji były wieczorki, podczas których grywano na fortepianie utwory muzyki poważnej, albo że jego matka uwielbiała konfitury ananasowe oraz że „niezamożni, choć nie ubodzy” rodzice sprowadzili kurlandzką bonę, by uczyła go niemieckiego.

Po pansky ne budu howoryty

Kalnik, gdzie urodził się Jarosław Iwaszkiewicz, leży jakieś dwieście kilometrów na południowy zachód od Kijowa, niedaleko Winnicy. Mój pradziadek był najmłodszym dzieckiem w rodzinie polskiego zubożałego szlachcica Bolesława Iwaszkiewicza, zarządcy cukrowni. Między nim a jego najstarszym bratem, Bolesławem po ojcu, było dziewiętnaście lat różnicy. Miał jeszcze trzy starsze siostry – Helę, Nucię (Annę) i Jadwinię. W rodzinie był też chłopczyk, Staś, umarł jednak w niemowlęctwie.

– Rodzice od dawna nie sypiali razem, bo nie bardzo mogli pozwolić sobie na kolejne dziecko. Pewnego jednak razu zostali zaproszeni na wesele. Ponieważ mieli daleko do domu, po zabawie zostali na noc. Pewnie dom nie był zbyt duży albo gości było wielu, w każdym razie położono ich we wspólnym łóżku. Ja urodziłem się dziewięć miesięcy później. – Tę wersję swojego przyjścia na świat Jarosław Iwaszkiewicz z lubością przedstawiał rodzinie. Nie wiem, skąd miałby to wiedzieć, bo w owych czasach nie rozmawiało się z dziećmi na takie tematy. Może opowiedziały mu to, już dorosłemu, starsze siostry.

Pradziadek wyrastał w specyficznym środowisku kresowym, w którym nieliczni Polacy – urzędnicy, buchalterzy, nauczyciele domowi, zarządcy, jak jego ojciec, czy ziemianie, jak kuzyni jego matki, Szymanowscy – tworzyli własny świat, całkowicie odseparowany od miejscowej chłopskiej kultury ukraińskiej. „Kultura polska była wspaniałym kwiatem bez łodygi”, napisze później Iwaszkiewicz w Książce moich wspomnień.

Jednak podobno rodzeństwo Iwaszkiewiczów znakomicie znało ukraiński, nauczyło się go bowiem przy zabawie z dziećmi służby.

– Ciocia Nucia jako mała dziewczynka przekomarzała się z rodzicami: Ja po pansky ne budu howoryty. Do końca życia klęła po ukraińsku. Zaczynała na wdechu: Hospody pomyłuj, a potem szła wiązanka – opowiada jej bratanica, a moja babcia, Marysia, córka Jarosława.

Ukraińską piosenkę z innej strasznej bajki śpiewała mi jeszcze babcia. To historia chłopki, która chciała okraść swoją zmarłą bogatą sąsiadkę z pierścionków. Nie udało jej się ściągnąć klejnotów ze stężałych pośmiertnie palców, więc obcięła nieboszczce dłonie i zaczęła je gotować w wielkim garze, a sama usiadła prząść. Nagle zza okna chaty dobiegły ją słowa piosenki:

Kury splat’, husy splat’,

Tilki moja kumcia nie spyt’,

Bili moji ruczki waryt’,

Na prypiczku kurzil priade,

Zoloti persteni dere...

Dźwięki piosenki stawały się coraz wyraźniejsze, aż nagle drzwi chaty otworzyły się i w progu stanęła zmarła sąsiadka. W tym samym momencie prząśniczka padła na ziemię jak rażona gromem.

Jarosław też znał ukraiński. Wiele lat później, w latach siedemdziesiątych, gdy jako zasłużony pisarz został zaproszony do Kijowa przez tamtejszy uniwersytet, wygłosił nawet część przemówienia w tym języku.

– Obecni na spotkaniu ukraińscy pisarze i studenci z zachwytu znieśli ojca ze schodów – twierdzi babcia.

Zjazd rodzinny Iwaszkiewiczów w 1897 roku w Czernyszach u Biesiadowskich, czyli siostry mojego prapradziadka Bolesława – Marii, i jej męża Juliana. Oboje pośrodku zdjęcia: on z długą siwą brodą, ona siedzi przed nim w czarnej sukni. Na lewo od Biesiadowskiego dwaj bracia Bolesława – Czesław (w mundurze) i Antoni. Mały Jarosław siedzi między swoją ciocią Biesiadowską a matką. Przed nim na ziemi, w kraciastej sukience, najmłodsza z jego sióstr Jadwinia, obok (po prawej) starszy brat Bolo, nad nim w czarnej sukni siedzi siostra Hela, a w ostatnim rzędzie za nią stoi Nucia. Reszta osób na zdjęciu to dzieci i wnuki Biesiadowskich i pozostałych braci Iwaszkiewiczów.

Obiecuję dać mojej żonie sto rubli

Dla naszej gałęzi rodziny Ukraina pozostała abstrakcyjną, odległą krainą. W pamięci mamy jedynie strzępki historii, pojedyncze anegdoty. Gdy byłam dzieckiem, o Kijowie wiedziałam tyle, że mój pradziadek tam studiował i że przechował się w rodzinie wycinek z gazety – opowiadał mi o nim ojciec – w której jednocześnie umieszczono dwie, wydawałoby się, tak samo drugorzędne informacje, że w Kijowie odczyt o Ibsenie wygłosi Jarosław Iwaszkiewicz oraz że w Petersburgu grupka awanturników napadła na stojący w porcie krążownik „Aurora”.

Kalnik i Daszów były dla mnie na wpół mitycznymi krainami, położonymi poza granicami mojej wyobraźni. Myślę, że podobnie czuli zarówno mój ojciec, jak i nawet jego matka, Marysia, oraz jej siostra Teresa.

Wszystko dlatego, że ojciec Jarosława umarł, gdy chłopiec miał osiem lat, i nie zdążył mu wiele opowiedzieć z historii rodzinnej. We wspomnieniach Jarosława, które później przekazał swoim córkom i wnukom, zachowały się głównie historie związane z rodziną jego matki, Marii Iwaszkiewiczowej, z domu Piątkowskiej.

Jej ojciec, Leopold Piątkowski, wcześnie owdowiał. Kiedyś był podobno bogaty. Rodzinna legenda głosi, że stracił wszystko, został mu tylko wóz i furman. Nie wiadomo dokładnie, dlaczego stracił, ale w tych czasach nie był na Ukrainie jedynym bankrutem. W połowie XIX wieku do Europy zaczęło masowo napływać tanie zboże argentyńskie. Tej konkurencji nie wytrzymało wiele kresowych, marnie zarządzanych, niemodernizowanych albo modernizowanych nadmiernie gospodarstw szlacheckich.

– Jeździł tak tym wozem od dworu do dworu. Zawsze wysyłał furmana na zwiady, by wypytał, co na obiad. Jak było smaczne, zostawał na kilka tygodni – powtarzała po ojcu babcia Marysia.

Stary Piątkowski nie był chyba tak zupełnie byle kim, skoro udało mu się córkę Marię, późniejszą matkę Jarosława, oddać na wychowanie do bogatych krewnych swojej żony, baronostwa Taubów. Pani Taubowa i matka Marii Piątkowskiej miały wspólnego dziadka.

Maria wychowywała się razem z rówieśnicą Anną, córką Taubów, która później wyszła za Stanisława Szymanowskiego. U opiekunów Maria poznała męża. Bolesław Iwaszkiewicz był nauczycielem domowym Taubów, którzy postanowili zeswatać go ze swoją kuzynką.

Mały Jarosław z matką i siostrami odwiedzał w dzieciństwie leżącą po sąsiedzku posiadłość Szymanowskich, Tymoszówkę. Młodych Szymanowskich było pięcioro: Nula, Feliks, Stasia (śpiewaczka, która później posłużyła Jarosławowi jako pierwowzór postaci Elżbietki ze Sławy i chwały), Karol i Zofia.

– Najbarwniejszą postacią była Nula – podkreśla moja babcia. – Jeździła konno po męsku, ubrana w strój kąpielowy z epoki, czyli długie szarawary i koszulę zapinaną pod szyję. Gdy przejeżdżała przez wieś, towarzyszyły jej wrzaski zdziwionego i zgorszonego tak nieprzystojnym widokiem chłopstwa. „Jestem panna, ale nie dziewica”, zawsze mówiła o sobie.

Znana była z puszczania bąków.

– Miała koleżankę, która zawsze zwracała się do niej: Nula, je t’en pris, ne tire pas – opowiada babcia Marysia. – Wiele lat później, już w Warszawie w czasie okupacji, Nula, wystrojona, w kapeluszu, szła ulicą. Nagle puściła głośnego bąka. Po chwili usłyszała za sobą rubaszne, gardłowe: „Ho, ho, ho, ho, ho”. Skonfundowana odwróciła się, by zobaczyć, kto był świadkiem jej kompromitującego zachowania. Za nią szło dwóch jowialnie uśmiechniętych umundurowanych Niemców.

Szymanowscy traktowali Jarosława trochę jak ubogiego krewnego. Ich matki były bardzo blisko, bo wychowały się praktycznie jak siostry, ale Taubowie – z kurlandzkich baronów, i Szymanowscy – ziemiaństwo, to była jednak trochę inna sfera niż mieszkający w skromnym drewnianym domku przy cukrowni Iwaszkiewiczowie.

– Ty widziałaś zdjęcia tego domu? – pyta mnie mój ojciec. – Rozpadający się, z połatanymi ścianami. Poza tym pamiętam, co ciotki (Jadwinia i Hela) mówiły. O cerowaniu ubrań, o przeciekającym dachu. Nie musieliby chyba tak żyć, gdyby byli zamożni.

– Dziadek opowiadał mi, że znalazł kiedyś list – dodaje ojciec. – „Ja niżej podpisany Bolesław Iwaszkiewicz obiecuję dać mojej żonie sto rubli, jeśli mi urodzi syna”. Napisane to było charakterem pisma jego matki, tylko podpis był ojca. Musiała wymóc na mężu taką obietnicę. Data listu wskazywała, że była już wtedy w ciąży z pierworodnym Bolesławem. Dziadek twierdził, że jego ojciec z danego słowa się nie wywiązał, bo nigdy nie miał wolnych stu rubli, które zamiast przeznaczyć na domowe potrzeby, mógłby dać żonie w prezencie.

Po śmierci męża w 1902 roku Maria Iwaszkiewiczowa dostawała po nim pięćset rubli renty rocznie. Jej trzy córki, jako panny bez posagu, nie miały wielkich szans na zamążpójście. Udało się tylko średniej, Annie, zwanej Nucią. Ale miała wyjątkowego pecha. Może jako mało atrakcyjna partia nie chciała przebierać w kandydatach i zgodziła się na pierwszego, który się nawinął. Jej mężem został więc pewien inżynier. Zamieszkali razem w Baku. Po kilku latach biedna Nucia wróciła jednak na Ukrainę. Mąż okazał się bigamistą. Jej obie siostry nie próbowały nawet szukać szczęścia jako mężatki. Były wspaniale wykształcone na krakowskiej pensji, z łatwością więc znajdowały posady nauczycielek w najlepszych ziemiańskich dworach. Przeżyły całe życie w staropanieństwie.

Młody Jarosław Iwaszkiewicz, druga dekada XX wieku.

Jarosław, podobnie jak siostry, już jako kilkunastoletni chłopiec udzielał korepetycji. Spędzał w ten sposób wszystkie wakacje.

Protekcjonalne traktowanie Jarosława przez rodzinę Szymanowskich skończyło się, gdy Karol, wówczas już uznany i bywały w świecie kompozytor, docenił talent młodego kuzyna.

– Wielkie wrażenie wywarło na nim wczesne opowiadanie ojca Ucieczka do Bagdadu – wspomina moja babcia. – A nie był pochlebcą. Gdy ojciec wyjawił mu, że chce zdawać do konserwatorium, i pokazał mu jakieś swoje kompozycje, Karol nie okazał entuzjazmu. Ojciec miał o to żal do niego. Ale widać, że przedkładając jego próby literackie nad muzyczne, wskazał mu właściwą drogę.

W Jarmolińcach były najlepsze morele

Do niedawna „rodzinna Ukraina” kończyła się dla mnie gwałtownie na roku 1918. Znałam jeszcze opowieści o pożodze rewolucyjnej, która ostatecznie pogrzebała świat dzieciństwa i wczesnej młodości pradziadka i jego sióstr. Zniszczono Tymoszówkę, która zresztą, jak twierdził pradziadek, i tak okres największej świetności dawno miała za sobą. „Rewolucja ocaliła ten majątek od parcelacji”, żartował. Gorzki to żart, zważywszy, że dwór spalono, a meble, także fortepian Karola, wrzucono do stawu. W majątku ciotki Jarosława, Marii Biesiadowskiej, siostry jego ojca, zaorano nawet sad.

Pierwszy z Ukrainy, w 1918 roku, wyjechał Jarosław. Rok później dołączyły do niego matka z rozwiedzioną ciocią Nucią. Hela i Jadwinia były już na posadach w Królestwie.

– Z tych ukraińskich czasów zostało niewiele. Jeden dzbanuszek na mleko, parę albumów zdjęć – wspomina moja babcia.

Zupełnie inną wizję Ukrainy ma mój kuzyn Michał Michalski. Jest starszy ode mnie o cztery lata. W dzieciństwie spędzaliśmy razem sporo czasu. Mój ojciec, który jest jego ojcem chrzestnym, zawsze bardzo go lubił i chyba trochę starał się wychowywanemu bez ojca Michałowi zapewnić męską rękę. Zabieraliśmy Michała w góry. Do dziś pamiętam, jak wracaliśmy kiedyś szosą z wycieczki w rejonie Morskiego Oka i toczyła się długa dyskusja, czy Michał jest wystarczająco wysportowany. Maciek, mój ojciec, który za najwyższy wyraz sympatii uznaje wypowiadanie kąśliwych uwag pod czyimś adresem, twierdził, że oczywiście nie jest.

Jedyny jawny wyraz uznania od „wuja Macieja”, jak nieco ironicznie Michał nazywa mojego ojca, udało mu się zdobyć wiele lat później, gdy był studentem historii zafascynowanym wczesnym średniowieczem i Izydorem z Sewilli. W czasie jednej z kurtuazyjnych wizyt u moich rodziców wspólnie wymienili wszystkich Kapetyngów.

Między mną a Michałem toczyła się cicha rywalizacja. Właściwie nie była to nawet rywalizacja między nami – cztery lata różnicy i inna płeć sprawiły, że nasze światy prawie wcale się nie zazębiały i mało się nawzajem obchodziliśmy – tylko między moimi rodzicami a mamą Michała, Natą.

Michał był jej jedynym dzieckiem. Zawsze uwielbiała chwalić się jego osiągnięciami. Gdy poszłam do pierwszej klasy, cztery lata po Michale, do zupełnie innej szkoły, moi rodzice usłyszeli od Naty, że to dobrze, że mi tak świetnie idzie, ale w trzeciej klasie to się zaczną schody. Tak było na każdym szczeblu edukacji. Gdy Michał zdał do liceum Batorego, Nata chodziła dumna jak paw. Kilka lat później moi rodzice oświadczyli jej ze złośliwą satysfakcją, że dostałam się do tego samego liceum.

Gdy Michał podrósł na tyle, że Nata przestała urządzać kinderbale na jego czerwcowe urodziny, nasze kontakty nieco się rozluźniły. Nawiązaliśmy je ponownie dopiero niedawno, gdy i Michałowi, i mnie prawie w tym samym czasie urodzili się synowie. Teraz syn Michała, Krzyś, i mój syn, Witek, chodzą do tej samej podstawówki. A my, jak kiedyś nasi rodzice, spotykamy się na corocznych kinderbalach z okazji czerwcowych (także) urodzin Krzysia.

Michał i ja na Stawisku, rok 1979.

Michał jest prawnukiem Bolesława, czyli starszego o dziewiętnaście lat brata Jarosława. Dla niego ukraińska historia rodziny zaczyna się dużo wcześniej, bo Bolesław siłą rzeczy dużo więcej wiedział o rodzinie swego ojca niż młodszy Jarosław.

– Kiedy byłem mały, babcia – Wanda, córka Bolesława – czytała mi Ogniem i mieczem. Dla mnie ta powieść nie była, tak jak pewnie dla was, zbiorem pustych, egzotycznych nazw – opowiada mi Michał. – Prawie z każdą miejscowością babcia miała związane jakieś własne wspomnienia. W Płoskirowie, dzisiejszym Chmielnickim, gdzie Zagłoba spotkał Bohuna, urodziła się moja matka. W Jarmolińcach, mówiła mi, ile razy któryś z bohaterów tam się wybierał, były zawsze najlepsze na Ukrainie morele.

Od Michała dowiedziałam się, że nasz wspólny prapradziadek Bolesław Iwaszkiewicz, czyli ojciec Bolesława i Jarosława, był synem Antoniego i Róży z Walentynowiczów.

– A Róża to siostra Tekli z Walentynowiczów. Ta Tekla miała dwóch mężów. Pierwszym był Płaton Zubow, kochanek carycy Katarzyny II. Drugim małżonkiem Tekli był André Szuwałow... – Tu Michał tajemniczo zawiesza głos.

Niestety, na mnie jego opowieść nie robi spodziewanego wrażenia. Nie mam pojęcia, że ów Szuwałow był skoligacony z Golicynami – o których wiem tylko tyle, ile napisano w broszurce muzeum szampana w Nowym Świecie na Krymie.

– O Tekli jest nawet wzmianka w Dziadach – ciągnie Michał.

– Skąd wiesz?

– Z dzienników.

Rzeczywiście, Jarosław Iwaszkiewicz, opisując swoją wizytę w Wilnie w 1955 roku, zanotował: „Moi dziadkowie [Antoni i Róża] brali ślub na Antokolu, o mojej babce mówi Senator w Dziadach (ta princessa – to księżna Zubowa)”.

Chodzi mu o początek sceny ósmej z III części Dziadów, która zaczyna się od słów Senatora:

Diable! quelle corvée! – przecież po obiedzie.

La princesse nas zwiodła i dziś nie przyjedzie.

Zresztą, en fait des dames, stare, albo głupie: –

Gadać, imaginez-vous, o sprawach przy supie!

Tekla, wychodząc za Zubowa, zrobiła świetną partię. Jako panna mieszkała z owdowiałą matką i dwiema siostrami w Wilnie. Historię związku Tekli z Zubowem opisuje Stanisław Morawski, znany wileński lekarz, we wspomnieniach Kilka lat młodości mojej w Wilnie (1818–1825). Morawski tłumaczył, że owdowiała matka Tekli tonęła w długach i dlatego rodzina namówiła dziewczynę, żeby wyszła za rozkochanego w niej Płatona Zubowa, mimo że była już zaręczona z kim innym. Podobno stary książę szalał za swoją piękną, ale pozbawioną wielkopańskiej ogłady żoną. „Zaczął więc Zubow od przetarcia pod każdym względem osoby, która w razie danym miała z pozycji swojej po mężu zająć pierwsze miejsce przy rosyjskim dworze”. Tekla jednak była bezczelna, rozwydrzona i pewna swojej urody. Nie tylko nie chciała uczyć się pod okiem specjalnie sprowadzonych dla niej guwernerów, ale też demonstrowała pogardę dla swojego męża.

Rok po ślubie Zubow zmarł, a Tekla została bajecznie bogatą i młodą wdową. W ślad za ojcem szybko poszła córka Tekli, malutka Aleksandra. Teraz kobiecie już nic nie przeszkadzało cieszyć się swobodą i odziedziczoną fortuną. Jak zapewnia Morawski, prowadziła się niezwykle rozpustnie. Została kochanką Nikołaja Nikołajewicza Nowosilcowa, czyli właśnie Senatora z Dziadów. Sam car Aleksander wyznaczył go na jej opiekuna. Księżna oddawała się w towarzystwie Senatora najdzikszym harcom, o czym mówiło całe zgorszone Wilno. Morawski nazywa Teklę kobietą „sprośną i kamiennego już serca, a lubieżną jak małpa”. W owym czasie patriotycznie nastawiona młodzież wymyśliła piosenkę ośmieszającą ciemiężyciela filaretów:

Wiwat, Bajkow [Leon, zaufany Nowosilcowa], Nowosilcow,

Bicze tajnych klubów,

I kochanka tych opilców,