Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Igrzec. Opowieści mocno osobiste - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 sierpnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Igrzec. Opowieści mocno osobiste - ebook

Lechosław Herz, aktor, pisarz, niestrudzony piewca polskiego krajobrazu, w kolejnej książce wspomina swoje dzieciństwo, rodzinę, początki pracy artystycznej w radiu i na scenach teatrów dramatycznych. Nie brakuje też opisów wypraw turystycznych podejmowanych wiele lat temu w różnych zakątkach Polski i pierwszych fascynacji wyjazdami zagranicznymi. Ciepła, serdeczna opowieść z pewnością zachęci czytelników do własnych, indywidualnych wypraw krajoznawczych jeszcze nieodkrytymi szlakami.

Spis treści

Spis rzeczy

CZĘŚĆ PIERWSZA

Opowieści zimowe

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

CZĘŚĆ DRUGA

Ziemia pachnie...

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

CZĘŚĆ TRZECIA

Uśmiechy lata

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

CZĘŚĆ CZWARTA

W nastroju jesiennym...

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Indeks osób

 

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-244-1098-9
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ PIERWSZA

Opowieści zimowe

Rozdział 1

Jest pierwszy dzień grudnia, patrzę za okno, a tam, na moim Żoliborzu, zaczyna się zima. Napadało przez noc śniegu, jest mokry – na warszawskich ulicach porobiła się paskudna breja. Więc może to jeszcze nie jest zima prawdziwa, a tylko przedzimie. W górach jednak chyba zima już jest. Mówili w telewizji, że na Kasprowym napadało półtora metra. To taki śnieg, co jak przychodzi, to zostaje na wiele miesięcy.

Na początku grudnia wracałem z mamą do Katowic, z których moja rodzina uciekła pięć lat wcześniej. Był rok 1946. Towarowy wagon, w którym zostaliśmy umieszczeni, jechał z Nowego Sącza przez kilka dni. Były w nim jeszcze jakieś inne rodziny, które po drodze wysiadały na różnych stacjach, a ich dobytek przenoszono do innych pociągów. Wagon był typowo towarowy, żaden tam pasażerski, siedziało się na wiezionych ze sobą stołkach. Na środku stał piecyk, poczciwa żelazna koza. Jak było czym, to się w niej paliło i wtedy było trochę cieplej.

Na różnych stacjach przeczepiano wagon do kolejnych pociągów, co pewien czas zjawiał się przy nim jakiś kolejarz i zbierał „pieniądze na węgiel do parowozu”, a ja już wiedziałem wtedy, że to jest łapówka, że jeśli mama nie da, to nie pojedziemy dalej i do końca świata zostaniemy na jakiejś kolejowej bocznicy.

Pamiętam, jakby to było wczoraj, pierwszy po powrocie dzień katowicki. Mieszkanie było puste. Tylko na podłodze leżały tomy niemieckiej encyklopedii, grube tomiska drukowane szwabachą. Były w nich ilustracje i mapy – te szczególnie były dla mnie cudowne, nie wiedziałem dotąd, że mapy mogą być tak fascynujące. Chyba wtedy właśnie zacząłem wpadać w ich zaczarowany świat.

Stałem godzinami w oknie mieszkania przy ulicy Warszawskiej i patrzyłem na padający śnieg. Ulicą jeździły tramwaje. Strasznie skrzypiały na zakręcie, zanim wjechały na Zawodzie. Dziesięciolatka, przybyłego z małego, prowincjonalnego miasta, bardzo je podniecały. Miasto z tramwajami to nie było byle co.

* * *

W roku 1925 do tego mieszkania na ulicy Warszawskiej wprowadził się Marian Herz z żoną i dwoma synami. Dziesięć lat później miał zostać moim ukochanym dziadkiem. Przyjechał do stolicy Górnego Śląska, bo dopiero co otrzymał znakomitą propozycję podjęcia pracy na stanowisku Naczelnika Wydziału Skarbowego Województwa Śląskiego w Katowicach. Już od kilku lat niemieckie miasto Kattowitz nazywało się Katowice, a w wyniku przeprowadzonego na Górnym Śląsku plebiscytu znalazło się w granicach Rzeczpospolitej Polskiej.

Dziadek był przygotowany do tej pracy, uczył się jej w rodzinnym Sanoku, tam zyskiwał zawodowe szlify, był cenionym galicyjskim urzędnikiem Cesarstwa Austriackiego, a przy okazji polskim patriotą, druhem Marianem Herzem, zastępcą naczelnika sanockiego wydziału Towarzystwa Gimnastycznego Sokół, zajmującego się nie tylko ćwiczeniem mięśni, lecz – jak to powszechnie było wiadomo – także krzewieniem polskości.

Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości w 1918 roku w pomorskim Tczewie został naczelnikiem miejscowego wydziału skarbowego. Podobało mu się w tym mieście nad Wisłą. Zamierzał nawet kupić tam domek, mógł sobie na to pozwolić. Zamiary zniweczyła potworna inflacja, z dnia na dzień dziadek stracił swoje oszczędności. Opowiadał po latach, że po ostatnie wypłaty musiał w końcu przyjeżdżać z taczką. Aż wreszcie 1 kwietnia roku 1924, i to nie był prima aprilis, ówczesny premier Władysław Grabski przeprowadził reformę skarbu i finansów państwa. Była brutalna, ale niezwykle skuteczna. Dokonano wymiany dotychczas obowiązującej marki polskiej na złotego. Za jeden milion osiemset tysięcy marek polskich otrzymywało się jedną złotówkę! Niesamowita proporcja! Złoty polski rychło stał się walutą wymienialną, jedną z najbardziej stabilnych w Europie.

Propozycja z Katowic przyszła w samą porę. Wynajęto mu mieszkanie na prestiżowym pierwszym piętrze eklektycznej kamienicy przy głównej ulicy miasta, tuż obok willi, w której mieszkał wojewoda. Dziadek wprowadził się tam z rodziną w roku 1925. Mieszkanie było sześciopokojowe, z kuchnią i służbówką, zajmowało całe piętro. Pokoje ustawione były w amfiladzie, na ciągnącym się wzdłuż nich korytarzu dzieci mogły jeździć na rowerkach. Sufity były zdobne w stiuki, jakieś girlandy, koliska wielkie i małe, w każdym pokoju stał piec kaflowy, najładniejszy był w pokoju dziadków, ogromny, rozłożysty, jego kafle miały dostojną barwę ciemnego brązu, całość flankowały dwa siedziska po obu stronach, można było przysiąść na nich i grzać plecy. Węgiel trzeba było nosić z piwnicy.

Dobrze się tam mieszkało. Synowie poszli na studia, obaj studiowali na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Młodszy z nich, Kazimierz, skończył romanistykę, został nauczycielem gimnazjalnym, a był urodzonym pedagogiem, kochał szkołę i młodzież, z wielką wzajemnością. Starszy, Mieczysław, miał zostać urzędnikiem jak jego ojciec. Ukończył w tym celu wydział prawa administracyjnego. Żona była oczywiście z Krakowa. Za pobliską granicą, od Katowic to tylko kilka kilometrów, czaiła się już wojna. A ja? Cóż mogłem z tych katowickich czterech lat zapamiętać? Tyle, co później zobaczyłem na zdjęciach w rodzinnym albumie...

„Wszędzie dobrze, lecz w domu najlepiej – mówi stare przysłowie. Rzeczywiście, dom to schronienie swojskie, przytulne i miłe, zawsze pożądane, to ognisko rodzinne. Tu ludzie się rodzą, rosną i umierają, całe życie w nim się koncentruje. Zmartwienia i troski, radość i wesele goszczą pod jego dachem, tu przede wszystkim, w jego ścianach drogich upływa nam życie, uszczęśliwiające nas swymi uśmiechami, czasem pogrążające w rozpaczy i smutku swymi ciosami...

Gdzie idziesz? Dokąd się spieszysz? Do domu! A to po co? Bo tam mój kąt z całego świata zakątków najdroższy, tam moja rodzina, moje tam wszystko, co posiadam, wszystko, co dobre i złe nawet. Do domu garnie się każdy jak ptak do gniazda swego, w nim szuka ciepła domowego, spokoju, wytchnienia, przyjaznego uczucia istot sobie najbliższych.

Dom to uciecha, tęsknota i magnes, przyciągający serdeczne, najszlachetniejsze uczucia człowiecze, to przystań niezawodna, spokojna, cicha i bezpieczna, to przylądek dobrej nadziei wśród nawałnic i przeciwności pielgrzymki życiowej. W domu jesteś u siebie panem samodzielnym, nikt ci go nie ma prawa zrabować ani spokoju jego naruszyć.

Iluż to ludzi jednak nie ma tego domu, nie ma dachu nad głową, nie ma gdzie jej skłonić, tuła się i szuka schronienia u obcych, szuka domu swego...

O domu wciąż myślisz, choć nawet nie wiesz o tym, z nim jesteś w każdej chwili nierozerwalnie związany, choć może nie zawsze zdajesz sobie z tej więzi sprawę. Do domu cię ciągnie jakaś siła przedziwna. Nie siła przyzwyczajenia. Siła przywiązania miłosnego, siła uczuć i serce. Deszcz, burza czy inne przeciwności nie są w stanie cię powstrzymać od tego pociągu do domu. Zawsze i wszędzie, choćby ci gdzie indziej było najlepiej, prędzej czy później do domu swego zatęsknisz. Do siebie, do swoich...

Bo ten dom – to arka wśród burz najpewniejsza, to schron, to port najbezpieczniejszy. Bogaty czy ubogi, zawsze jest drogi sercu, a jeśli własny – cóż to za radość, przyjemność i duma szlachetna! To twoje miejsce własne na ziemi, tyś pan w nim, u siebie!

Lecz nawet gdy masz swój dom rodzinny, gdy wszystko cię z nim łączy, pomyśl o tym pierwszym swym domu, gdzieś się urodził, o domu twym rodzicielskim...”.

To rozpaczliwe wołanie o dom z roku 1944 znalazło się w jesiennym numerze przeznaczonego dla dziewięcioletniego wnuka „Echu Korniszonowa”. Było to pisane i rysowane atramentowym piórem polskie czasopismo, w formacie A4 wydawane w jednym egzemplarzu dla jednego, jedynego czytelnika. W pisemku tym były felietony i nowelki, była powieść w odcinkach, gry i zabawy z rebusami włącznie, ba, nawet drobne ogłoszenia tam się znajdowały.

W latach okupacji hitlerowskiej mieszkałem w ukrytym wśród pagórkowatego krajobrazu Nowym Sączu. Ale w Korniszonowie nie było żadnej wojny, żadnego okupanta, życie płynęło w nim zwyczajnie i normalnie. W nowo otwartym domu oświatowym o modernistycznej architekturze odbywały się odczyty, czasem dawały przedstawienia teatralne trupy z sąsiedniego, większego miasta, na miejscowym cmentarzu chowano zacnych miasta obywateli, rubryka sportowa omawiała odbywające się w miasteczku mecze piłkarskie korniszonowskiego klubu sportowego Leniwka.

Mam kilka numerów tego pisemka u siebie, przywędrowały ze mną na warszawski Żoliborz. Papier mocno zetlał przez lata i boję się go zbyt często brać w ręce, ma dla mnie wartość relikwii. Jedna z siostrzenic sfotografowała gazetkę i od niedawna mam ją na płycie, więc oglądam teraz w sposób całkowicie nowoczesny na ekranie komputerowego monitora.

Stryj Kazimierz był twórcą i redaktorem tego pisma, dziadek też pomieszczał tam artykuły, ten o domu rodzinnym był jego pióra, podpisał go jako Marian Sercowicz, taki przybrał sobie dziennikarski pseudonim. Kiedyś rozważał podobno możliwość zmiany nazwiska, w latach międzywojennych starano się rugować z codziennego języka wszelkie germanizmy i inne obcojęzyczne słowa.

Stefan Żeromski wymyślił wtedy nazwę samolot dla aeroplanu i samochód zamiast automobilu, a w moim rodzinnym domu słowo szlafrok zastępowano podomką, pędzel – włośnikiem, a szufladę zwano schownią. A co do nazwiska, to w końcu stanęło na tym, że zmieniać go nie przystoi. Więc nie wziął dziadek nazwiska swojej żony i nie nazywam się teraz Lechosław Borecki, chociaż niewątpliwie pięknie by to brzmiało.

Z wojennej tułaczki jako pierwszy powrócił do Katowic dziadek, chciał odzyskać mieszkanie. Było teraz kwaterunkowe, z sześciu pokoi została nam połowa, drugą część piętra zajmowała inna rodzina, do czasu wojny mieszkająca w piwnicznej suterenie, więc ich przenosiny na piętro były rodzajem sprawiedliwości dziejowej, co mieściło się w zasadach obowiązującego teraz ustroju. Niebawem do naszego mieszkania dokwaterowano sympatyczną niewiastę z dwójką córek. Uszła z Przemyskiego, po walkach z ukraińskimi nacjonalistami ich wieś została spalona, mąż zginął. O tym, co przeżyła, opowiadała nam w kuchni, która była teraz wspólna, opowieści były wstrząsające.

Kuchenne okno wychodziło na podwórko, ciasne, pokryte czarną nawierzchnią, produktem odpadowym po spalonym węglu. Wokół wznosiły się ściany domów, wszystkie z cegieł, kiedyś czerwonych, teraz – jak to na Śląsku – brudnych, zszarzałych. Nie mam żadnej ich dobrej fotografii. Już tam nigdy nie wrócę, nie zobaczę ich ani tego podwórka i ceglanych domów.

Kilka lat temu widziałem je na wystawie francuskich impresjonistów w warszawskim muzeum. Na obrazie Gustawa Caillebotte’a. Nie znałem dzieł tego artysty. Malował dachy paryskie, a ich widok uruchomił w mojej pamięci ciąg wspomnień. Przede wszystkim dachy śląskie, katowickie, zwłaszcza te, które widać było z okien rodzinnego mieszkania przy Warszawskiej. Dachy białe, przyprószone śniegiem i ciemne ściany przybrudzonych dymami cegieł, i szare niebo. Tysiące wspomnień, myśli, żadnego konkretu, po prostu zwyczajne myśli, różne obrazy, postaci rodziców, wąsy mojego dziadka i dobroć na jego twarzy, mądrość w spojrzeniu stryja Kazimierza, kot skaczący po parapetach na zewnątrz budynku, czarna od węgla ziemia podwórka, drgająca lampa, która zwisa z sufitu, pewnie znów tąpnęło, i znów dachy, dachy, śnieg, szare niebo, dachy, obraz Caillebotte’a.

Wspominam ten dzień, tę chwilę, w swoim warszawskim mieszkaniu. Śnieg poranny już zdążył się stopić, zresztą dużo go nie było, szybko wszystko wróciło do normy, ale jest przenikliwie zimno. W górach już jest zima, jeżdżą sobie ludziska na nartach. W polityce krajowej wciąż dno, w telewizorze coraz więcej postaci mało sympatycznych lub jeszcze gorszych.

* * *

Kilka lat później. Również na Żoliborzu. Święta za pasem – choinka już ubrana, za oknem biało, gołoledź. Dwa dni temu jechałem autem wśród zaśnieżonych pól mazowieckiej równiny. Pustka doskonała, ani jednego krzaczka, biało wszędzie, na horyzoncie wieża babickiego kościoła. Kilkaset metrów od autostrady kierdel saren pośrodku tych pól. Jedne leżały, inne coś tam skubały, jeszcze inne patrzyły obojętnym wzrokiem na jadące autostradą samochody.

Wczesnym popołudniem w radiowej Dwójce Weinachtsoratorium Bacha. Jak zawsze na te Święta. Opowiadające o narodzinach Jezusa dzieło wspaniałe, przesycone niezwykłą aurą, podniosłością i radością. Przez cały dzień w Dwójce znakomity program muzyczny, jak dobrze, że jest taka rozgłośnia. W pewnym momencie przerwa w koncercie, w moim pokoju gości znajomy, głęboki głos poety, Gałczyński czyta swój wiersz: Spotkanie z matką.

Jak pudełko świeczek choinkowych,

nagle, w ręku, gdzieś od dna kredensu,

myśli nagle tak wchodzą do głowy,

serce trącą i sercem zatrzęsą.

Świeczki takie kupowała mama.

One drzemią. W nich śpi piękny zamiar.

Tylko rozwiń je i tylko zapal,

a zobaczysz, co z tego wyniknie:

w świeczkach błyśnie drogiej twarzy owal.

Matka palec wzniesie. Wiatr ucichnie.

Matkę w ręce ucałuj i włosy,

potem śniegu po uliczkach rozsyp,

żeby błyskał się i żeby chrzęścił.

Potem wszystkie światła, co migocą,

do walizki zamknij. Otwórz nocą,

jeśli w drodze spotka cię nieszczęście.

Choinka w moim żoliborskim mieszkaniu nie pachnie lasem, ale gdy obwiesi się ją srebrnymi łańcuchami i anielskimi włosami, gdy zaczną się na niej jarzyć kolorowe lampeczki, wygląda całkiem przyjemnie. Z kuchni dobiegają zapachy, choinka już stoi ustrojona świątecznie, ale dopiero jutro zapalą się na niej światełka. Obok zgromadzone czekają prezenty, schowane w dużej torbie, aby nie kusiły przed czasem.

Przez wiele lat peerelowskich zdobycie choinki świątecznej graniczyło z cudem. Już dawno wzeszła pierwsza gwiazdka, a ja w tłumie podobnych sobie wciąż czekałem pod halą targową na transport choinek. Przyjeżdżała wreszcie ciężarówka, czasem bardzo późno, ludzie bili się między sobą, aby być bliżej auta, a stojący na stercie choinek człowiek wyciągał z niej kolejne drzewko i rzucał je w tłum. Ludzie łapali każde, ładne, brzydkie, byle przypominało choinkę. Szczęśliwców dopadał drugi człowiek i inkasował należność za drzewko. Po pięciu minutach ciężarówka odjeżdżała pusta. Kto się nie załapał na drzewko, czekał dalej. Mnie też się to przydarzało. O plastikowych choinkach, których pełno jest dzisiaj, mowy nie było. Trzeba było czekać albo obejść się podniesionymi z ziemi gałązkami, które pozostały po walce o drzewka.

W mojej rodzinie Święty Mikołaj przychodził z prezentami 6 grudnia, w dniu swojego święta. Natomiast pod choinkę prezenty przynosił Aniołek. Był taki zwyczaj, że któryś z mężczyzn, najczęściej najstarszy, najmniej potrzebny przy przygotowywaniu wigilijnej kolacji, zabierał ze sobą rodzinne dzieci na wieczorną przechadzkę ulicami miasta. Przez wiele lat występowałem w tej roli, wpierw jako dziecko, potem ów niepotrzebny w kuchennych przygotowaniach mężczyzna. Szliśmy więc sobie niespiesznie miejskimi ulicami, wypatrując pierwszej gwiazdy na niebie, a w oknach choinek z płonącymi na nich światełkami.

Po powrocie do domu witał od progu krzyk domowników: dlaczego byliście tak długo? Trzeba się było pospieszyć, Aniołek przyniósł dopiero co choinkę... Ale nie mógł dłużej czekać i już odleciał... Dzieci biegły wtedy do pokoju, gdzie jeszcze były otwarte okna, przez które dopiero co wyleciał Aniołek i gdzie stała najcudowniejsza na świecie choinka, do samego sufitu. Kiedyś to było! To czas choinek bez elektrycznych lampeczek, na prawdziwym drzewku płonęły prawdziwe świeczki, zwieszały się na jego gałązkach kolorowe, papierowe łańcuchy i cukierki owinięte w barwne bibułki. Był taki zwyczaj ważny, tradycyjny, że dzieci uczestniczyły w robieniu tych łańcuchów i owijaniu bibułkami cukierków i orzechów, które wieszano później na choince.

Jedną z większych życiowych przyjemności jest obdarowywanie bliskich osób choinkowymi prezentami. Są dwie szkoły. Jedna powiada, że powinny to być prezenty zwane praktycznymi. Każdy z nas ma potem w swojej szafie o kilka za wiele szalików na przykład. Szkoła druga optuje za książkami, płytami i tym podobnymi prezentami związanymi z dobrami kultury. Wychowany zostałem w tej drugiej. Żadne mydełka, kremy po goleniu, wody kolońskie, tylko książki liczyły się pod choinką.

* * *

Wyrosłem w kulcie książki. Ledwo się urodziłem, tata kupił mi pod choinkę książki. Więc, chociaż jeszcze nie za bardzo wiedziałem, na jakim świecie żyć mi przyjdzie, czekały na mnie książki przygodowe, z kompletem powieści Karola Maya na czele. Nie zobaczyłem ich nigdy. Bezpowrotnie przepadły w czasie wojny.

Po powrocie z włóczęgi wojennej, pod pierwszą powojenną choinkę w Katowicach dostałem w prezencie książki Arkadego Fiedlera, które sprawiły mi ogromną radość. Autor był bardzo poczytny, pisał świetnie, głównie o swoich podróżach, a słynął z tego, że zwiedził wiele egzotycznych krajów. Uwielbiałem lekturę jego książek przygodowych, Ryby śpiewają w Ukajali i Kanada pachnąca żywicą zapewne zaważyły na moim odczuwaniu świata, podróży, przyrody, przygody. Nie mogłem się od nich oderwać.

Wtedy pod choinką czekały też na mnie zupełnie inne książki tego autora, opowiadające o najbardziej dramatycznych epizodach z życia polskich lotników i marynarzy w czasie II wojny światowej. Dla nas wszystkich, żyjących w latach czterdziestych XX wieku, wojna była czymś, co wypełniało nam myśli. Przeżywaliśmy ją. Nie tylko dorośli. Dzieci również. Zrozumiałe więc, że rzuciłem się na te książki z pasją głodomora. Byle więcej wiedzieć.

W takich książkach zaczytywali się wtedy młodzi ludzie. Polscy lotnicy z dywizjonu 303 byli dla nas bohaterami. Państwa polskiego nie było, a oni walczyli. O konwojach statków, zaopatrujących w broń sprzymierzonych, nieustannie się słyszało. Żądło Genowefy i L jak Lucy Janusza Meissnera wyrywaliśmy sobie z rąk. Z latami jakoś mi te książki „wcięło”. Zapewne pożyczyłem jakiemuś koledze, a on nie oddał. Już byłem dorosłym, żonatym facetem, gdy zobaczyłem obie pozycje w księgarni. Kupiłem więc i odłożyłem na półkę. Cieszyłem się, że mam je znowu.

Jeden fragment z Żądła Genowefy wciąż do mnie wraca, reszty praktycznie nie pamiętam. Jest rok 1939, kampania wrześniowa kończy się klęską, polscy lotnicy nie mogą dalej walczyć – nie mają sprawnych samolotów. Główny bohater jest lotnikiem, wraz z kolegami przez Zaleszczyki opuszcza kraj, udając się do Rumunii. Wszyscy mają nadzieję, że u boku aliantów podejmą walkę z nieprzyjaciółmi i na koniec zwycięscy powrócą do Polski. Jest noc, samochód wiozący bohatera książki przekroczył granicę i jedzie już rumuńskimi drogami. Pasażerowie milczą. Ciszę przerywa szczekanie psa w mijanej wiosce. I wtedy kierowca, szeregowy Pryszczyk, wykrzykuje wzruszony: o rany, panie kapitanie, pies po polsku szczeka!

Ten humorystyczny w gruncie rzeczy epizod musiał na mnie uczynić rzeczywiście wrażenie, skoro wciąż nie mogę się od niego uwolnić. Czytając tę powieść zimą roku 1946, nie wiedziałem, że niewiele lat potem sięgnę po nią już jako student pierwszego roku wydziału aktorskiego łódzkiej Szkoły Teatralnej.

* * *

Pod jedną z ostatnich świątecznych choinek czekała na mnie książeczka o katowickiej modernie, spacerownik po świetnej architekturze okresu międzywojnia, z której Katowice słyną – obok Gdyni to było drugie miasto w Polsce tak intensywnie w II Rzeczpospolitej wykorzystujące najnowsze osiągnięcia urbanistyki. Było nie było, jestem w znacznym stopniu katowiczaninem, wiem, co jest w tym mieście najgodniejsze i chętnie do tej książeczki zaglądam. Wiele z opisanych tam budynków odegrało pewną rolę w moim życiu.

Codziennie wypożyczałem jedną książkę, aby po przeczytaniu jej w jeden dzień, oddać nazajutrz i wypożyczyć następną w znakomitym modernistycznym gmachu Biblioteki Miejskiej przy ulicy Francuskiej. Często kończyłem lekturę w czasie lekcji, kryjąc się z tym przed nauczycielami. W rezultacie dorobiłem się sześciu dwój na półrocze i skończyło się moje chodzenie do tej biblioteki.

Monumentalne schody gmachu Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach były miejscem pierwszego w życiu mojego przeżycia artystycznego. Chodziłem wtedy do szóstej klasy szkoły na Jagiellońskiej, w mieście odbywał się wtedy konkurs chórów szkolnych, na Śląsku to normalne, tam wszyscy śpiewają w chórach. Moja szkoła także miała chór i ja w nim śpiewałem. Wystąpiliśmy, jak i inne chóry, stojąc na tych schodach, poniżej nas na placu był tłum słuchających. Czułem niesamowite uczucie radości z tego wspólnego śpiewania i dumy, że jestem jednym z instrumentów, który wydaje tak piękne tony. Nie pamiętam, czy mój chór zdobył jakąś nagrodę, ani co śpiewaliśmy, pamiętam tylko to uczucie wszechogarniającej radości.

Niewiele miesięcy później jednym z najważniejszych budynków mojego życia został modernistyczny gmach rozgłośni Polskiego Radia przy ulicy Ligonia. Któryś z kolegów szkolnych dowiedział się, że w radiu jest coś takiego, co nazywa się Czeladka Radiowa, i że ta złożona z dzieci czeladka występuje przed mikrofonem, do tego na żywo. Poszliśmy na Ligonia niewielką gromadką i tak zostałem pierwszy raz w życiu aktorem. Audycje szły na żywo co tydzień chyba, w każdym razie bardzo często, dla mnie były ogromną frajdą. Opiekowała się nami pani Tarnawska. Brałem udział w słuchowiskach, dostawaliśmy maszynopisy tekstu i po godzinnej próbie hop przed mikrofon, od razu na głęboką wodę. Pamiętam, że za jedno nagranie dostawaliśmy po sto złotych, to był taki czerwony banknot, jak się zdaje z wizerunkiem robotnika. Na co te pieniądze wydawałem, tego nie pomnę. Który to był rok? Aż dziw, że nie zanotowałem w pamięci. 1949? A może rok wcześniej?

To było świetne przedszkole czekającego mnie w przyszłości zawodu. Chociaż nawet tego nie podejrzewałem, że skończę wśród komediantów. Wtedy, w tych szkolnych czasach raz jeden byłem nawet psem przed mikrofonem, bo wyjątkowo dobrze umiałem szczekać, w ogóle byłem specjalistą od głosów zwierząt. Miałem akurat lekką grypę i kasłałem, więc improwizowaliśmy z kolegą a vista aktualizujący sytuację tekst, coś w rodzaju: – Ale ty, Azor, masz chyba katar – mówił kolega. A ja na to: – A tak, mam, hau hau (zachrypłym głosem), bo właśnie zachorowałem, hau hau, ale bardzo chciałem przyjść tutaj i jak słyszysz, hau hau, przyszedłem.

Całą radiową gromadką, czeladką, a jeszcze właściwiej czelodką, jak mówi się na Śląsku, wystąpiliśmy w granym w katowickim Pałacu Młodzieży jakimś przedstawieniu dla dzieci, przygotowanym przez Zdzisława Pyzika, przyjaciela rodziny, skądinąd autora wielu tekstów bardzo popularnych pieśni, śpiewanych przez zespół Śląsk, m.in. Starzyka, Helo, helo, Helenko, jako ci się pasie... Mam zdjęcie zbiorowe z tego przedstawienia. Jestem w gronie krasnoludków, nieduży, pyzaty chłopaczek. A obok mnie chudy Wojtek Ziętarski, który w dorosłym życiu poszedł w aktory, miał swoje pięć minut w Krakowie i dobre recenzje, sporo grywał, role były znaczące. I ja zostałem komediantem.

* * *

Pada za oknem śnieg, wkładam do odtwarzacza płytę i słucham archiwalnych nagrań Dietricha Fischera-Dieskaua, śpiewającego w sposób przejmujący pieśni z cyklu Winterreise Schuberta do słów Wilhelma Müllera. To nie są pieśni pogodne. Schubert powiadał, że to są pieśni straszliwe. Osamotniony bohater wybiera się w podróż przez zimowy krajobraz, potęgujący jego niezgłębiony smutek, samotność i żal. Zima jest ostatnią porą roku, zima to kres. To był ostatni utwór, jaki skomponował. Wkrótce potem umarł.

W Nowym Sączu zimą umarł mój tata. Powrócił do domu ciężko chory, był więziony przez gestapo na Montelupich w Krakowie, tam odbito mu nerki. Mroźną i śnieżną nocą zimową umierał. Potrzebna była pomoc lekarska, lekarz mieszkał nieopodal. Odmówił przyjścia, bał się wyjść z domu, była godzina policyjna. Zgodził się zabrać tatę do swojej dorożki mieszkający gdzieś w pobliżu dorożkarz. Zaniesiono ojca do dorożki, opatulono kocami, zawieziono do szpitala. Wyszedł lekarz, podszedł do dorożki, spojrzał. – A po co mi tu trupa przywieźliście – powiedział, wszedł z powrotem do szpitala i zamknął za sobą drzwi, aby mróz do środka nie naleciał.

Nie wiedziałem, dlaczego tata umarł, co się wydarzyło w Krakowie, do którego wyjeżdżał, dlaczego go aresztowano. Niczego nie wiedziałem. Słyszałem tylko, jak dorośli coś między sobą mówili. Gdy wreszcie do trudnych pytań dorosłem, nie miałem już kogo zapytać, moi bliscy też już odeszli. Miałem dopiero trzynaście lat, gdy zimą, w drugi dzień Bożego Narodzenia, umarła mama. Gruźlica mi ją zabrała, nabawiła się jej w czasie wojny, gdy wszystko, co mogła zdobyć do jedzenia, oddawała mnie, abym przeżył.

Błagam czasem Morfeusza, aby przysłał mi we śnie moją mamę. Podobno on sam miał zdolność przybierania dowolnej postaci i ukazywania się w snach jako osoba ukochana. Ale moja mama nigdy mi się nie śni. Dlaczego? Bardzo często prześladują mnie wyrzuty sumienia, że zbyt mało ją wspominam, za mało o niej myślę. Niewiele wiem o niej. Zimą się urodziła, na początku lutego w roku 1906. Zimą umarła, w drugi dzień najbardziej rodzinnego święta w Polsce.

Żyła zaledwie 43 lata. Przeżyłem ją już o prawie drugie tyle. Znam jej panieńskie nazwisko: Lenart. Lecz niczego nie wiem o jej rodzicach i jej rodzinie. Wiem, że była krakowianką, sierotą, gdy poznał ją mój ojciec, studiujący wówczas na wydziale prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego. W czasie wojny wszystkie dokumenty przepadły, nie udało mi się odtworzyć daty ich ślubu, najpewniej miał miejsce w roku 1934. Rok później, gdy zbliżał się czas rozwiązania, tatuś zawiózł ją do Krakowa. I tak dzięki decyzji rodziców miejscem moich urodzin jest Kraków. O to im chodziło, o ten fakt i nazwę miasta w moich dokumentach.

Małżeńskim szczęściem cieszyli się krótko; pięć lat po ich ślubie wybuchła wojna, stracili mieszkanie, zaczęła się wojenna tułaczka. Najpierw Sosnowiec, potem ucieczka z hitlerowskiego transportu i zamieszkanie w Nowym Sączu, tam mama owdowiała i przez następne lat siedem (a może sześć? i tego nie wiem!) samotnie wychowywała swego syna, wspierana przez rodzinę męża.

Mam ostatni jej list, jaki do mnie napisała. Koperta zaadresowana jest do mojego stryja, który się mną opiekował. Adres napisany jest ołówkiem. Znaczek jest czerwony, na nim portret Bolesława Bieruta. Gdy pisała, upłynęły już cztery lata od końca światowej wojny. Władcy Polski z moskiewskiego nadania poczuli się już bardzo pewnie. Przeciwnicy zostali spacyfikowani. Bierut rządził niepodzielnie, na ścianach w biurach i szkołach wisiały jego portrety, niemal wszystkie znaczki pocztowe przedstawiały jego portret. Mama zaczynała czuć się coraz gorzej. Ja zostałem ze stryjem w Rybniku, gdzie uczył w miejscowym gimnazjum i liceum. Ona wyjechała do sanatorium w miejscowości Kup koło Opola. Stamtąd otrzymałem pisany ołówkiem list.

Kup 12/VII 1949.

Kochany Leszeczku. Mój Kochany Synku, tęskno mi za Tobą, tak mi nieraz smutno, tak sobie przypominam te czasy, jak myśmy oboje szli pod rękę na przechadzkę. Biedaczku mój, gdy już byłam chora, nieraz chciałeś ze mną gdzieś iść, a ja biedna, serce mnie bolało, że Ci Biedaczku muszę odmówić, bo nie miałam sił. Ale może Bozia da mi zdrowie, to Ci nie odmówię. (...) Pójdę z Tobą do kina i wszędzie. Módl się do Bozi o moje zdrowie, a wszystko będzie, jak było. Będziemy znów razem przy muzyce tańczyć walca (...). Słuchaj Stryjcia i kochaj go. Nie daj mu być smutnym. Twoja Kochająca Cię M.

Umierała w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. Miałem wtedy czternaście lat.

Zima bywa krajobrazem straszliwym, niekoniecznie z powodu klimatu. A przecież, słuchając pieśni Schuberta, w tej jego podróży słyszy się spokój, kojący spokój. Zimowy. Bo to jest Podróż zimowa. Do kresu...

W roku 1994 Stanisław Barańczak wydał wiersze, jakie napisał do muzyki Franza Schuberta.

A może myśmy wcale

nie mieli wznieść się nad

ten jeden, ten widzialny,

ten tymczasowy świat?

Ten taki sobie świat?

A może wzrost nad ziemię

na metr z czymś lub sześć stóp –

to już wniebowstąpienie?

Dopiero po nim – grób?

Nad monitorem komputera przy stoliku, na którym to piszę, jest podniszczone nieco przez czas zdjęcie. Nowy Sącz, lata wojenne, wzgórza za Łubinką. Na zdjęciu trzy osoby. Mój ukochany dziadzio, zawsze taki sam, niezmienny, w kapeluszu i pod krawatem, on nigdy inaczej nie wyglądał. Dziadek coś w ręce trzyma, wygląda jak zawinięta w papier kanapka, pewnie została zabrana z domu na przechadzkę na podmiejskie wzgórza. Wciąż go wspominam, nieustannie jest obecny w moich myślach. Grób ma na tym samym katowickim cmentarzu, na którym spoczęła mama.

Leżąc w szpitalnym łóżku, bliski śmierci, opowiadał mi, jak to przed wojną do naszego katowickiego mieszkania przyszedł w czas zimowy żebrak i babcia poczęstowała go gorącą zupą. Potem, na odchodnym, już w drzwiach, dziękując za poczęstunek, powiedział do dziadka:

– Oby pan umarł we własnym łóżku.

Dziadek uśmiechał się, opowiadając mi to zdarzenie. Szpital znajduje się tuż obok cmentarza. Okno dziadkowego pokoju wychodziło na ten cmentarz, na którym go teraz odwiedzam.

– A ja byłem wtenczas na niego oburzony – mówił mi dziadek. – Teraz wiem, że to był bardzo mądry, dobry człowiek. On mi naprawdę dobrze życzył...

Na zdjęciu dziadek wzrok ma serdeczny, ale poważny, zatroskany. Patrzy na małego kilkulatka. To jestem ja. W krótkich spodenkach, białej koszuli, na głowie mam męski kapelusz, dał mi go mój stryjaszek, właśnie on mnie fotografuje. Ja patrzę na niego, nawet wcale niegłupio, jak na moje osiem lat. Prawą rękę oparłem na nagim kolanie, lewą chłopięcym gestem podniosłem do ust, to taki gest, łapię się na tym, że wciąż go używam, gdy się nad czymś zastanawiam. Plecami wtuliłem się w swoją mamę, pewnie czuję ciepło jej ciała. Mama patrzy na mnie z miłością. Nawet mi się nie śni, chociaż tak bardzo tego pragnę, zasypiając. Dlaczego?

Już ludzkość wie, jak dokładnie wyglądał Wszechświat ledwie 380 000 lat po Wielkim Wybuchu. Mamy zdjęcie tego niemowlęcego okresu. Młodszego kosmosu już nie zobaczymy, bo nosząca nazwę WMAP sonda kosmiczna NASA zarejestrowała najstarsze światło, jakie istnieje i jakie mogło dotrzeć do Ziemi. Na zdjęciu widać najstarszy obraz kosmosu zapisany na falach świetlnych, które po Wielkim Wybuchu pomknęły w przestrzeń kosmiczną. Po raz pierwszy ludzkość uzyskała pełną i ostrą fotografię, która pomogła rozstrzygnąć wiele pytań. Kosmos istnieje od 13,7 miliarda lat. Wiemy to z niespotykaną dokładnością – plus minus 130 milionów lat. Pierwsze gwiazdy zapłonęły 200 milionów lat po Wielkim Wybuchu. To setki milionów lat wcześniej, niż podejrzewano.

Kosmos będzie rozszerzał się wiecznie, stygnąc coraz szybciej, aż przyjdzie czas, podobno ma to nastąpić już za niespełna pięć miliardów lat, gdy przestanie istnieć ludzkość... Tak więc wiemy już bardzo wiele. Nie wiemy tylko, kto to wszystko zaczął. Wzięło się to tak sobie? Z niczego? I w nicość się obróci?

* * *

I znowu zaglądam do rodzinnego albumu. Zdjęcie jest z Sosnowca z roku 1940. Trwała wojna. Byliśmy już na wygnaniu, dobrowolnym, ale jednak wygnaniu. Niedaleko, kilka kroków od Katowic – przecież wojna miała trwać krótko, każdy to wiedział, że lada moment mieli nam pomóc alianci. Czasami dziadek zabierał mnie nad brzeg Brynicy, stanowiącej wtedy granicę pomiędzy niemiecką Rzeszą a Generalną Gubernią. Na tamtym brzegu zostały Katowice, już dla mnie niedostępne. W katowickim mieszkaniu czekały na mnie powieści o dzielnym Winnetou. Opowiadał mi o nim mój ojciec, ukochany tatuś, którego za dwa lata miałem stracić już nieodwołalnie. Mówił mi o Indianinie i jego zdobionej bogato strzelbie, o tym, że był człowiekiem honoru, a także czym jest honor, dzielność i odwaga.

Na fotografii sosnowieckiej jestem Indianinem, z drewnianą strzelbą w ręku, kryjącym się w przymocowanych do wysokich tyczek pomidorach. Indianinem w krakowskim serdaczku, bo taka była w latach międzywojennych moda, że dzieci strojono patriotycznie w barwy narodowe, najchętniej krakowskie. Mam też na głowie indiański pióropusz, starannie dla mnie wykonany przez mojego tatę. Bardzo byłem dumny z tego pióropusza. Nie wiedziałem wówczas, co się stanie za kilka miesięcy, jakie dramatyczne chwile przeżyje moja rodzina, gdy nadejdzie zima, a była śnieżna i mroźna, taka typowa polska zima.

W „Tygodniku Powszechnym” z 23 września 2001 r. znalazłem list czytelnika, Czesława Rymera z Rybnika. „Moja rodzina została wysiedlona 21.01.1941 r. z Katowic. O piątej rano obudziło nas, moją mamę, siostrę Wisławę i mnie, gwałtowne dzwonienie, walenie i kopanie w drzwi. Do mieszkania wpadło parę osób umundurowanych i cywilnych. Kazali się natychmiast ubierać, gdyż mieliśmy być wysiedleni w ciągu pół godziny. Mieliśmy zabrać tylko osobiste rzeczy. Jednocześnie przystąpiono do rewizji osobistej i całego mieszkania. W krótkim czasie mieszkanie wyglądało jak pobojowisko. Kosztowności, pieniądze i inne wartościowe rzeczy złożono do blaszanego pudełka, które konwojujący nas Schupo przekazał gestapowcom w hali fabrycznej w Sosnowcu. Konwojowano nas na piechotę przy dwudziestojednostopniowym mrozie, potem transportowano samochodami.

Na naszych oczach gestapowcy segregowali przekazane im przez konwojentów kosztowności i pieniądze. Posługując się okularami jubilerskimi, odkładali bilon, banknoty i kosztowności do pudeł. Na betonowej podłodze była rozłożona słoma, na której przespaliśmy noc. Podano czarną kawę zbożową, toalety nie było żadnej, jedynie część pomieszczenia odgrodzono od reszty hali i trzeba było się załatwiać na beton. Było to pomieszczenie wspólne dla kobiet i mężczyzn. Z hali przewieziono nas ciężarówkami do pociągu podstawionego na stację Sosnowiec Południowy. Nie wiedzieliśmy, dokąd nas wiozą. Późną nocą przejeżdżaliśmy przez Kraków, więc odetchnęliśmy, że nie do Oświęcimia. Zabrano nam w Katowicach sześciopokojowe, komfortowe mieszkanie...”.

To jest dokładnie historia mojej rodziny. Nam też zabrano w Katowicach sześciopokojowe mieszkanie...

Gdy do Katowic wkroczyli hitlerowcy, a miasta śląskie wcielono do hitlerowskiej Rzeszy, dziadek z synami zostali wezwani do ważnego urzędu, gdzie nazistowski urzędnik namawiał ich do podpisania Reichslisty:

– Przecież nosicie niemieckie nazwisko, Herr Herz – mówił do dziadka – jesteście więc Niemcami, to nie ulega wątpliwości.

A dziadek odmówił.

– Nazwisko noszę niemieckie, lecz jestem Polakiem i czuję się Polakiem.

Po rodzinnej naradzie uznano, że trzeba Katowice opuścić. Lada moment mieli nam pomóc Anglicy i Francuzi, trzeba było przeczekać ten czas, zapewne niedługi, na przeczekiwanie wybrano pobliski Sosnowiec w Zagłębiu Dąbrowskim. Sosnowiec nie został włączony do Rzeszy. Nikt nie spodziewał się wtedy, że to wszystko będzie tak długo trwało i że będą to lata tak dramatyczne.

Trwała wojna, rodzinny dom katowicki znajdował się za graniczną wówczas Brynicą. Chodziłem nad tę rzekę z dziadkiem, tatą i stryjciem – oni patrzyli tęsknie na drugi brzeg, w stronę Katowic, a mnie było z nimi dobrze. Wcale nie wiedziałem, że jest wojna, że coś jest nie tak, jak być powinno. Jakoś udawało się im oszczędzać dziecko, którym przecież byłem.

Zimową nocą nad ranem rozległo się walenie do drzwi naszego sosnowieckiego mieszkania. Do dziś słyszę przerażający krzyk mego ojca. Dlaczego tak krzyczał? Nie wiem. Mogę się tylko domyślać... Dostaliśmy krótki czas na spakowanie się. Bezradność. Bieganina. Szarpanina. Ogromne walizki. Krzyki: schnell, schnell! Prowadzono nas zaśnieżonymi, mroźnymi ulicami. W ręku kurczowo trzymałem swojego pluszowego misia. W pewnym momencie go upuściłem. Został za nami na śniegu. Zacząłem płakać. Jeden z eskortujących nas wojskowych cofnął się, podniósł pluszaka i podał mi.

Dalej było tak, jak w tym liście pana Rymera, który zamieścił „Tygodnik Powszechny”. A jeszcze później był transport. Dokąd nas wysyłano, nie wiem. Jakoś udało się przekupić transportujących nas żandarmów i w Tarnowie cała rodzina uciekła z transportu. W Nowym Sączu mieszkał kolega mego ojca ze studiów. Wydawało się, że w tym zagubionym wśród gór mieście uda się przeczekać wojnę. Udało się. Nie wszystkim. Tam zmarł mój ojciec i wkrótce po nim z żalu i tęsknoty opuściła nas babcia. Syn i jego matka zostali pochowani na sądeckim cmentarzu.

* * *

Gdy przymknę oczy, niekiedy widzę siebie w Nowym Sączu – dziesięciolatka wpatrzonego w stryja, trzymającego w ręku gazetę. Ręce mu dygotały, nigdy przedtem tego nie widziałem. I nagle, tego też dotychczas nigdy nie widziałem, odkąd po śmierci ojca w pierwszych latach wojny został najważniejszym mężczyzną w moim życiu, nagle stryj zaczął płakać. Duże łzy ściekały mu po policzkach.

– Czemu płaczesz? – zapytałem.

– Skończyła się wojna – powiedział.

A ja się zmartwiłem, bo miałem tylko 10 lat, i odkąd przed kilkunastu tygodniami pojawiły się w naszym życiu wojenne gazety, bardzo mi się podobały. A teraz, gdy wojna się skończyła, tak to wtedy czułem, gazety przecież nie będą miały o czym pisać. I wtedy pierwszy raz zobaczyłem tę nazwę, odmienianą we wszystkich możliwych przypadkach, przeważnie jednak łączoną ze znienawidzonymi w moim domu nazwiskami i ze słowem – proces. Aż wreszcie dobrze nazwę tego miasta zapamiętałem. Norymberga.

Byłem w Norymberdze wiele lat później. Pośrodku miasta zatrzymałem się na moście, pod którym płynie rzeka Pegnitz. Patrzyłem na przedziwnie sielski i niemal małomiasteczkowy widok, z charakterystycznymi niemieckimi domami o szkieletowej konstrukcji, z gałęziami płaczących wierzb, zwieszającymi się nisko, niemal tykającymi szemrzącej cicho wody, w której odbijają się sylwetki domów i pływają dzikie kaczki. Wspinały się ku niebu wieże norymberskich kościołów, wewnątrz których można znaleźć niesłychaną liczbę wspaniałych dzieł sztuki, które każdego kustosza muzeum doprowadzić mogą do ataku zazdrości. Nad miastem górował zamek cesarski, z jego okien przed wiekami spoglądał na miasto Fryderyk Barbarossa. Już za życia był mitem, legendą, wcieleniem wszelkich cnót średniowiecznego bohatera, władcy i rycerza. Ile tysięcy ludzi odnajdywało w nim niespełnionego siebie? U stóp zamku mieszkał i tworzył wielki Albrecht Dürer.

Na początku 1945 roku Norymberga przestała istnieć. Słynne miasto srogo zapłaciło za to, że jego mit został podchwycony przez nazistów, że tutaj powstały ustawy, które dały początek grozie holocaustu. Gdy przymykam oczy, słyszę także tupot podkutych butów, szaleńczy wrzask tłumów, widzę tysiące wyciągniętych przed siebie rąk, pozdrawiających wstępującego na trybunę, słyszę jego histeryczny krzyk. Ale widzę też wstrząśnięte twarze młodych Niemców, poznających czarne chwile swojej ojczyzny uczniów licealnych, którzy opuszczają salę projekcyjną w Stuttgarcie, do której i ja akurat zaszedłem, w której wyświetlano właśnie film tamte czasy przypominający. Niekiedy słyszę również muzykę Wagnera ze Śpiewaków norymberskich, których bohaterem jest norymberczyk Hans Sachs, autentyczny szewc z zawodu, Meistersinger z wyboru, autor tysięcy pieśni i setek sztuk teatralnych. Widziałem to, co pozostało z miejsca wielotysięcznych wieców, tereny gier i boiska sportowe, nad którymi góruje kamienna trybuna, z której przemawiał führer. U jej stóp na betonowych płytach młodzi ludzie uprawiają teraz akrobatyczne skoki na deskorolkach. Nieopodal, na polankach pośród ogromnego Volksparku, kicają dzikie króliki. Z oddali słychać bicie zegara.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: