Pokonać chorobę - Fajgenbaum David - ebook + audiobook + książka

Pokonać chorobę ebook i audiobook

Fajgenbaum David

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Bestseller LOS ANGELES TIMES i PUBLISHERS WEEKLY

PRZEJMUJĄCE WSPOMNIENIA MŁODEGO LEKARZA, U KTÓREGO WYKRYTO RZADKĄ ŚMIERTELNĄ CHOROBĘ.
W AKCIE DESPERACJI SAM ZAJĄŁ SIĘ BADANIAMI NAD SKUTECZNYM LEKIEM.
I WYGRAŁ.

David Fajgenbaum jest lekarzem. Na studiach odnosił sukcesy sportowe. Przezywano go Bestią ze względu na jego wytrzymałość psychiczną i fizyczną. Pewnego dnia zaczął odczuwać ogromne, niewytłumaczalne zmęczenie.
W ciągu kilku tygodni jego narządy wewnętrzne przestały działać. Nikt nie potrafił postawić diagnozy. David jakimś cudem przeżył, jego choroba jednak nie zniknęła.

„Wspaniała i poruszająca książka!”
– Siddhartha Mukherjee, autor CESARZA WSZECH CHORÓB

„Niezwykle poruszające i bardzo osobiste wspomnienia gorączkowego pędu lekarza, aby znaleźć lekarstwo na chorobę, która go dotyka” – KIRKUS REVIEWS
„Jestem pacjentem ze śmiertelną chorobą, która zabiła mnie prawie pięć razy. Jestem też lekarzem, który wygrał nieubłaganą walkę z czasem stawiając sobie diagnozę i wynajdując skuteczny lek” – David Fajgenbaum

„Szaleńcza wręcz lektura o woli życia, życia na krawędzi śmierci, ale przede wszystkim o tym, co tak naprawdę oznacza być nieugiętym w dążeniu do celu” – Angela Duckworth, bestsellerowa autorka New York Timesa, autorka „Uporu”.

„Jego doktor bezradnie rozłożył ręce. Wtedy wziął sprawy w swoje” – The New York Times

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 291

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 51 min

Lektor: Michał Drumowski/David Fajgenbaum/䍔乏

Oceny
4,3 (58 ocen)
32
16
6
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tomasz1952

Dobrze spędzony czas

Ta książka powinna być zakazana dla mlodych lekarzy oraz osób ciężko i nieuleczalnie chorych. pokazuje ona przepaść pomiędzy podejściem i sposobie leczenia. Przykre ale prawdziwe
10
agatkazne

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobrze się czytało. Książka napisana z perspektywy gościa, który niby miał wszystko, aż tu nagle do drzwi zapukała choroba. Najpierw matki, potem własna. Po lekturze zostaję z refleksją, że szczęściu trzeba pomóc. Święty Mikołaj nie zawsze przyniesie nam co chcemy, ale jeśli chcemy mieć gwarancje, że znajdziemy pod choinką wymarzony prezent, musimy go tam sami położyć.
10
Agataitsme

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowicie wspaniała historia!
10
KindleKrysi

Nie oderwiesz się od lektury

Książka która czyta się przyjemnie i szybko. aspekty medyczne opisane są bardzo przystępnym językiem. zdecydowanie polecam.
00
Weganka_i_Tajga

Nie polecam

Dawno się tak mocno nie rozczarowałam żadną książką. Liczyłam na porywającą i przejmująca historię. Dostałam nudny opis, mało przystępnie napisany. Bardziej dla lekarza, laboranta niż zwykłego czytelnika, strasznie dużo medycznych szczegółów bez przystępnego ich podania. A medycznymi tematami się interesuje, kocham seriale, filmy i książki medyczne. Liczyłam na dobrze spędzony czas a tymczasem wymęczyła audiobooka i pewnie jutro zapomnę o czym na był.
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

Chciałbym zadedykować tę książkę mamie, tacie,

siostrom oraz Caitlin i Amelii. Nauczyliście mnie żyć,

wspieraliście, kiedy umierałem, i zainspirowaliście do

poszukiwania leku na chorobę moją i innych.

Kocham was.

 

 

 

 

 

 

WSTĘP

 

 

 

 

 

Kiedy opanuje się podstawy – gdzie położyć rękę, jak odchylić głowę oraz częstotliwość ucisków – oraz kiedy człowiek przyzwyczai się do nieuniknionego, czyli do pękających żeber pod twoimi dłońmi, najgorszą rzeczą w resuscytacji krążeniowo-oddechowej jest decyzja, kiedy przestać.

A jeśli kolejne uciśnięcie przywróci oddech?

A może dopiero następne?

Kiedy niezależnie od tego, jak mocno uciskasz, jak wielką masz nadzieję i jak bardzo się modlisz, puls nie wraca, to, co trzeba następnie zrobić, zależy tylko od ciebie. Nie da się już przywrócić życia. Ale nadzieja umiera ostatnia. Przynajmniej ją możesz utrzymać przy życiu. Możesz wykonywać uciski, aż stracisz czucie w rękach i ramionach, aż przestaniesz być skuteczny i nie będziesz mieć siły na złamanie kolejnego żebra.

A więc jak długo próbujesz przywrócić komuś oddech?

W końcu zdejmiesz ręce z ciała, w końcu będziesz musiał, ale w końcu nie jest liczbą. Nie jest wskazówką. Nie zobaczysz go na wykresie. I nawet nie odpowiada na pytania „kiedy” ani „dlaczego”. Kiedy w końcu przestaniesz, przestaniesz, bo zabraknie nadziei.

To dlatego ta decyzja jest tak trudna. Twój wysiłek pozwala ci mieć nadzieję, że jest szansa na przeżycie, a nadzieja daje ci siłę, by uciskać jeszcze silniej. Ta trójka – nadzieja, życie i wysiłek – ścigają się nawzajem, napędzają się wzajemnie.

Dwa razy w życiu wykonywałem resuscytację. Za każdym razem pacjenci byli niemal martwi, kiedy rozpocząłem uciski klatki piersiowej i modlitwy. I obaj zmarli. Nie chciałem przestać. Chciałem nadal ich ratować. Miałem nadzieję, że zobaczę jakieś drgnięcie na pulsometrze, nawet gdy już przestałem uciskać. Ale nadzieja i ufność często nie wystarczają. Nadzieja może być siłą, ale nie jest supermocą. Żadna z nich nie wchodzi w zakres medycyny, chociaż bardzo byśmy chcieli.

A jednak czasem wydaje nam się, że wystarczą.

Postanowiłem zostać lekarzem, choć wcześniej byłem świadkiem nieuleczalnej choroby i nieutulonego smutku – moja mama zmarła na raka mózgu, gdy byłem w college’u – ale ja wciąż optymistycznie wierzyłem w siłę nauki i medycyny, które poszukiwały odpowiedzi i leków. Szczerze mówiąc, z perspektywy czasu mogę to zrzucić na mój młody wiek i naiwność, ponieważ zasadniczo wierzyłem w baśniową teorię cywilizacji: z pewnością gdzieś na świecie, daleko i blisko, są ludzie, którzy usilnie pracują nad tym, by rozwiązać każdy problem, uciekając się zarówno do praktyki, jak i mocy magicznych. A może już rozwiązali wszystkie problemy.

Ta wiara ma przewrotne skutki, zwłaszcza w medycynie. Gdy uważasz, że istnieją odpowiedzi na niemal każdy problem medyczny, sądzisz, że musisz jedynie znaleźć lekarza, który zna taką odpowiedź. O ile tylko lekarze-czarownicy będą pilnie pracować nad znalezieniem leków na choroby, które na razie są nieuleczalne, my nie musimy ich pospieszać, kiedy choroba dotknie nas samych lub naszych bliskich.

Teraz już jestem mądrzejszy. Przez ostatnie kilka lat miałem dużo czasu na to, by myśleć o lekarzach, a oni mieli dużo czasu, by myśleć o mnie. Nauczyłem się jednego: każdy z nas, kto wkłada biały fartuch, ma ścisły związek z pojęciem autorytetu. Oczywiście, wszyscy uczymy się i harujemy przez wiele lat, by na niego zasłużyć. Wszyscy go pragniemy. Wszyscy chcemy, by ufano naszym opiniom tam, gdzie ktoś inny ma mnóstwo pilnych pytań. A ludzie spodziewają się po lekarzach wszechwiedzy. Jednocześnie całe to wykształcenie, wszystkie te książki, wszystkie te staże na różnych oddziałach, wszystko to daje nam pojęcie w kwestii tego, co jest, a co nie jest możliwe. Nikt z nas nie wie wszystkiego. Nawet w przybliżeniu. Od czasu do czasu coś nam świetnie wychodzi – a kilku wybranych naprawdę jest mistrzami w swojej specjalności – ale w większości znamy swoje ograniczenia. Nie jest łatwo. Ponieważ poza tymi ograniczeniami jest iluzja wszechwiedzy, która nas dręczy: życie, które moglibyśmy ocalić, kuracja, którą moglibyśmy wynaleźć. Lek. Diagnoza. Jednoznaczna odpowiedź. Prawdą jest, że nikt nie wie wszystkiego, ale to nie jest tak naprawdę problemem. Problem polega na tym, że w pewnych kwestiach nikt nic nie wie, nic się nie robi, by to zmienić, a czasami medycyna całkowicie się myli. Wciąż wierzę w siłę nauki i medycyny. Wciąż wierzę w ciężką pracę i uprzejmość. I wciąż mam nadzieję. Nadal się modlę. Ale moje perypetie zarówno jako lekarza, jak i pacjenta nauczyły mnie wiele o tym, że często dochodzi do niesprawiedliwego rozdźwięku pomiędzy tym, co może zaoferować nauka, a naszym kruchym życiem, pomiędzy myślami i modlitwami a zdrowiem i dobrym samopoczuciem. To opowieść o tym, jak dowiedziałem się, że w medycynie nie istnieją magiczni wynalazcy, że nikt nie zajmuje się wymyślaniem prezentu dla mnie i nikt nie dostarczy mi leku na tacy. To również opowieść o tym, jak zrozumiałem, że nadzieja nie może być pojęciem pasywnym. To wybór i parcie do przodu; żywienie nadziei to coś więcej niż wypowiedzenie życzenia i czekanie, aż się spełni. Nadzieja powinna inspirować do działania. A kiedy to działanie przejawia się w medycynie i nauce, nadzieja może stać się rzeczywistością wykraczającą poza najśmielsze oczekiwania.

Krótko mówiąc, ta opowieść jest o umieraniu i mam nadzieję, że nauczycie się z niej czegoś o życiu.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

 

 

 

 

Na drugim roku medycyny zostałem skierowany do szpitala w Betlejem w Pensylwanii, starego miasta, słynącego z produkcji stali, które w latach dziewięćdziesiątych pogrążyło się w kryzysie, lecz teraz stało się tętniącym energią miasteczkiem. Potrafiłem się tam odnaleźć. Niedawno przeszedłem przez własną ciemną dolinę – sześć lat wcześniej straciłem mamę, która umarła na raka – czułem się tak, jakbym właśnie wspiął się i przeszedł na drugą stronę. Śmierć mamy sprawiła, że postanowiłem studiować medycynę; marzyłem o tym, że będę pomagał pacjentom takim jak ona, poza tym chciałem się zemścić na chorobie, która ją zabrała.

Wyobraźcie mnie sobie jako wojownika walczącego z rakiem, uczącego się po to, by zrównywać z ziemią tak zwanego cesarza chorób, króla przerażenia. Wyobraźcie mnie sobie, jak ostrzę broń i szykuję się na wojnę, zachowuję stoicki spokój, choć kipię gniewem.

Ale najpierw wyobraźcie sobie mnie na stażu na położnictwie, gdzie kulę się z przerażenia. Tego szczególnego dnia nie czułem się jak wojownik, lecz jak aktor. Bez przerwy powtarzałem sobie w myślach, co mam zrobić. Przećwiczyłem kroki, przypomniałem sobie kwestie, przejrzałem listę kontrolną i próbowałem zapamiętać, jak gra się lekarza. Naprawdę czułem się tak, jakbym miał wejść na scenę. Ktoś odsłonił zasłony i przez okno sączyło się światło słoneczne, rzucając niebiański blask na parę, która po raz pierwszy miała zostać rodzicami, oraz na niebieskie prześcieradło niedawno założone przez pielęgniarkę. Oboje byli rozemocjonowani, czoło kobiety lśniło od potu; jestem pewien, że moje także.

Ci małżonkowie zbliżali się do trzydziestki, zatem byli starsi ode mnie. Przyszło mi do głowy, że wraz z Caitlin, która wówczas od trzech lat była moją dziewczyną, możemy niedługo znaleźć się w takiej samej sytuacji, i to była miła, pokrzepiająca myśl. Ale chyba wyglądałem na bardziej zdenerwowanego, niż sądziłem, ponieważ mężczyzna zapytał:

– To nie jest pana pierwszy raz, prawda?

Jeśli chodzi o medycynę, to wszystko, co z nią się wiąże, ma swój pierwszy raz – każdy lek ma swojego pierwszego pacjenta, każdy chirurg swoją pierwszą operację, każda metoda jest kiedyś wypróbowywana po raz pierwszy – a i moje życie wówczas było codziennie zdominowane przez pierwsze razy i nowe wyzwania.

Zapewniłem jednak przyszłego ojca, że już to robiłem. Nie powiedziałem mu natomiast tego, że tylko raz.

A potem zająłem pozycję. Dwa wypite rano red bulle zaczęły działać, więc byłem gotowy.

Gdy w myślach przypominałem sobie etapy porodu, nagle pojawił się pierwszy zwiastun dziecka – jego główka.

Nie upuść go, Dave. Nie upuść go, Dave. Nie upuść go, Dave.

A potem już poszło. Bezpiecznie sprowadziłem dziecko na świat (to łatwiejsze, niż wam się wydaje) i patrzyłem, jak bierze swój pierwszy oddech. W całym ciele odczułem świadomość celu, to uczucie objęło również kończyny i zdominowało zmysły do tego stopnia, że nawet nie dotarł do mnie zapach odchodów i krwi, który towarzyszy każdemu porodowi. Nie wyglądało to tak jak na filmach. Było o wiele więcej strachu i ulgi.

Później wiele razy przypominałem sobie narodziny tego dziecka. Tego, co zrobiłem, w żadnym wypadku nie można nazwać heroicznym, skomplikowanym czy niezwykłym. Poród był rutynowy. Ale pomogłem nowemu życiu i to było niesamowite. Szpitale zbyt często kojarzą się z czymś innym niż ze startem w życie – lekarze, pielęgniarki i pacjenci zbierają się w jednym pomieszczeniu, kiedy dzieje się coś złego.

W styczniu 2010 roku odbywałem swój pierwszy staż w szpitalu, gdzie po raz pierwszy widziałem poród, działo się to kilka miesięcy przed narodzinami tego dziecka w Betlejem w Pensylwanii. Po czterech latach kursów przygotowawczych, studiach magisterskich oraz półtora roku studiów w szkole medycznej w końcu nadeszła pora, by sprawdzić swoją wiedzę w praktyce. Koniec z obserwowaniem innych. Mogłem ratować ludzkie życie. Przed pierwszym dniem w pracy spałem jakieś trzy godziny – ostatni raz byłem tak podekscytowany, gdy grałem w futbol. Temperatura spadła poniżej zera, wstałem przed świtem, żeby iść do szpitala – niosła mnie tam adrenalina. Mnóstwo razy wchodziłem tym samym wejściem Szpitala Uniwersyteckiego w Pensylwanii, ale tego dnia było zupełnie inaczej. Podłogi bardziej lśniły. Hol był większy lub ja byłem mniejszy. Uśmiechnąłem się i pomachałem ochroniarzom, którzy grzecznie odpowiedzieli na pozdrowienie. Zapewne tego ranka widzieli wielu studentów medycyny. Każdy z nas oczywiście marzył o tym, że będzie przyjmował pacjentów i pomagał im niczym lekarze w serialu Doktor House.

Na początku skierowano mnie do dyżurki oddziału psychiatrycznego, gdzie miałem zapoznać się z zasadami konsultacji psychiatrycznych. Krótko mówiąc, nasza praca polegała na odwiedzaniu pacjentów na różnych oddziałach, gdyż lekarze prowadzący uznali, że przyda im się dodatkowe wsparcie psychiatryczne. Niektórzy pacjenci tylko majaczyli po operacji, inni natomiast chcieli zrobić krzywdę sobie lub innym.

Psychiatria nie była moją wymarzoną specjalizacją – przede wszystkim chciałem walczyć z rakiem – ale cieszyłem się, że mogę rozpocząć swoją karierę medyczną w tak pozytywny sposób. Wobec tego z werwą przystąpiłem do nowych obowiązków. Przywitałem się z jakąś trochę ode mnie starszą kobietą – jedną z rezydentek – którą pochłaniało coś na ekranie komputera. Podałem jej rękę, przedstawiłem się i oznajmiłem – niepotrzebnie – że to mój pierwszy staż.

Wówczas, podobnie jak teraz, zupełnie nie umiałem ukrywać swojego nastroju. Zawsze można było od razu wszystko po mnie poznać. Rezydentka zapewne mogła nawet poczuć moje zdenerwowanie.

Chwilę później przyszedł kolejny student. Cóż, jak się wkrótce dowiedziałem, w zasadzie nie był studentem medycyny, chociaż nasze role we wspieraniu pacjentów miały być takie same. Był już wtedy chirurgiem szczękowym; ukończył stomatologię oraz rezydenturę na stomatologii. Teraz wrócił, żeby podjąć staż na kilku oddziałach, co jest wymagane, gdy chce się wykonywać zawód chirurga szczękowego. Miałem rywalizować z kimś, kto już uczył się na lekarza od ośmiu lat.

I tak, to była rywalizacja. Obaj byliśmy ubrani jak plebs: w takie same krótkie białe fartuchy, sięgające nam zaledwie do pasa. To nas odróżniało od innych (i było zamierzone). Lekarz prowadzący oraz jeszcze jeden rezydent przyszli w fartuchach, które sięgały niemal do podłogi. Nigdy nie czułem się tak nieubrany. Zwłaszcza że Chirurg Szczękowy mógł włożyć dłuższy fartuch, gdyby tylko chciał. Już sobie na niego zasłużył. Już przeszedł przez sito. Żeby zostać lekarzem, trzeba najpierw ukończyć kursy przygotowawcze na medycynę, a następnie przejść czteroletnie szkolenie. To krok pierwszy. Potem w zasadzie dostajesz już długi fartuch, ale wciąż musisz zaliczyć rezydenturę oraz jeśli to możliwe staż, który trwa od trzech do ponad dwunastu lat – w zależności od specjalizacji – zanim w końcu będziesz mógł praktykować samodzielnie jako lekarz prowadzący. Przede mną wciąż była długa droga. Ale pierwszy dzień stanowił pierwszy krok.

Nasze poranne przywitanie (oraz moje osobiste przemyślenia) zostały przerwane przez piszczenie pagera. Nasza pierwsza misja. Szliśmy przez korytarz ustawieni według zajmowanego stanowiska – Chirurg Szczękowy i ja na końcu.

Kiedy dotarliśmy do sali chorych, poczułem gulę w gardle. W pokoju było ciemno. Pacjent był bardzo chory. Miał opuchnięte policzki od leków kortykosteroidowych, które mu podawano, co przypomniało mi wygląd mamy, która również była leczona w ten sposób na raka. Opuchnięte policzki powiększały jej uśmiech. Wspomnienie było słodko-gorzkie. Wiedziałem, z czym będę musiał się zmagać, jeśli bez przerwy będę myślał o mamie. Ale nie mogłem odciąć się od wspomnień. Poza tym nie chciałem tego robić – gdy przypomniałem sobie, jak się uśmiechała z wielkimi policzkami, sam się uśmiechnąłem.

Ten pacjent był nie tylko chory, ale znajdował się w stanie krytycznym, a naszym celem było ustalenie, czy może sam podejmować decyzję o swoim leczeniu. Przy łóżku siedziała jakaś kobieta i trzymała go za rękę. Wkrótce okazało się, że to jego żona. Łzy płynęły jej po twarzy, nie ocierała ich, więc w końcu zaczęły skapywać pomiędzy dłońmi, którymi trzymała jakiś koc. Mały kawałek pocieszenia, który wkrótce zwilgotniał od jej smutku. Pacjent był zdezorientowany, ale próbował odpowiedzieć na nasze pytania, mające na celu określenie, w jakim jest stanie psychicznym.

– Gdzie jesteśmy?

– W Nowym…

Byliśmy w Filadelfii.

– Jaki mamy rok?

– Tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty siódmy.

Był 2010.

Zebraliśmy się przed jego salą, ale decyzja nie była trudna, więc rozmawialiśmy krótko. Pacjent nie mógł podejmować decyzji o dalszym leczeniu; powinna robić to jego żona.

Oczywiście medycyna nie jest zawsze tak zero-jedynkowa. Nie chodzi tylko o życie i śmierć, o radość i rozpacz. Czasami pomimo śmiertelnej choroby pacjent odczuwa radość.

Czas spędzony w zespole do spraw konsultacji psychiatrycznych pacjentów nie wyróżniał się długością trwania ani nie wykazał, że mam jakieś szczególne predyspozycje do tej pracy.

Po dwóch tygodniach w zespole konsultacyjnym z radością przeniosłem się na psychiatryczny zamknięty oddział szpitalny. To było przytłaczające doświadczenie dla szkolącego się lekarza, miejsce dla pacjentów na krawędzi: zmagających się z depresją, chorobą dwubiegunową, schizofrenią i niedoszłych samobójców. Chociaż ten staż był koniecznym krokiem w stronę kariery lekarskiej, nie spodziewałem się, że zyskam jakieś umiejętności potrzebne do walki z rakiem.

Moim pierwszym pacjentem na tym oddziale był George. Miał pięćdziesiąt dwa lata, był rozwiedziony, wysoki, postawny. U George’a wykryto glejaka, agresywnego raka mózgu – najgorszego ze wszystkich, to na niego zmarła moja mama. Jedna część jego twarzy opadła, utykał. Ale to nie dlatego znalazł się w szpitalu. Był na oddziale psychiatrycznym ze względu na depresję oraz chęć popełnienia samobójstwa. W tym tygodniu oznajmiono mu, że ma przed sobą dwa miesiące życia.

Rezydentka powiedziała, że George nie chciał z nikim rozmawiać, odkąd trafił na oddział, i że przez prawie cały dzień nie rusza się ze swojej sali. Poprosiła mnie o przeprowadzenie testu na stan psychiczny pacjenta, by uzupełnić jego dokumentację. Pomimo szybko rosnącego guza mózgu udało mu się uzyskać 30 punktów na 30 możliwych. Większość pacjentów, których badałem, uzyskiwała około 25 punktów, chociaż nie cierpieli na raka mózgu.

Kiedy pokazałem mu wyniki, rozpromienił się.

– Dałem radę! Dostanę jakąś nagrodę?

– Super. Wrócę do pana z niespodzianką. – Uśmiechnąłem się.

Oddalił się z większą pewnością siebie, niż kiedy przyszedł na badanie. Było to widać nawet po jego postawie i kroku. Mniej pociągał nogą.

Ale później tego samego dnia widziałem, jak leżał w łóżku przy wyłączonym telewizorze. Po prostu wpatrywał się w ścianę. Radość, jaką sprawiłem mu testem, była tylko chwilowa. Nawet jeśli była tylko chwilowa, da się ją powtórzyć. Nic nie stało na przeszkodzie, mogłem znowu go podbudować. Jeśli to było najlepsze, co mog­liśmy dla niego zrobić, to warto było spróbować.

Przeszukałem internet i znalazłem nowy zestaw pytań określających stan psychiczny. Tym razem dostał 28 na 30 punktów, prawie tak samo dobrze jak poprzednio i znacznie lepiej niż średni wynik 25 punktów. George uśmiechał się od ucha do ucha. Następnego ranka nie leżał w łóżku – znalazłem go przy dyżurce pielęgniarek, gdzie przechwalał się każdemu, kto chciał słuchać, jak dobrze mu poszło w dwóch testach.

Dopóki George znajdował się w szpitalu, każdego dnia po południu przeprowadzałem taki test. Nie były to badania konieczne ze względów formalnych i ich wyniki nie znalazły się w jego karcie, ale nie o to w nich chodziło. Stan psychiczny George’a uległ zmianie – pacjent porzucił myśli samobójcze i stał się bardziej radosny dzięki rutynowemu kwestionariuszowi szpitalnemu. Z czasem też stało się coś jeszcze.

Jeden z punktów testu polega na tym, że pacjent ma napisać dowolne zdanie na kartce. George za każdym razem pisał coś o swojej córce, Ashley. W poniedziałek napisał „Kocham Ashley”. We wtorek: „W sobotę były urodziny Ashley”. W środę napisał: „Tęsknię za Ashley”. W czwartek: „Kocham Ashley!”. Jasne było, że Ashley jest dla niego ważna. Więc zapytałem go o nią. Dowiedziałem się, że od dłuższego czasu z nią nie rozmawiał, ale każdego dnia nagrywał się na jej poczcie głosowej. Nie jestem naiwny; wiedziałem, że sytuacja jest bardziej skomplikowana, niż się wydawało. Wiedziałem, że takie oddalenie może mieć wiele przyczyn. Obserwowałem mężczyznę, który w ostatnich dniach swojego życia pisał krótkie liściki do swojej córki, choć ona nigdy ich nie zobaczy, i nagrywał się na pocztę głosową, choć ona nigdy nie oddzwaniała, i w końcu pomyślałem, że dość łatwo można rozwiązać tę sytuację. Zapytałem George’a, czy mógłbym zadzwonić do Ashley i powiedzieć jej, że on dobrze sobie radzi, opowiedzieć o świetnych wynikach testów oraz liścikach i o tym, jak sam się czułem, gdy moja mama miała raka mózgu. Zgodził się. Więc zadzwoniłem i nagrałem się jej na poczcie.

Następnego dnia zapytałem George’a co u niego.

– Świetnie! Wczoraj wieczorem dzwoniła Ashley!

Kiedy znalazłem się za rogiem, z dala od George’a, uniosłem rękę w geście triumfu. Wtedy chyba pierwszy raz naprawdę pomogłem pacjentowi. I nie była to żadna skomplikowana procedura medyczna ani pokaz zręczności chirurgicznej. Nie dokonałem żadnego odkrycia. Po prostu pozwoliłem sobie na to, by moimi poczynaniami kierowały nadzieja i pragnienie, aby ostatnie dni George’a były radosne. George i ja dokonaliśmy przełomu podczas wypełniania dokumentacji medycznej. I tyle. Tyle wystarczy, by dać człowiekowi wsparcie.

Byłem świadkiem radości ludzi, którzy po raz pierwszy zostali rodzicami, i rozpaczy ubezwłasnowolnionego pacjenta i jego żony, ale tak naprawdę udało mi się dać radość George’owi.

Dobrze się z tym czułem. Chciałem więcej.

Na szczęście dla mnie ten etap szkolenia przyszłych lekarzy jest tak pomyślany, by dawać coraz więcej. Więcej, niż jesteś w stanie przyjąć.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ DRUGI

 

 

 

 

 

Wydawałoby się, że będę zbyt zmęczony, żeby robić coś jeszcze poza murami szpitala, ale niekończące się godziny i duże napięcie dawały mi mnóstwo energii i werwy. Pomiędzy kolejnymi stażami na oddziałach i długimi dyżurami moi najlepsi przyjaciele ze studiów i ja wymykaliśmy się na siłownię. Ćwiczyliśmy oraz wypełnialiśmy czas tak zwanym dynamicznym wypoczynkiem, podczas którego narzekaliśmy na staż, personel szpitalny, a ja przez pierwsze tygodnie na Chirurga Szczękowego.

Jako że jestem cieniem dawnego siebie, nie wydaje mi się niestosowne wspomnieć, że wtedy potrafiłem wyciskać sto siedemdziesiąt kilo na leżąco. Moi kumple zaczęli nazywać mnie Bestią. Nawet w college’u jako futbolista w Division 1 nie byłem większą Bestią.

Pewnego wieczoru kilku moich przyjaciół oglądało mecz drużyny z Filadelfii, podczas gdy ja uczyłem się w swoim pokoju. Wyszedłem na chwilę, gdy Ryan Howard zamierzał się do uderzenia kijem. W tamtym czasie Howard był jednym z najlepszych pałkarzy w lidze baseballu. Komentator powiedział, że Howard jest w stanie wycisnąć sto sześćdziesiąt kilo. Mój kolega Aaron spojrzał na mnie i powiedział:

– Howard wyciska sto sześćdziesiąt kilo, by zdobywać punkty dla drużyny. A tobie po co one? Żeby odchylać skórę pacjenta podczas operacji? – Wszyscy zaczęli się śmiać. Być może czując, że mój śmiech był nieco wymuszony, następnego dnia Aaron przysłał mi maila z linkiem do zawodów w wyciskaniu w Stanardsville w Wirginii ze słowami: „Wykorzystaj swoje umiejętności”. Wciąż nie wiem, czy mówił poważnie, ale podjąłem wyzwanie. Kilka tygodni później dziewięciu z nas pojechało dwoma samochodami do Stanardsville, miasta zamieszkiwanego przez pięciuset mieszkańców, oddalonego o pięć godzin drogi od Filadelfii. Tylko ja miałem wziąć udział w zawodach, ale moi przyjaciele z chęcią poświęcili swój cenny wolny czas, żeby mi kibicować. Na szczęście dla mnie w tych zawodach uczestnicy musieli oddać próbkę moczu do badania na zawartość nielegalnych substancji. Ja zażyłem jedynie trzy red bulle, które są całkowicie dozwolone.

Co prawda nie zdobywałem punktów dla drużyny baseballowej, ale wygrałem te zawody w wyciskaniu w mojej klasie wagowej. Zabrakło mi niecałych trzech kilogramów do pobicia rekordu stanowego. Kumple dopingowali mnie: „Bestia! Bestia!”. Wieczorem porządnie oblaliśmy to osiągnięcie.

Być może moja przygoda z wyciskaniem dowodzi tego, co powiedziałby wam ktoś, kto mnie dobrze zna: mam w sobie coś z masochisty. Przejawiało się to też w tym, że ciągłe wymagania stawiane przed młodym lekarzem tak mi pasowały. Im więcej ode mnie żądano, tym lepiej potrafiłem sobie zorganizować zarówno pracę, jak i czas wolny. Fakt, iż mogłem pomagać ludziom takim jak George, sprawił, że jeszcze bardziej skupiałem się na wszystkim, co robiłem. Miałem wrażenie, że wreszcie odkrywam potencjał ukryty gdzieś głęboko lub zamrożony na czas studiowania medycyny.

To było stare, dobre uczucie. Zarówno w szkole, jak i na boisku naprawdę pomagało mi to, że potrafiłem lepiej się skupić i pracować ciężej niż inni. Tylko dlatego odnosiłem sukcesy w futbolu; grałem jako rozgrywający w Georgetown, mimo że Bóg mnie nie obdarzył szybkimi nogami.

Po żałobie po śmierci mamy wróciłem na właściwe tory. Musiałem wziąć byka za rogi. Byłem zdrowy, wszystko układało się kwitnąco. Byłem mistrzem w wyciskaniu na ławeczce w swojej klasie wagowej w Wirginii, miałem wspaniałą dziewczynę, Caitlin, która była dla mnie opoką, gdy przechodziłem trudne chwile po śmierci mamy, a teraz – nawet na odległość (mieszkała w Raleigh w Karolinie Północnej, gdzie kończyła college) – równie mocno wspierała mnie w dążeniu do zostania lekarzem. Powoli zmierzałem do dnia, gdy pokonam chorobę, która odebrała mi matkę. Czułem się tak, jakbym podbijał cały świat.

Ale światy zostawały za mną.

Pewnego wieczoru, kilka tygodni po Stanardsville, uczyłem się przed stażem na neurologii – przerzucałem fiszkę za fiszką, gdy zadzwonił telefon. To była Caitlin. Prawie co drugi tydzień kursowaliśmy pomiędzy Filadelfią i Raleigh, żeby się spotkać i spędzić ze sobą weekend. Pomyślałem, że może właśnie wróciła z rodzinnego obiadu z moją rodziną – chodziła na nie nawet wtedy, gdy nie było mnie w Raleigh, żeby z nimi pobyć – i teraz dzwoni do mnie, żeby opowiedzieć, co słychać u rodziny. A może wróciła do domu z pracy i chce się ze mną podzielić czymś zabawnym – kiedy nie miała zajęć, pracowała w sklepie odzieżowym mojej siostry lub pilnowała mojej trzyletniej siostrzenicy, Anne Marie. Nieważne, co miała mi do powiedzenia, jej telefony zawsze wprawiały mnie w dobry nastrój.

Ten jednak od pierwszej chwili był inny.

– Cześć – powiedziała – musimy pogadać. – Chociaż wypowiedziała zaledwie trzy słowa, brzmiała niezwykle smutno i nerwowo. Zacząłem się zastanawiać, czy stało się coś złego u niej w pracy albo na uczelni, a może coś z jej rodzicami lub bratem, którzy byli mi bardzo bliscy. – Chyba musimy zrobić sobie przerwę.

To był niespodziewany cios. Nigdy nie wyobrażałem sobie życia bez Caitlin. Czyżby o tym nie wiedziała? Zapomniałem jej powiedzieć? Potrzebowałem jej. Sądziłem, zakładałem, że wiedziała o tym i chciała być przy mnie. Zabrakło mi słów.

W końcu po prostu powiedziałem:

– W porządku – po czym nastąpiła długa pauza.

Teraz rozumiem, że nie chciałem usłyszeć, co wpłynęło na tę decyzję, więc nie drążyłem tematu i nie zapytałem. Moja umiejętność szybkiej koncentracji, coś, co pomagało mi w tak wielu sytuacjach i miało pomagać w przyszłości, rzadko działała przy Caitlin.

Wobec tego to ona przerwała ciszę.

– Myślę, że powinniśmy zrobić sobie przerwę, ponieważ nie jestem dla ciebie najważniejsza.

Wiedziałem, o co jej chodzi, ale nie mogłem przestać myśleć: Wiedziałaś o wszystkim. Wiedziałaś, co mam do zrobienia i w co się pakujemy. Przez trzy lata jakoś nam się udawało. Potrafiliśmy utrzymać nasz związek – i spędzić ze sobą najszczęśliwsze chwile naszego życia – pomimo ograniczeń czasowych i geograficznych: kiedy ja mieszkałem w Georgetown, a ty w Raleigh. Wyjechałem na cały rok, żeby obronić pracę magisterską w Anglii, i urabiałem sobie ręce po łokcie, żeby wyrobić się w krócej niż rok, bym mógł jak najszybciej wrócić do ciebie do Stanów. Teraz od dwóch lat byłem oddalony o siedem godzin jazdy. Mam różne priorytety w życiu, lecz ty jesteś zawsze blisko szczytu listy. Nie wiesz o tym? Dlaczego teraz? Dlaczego nie poruszyłaś tego tematu, kiedy spotkaliśmy się w zeszłym tygodniu? Dlaczego nie chcesz już być ze mną?

Byłem jednak tak zszokowany, że nie zaprotestowałem ani słowem; pomiędzy nami rozciągała się cisza, która chyba jeszcze bardziej utwierdzała ją w postanowieniu, żeby ze mną skończyć. Moje zaskoczenie i brak słów były typowe dla nas, mieliśmy problemy w komunikowaniu swoich potrzeb, co stanowiło jeden z czynników, które wpłynęły na to rozstanie. Rozłączyliśmy się.

A potem przerwałem ciszę.

– To koniec? Powinienem o nas walczyć? – zapytałem na głos. Pozwoliłem sobie na niemal baśniową wiarę w to, że wszystko się ułoży, że jeśli „jesteśmy sobie pisani”, to znajdziemy do siebie drogę. Widocznie teraz nie jest właściwa pora, a przynajmniej tak sobie wmawiałem, żeby złagodzić ból. Byłem młody, zdrowy i nieco wytrącony z równowagi, ale sądziłem, że mamy przed sobą mnóstwo czasu, by wszystko naprostować. Nie musiałem od razu działać. Mogłem poczekać i zobaczyć, co dalej.

Kiedy pierwszy szok minął, moją reakcją na zerwanie było to samo, co doprowadziło mnie do tego punktu. Jeszcze bardziej się skupiłem. Więcej się uczyłem. Zostawałem po godzinach w szpitalu. Ćwiczyłem i stawałem się jeszcze większą Bestią. Nie chciałem stać w miejscu na tyle długo, by zmierzyć się z tym, co się stało. Jeśli będę szybko uciekał, uda mi się przegonić ból.

Dwa miesiące później Caitlin uniemożliwiła mi ucieczkę od niej. Odwiedzała swoich rodziców w Filadelfii i zaprosiła mnie na kolację. Po wszystkim powiedziała mi, że była gotowa do mnie wrócić, jeśli ponownie stałaby się dla mnie najważniejsza. Wciąż czułem się zraniony i nadal wierzyłem, że jeśli mamy być ze sobą, sprawy ułożą się w odpowiednim dla nas momencie. W ostatnich miesiącach rzuciłem się w wir zajęć i to odciągało mnie od myślenia o uczuciach, które do niej żywiłem. Odrzuciłem zaproszenie. Mieliśmy czas, więc wolałem skupić się na innych sprawach.

Do tego momentu udawało mi się zaprzeczać, racjonalizować i wszystko sobie tłumaczyć. Życie – i śmierć – postępowały naprzód, nieczułe na moją potrzebę schowania głowy w piasek.

Tydzień później do szpitala przyjęto chudą, lecz zdrowo wyglądającą sześćdziesięciolatkę z typowymi objawami udaru. Ja i rezydentka zajmująca się udarami zostaliśmy rano wezwani przez pager. Zbiegliśmy do izby przyjęć – naprawdę biegliśmy. Pacjentka coś mówiła, ale jej wypowiedź nie miała żadnego sensu. Miała sparaliżowaną prawą stronę ciała. Zawieźliśmy ją na tomografię.

Wylew był poważny. Rezydentka rozmawiała z kobietą i jej mężem.

– Jest lek, który może pomóc, jeśli zostanie podany zaraz po wystąpieniu objawów. Mogą jednak wystąpić poważne skutki uboczne, z którymi muszą się państwo liczyć. – Wyjaśniła, na czym polegają. Informacja była jasna – trzeba postępować szybko, jeśli chcemy odnieść jakiś skutek. Z tą decyzją wiązały się jednak poważne konsekwencje.

Wyszliśmy z sali, żeby dać małżeństwu czas na decyzję. Kiedy mąż wyszedł, powiedział nam, że chcą tej kuracji, więc od razu przystąpiliśmy do działania i podaliśmy jej lek.

Siedziałem przy pacjentce i monitorowałem oznaki poprawy. Właściwie to niczego nie monitorowałem – po prostu modliłem się i miałem nadzieję. Pierwsza minuta trwała całą wieczność. A potem zauważyłem zmianę. Ale nie na lepsze. Zaczęło jej się szybko pogarszać. Jeszcze gorzej mówiła. W zasadzie nie można jej było już zrozumieć. Doznała rzadkiej, ale dobrze przebadanej komplikacji po podaniu leku: krwotoku śródczaszkowego, czyli krwawienia z mózgu. Z trudem oddychała. Natychmiast przerwaliśmy procedurę i zrobiliśmy co w naszej mocy, żeby utrzymać ją przy życiu. Podnieśliśmy łóżko do pozycji pionowej, podaliśmy nowe leki, skonsultowaliśmy się z neurochirurgiem w sprawie przeprowadzenia kraniotomii, modliliśmy się i trzymaliśmy kciuki. Mimo naszych wysiłków umarła w ciągu trzech godzin. Takie zakończenie nie zdarzało się często, lecz ryzyko było dobrze znane, poinformowaliśmy o nim ją i jej męża, ale to i tak nie polepszyło naszych nastrojów.

Miałem dwadzieścia pięć lat i straciłem „swoją” pierwszą pacjentkę. Opuściłem salę we łzach.

Zdanie „Nic więcej nie mogliśmy zrobić” jest banałem, ale jest prawdziwe; jednak zupełnie nie oddaje rzeczywistości. Nie mogliśmy nic więcej zrobić, by ją uratować, kiedy doznała rzadko występujących działań ubocznych. Ale gdybyśmy nie podali jej tego leku, być może by przeżyła, chociaż doświadczyłaby znaczących zmian w mózgu oraz cierpiałaby na niedowład. To była gorzka lekcja dla kogoś takiego jak ja, kogoś, kto przede wszystkim działał, tak że inne rzeczy zeszły na dalszy plan. Dorastałem jako pełen wiary katolik. Wierzyłem w siłę medycyny, siłę modlitwy wzmacniającej medycynę. Bazą mojej zawodowej etyki była wiara w to, że postępuję słusznie, a jeśli będę się bardzo starał, to słuszne założenia na pewno zwyciężą. W moich wyobrażeniach wojna zawsze była wygrana jeszcze przed pierwszą bitwą. Jeślibym chodził na siłownię i wytrwale ćwiczył na boisku przez całą zimę i wiosnę, mógłbym dostać się do drużyny i odnieść sukces podczas jesiennych rozgrywek. Dostajesz to, na co zasługujesz. Dotychczas to się sprawdzało w moim życiu. Śmierć mamy otworzyła mi oczy na fakt, że nie zawsze jest to prawda. Wykłady na medycynie na temat genetyki, zdrowia i choroby sprawiły, że stało się to jeszcze wyraźniejsze. Ale dopiero w tamtej chwili uświadomiłem sobie – co przyszło nagle i wprawiło mnie w osłupienie – że życie nie jest sprawiedliwe. Czy ta kobieta zasłużyła sobie na niezwykle rzadką, prowadzącą do śmierci reakcję na lek? Cóż, jeśli wszystko, co się dzieje, ma jakiś powód, to może jej mąż musiał dostać nauczkę, której nie dostałby, gdyby nie był świadkiem jej śmieci. Mnie to jednak nie przekonywało. Wtedy też mój umysł – wyzwolony dzięki smutkowi – zaczął zastanawiać się nad innymi przykładami tego fałszywego założenia. A co z ludźmi umierającymi na skutek wad genetycznych, które pojawiają się zupełnie przypadkowo podczas poczęcia? Czy te groźne mutacje zostały zaplanowane przez Boga, by dać nauczkę pogrążonym w rozpaczy rodzinom? A co z dziećmi, które umierają w sierocińcach? Kto dostaje nauczkę po ich śmierci? Ta bezsensowna śmierć sprawiła, że zaświtało mi w głowie, iż nie mogę oczekiwać dobrego zakończenia tylko dlatego, że bardzo się starałem, podejmowałem dobre decyzje i robiłem, co mogłem, by pomagać innym ludziom. Złudzenia prysły. Obudź się! To, co przydarza nam się w życiu, nie zawsze służy czemuś dobremu. Ta myśl być może pojawiła się u mnie zbyt późno. Zaświtało mi, że jest to dla mnie lekcja tego, co powinienem zrobić w sprawie związku z Caitlin. Odsuwałem tę myśl.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ TRZECI

 

 

 

 

 

W zasadzie jestem niepełnosprawny. Jako dziecko zostałem zdiagnozowany i stwierdzono u mnie taki wariant ADHD, który nazywa się maksymalnym lub nadmiernym skupieniem. To wyjaśnia, dlaczego nawet w bardzo młodym wieku potrafiłem godzinami ćwiczyć albo siedzieć i analizować film z meczu przeciwników długo po tym, jak moi kumple z drużyny stracili nim zainteresowanie.

Nie zrozumcie mnie źle – nie mam żadnych nadprzyrodzonych mocy. To mi przeszkadza w rozpoczęciu kolejnego zadania. Można to porównać do sytuacji, kiedy nie widzi się lasu, bo przeszkadzają drzewa: kiedy nadmiernie się skupiamy, jedno drzewo może być bardzo, bardzo, bardzo ciekawe.

Ostatecznie, udało mi się sprawić, że ADHD (przez większość czasu) działało na moją korzyść, ponieważ starałem się, by to, co mnie interesowało, było również warte poświęcenia całego mojego czasu. Rodzice byli dla mnie wzorem tego, jak wygląda życie z właściwie dobranymi priorytetami; zapożyczyłem to od nich, przyjąłem do siebie i wykorzystywałem ich strategie, a mój kalendarz iCal pilnował, żebym nie zbaczał z drogi.

Dorastałem w Raleigh w Karolinie Północnej. Moi rodzice byli imigrantami z Trinidadu. Przyjechali do Stanów Zjednoczonych, żeby tata mógł pójść do college’u, a następnie na studia medyczne. Po ich ukończeniu przeprowadzili się do Karoliny Północnej, żeby tata mógł ukończyć wymagającą rezydenturę na chirurgii ortopedycznej. W tym czasie mama zajmowała się wychowaniem Geny, Lizy i mnie. Sądzę, że etykę pracy odziedziczyłem bezpośrednio po mamie. Była praktykującą katoliczką, która stosowała zasady wiary w życiu rodzinnym i wśród lokalnej społeczności. Nie ustawała w wysiłkach, wspierając naszego tatę, siostry i mnie, by dawać nam lekcje życia. Często zabierała mnie ze sobą, gdy nosiła jedzenie kilku wiekowym członkom kościoła. W weekendy braliśmy udział w biegach charytatywnych, pracowaliśmy w kuchniach polowych lub pomagaliśmy podczas olimpiady specjalnej Karoliny Północnej. Pomaganie innym – służenie im swoją obecnością – nakręcało ją do życia. To nie było tylko czynienie dobra. To był jej obowiązek, który uwielbiała.

Mój tata, wspaniały chirurg ortopeda, wymykał się wszelkim klasyfikacjom. Był najbardziej ekstrawertyczną osobą, jaką kiedykolwiek poznałem. Nieustająco wyrażał swoje opinie lub opowiadał jakieś historie – dzielił się nimi niezależnie od tego, czy ktoś chciał go słuchać czy nie. Nie zrażało go, że rozmówca już znał te opowieści. To on wpoił mi wiarę w to, że wykształcenie jest najpewniejszą drogą do pokonania barier, czego on z kolei nauczył się od swojego ojca, który stracił całą rodzinę podczas Holocaustu. Mój dziadek po wojnie osiedlił się na Trynidadzie, chociaż nie mówił ani słowa po angielsku, kiedy tam przyjechał. Poślubił moją gujańską babcię, której rodzina od pokoleń mieszkała w Ameryce Łacińskiej, chociaż jej korzenie sięgały całego świata, łącznie z Afryką Subsaharyjską. Rodzina mamy przeniosła się do Trynidadu z Europy wiele pokoleń wcześniej. Mój rodowód jest jak sam Trynidad: tygiel kultur, odcieni skóry i religii. Wśród babć i dziadków mam jednego Żyda i trzech katolików.

Tata oczekiwał, że ja i siostry daleko zajdziemy. Chciał, żebyśmy znaleźli swoje powołanie i dążyli do jego realizacji. Jak więc mogłem nie skłaniać się ku chirurgii ortopedycznej? Byłem świadkiem, jak do gabinetu taty wjeżdżali pacjenci na wózkach inwalidzkich,a później, po operacji i rehabilitacji, widziałem tych samych ludzi wychodzących na własnych nogach. Pomagał pacjentom, wszystkim, niezależnie od stopnia komplikacji.

Wiedziałem jednak, że medycyna pochłaniała prawie cały jego czas. Zawsze był w pracy. Wychodził, zanim wstałem, i wracał do domu na kolację. Nie było go też przez większość weekendów, chociaż muszę przyznać, że jakoś udawało mu się być na wszystkich rozgrywanych przeze mnie meczach. Domyślam się, że jego obecność przy linii bocznej boiska mówiła: Moim priorytetem jest również sukces w roli ojca.

Wobec tego naiwnie myślałem, że zostanę cudotwórcą (w medycynie), a mimo to będę miał czas dla rodziny, którą kiedyś założę, oraz odniosę sukces jako zawodnik futbolu amerykańskiego.

Kiedy miałem siedem lat, zacząłem marzyć, że będę grał jako rozgrywający w Division I w drużynie college’u. Marzyłem o tym każdego dnia, bez przerwy myślałem tylko o sporcie. Pamiętajcie – nadmierne skupienie. Mój tata był lekarzem drużyny futbolowej NC State Wolfpack, więc mogłem towarzyszyć mu w szatni i na linii bocznej podczas meczów rozgrywanych u siebie. Większość z nich przyciągała tysiące kibiców, co robiło na mnie ogromne wrażenie. Byłem oszołomiony wielkością, szybkością i zawziętością zawodników, byli dla mnie bogami.

Gdy poszedłem do gimnazjum, zaczęło do mnie docierać, że nie mam wrodzonych umiejętności do gry ani odpowiedniej szybkości. Jeśli chciałem wyróżniać się na boisku, musiałem nad sobą popracować. Dużo. Nie miałem naturalnego talentu jak niektórzy zawodnicy z drużyny. Potrzebowałem większych umiejętności, więcej sprawności fizycznej, więcej wszystkiego. Wobec tego każdego dnia trenowałem przez kilka godzin. Ćwiczyłem w czasie przeznaczonym na samodzielną naukę w szkole, a także każdego ranka i popołudnia. Czytałem książki o treningu i żywieniu, długie godziny spędzałem na analizie meczów zarówno swojej drużyny, jak i przeciwników. Nigdy nie zostałem najszybszym dzieciakiem na boisku, ale założę się, że na ścianie miałem więcej wykresów niż jakikolwiek trzynastolatek w kraju: postępy w sprincie na 40 metrów, czasy na jedną milę, celność i długość rzutów. Ciężko trenowałem i prowadziłem notatki. Widziałem, że moje inwestycje się zwracają, zarówno na wykresach, jak i na boisku. Uświadomiłem sobie, że nawet jeśli nikt z nas nie ma kontroli nad talentami i umiejętnościami, z którymi przychodzimy na świat, wszyscy mamy całkowitą kontrolę nad tym, jak przykładamy się do pracy.

Tata przez większość czasu przebywał poza domem, siostry są ode mnie o pięć i o siedem lat starsze, więc to mama była moją najbliższą przyjaciółką i sojuszniczką. Graliśmy nawet razem w piłkę. Ale gdy robiłem się coraz silniejszy, zacząłem rzucać zbyć mocno, by mog­ła ją łapać. Chcąc znaleźć jakieś wyjście z tej sytuacji, wymyśliła system, który pozwolił nam być razem. Na wzgórzu za naszym domem ustawiła cele, przy których stała, żeby móc podawać mi piłkę, gdy próbowałem w nie trafić. Nigdy nie naciskała mnie, bym grał w futbol. Tak naprawdę wolałaby, żebym nie grał, ponieważ martwiła się, że doznam jakiejś kontuzji. Ale wiedziała, że to uwielbiam, i chciała mnie wspierać, nawet jeśli polegało to na tym, że całymi godzinami spuszczała piłki z górki. Uwielbialiśmy nasze motto: „Nie każde ćwiczenie czyni mistrza. Tylko perfekcyjne ćwiczenie czyni mistrza”.

Trener futbolu ze szkoły średniej, Ned Gonet, dostrzegł mój etos pracy i podniósł mi poprzeczkę. Grał na linii obrony w Duke, a potem w NFL i był legendą w Karolinie Północnej oraz postrachem podczas treningów. Od pierwszego dnia miał mnie na oku. Wrzeszczał, jeśli nie dawałem z siebie wszystkiego. Bezustannie dążył do doskonałości i ukształtował we mnie wizję sukcesu: nie był to żaden uchwytny punkt, żaden znak na ścianie, do którego mogłem dosięgnąć dzięki ćwiczeniom. Gdyby to był sukces, moglibyśmy go osiągnąć i osiąść na laurach. Ned nauczył mnie, że sukces musi być dynamiczny – mój jest i był odmienny od sukcesu kogoś innego, poza tym zmieniał się z dnia na dzień. W treningu nie chodziło o to, by być lepszym niż inny zawodnik; chodziło o to, by być możliwie najlepszym.

Kiedy osiąga się cel: trzeba go od siebie znowu odsunąć. W tym kontekście krytyka nie jest karą; przyciąga cię do kolejnego celu, który już wzywa.

Jednak ciężka praca niczego niegwarantowała; szybko się tego nauczyłem. Kiedy w pierwszej klasie doprowadziłem swoją szkolną drużynę do mistrzostw stanowych, gdzie przegraliśmy, natychmiast ustanowiłem sobie cel, by zwyciężyć w kolejnym roku. College’e już próbowały mnie zrekrutować, więc wiedziałem, że futbol był zarówno częścią mojej teraźniejszości, jak i przyszłości. A potem obie te ścieżki czasowe załamały się w tym samym momencie. W ostatniej klasie podczas pierwszego starcia w meczu połamałem sobie obojczyk w trzech miejscach. Tata obejrzał prześwietlenie i powiedział mi ze spokojem, że nigdy już nie zagram w futbol. A potem zabrał się do pracy. Następnego dnia mnie operował. Na szczęście jest lepszym chirurgiem niż wróżką, bo już w połowie sezonu mogłem dołączyć do drużyny na pozycji rozgrywającego. Rzeczywiście dotarliśmy wtedy do finału. Kilka minut przed końcem wyszliśmy na prowadzenie. A potem czar prysł. Znowu przegraliśmy. Nie zdobyliśmy wymarzonego tytułu.

Przegrana podczas mistrzostw nałożyła się na inne rozczarowania. Po kontuzji wycofało się wiele college’ów, które wcześniej chciały mnie zrekrutować. Co zrozumiałe, moje marzenia dotyczące Division 1 przybrały inną formę – od Atlantic Coast Conference, dziesiątek tysięcy fanów i meczów transmitowanych w telewizji ogólnokrajowej – po bardziej akademickie ligi Patriot i Ivy. Wybrałem Georgetown. Moimi przeciwnikami byli Bearsi z Brown University, Big Red z Cornell i Lamparty z Lafayette. Uniwersyteckie rozgrywki All-Stars i przyszli dyrektorzy firm z góry na dół tabeli rankingowej. Frajda dla kibiców i strategiczne, metodyczne podejście do futbolu. Więc chociaż Georgetown nie od zawsze był potęgą w futbolu, należał do Division 1, a ja się doskonale wpasowałem do drużyny. Dała mi możliwość gry na wysokim poziomie i stawiała na ten rodzaj zaangażowania, jaki wpajała mi mama. Poza tym wymagała ode mnie doskonałych wyników w nauce, co cenił mój ojciec. Na wskroś stałem się Hoya.

Kiedy rodzice zawieźli mnie do Waszyngtonu, gdzie miałem rozpocząć pierwszy rok studiów, tata miał świetny nastrój, ale mama była niespotykanie cicha. Gdy przez chwilę zostałem z nią sam na sam, zapytałem ją, o czym myśli, zakładając, że smuci się tym, że jej najmłodsze dziecko ma opuścić rodzinne gniazdo. Ale ona odparła, że od jakiegoś czasu cierpi na silne bóle głowy i zastanawia się, co się dzieje. Wciąż byłem przekonany – jak to osiemnastolatek – że martwi się moim wyjazdem. Powiedziałem jej, że to zapewne ma związek ze stresem i żeby się mną nie przejmowała. Nic mi się nie stanie.

Zanim rodzice ruszyli z powrotem do domu, wszyscy poszliśmy spotkać się z moim nowym trenerem. Gdy wychodziliśmy z jego biura, natknęliśmy się na grupę starszych graczy. Długo nie mogłem zapomnieć swojego zażenowania, bo mama właśnie wspierająco gładziła mnie po karku, podczas gdy tata ściskał dłoń trenera i mówił: „Trenerze, dobrze zaopiekuj się moim syneczkiem”.

Starsi zawodnicy wybuchnęli śmiechem. Zanim jeszcze rozpoczęły się zajęcia, dostałem ksywkę Dawidek.

Na szczęście miałem potem lepszą możliwość zrobienia dobrego pierwszego wrażenia. Tydzień później rozgrywaliśmy pierwszy mecz przeciw Howard University, a ja byłem rozgrywającym. Pięć przyłożeń później – bez żadnych przechwyceń – udało nam się zwyciężyć. Zadzwoniłem do domu, żeby opowiedzieć o tym rodzicom. Kiedy tata odebrał, streściłem mu dokładnie cały mecz, nie kryjąc swojej radości. On milczał. Aż wreszcie się odezwał.

– Mama ma raka mózgu. – I chociaż nie musiał tego dodawać, powiedział: – Musisz wrócić do domu.

W samolocie lecącym do Karoliny Północnej, będąc w końcu sam na sam ze swoimi myślami, nie mogłem przestać myśleć o mamie. Jej sylwetce, gdy stała na górce za domem. Gdy w kościele siedziała koło mnie. Gdy do późna mi towarzyszyła, kiedy uczyłem się do egzaminów. Karmiącej ludzi, wspierającej, pomagającej obcym. Działającej.

Kiedy dotarłem do Kliniki Raka Mózgu w Duke, zabrano ją już na salę operacyjną, żeby usunąć jak największy fragment guza. Tata, siostry i ja siedzieliśmy w poczekalni i rozmawialiśmy o tym, co nas czeka w najbliższej przyszłości, a nad nami wisiał plakat mówiący, że wciąż jest nadzieja. Plakat niósł pocieszenie, ale rozumieliśmy, że operacja mózgu jest tak skomplikowana, iż nie należy przywiązywać się do myśli, że skończy się pomyślnie. Zastanawialiśmy się, czy mama będzie tą samą osobą po tym, jak wytną jej kawałek mózgu. Czy będzie mogła mówić? Czy będzie pamiętała, kim jesteśmy? Kiedy powiedziano nam, że operacja przebiegła zgodnie z założeniami, w końcu pozwolono nam ją zobaczyć. Przytuliłem najbliższych na korytarzu i przypomniałem im, żeby nie płakali w obecności mamy. Sądziłem, że jeśli mama zobaczy, że płaczemy, będzie się smucić z naszego powodu, a to nie było wskazane w tym krytycznym okresie.

Nikt się nie odezwał, gdy podeszliśmy do jej łóżka. Kiedy nas dostrzegła, wskazała palcem swoją głowę, zabandażowaną i podłączoną do rurek i monitorów.

– Bananowa Lady – powiedziała z uśmiechem. Wszyscy się roześmialiśmy i popłakaliśmy z radości. Wciąż mieliśmy mamę. Wciąż była nadzieja.

Następnego dnia lekarze poinformowali nas, że guz to glejak czwartego stopnia.

– Przynajmniej nie piątego stopnia – powiedziałem siostrom. Dopiero później dowiedziałem się, że nie ma piątego stopnia. Czwarty jest najgorszy. Nie pytałem o średnią długość życia osób z taką chorobą, zapytałem, ile przeżył najdłużej żyjący pacjent z glejakiem czwartego stopnia. Szukałem najmniejszej nadziei, by móc się jej uchwycić, nawet niepewnych szacunków i fałszywych wskazówek. Jeden z lekarzy powiedział:

– Słyszałem o kimś, kto przeżył pięć lat. – A więc, jeśli o mnie chodziło, uznałem, że mamy co najmniej pięć lat i jeden dzień, które możemy spędzić z mamą. Działanie jest jej stanem naturalnym, ale zaszczepiła też we mnie wiarę, że wszystko jest możliwe, kiedy człowiek się modli. Kto inny, jak nie ona, zasługiwał na cud? A więc modliłem się.

Nie chciałem wracać do Georgetown, ale mama była nieprzejednana. Pragnęła, żebym realizował swoje dziecięce marzenia. Zgodziłem się wrócić do szkoły dopiero wtedy, gdy siostry postanowiły wrócić do Nowego Jorku, gdzie mieszkały od czasów college’u. Wszyscy obiecaliśmy spotykać się w prawie każdy weekend.

Mama przez całe życie wspomagała innych ludzi. Pewnego weekendu, gdy byłem w domu, pojechałem do apteki, żeby wykupić recepty z lekami do chemioterapii. Kasjerka, z plakietki dowiedziałem się, że ma na imię Kim, zalała się łzami, kiedy dowiedziała się, czyją receptę realizuję. Okazało się, że mama spędzała z Kim dużo czasu, rozmawiając z nią o trudnościach, jakie kobieta napotykała w swoim życiu. Wiedziałem, co czuje Kim. Odwrócenie ról było bolesne.

Przez kolejne miesiące jeździłem pomiędzy Georgetown a swoim domem, a moja rodzina przyjeżdżała do Georgetown na mecze. Nie brałem udziału w meczach wyjazdowych, jeździłem wtedy do domu. Parę miesięcy wcześniej w ogóle nie przyszłoby mi to do głowy, ale wówczas był to zupełnie naturalny odruch. Kiedy byłem na kampusie, czułem się zupełnie samotny. Nie chodzi o to, że nie miałem dobrych przyjaciół. Nie miałem jednak nikogo, kto by mnie naprawdę rozumiał, kto by wiedział, przez co przechodzę. Gdy weszliśmy już w rytm leczenia i badań tomograficznych i mieliśmy nadzieję, że wszystko dobrze się skończy, zacząłem doceniać wpływ lekarzy mamy na jej i nasze życie. Zacząłem myśleć o tym, by skupić się na czymś innym. Gdzieś tam świtało mi, żeby iść na medycynę, ale teraz już nie nęciła mnie ortopedia. Zacząłem marzyć o tym, by pomagać pacjentom, tak jak lekarze pomagali mamie.

Nie mogli jednak zbyt wiele zrobić. Mama traciła pamięć. To znaczy pamięć krótkotrwałą.

Zapominała zakręcić kurek po umyciu rąk, ale kiedy oglądaliśmy razem stare rodzinne filmy, przypominała sobie każdy moment utrwalony na taśmie. Czasami opowiadała o tym, co działo się pomiędzy scenami, lub nakreślała tło wydarzeń. Wiele tych historii było dla mnie całkiem nowych, cieszyłem się więc, że mogę je poznać z jej perspektywy. Po pierwszym roku studiów spędziłem całe lato z mamą. Chodziliśmy razem na fizjoterapię, radioterapię, kontrole lekarskie i do kościoła. Pomimo chemioterapii, pomimo raka, pomimo radioterapii umierała, lecz nie traciła pogody ducha.

Nie umiem znaleźć właściwych słów, ale obecnie doświadczam czegoś podobnego, jak mama w ostatnim roku swojego życia, i uświadamiam sobie, że nie była tylko miłą i szczodrą osobą; była obdarzona niezwykłą mocą. Ta „moc” to dodatkowa siła do walki, kiedy wydaje się, że nie ma już nadziei.

Jedną z najdonioślejszych oznak silnej woli jest umiejętność znajdowania światełka w tunelu podczas najciemniejszej nocy. Ten rodzaj walki w wykonaniu mamy cechował się jeszcze czymś innym. Ona nie tylko szukała światełka. Ona tworzyła własne światełko. Ostatni rok był pogodnym okresem. To brzmi niemal niedorzecznie. Ale tak było. Postanowiła autorytatywnie i odgórnie, że po jej śmierci rodzina ma mieć dobre wspomnienia, po czym przystąpiła do ich tworzenia. Dla siebie i dla nas.

Od razu przypomina mi się zwykłe wyjście do sklepu spożywczego. Rak prawie całkowicie sparaliżował prawą część jej ciała, więc trudno jej się chodziło. Dopóki nie doszliśmy do sklepu, wspierała się na mnie, a potem korzystała z elektrycznych wózków sklepowych. Mogła jednak operować tylko jedną stroną kierownicy, więc wózek jeździł w kółko. Sądziłem, że się rozpłacze – ja bym tak zrobił – ale kiedy wózek przekręcił się w moją stronę, dostrzegłem, że uśmiecha się od ucha do ucha. Jeździła w koło i pękaliśmy ze śmiechu. Ilekroć przechodzę koło takiego wózka, przypomina mi się mama i jej śmiech. Stworzyła to światełko w tunelu i tego dnia przekazała je mnie. Pokazała mi, że nie trzeba liczyć na cud albo pojawienie się kogoś, kto mi pomoże, lub kogoś, kogo kocham – mogę wziąć sprawy w swoje ręce i pokierować nimi, jak zechcę.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

Tytuł oryginału: Chasing my Cure: a Doctor Race to turn Hope into Action. A Memoir

 

Copyright © 2019 David Fajgenbaum

Copyright for the Polish edition © 2021 by Wydawnictwo FILIA

 

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2021

 

 

Zdjęcie na okładce: © Magdalena Russocka/Arcangel

 

Redakcja: Jacek Ring

Korekta: Dorota Wojciechowska

Skład i łamanie: Jacek Antoniuk 

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8195-698-7

 

 

Wydawnictwo FILIA

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Seria: FILIA NA FAKTACH