Idiota - Fiodor Dostojewski - ebook + audiobook + książka

Idiota ebook i audiobook

Fiodor Dostojewski

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

20 osób interesuje się tą książką

Opis

Oto powieść, z utworów Dostojewskiego kto wie czy nie największa, na pewno zaś najgłębiej badająca mroczne tajniki duszy, a zarazem wzywająca do wytrwania w poszukiwaniu  piękna jej wnętrza, chrześcijańskiej caritas, miłości współczującej i wybaczającej. Taki jest główny bohater, książę  Lew Myszkin, który bez grosza przy duszy przyjeżdża do Rosji, by objąć spory majątek. Swej dobrotliwości, pokorze oraz irytującej wręcz naiwnej ufności do ludzi, zawdzięcza on tytułowy przydomek, jakim obdarzają go inne postaci. Myszkin to postać z innego czasu i innych krain. Być może zagubiona wprost z Ewangelii w XIX-wiecznym świecie, bezwzględnym dla słabych, pełnym nierówności i złych namiętności. Książę Myszkin chce naśladować Chrystusa, chce być człowiekiem przepięknym, ale wikła się w sieci, które na niego nastawia złość i pożądliwość ludzka. Idiota to zarazem arcydzieło dwóch portretów kobiecych, Nastazji Filipownej i Agłai Iwanownej, pomiędzy których uczucia rozdarte jest serce księcia. To przypowieść o bezgranicznym opętaniu miłością, która może doprowadzić wręcz do unicestwienia osoby kochanej...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1073

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 30 godz. 9 min

Lektor: Elżbieta Kijowska

Oceny
4,1 (156 ocen)
75
42
26
10
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tomasz1952

Nie oderwiesz się od lektury

Wstyd, po 70 latach życia goceniam kolejny raz Dostojowskiego. Taka prawda, do jego kunsztu pisarskiego trzeba dorosnąć.
40
Pietor

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomita Lektorka idealna
00
biel_a

Całkiem niezła

Dobrze nagrany audiobook.
00
Kolczak93

Z braku laku…

Jak kocham twórczość Dostojewskiego, tak ta książka mnie zawiodła. Rozwleczona do granic możliwości. Pierwszoplanowa postać dla mnie bardzo irytująca a relacje między postaciami sztuczne i czasem pozbawione logiki.
00
Prezent56

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała Pani Kijowska .książka niesamowita postaci skrojone fenomenalnie
00

Popularność




CZĘŚĆ PIERWSZA

I

W końcu listopada, w odwilż, o godzinie dziewiątej rano, po­ciąg drogi petersbursko-warszawskiej całą siłą pary zbliżał się do stolicy. Była taka wilgoć i mgła, że z tru­dnością świtało; o dziesięć kroków na prawo i na lewo od toru kolejowego nie sposób było cokolwiek dojrzeć z okien wagonu. Między pasażerami trafiło się paru powraca­jących z zagranicy; przedziały klasy III były jak zawsze najbardziej zapchane ludem prostym, trudniącym się interesami, z pobliskich okolic. Wszyscy, jak zwykle, pomęczeni, ze znużonymi przez noc oczyma, zziębnięci. Twa­rze przybrały we mgle kolor bladożółty.

W jednym z wagonów III klasy od świtu siedzieli naprzeciw siebie koło okna dwaj pasażerowie, obaj ludzie młodzi, obaj niezbyt elegancko, trochę może za lekko ubrani, obaj o dość niepospolitych twarzach i obaj skłonni do na­wiązania rozmowy. Gdyby wiedzieli jeden o drugim, przez co w danej chwili są godni uwagi, zdziwiliby się, rzecz prosta, że przypadek tak dziwnie umieścił ich naprze­ciw siebie w wagonie klasy III petersbursko-warszawskiej drogi żelaznej. Jeden z nich, niewielkiego wzrostu, wyglą­dał na lat 27, kędzierzawy, prawie brunet, o malutkich, sza­rych, ale ognistych oczach, nos szeroki i spłaszczony, twarz ściągła, cienkie wargi układały mu się bez ustanku do jakie­goś zuchwałego, drwiącego, a nawet złego uśmiechu; za to wysokie, pięknie zarysowane czoło zdobiło prostaczą dolną część twarzy. Szczególnie zwracała uwagę jej trupia bladość, nadającej całej fizjonomii młodego człowieka znamię wycieńczenia, nielicującego z dość silną budową ciała, było też jednak coś nad wyraz namiętnego, aż do bólu, coś, co na tej twarzy nie licowało z arogan­ckim i ordynarnym uśmiechem, z szorstkim, zadowolonym z siebie spojrzeniem. Ubrany był w szeroki, barankowy, czar­ny kożuch; dzięki temu nie marzł w nocy, jak jego sąsiad, który, dygocąc na całym ciele, odczuł najzupełniej słodycz rosyjskiej, wilgotnej, listopadowej nocy, do której widocznie nie był przygotowany, mając na sobie dość gruby płaszcz bez rękawów, z olbrzymim kapturem, jota w jotę taki sam, jakiego używają często podróżni zimową porą gdzieś zagranicą, na przykład w Szwajcarii, albo w północnych Włoszech, nie przewidując, rzecz prosta, takich celów po­dróży, jak Ejdkuny albo Petersburg. Co jednak dostatecz­ne i odpowiednie było w Szwajcarji, to okazało się całkiem nieodpowiednie w Rosji. Właściciel płaszcza z kapturem był człowiekiem młodym, liczył również nie więcej jak lat 27, był więcej niż średniego wzrostu, bardzo jasny blondyn, o bujnym zaroście, zapadłych policzkach, z delikatną, prawie zupełnie białą bródką. Oczy duże, niebieskie, zapatrzone w dal: w wyrazie ich było coś cichego, lecz i przygnębiają­cego, coś, po czym niektórzy na pierwszy rzut oka poznają epileptyka. Poza tym twarz młodego człowieka była dość przy­jemna, delikatna, sucha, bez kolorów, a w danej chwili na­wet sina ze zziębnięcia. W rękach huśtał mu się mizerny tobołek ze starego, wypłowiałego fularu, cały prawdopodobnie podróżny majątek. Obuwie ze sztylpami, o grubych pode­szwach… nic a nic rosyjskiego.

Ciemnowłosy sąsiad w kożuchu zdążył to wszystko już zaobserwować z braku lepszego zajęcia. Nareszcie, uśmie­chając się niezbyt delikatnie, w ten sposób, w jaki wyraża się czasem bez ceremonii, niedbale, ludzkie zadowolenie z niepowodzeń bliźniego… zdobył się na pytanie:

– Zimno?

I wzruszył ramionami.

– Bardzo – odrzekł sąsiad z nadzwyczajną uprzejmością – i niech pan zwróci uwagę, że takie zimno w od­wilż. Co by to było podczas mrozu? Nawet mi na myśl nie przyszło, że u nas tak chłodno. Odzwyczaiłem się.

– Widocznie z zagranicy?

– Tak, ze Szwajcarii.

– A niechże… pana!…

Ciemnowłosy aż zaświstał i zachichotał.

Wszczęła się rozmowa. Gotowość do dawania odpo­wiedzi na wszelkie, choćby najbardziej niedbałe, nie na miejscu i próżne pytania, stawiane przez sąsiada-bruneta, ochoczość wykazana przez jasnowłosego, młodego człowieka, była zadziwiająca i niezdradzająca ani cienia nieufności. Mówił, że istotnie dawno już nie był w Rosji, przeszło czte­ry lata, że wysłany był za granicę z powodu choroby ner­wowej, dziwnej jakiejś choroby, czegoś w rodzaju epilepsji, czy też choroby św. Wita, jakichś drgawek i konwulsji. Słuchając tych słów, brunet się uśmiechał, a najbardziej za­śmiał się, kiedy na pytanie „i cóż, wyleczyli pana?”… blon­dyn odrzekł: „nie, nie wyleczyli”.

– He! Pieniędzy pewno pan wyrzucił sporo i na próżno… A my im wciąż jeszcze wierzymy.

– Najświętsza prawda! – wtrącił się do rozmowy siedzący obok, czterdziestoletni jegomość, kiepsko ubrany, wyglądający na urzędnika zatęchłego w kancelariach, jego­mość z czerwonym nosem, silnej budowy i z wągrowatą twa­rzą – najświętsza prawda, oni tylko rosyjskie pieniądze za nic potrafią do siebie ściągać!

– O, jeżeli chodzi o mnie, to pan jesteś w błędzie – pośpieszył z odpowiedzią szwajcarski pacjent cichym i po­jednawczym głosem – wprawdzie spierać się nie mogę, bo nie wiem o wszystkim, ale mój doktor oddał mi na drogę ostatni grosz, a prócz tego dwa lata prawie utrzymywał mnie na swój koszt.

– Płacić nie miał kto? Czy jak? – spytał brunet.

– Tak, pan Pawliszczew, który na mnie łożył, umarł dwa lata temu; potem pisałem do mojej dalekiej kuzynki, generałowej Jepanczyn, ale nie otrzymałem żadnej odpowie­dzi. Przyjechałem tutaj bez jej pomocy.

– To jest dokąd… tutaj?

– Chce pan spytać, gdzie się zatrzymam? Jeszcze nie wiem, doprawdy… tak jakoś…

– Nie zdecydował się pan jeszcze?

I obaj słuchacze parsknęli głośnym śmiechem.

– Oho! A cały majątek to pewno w tym woreczku? – zapytał brunet.

– Założyłbym się, że nie inaczej – podchwycił z niezmiernie zadowoloną miną czerwononosy urzędnik – i że w wagonie bagażowym też nic nie ma; stwierdźmy jednak, że bieda nie hańbi.

Okazało się, że i tym razem było nie inaczej, młody blondyn natychmiast, w sposób niezwykle uprzedzający, nie omieszkał przyznać się do tego.

– Zawiniątko pańskie, bądź co bądź, ma pewne zna­czenie – ciąg­nął urzędnik, uśmiawszy się do syta (rzecz ciekawa, że i właściciel zawiniątka zaczął się śmiać, patrząc na nich, co jeszcze bardziej zwiększało ich wesołość) – i chociaż można się założyć, że nie zawiera ono w sobie za­granicznych złotych rulonów z luidorami, na co wskazują choćby sztylpy opinające zagraniczne obuwie pańskie, to jednak, gdy się oprócz zawiniątka przyjmie pod uwagę na ten przykład taką generałową Jepanczyn, niby krewną sza­nownego pana, to i zawiniątko nabierze nieco innego zna­czenia, ma się rozumieć, wtedy tylko, jeśli generałowa Jepan­czyn jest rzeczywiście krewną pańską i jeżeli się pan przez roztargnienie nie pomylił, co zresztą bardzo a bardzo… jest wła­ściwe człowiekowi… z nadmiaru wyobraźni chociażby…

– Ach tak, znowu pan zgadł – pośpieszył młody blondyn – doprawdy, omal że się nie pomyliłem, w istocie, prawie że nie krewna; tak dalece, że nie dziwiło mnie to na­wet wtedy, iż nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Byłem na to przygotowany.

– Wydatek niepotrzebny na marki. Hm… no, ale przynajmniej prostota i szczerość… Chwali się to! Hm… Co do generała Jepanczyna, to mam przyjemność… ponieważ osobistość powszechnie znana. A pana Pawliszczewa, co to w Szwajcarii łożył na utrzymanie pańskie, miałem przy­jemność również… o ile był to Mikołaj Andrejewicz Pawliszczew, bo jest dwóch ciotecznych braci. Drugi dotychczas na Krymie; nieboszczyk Mikołaj Andrejewicz był osobą sza­nowną, ustosunkowaną i w swoim czasie posiadaczem czte­rech tysięcy dusz.

– Tak, tak. Nazwisko jego Mikołaj Andrejewicz Pawliszczew – odpowiedziawszy, przyjrzał się młody czło­wiek uważnie i badawczo wszystkowiedzącemu panu, takich wszechwiedzących panów można niekiedy spot­kać, nawet dosyć często, w pewnych sferach towarzyskich. Wiedzą oni o wszystkim, badawczość nieposkromiona ich umysłu i zdolności skierowane są bez ustanku w jednym kie­runku… w braku, rzecz prosta, o wiele ważniejszych poglą­dów i zagadnień życiowych, jakby powiedział myśliciel współczesny. Przez słowa: „wiedzą oni o wszystkim”… ro­zumieć należy dziedzinę zresztą dosyć zamkniętą: w jakiej instytucji pracuje, kogo zna, jaki ma majątek, gdzie był gu­bernatorem, z kim ożeniony, co wziął za żoną, kto jest jego ciotecznym bratem, kto kuzynem itd., itd. w tym ro­dzaju. Zazwyczaj ci wszystkowiedzący mają dziury na łok­ciach i pobierają 17 rubli pensji miesięcznej. Ludzie, o któ­rych wiedzą oni najdokładniejsze szczegóły, nie byliby w stanie, rzecz prosta, wskazać, co za wyrachowanie kieruje ni­mi, a tymczasem wielu z nich osiąga dzięki tej wiedzy, rów­nającej się całej nauce, radość najzupełniejszą, dochodzą do samoszacunku, a nawet wyższego zadowolenia duchowego. Pociągająca nauka! Widziałem uczonych, literatów, poetów, działaczy politycznych, którzy szukali i znaleźli w tej nauce swe najwyższe zadowolenia i cele… i nawet na tym jedynie zrobili karierę.

W ciągu całej tej rozmowy młody brunet ziewał, pa­trzył bezmyślnie w okno i z niecierpliwością wyglądał końca podróży. Roztargniony, może nawet zanadto roztargniony, omalże niestrwożony, stawał się czasem aż dziwaczny; to słu­chał i nie słuchał, to patrzył i nie patrzył, to znów śmiał się, nie wiedząc z czego.

– Przepraszam, a z kim mam zaszczyt… – ni stąd, ni zowąd zagadnął wągrowaty jegomość młodego blondyna z zawiniątkiem.

– Książę Leon Mikołajewicz Myszkin – odpowie­dział z całą uprzejmością młody człowiek.

– Książę Myszkin? Leon Mikołajewicz? Nie mam przyjemności. Nie zdarzało mi się nawet spotkać… – odpowie­dział w zamyśleniu urzędnik – chciałem powiedzieć… to jest nie miałem na myśli nazwiska. Nazwisko historyczne. W historii Karamzina można i powinno się z nim spotkać… a ja o osóbce… coś… jakoś tych książąt Myszkinów się nie spotyka. Ani słychu, ani dychu o czymś podobnym.

– Ma się rozumieć – natychmiast odrzekł książę. – Książąt Myszkinów zupełnie już obecnie nie ma, wyjąwszy mnie; zdaje mi się, iż jestem ostatni. Co się tyczy ojców i dziadów, to niektórzy z nich pracowali i na roli: szlachta zagonowa!… Ojciec wprawdzie był podporucznikiem w armii… z junkrów. Ot, generałowa Jepanczyn też z książąt Myszkinów. Nie wiem nawet jakim cudem. Też ostatnia w swoim rodzaju.

– Ostatni w swoim rodzaju, he, he, to się panu uda­ło – zachichotał urzędnik.

Uśmiechnął się również i brunet.

Blondyn zdziwił się nieco, że mu się udał zresztą dość marny kalambur.

– Niech pan sobie wyobrazi, mnie to tak od niechce­nia… – powiedziałem zupełnie bez myśli… – objaśniał zdziwiony.

– No, tak, tak, rozumie się – wesoło potakiwał urzędnik.

– Czy książę tam może się czegoś uczył u tego profesora? – zapytał nagle brunet.

– Tak… studiowałem…

– A ja nigdy się niczego nie uczyłem.

– No, ja też przecież cokolwiek, tak, aby… – do­dał książę, jakby na swoje usprawiedliwienie. – Uznali za niemożliwe z powodu choroby uczyć mnie czegokolwiek systematycznie.

– Rogożynych pan zna? – spytał szybko brunet.

– Nie, nie mam przyjemności. Ja w Rosji przecież mało kogo znam. A czy pan jest Rogożyn?

– Tak, Rogożyn, Parfen.

– Parfen? Czy to aby nie z tych samych Rogożynów… – rozpoczął z robioną powagą urzędnik.

– Z tych samych, z tych samych – przerwał mu szybko z niecierpliwością i niegrzecznie brunet, który ani razu zresztą nie zwracał się do wągrowatego urzędnika, a od sa­mego początku zwracał się tylko do księcia.

– A więc jakże to? – zdębiał urzędnik, oczy o ma­ło mu na wierzch nie wylazły i twarz poczęła się w mgnieniu oka układać w jakiś wyraz pokory i służalstwa, a nawet przestrachu – więc to tego samego Siemiona Parfenowicza Ro­gożyna, który zmarł z miesiąc temu, tego samego dziedzicz­nego szlachcica honorowego, co zostawił po sobie dwa i pół miliona kapitału?

– A ty skąd o tym wiesz, że zostawił dwa i pół mil­iona czystego kapitału? – przerwał mu brunet, nie darząc go i tym razem spojrzeniem – widzisz go… – mrugnął do księcia, wskazując urzędnika – i co mu z tego przyjdzie, że się czepia jak rzep psiego ogona… A to, że ojciec mój umarł… to prawda. A ja dopiero po miesiącu, omal że bez butów pę­dzę z Pskowa do domu. Ani brat szubrawiec, ani nawet matka pieniędzy ni zawiadomienia nie przysłali. Nic, nic. Jak z psem. Przez cały miesiąc trząsłem się w gorączce w Psko­wie.

– A teraz za jednym zamachem cały milionik się sprzątnie… i to co najmniej, o Boże – klasnął w ręce urzędnik.

– Czego on, no niech pan powie? – ze złością i nie­chęcią kiwnął na niego znów Rogożyn – przecież ani gro­sza nie dostaniesz, choćbyś tu przede mną na łbie stawał.

– I będę, będę stawał.

– To ci dopiero nie dam, nie dam, choćbyś ty tu cały tydzień tańcował.

– Nie dawaj. Nic mi się nie należy, nie dawaj! Ale tańczyć będę. Żonę i małe dzieci rzucę, a przed tobą tańczyć będę. Pochwal tylko!…

– Tfu!… – splunął brunet. – Pięć tygodni temu ja tak, jak i pan – zwrócił się do księcia – z jednym za­winiątkiem tylko, uciekłem od ojca do Pskowa, do ciotki, tam gorączka zwaliła mnie z nóg, a on tymczasem beze mnie umarł. Ospa go zdusiła. Niech mu ziemia lekką będzie, ale o mały włos byłby mnie na śmierć zatłukł. Czy książę uwierzy? Dalibóg! Żebym nie uciekł, byłby mnie zatłukł.

– Czy go pan czym obraził? – odezwał się książę z pewną jemu właściwą ciekawością, przypatrując się milionerowi w kożuchu. I jakkolwiek i w milionie i w dziedzi­czeniu spadku mogło być coś godnego uwagi, to jednak księcia interesowało jeszcze coś innego; zresztą i Rogożyn upa­trzył sobie z jakiegoś powodu w księciu swego powiernika, jakkolwiek powiernik był mu potrzebny raczej mechanicznie niż moralnie, bardziej przez roztargnienie niż przez prostoduszność; z trwogi, ze wzruszenia, aby móc patrzeć na ko­gokolwiek i mleć o czym bądź językiem. Zdawało się, że dotychczas ma on jeszcze gorączkę, a co najmniej febrę.

Tymczasem urzędnik zawisł niemal nad Rogożynem, nie śmiał złapać tchu, chwytał i ważył każde słowo, jakby poszukiwał brylantu.

– Że się rozgniewał, to rozgniewał, było może i o co – odpowiadał Rogożyn – ale brat dopiekł mi najbardziej. O matce nie ma co mówić, kobieta stara, Czeti Minei czyta, z babami siedzi, a co braciszek Sienka powie, tak być musi. Czemuż to on nie dał mi znać na czas? Wiemy, o co chodzi! I to prawda, że byłem wtedy bez przytomności. Mó­wią, że depeszowali. Ale depesza do ciotki przyszła. Trzy­dzieści lat, jak jest wdową, od rana do nocy siedzi z bigot­kami, o zbawieniu duszy myślącymi. Mniszka nie mniszka, albo jeszcze co gorszego. Depeszy się zlękła i nierozpieczętowaną oddała na policję, leżała tam aż dotąd. Tylko Koniew Wasyl Wasylewicz wydobył mnie z kłopotu… opisał wszyst­ko. Z całunu złotogłowego na grobie ojca braciszek frędzle złotolite poobrzynał, niby że, patrzcie, jakie pieniądze kosztują. Za to jedno może pójść na Sybir, niech tylko ze­chcę, ot przecież świętokradztwo. Hej, ty czupiradło – zwrócił się do urzędnika. – Co, według prawa, święto­kradztwo?…

– Tak, tak, świętokradztwo! – powtarzał urzędnik.

– Za to na Sybir?

– Na Sybir, na Sybir! Od razu na Sybir!

– Oni myślą wszyscy, że ja jeszcze chory – ciągnął dalej Rogożyn, zwracając się do księcia – a ja, nic nie mó­wiąc, cichutko, jeszcze niezdrów, do wagonu… i jazda; otwieraj wrota, bracie, bracie Siemionie Siemionyczu! On mnie przed ojcem obgadywał, wiem. A że istotnie przez Nastazję Filipownę wtedy ojca rozgniewałem, to prawda. Tu rzeczywiście moja tylko wina. Straciłem rozum.

– Przez Nastazję Filipownę? – niewolniczo wtrą­cił urzędnik, coś kombinując.

– Toć nie wiesz przecież, o kim mowa! – krzyknął na niego zniecierpliwiony Rogożyn.

– A właśnie, że wiem! – zwycięsko odrzekł urzędnik.

– Patrzcie go! Toć mało Nastazyj Filipowien! I ja­kie z ciebie natrętne bydlę. Czuła moja dusza, że uczepi się mnie, ot taki bydlak! – zwrócił się do księcia.

– Wiedzieć może i wiem – naprzykrzał się urzęd­nik. – Lebiediew wie! Jaśnie oświecony raczy mi robić wyrzuty, a co, jeśli dowiodę? Ta właśnie Nastazja Filipowna, za którą ojciec o mało pana nie wyłoił kalinowym kijem, nazywa się Baraszkowa i jest, że tak powiem, wielką damą i też księżną w swoim rodzaju, a zna się z jednym tylko, z pewnym Atanazym Iwanowiczem Tockim, z obywatelem i kapitalistą wielkim, członkiem, akcjonariuszem wielu towa­rzystw i z tego powodu przyjacielem generała Jepanczyna.

– He, he, patrz no, jak on to wszystko… – zdziwił się ostatecznie Rogożyn – tfu, niech go diabli, toć napraw­dę wie.

– O wszystkim wie. Lebiediew wie o wszystkim! Ja, jaśnie oświecony, i z Olesiem Lichaczowym jeździłem dwa miesiące i też po śmierci ojca, i wszystkie kąty i zakątki znam i doszło nawet do tego, że bez Lebiediewa ani kroku. Pracuję w kancelarii dłużników, gdzie miało się sposobność poznać i Armansównę i Koralię i księżnę Packą i Nastazję Filipownę, i kogo w ogóle nie miało się sposobności poznać!

– Nastazję Filipownę? Jak to, czyż ona z Lichaczowem… – Rogożyn spojrzał na niego wrogo, wargi mu zsi­niały i drgnęły.

– Nic a nic! Ani troszkę! – spostrzegł się i dodał pośpiesznie urzędnik. – Za żadne skarby nie udało się Lichaczowowi! O nie, to nie Armansówna. Tu jeden tylko Tocki. Wieczorem w Wielkim albo Francuskim siedzi we własnej loży. Oficerowie, co to między sobą Bóg wie o czym gadają, a tu niczego nie mogą dowieść, nic powiedzieć: „oto właśnie ta Nastazja Filipowna”… i tyle; poza tym nic, bo i nie ma nic poza tym.

– To wszystko tak – ponuro i spode łba przytakiwał Rogożyn – to samo mówił mi Zależew. Biegłem raz w trzyletnim ojcowskim kaszkiecie po Newskim, a ona wychodzi ze sklepu i siada do karety. Jakby mnie kto obu­chem. Spotykam Zależewa; ani mi się umywać do niego, chodzi jak fryzjer, szkło w oko… a my tymczasem u ojca w butach wyszuwaksowanych i na nieokraszonym barszczu paradowaliśmy. Powiada: nie dla ciebie para, to księżna, zwie się Nastazja Filipowna Baraszkowa, żyje z Tockim. Tocki nie wie, jak odczepić się od niej, bo już całkiem… to jest pięćdziesiątka stuknęła i żenić się chce z najpierwszą pięk­nością w całym Petersburgu. Jednocześnie powiada, że mogę ją spotkać dziś w Teatrze Wielkim na balecie, w loży. Niech oby który z nas u ojca spróbował pójść na balet: awantura, zabiłby. Ja jednak po kryjomu wyrwałem się na godzinkę i znów zobaczyłem Nastazję Filipowną: całą noc nie spałem. Rano daje mi ojciec dwa papiery procentowe, po pięć tysięcy każdy, idź, powiada, i sprzedaj: siedem tysięcy pięćset zaniesiesz do Andrejewych do kantoru, a resztę przyniesiesz tu, nigdzie nie zachodząc, i oddasz mnie. Będę na ciebie cze­kał. Papiery sprzedałem, ale do Andrejewych już nie cho­dziłem, poszedłem, nie zwracając na nic uwagi, do angielskie­go jubilera i za wszystko, co miałem, sprawiłem dwa kolczyki, po brylanciku jak orzech w każdym. Czterysta rubli zostałem jeszcze dłużny. Wymieniłem nazwisko. Uwierzyli. Z kol­czykami do Zależewa. Mówię: tak i tak, chodź do Nastazji Filipowny. Co pod nogami, co przede mną, co z boku, nic nie wiem, nie pamiętam. Weszliśmy wprost do salonu, wy­szła sama do nas. Nie powiedziałem nawet jakoś wtedy, że to ja sam, a że „od Parfena Rogożyna na pamiątkę wczo­rajszego spotkania – powiada Zależew – zechce pani ła­skawie przyjąć”. Otworzyła, spojrzała, uśmiechnęła się. „Niech pan podziękuje przyjacielowi swemu, panu Rogoży­nowi, za jego uprzejmość”. Kiwnęła głową i wyszła. Ach, czemuż ja tam wtedy nie umarł na miejscu. Poszedłem wte­dy, bo myślałem: „Wszystko jedno, już nie wrócę żywy!”. A najbardziej dotknęło mnie to, że ta bestia Zależew przywłaszczył wszystko sobie. Mały, ubrany jak andrus, stoję, milczę, oczy na nią wybałuszam, bo mi wstyd, a on modnie ubrany, wypomadowany, ufryzowany, rumiany, krawat w kratkę… cholewki smali, szasta się, przegina się… na pewno wzięła go za mnie! Jakeśmy wyszli, powiadam: „A ty nie waż mi się nawet myśli do głowy dopuszczać, rozumiesz!”. Roześmiał się. „Ciekawe, jak to ty teraz będziesz ojcu zda­wał sprawę?”. Wolałbym wtedy, co prawda, od razu do wo­dy, ale myślę sobie, co tam, wszystko jedno… i wróciłem do domu jak opętany.

– Ech! Uch! – stękał urzędnik, czując lekki dresz­czyk po skórze – a trzeba wiedzieć, że nieboszczyk nie za dziesięć tysięcy, ale za dziesięć rubeliansów doprowadzać umiał ludzi do światłości wiekuistej – rzucił księciu.

Książę z ciekawością przyglądał się Rogożynowi; zdawało się, że był on jeszcze bledszy w tej chwili.

– Ale, do światłości wiekuistej! – wymówił Rogo­żyn – a ty skąd wiesz? I natychmiast – mówił dalej do księcia – o wszystkim się dowiedział, zresztą i Zależew każdemu, kto się nawinął, o wszystkim plótł. Zamknął mnie ojciec na górze i całą godzinę prawił: „Teraz cię tylko tak przygotuję, a na dobranoc przyjdę jeszcze pożegnać się z to­bą”. Wyobraźcie sobie! Pojechał stary do Nastazji Filipownej; kłaniał się do ziemi, błagał i płakał; wyniosła mu pu­dełko, skoczyła i powiada: „Masz, stary pryku, swoje kol­czyki, teraz stały mi się one dziesięć razy droższe, kiedy z ta­kim strachem dobywał je Parfen. Kłaniaj się – powiada – i podziękuj ode mnie Parfenowi Siemionyczowi”. Ja tymcza­sem z błogosławieństwem matki dostałem dwadzieścia rubli od Sieriożki Protuszyna i jazda pociągiem do Pskowa. Przy­jechałem z febrą; baby zaczęły tam zamawiać chorobę ró­żańcem, ja siedzę pijany, potem za resztę, co mi została, włóczyłem się po szynkach i bez zmysłów tarzałem się gdzieś w rynsztoku. Nad ranem już gorączka, a tymczasem w nocy psy mnie w dodatku obgryzły. Ledwo do siebie przyszedłem.

– No, no, ale teraz to zaśpiewa Nastazja Filipowna – zacierając ręce, chichotał urzędnik – co tam kolczyki! Teraz się sprawi takie kolczyki!

– Słuchaj, jeżeli ty mi raz jeszcze słowo o Nastazji Filipownie powiesz, to Bóg mi świadkiem, że cię spiorę, po­mimo to, żeś z Lichaczowem jeździł! – krzyknął Rogożyn, chwytając go mocno za rękę.

– A jak spierzesz, to tym samym nie odrzucisz! Bij! Spierzesz i tym samym zatwierdzisz!… Otóż przyjechaliśmy!

Rzeczywiście wjeżdżano na dworzec. Chociaż Rogo­żyn mówił, że wyjechał po cichutku, czekało już na niego pa­rę osób. Krzyczeli i machali czapkami.

– Patrzcie, jest i Zależew! – mruczał Rogożyn, pa­trząc na nich z triumfującym i nawet jakby złym uśmiechem; nagle odwrócił się do księcia. – Książę, nie wiem, za com cię polubił. Może dlatego, że cię w takiej chwili spotkałem, ale przecież i jego spotkałem (wskazał na Lebiediewa), a nie pokochałem. Zajdź do mnie, książę. Zdejmiemy z ciebie te kamaszki, ubiorę cię w futro z kuny, w najlepsze jakie mam; frak ci sprawię najprzedniejszy, kamizelkę białą, albo i jaką chcesz, pieniędzy napcham ci pełne kieszenie i… pojedziemy do Nastazji Filipowny. Przyjdziesz czy nie?

– Uważaj, książę Leonie Mikołajewiczu! – poważ­nie i z namaszczeniem podchwycił Lebiediew. – Nie wypuszczaj sposobności!…

Książę Myszkin wstał, podał uprzejmie rękę Rogożyno­wi i powiedział jak najuprzejmiej:

– Z największą przyjemnością przyjdę i bardzo jestem panu wdzięczny za to, że mnie pan pokochał. Może nawet dziś zajdę, jeśli zdążę. Powiem panu szczerze, że i pan bar­dzo mi się spodobał, a szczególnie, jak pan opowiadał o tych brylantowych kolczykach. Nawet i przed kolczykami mi się pan podobał, chociaż ma pan twarz ponurą. Dziękuję pa­nu za obiecane futro i ubranie, niezadługo mi się przy­dadzą. A i pieniędzy w chwili obecnej nie mam ani gro­sza prawie.

– Pieniądze będą, do wieczora będą, przyjdź tylko!

– Będą, będą – wtrącił urzędnik – jeszcze przed wieczorem, przed zachodem słońca!

– A płci pięknej jesteś książę amatorem? Mów od razu!

– Ja n…n…nie! Ja przecież… Pan pewno nie wie, że ja z powodu choroby zupełnie kobiet nie znam.

– Kiedy tak – krzyknął Rogożyn – wychodzi na to, że jesteś, książę, pomylony, a takich Bóg kocha.

– Tak, takich Bóg miłuje – wtrącił urzędnik.

– A ty, pieniaczu, chodź ze mną – zwrócił się Ro­gożyn do Lebiediewa i wszyscy wyszli z wagonu.

Skończyło się na tym, że Lebiediew dopiął swego. Wkrótce hałaś­liwa banda skierowała się w stronę Wozniesieńskiego. Książę musiał zawrócić na Litiejną. Wilgotno było i mokro; książę wybadywał przechodniów; okazało się, że ma ze trzy wiorsty drogi. Postanowił jechać dorożką.

II

Generał Jepanczyn mieszkał we własnym domu, nieco w bok od Litiejnej w stronę kościoła Przemienienia Pańskie­go. Oprócz tego (wspaniałego) domu, którego pięć szó­stych odnajmował, miał generał Jepanczyn inny olbrzymi dom, przynoszący mu również nadzwyczajny dochód. Poza tymi dwiema nieruchomościami miał pod samym Petersbur­giem duży i wygodny majątek ziemski, a w petersburskim powiecie… fabrykę. Przedtem, jak wszystkim wiadomo, generał Jepanczyn brał udział w dzierżawie monopolu wódczanego. Teraz uczestniczył i był bardzo wpływowym członkiem w pewnych solidnych akcyjnych towarzystwach, słynął jako człowiek z wielkim majątkiem, z wielkimi zaję­ciami i z wielkimi stosunkami. Na niektórych stanowiskach potrafił się stać niezbędny, między innymi i w swoim urzędzie. A tymczasem wszyscy wiedzieli, że Jan Teodorowicz Jepanczyn był synem prostego żołnierza i nie otrzy­mał żadnego wykształcenia. To ostatnie mogło bez wątpienia przynosić mu tylko zaszczyt, ale generał, choć mądry, miał też swoje maleńkie, łatwe do przebaczenia słabostki i nie lubił pewnych przytyków. Ale mądrym i zręcznym był bez za­przeczenia. Miał, na przykład, zwyczaj niewysuwania się naprzód tam, gdzie wypadało nie zwracać na siebie uwagi i wielu ceniło go właśnie za jego prostotę, właśnie za to, że był zawsze na swoim miejscu. Gdyby jednak ci sędziowie wiedzieli, co się nieraz działo w duszy Jana Teodorowicza, tak zręcznie umiejącego zawsze być na swoim miejscu! Chociaż rzeczywiście miał i praktykę, i doświadczenie w sprawach życiowych i pewne, bardzo nawet duże zdolności, lubił jed­nakże przede wszystkim podawać się za wykonawcę cudzych pomysłów raczej niż za człowieka samodzielnego, za czło­wieka „oddanego bez pochlebstwa” i… cóż to za czasy na­deszły… nawet za serdecznego i prawdziwego Rosjanina. W tym względzie zdarzyło się z nim parę zabawnych przy­padków, ale generał nigdy nie tracił dobrej miny, nawet przy najzabawniejszych przypadkach; przy tym wiodło mu się i w grze w karty, a grał niezwykle wysoko, nie tylko nie chciał ukrywać swej małej słabostki do karciąt, tak istotnie i w wielu przypadkach mu dogadzającej, lecz popisywał się nią. Bywał w towarzystwie mieszanym, ale zawsze, ma się rozumieć, tylko w towarzystwie grubych ryb. Wszystko wszakże należało do przyszłości, czas był cierpliwy, czas był bardzo cierpliwy i wszystko musiało przyjść w swo­im czasie i we właściwym porządku. I co do wieku był generał Jepanczyn, jak się to mówi, w kwiecie lat, miał ich bo­wiem pięćdziesiąt sześć i ani dnia więcej, co w każdym razie stanowi wiek męski, wiek, w którym istotnie rozpoczyna się prawdziwe życie. Zdrowie, cera, silne, chociaż czarne zęby, krępa i silna budowa ciała, fizjonomia w biurze pod­czas dni zaaferowana, wieczorem zaś przy kartach u jego ekscelencji promienna… wszystko dopomagało do obecnych i późniejszych powodzeń i wyściełało różami życie dygni­tarza.

Rodzinka generalska kwitła. Aczkolwiek nie stanowiły jej same róże, ale też było dużo i czegoś takiego, na czym od dawna już zaczęły się skupiać poważnie i serdecznie naj­większe nadzieje i plany jego ekscelencji. I rzeczywiście, ja­kiż może być w życiu rodziców cel świętszy i ważniejszy? Do czego się przywiązać, jeśli nie do rodziny? Rodzina ge­nerała składała się z żony i trzech dorosłych córek. Ożenił się generał wcześnie, jeszcze jako porucznik, z panną mniej więcej tego samego co i on wieku, nieposiadającą ani urody, ani wykształcenia, za którą wziął wszystkiego tylko pięćdzie­siąt dusz… prawda, że to posłużyło jako podstawa jego póź­niejszego majątku. Jednakże generał nigdy nie biadał na swój wczesny ożenek, nigdy go nie traktował jako wybryk nierozważnej młodości, a żonę do tego stopnia cenił i tak się jej nieraz lękał, że nawet ją kochał. Generałowa pochodziła z książęcego rodu Myszkinów, rodziny nie bardzo świetnej, ale niesłychanie starożytnej i ogromnie ceniła to swoje pocho­dzenie. Ktoś z ówczesnych wpływowych osób, jeden z tych opiekunów, których notabene opieka nic nie kosztuje, zgodził się zainteresować małżeństwem młodej księżniczki. Otworzył furtkę młodemu oficerowi i pchnął go w odpowiednim kie­runku; tam nie potrzebował on już dalszego pchnięcia, dosyć było spojrzeć… nie zginąłby marnie. Z małymi wyjątkami małżon­kowie przeżyli cały długi czas do srebrnego wesela zgodnie. Jeszcze będąc młodą, generałowa jako z pochodzenia księż­niczka i ostatnia z rodu, a może i wskutek osobistych zalet, umiała znaleźć bardzo wysokich opiekunów. Później, kiedy wzrastała zamożność i stanowisko męża, zaczęła się z tym wyższym towarzystwem trochę oswajać.

W ostatnich latach podrosły i dojrzały trzy córki generała, Aleksandra, Adelajda i Agłaja. Prawda, że były to tylko Jepanczynówny, ale po matce z rodu książęcego, z nie­małym posagiem, córki człowieka ubiegającego się, być mo­że później, o bardzo wysokie stanowiska i co również dosyć ważne… wszystkie trzy bardzo przystojne, nie wyłączając naj­starszej Aleksandry, która miała dwadzieścia pięć lat. Śre­dnia miała dwadzieścia trzy lata, a najmłodsza, Agłaja, skoń­czyła właśnie dwudziesty rok życia. Z najmłodszej była nawet skończona piękność i w świecie zaczynała już zwra­cać na siebie ogólną uwagę. Ale i to jeszcze nie wszystko, wszystkie trzy były wykształcone, inteligentne i utalentowa­ne. Każdy też wiedział, do jakiego stopnia się mię­dzy sobą kochają i jak jedna drugą zawsze brała w obronę. Mówiono nawet o pewnych jakoby ofiarach, które poniosły dwie starsze siostry na rzecz młodszej… bóstwa całego do­mu. W towarzystwie nie tylko nie lubiły wysuwać się na­przód, ale nawet były zbyt skromne. Nikt nie mógł im za­rzucić pychy i zapalczywości, a tymczasem wszyscy wiedzieli, że są dumne i wartość swoją znają. Najstarsza była bardzo muzykalna, artystka, średnia zaś znakomita malarka, ale o tym nikt nic przez długie lata nie wiedział i wyszło na jaw do­piero w ostatnich czasach i to przypadkiem. Jednym słowem mówiono o nich niezwykle pochlebnie. Byli jednak i nie­życzliwi. Z przerażeniem szeptano o tym, ile książek prze­czytały. Wyjść za mąż nie było im pilno i chociaż dbały o bywanie w pewnej sferze towarzyskiej, ale też nie za bar­dzo. Było to tym dziwniejsze, że wszyscy znali kierunek, charakter, zamiary i pragnienia rodziców.

Było już około godziny jedenastej, gdy książę zadzwo­nił do mieszkania generała. Generał mieszkał na drugim pięt­rze i zajmował lokal możliwie skromny, chociaż odpowiedni do jego stanowiska. Otworzył księciu lokaj w liberii i długo musiał książę tłumaczyć się przed tym człowiekiem, podej­rzliwie przyglądającym się od samego początku jemu i jego tobołkowi. W końcu, po niejednokrotnym i dokładnym ob­jaśnieniu, że jest rzeczywiście księciem Myszkinem i że bez­warunkowo musi się widzieć z generałem w sprawie niecierpiącej zwłoki, zdziwiony sługa zaprowadził go obok do maleńkiego przedpokoju, przed samą poczekalnią koło gabinetu oddał go w ręce drugiego służącego, który dyżurował tam co rano i meldował generałowi gości. Ów drugi był we fraku, miał przeszło czterdzieści lat i zamyślony wyraz twarzy; był to specjalny sługa i prawa ręka jego eksce­lencji, wskutek czego znał swoją wartość.

– Niech pan się zatrzyma w poczekalni, a zawiniątko proszę tu zostawić – rzekł bez pośpiechu, siadając z godnością na swoim krześle i patrząc z surowym zdziwieniem na księcia, który usiadł obok niego na krześle ze swoim to­bołkiem w ręku.

– Jeżeli można – odpowiedział książę – ja bym wolał tutaj razem z panem, bo tam jakoś samemu…

– W przedpokoju nie wypada czekać. Interesant to przecież tak, jak gość. Do samego generała?

Nie mógł się widocznie lokaj zgodzić z myślą wpuszczenia takiego gościa i postanowił raz jeszcze go wybadać.

– Tak, mam interes… – zaczął książę.

– Nie pytam, jaki mianowicie pan ma interes, moja rzecz meldować, a bez sekretarza, jak już powiedziałem, meldować pana nie pójdę.

Podejrzliwość tego człowieka najwidoczniej coraz bardziej wzrastała; bo też książę zbyt już był niepodobny do codziennych gości i chociaż generał dosyć często, niemal co­dziennie, o pewnej godzinie, musiał przyjmować, zwłaszcza w interesie, nieraz nawet bardzo różnych ludzi, jednak po­mimo zwyczaju i instrukcji dosyć szczegółowej kamerdyner miał poważne wątpliwości; pośrednictwo sekretarza w za­meldowaniu było tutaj niezbędne.

– Pan naprawdę… z zagranicy? – zapytał w końcu jakby nieumyślnie i stropił się; chciał może zapytać: „czy pan rzeczywiście książę Myszkin?”.

– Tak, wprost z wagonu. Zdaje mi się, że chciał pan zapytać, czy rzeczywiście jestem księciem Myszkinem i tylko przez grzeczność pan nie zapytał.

– Hm… – mruknął zdziwiony lokaj.

– Zapewniam pana, że nie skłamałem i że odpowiadać za mnie pan nie będzie. A że sobie tak przyszedłem i z zawiniątkiem, nie ma się czemu dziwić; obecnie moje interesy nie stoją świetnie.

– Ja się tego nie boję, widzi pan. Zameldować muszę i wyjdzie do pana sekretarz, chyba że pan… Bo, o to właśnie idzie, że chyba… Pan nie o zapomogę idzie prosić generała, pozwolę sobie zapytać, jeśli można?

– O nie, proszę być tego zupełnie pewnym. Inny mam interes.

– Wybaczy pan, ja tak, patrząc na pana, spytałem. Niech pan czeka na sekretarza, generał teraz zajęty z pułkownikiem, a potem przyjdzie i sekretarz…

– A więc, jeśli długo wypadnie czekać, to czy nie mógłbym gdzie tutaj zapalić? Mam przy sobie tytoń i fajeczkę.

– Palić? – z pogardliwym niedowierzaniem otworzył szeroko na niego oczy kamerdyner, jakby nie wierząc własnym uszom – palić? Nie, tu pan nie może palić, a co więcej, po­winien się pan wstydzić nawet myśleć o tym. He… dobry sobie!

– O, przecież ja nie w tym pokoju chciałem; przecież ja wiem; wyszedłbym gdziekolwiek bądź, tam, gdzie by mi pan wskazał, bo przyzwyczaiłem się, a od trzech godzin już nie paliłem. Zresztą, jak pan chce, i wie pan, jest przysłowie, że do cudzego klasztoru…

– No, jakże ja takiego człowieka zamelduję – mruk­nął prawie mimo woli kamerdyner. – Po pierwsze, nawet nie wypada, aby pan tu był, powinien pan siedzieć w poczekalni, pan jest w randze klienta, a raczej gościa i ja będę odpowia­dał… A cóż to, czy pan u nas mieszkać zamierza? – dodał, spojrzawszy raz jeszcze spode łba na tobołek księcia, widocz­nie niedający mu spokoju.

– Nie, nie myślę! Nawet gdyby mnie zaproszono, nie zostanę. Po prostu przyjechałem, aby się zaznajomić i nic więcej.

– Co? Zaznajomić się? – zapytał kamerdyner ze zdziwieniem i ze zwiększoną jeszcze podejrzliwością. – Mó­wił pan przedtem, że za interesem!

– O! cóż to za interes! Właściwie, jeśli pan chce, jest pewien interes, tak tylko prosić o radę, ale głównie chcę się przedstawić, ponieważ jestem księciem Myszkinem, a generałowa Jepanczyn też ostatnia z książąt Myszkinów i prócz mnie i niej więcej Myszkinów nie ma.

– To i krewny jeszcze? – zawołał lokaj już prawie zupełnie wystraszony.

– I to prawie że nie. Zresztą, jeśli koniecznie nacią­gnąć, zapewne krewni, ale tak dalecy, że Bogiem a prawdą i w rachubę brać nie można. Pisałem raz z zagranicy do generałowej, ale mi nie odpowiedziała. Ja jednakże uznałem za właściwe po powrocie nawiązać stosunki. Tłumaczę panu to wszystko, aby pan nie miał wątpliwości, bo widzę, że pan się jeszcze niepokoi; zamelduje pan, że jest książę Myszkin i już w samym zameldowaniu powód moich odwiedzin będzie jasny. Przyjmą… dobrze, nie przyjmą… to może nawet i le­piej. Zdaje się jednak, że nie mogą nie przyjąć. Generałowa na pewno będzie chciała widzieć jedynego przedstawiciela swego rodu, a ona swój ród wysoko ceni, jak to z pewnego źródła słyszałem.

Zdawało się, że rozmowa była zupełnie zwyczajna, ale im była zwyczajniejsza, tym stawała się w danym wypadku bezsensowniejsza, i doświadczony kamerdyner nie mógł nie odczuć czegoś, co jest stosowne w rozmowie człowieka z człowiekiem i zupełnie niestosowne w rozmowie gościa z „człowiekiem”. A ponieważ „ludzie” są daleko mądrzejsi, aniżeli zwykle wyobrażają sobie ich panowie, więc kamerdy­nerowi przyszło do głowy, że tutaj mogą zachodzić dwa przypadki: albo książę jest jakimś włóczęgą i przyszedł pro­sić o jałmużnę, albo, że jest on wprost niespełna rozumu, i nie ma ambicji, bo czyżby mądry, mający ambicję książę siedział w przedpokoju i z lokajem mówił o swoich intere­sach; czy więc w jednym lub drugim przypadku nie będzie się za niego odpowiadało?

– A może by tak do poczekalni – zauważył, o ile możności bardziej nalegająco.

– Gdybym tam siedział, tobym panu tego wszystkiego nie wytłumaczył – wesoło zaśmiał się książę – i pan byłby w dalszym ciągu niespokojny, patrząc na mój płaszcz i wę­zełek. A teraz może pan już nie potrzebuje czekać na sekre­tarza, a iść wprost i zameldować.

– Takiego gościa, jak pan, bez sekretarza nie mogę meldować, przy tym sam generał zakazał przeszkadzać, dopóki tam jest pułkownik, a Gabriel Ardałjonowicz wchodzi bez meldowania.

– Urzędnik?

– Gabriel Ardałjonowicz? Nie… On służy w Towa­rzystwie. Niech pan chociaż ten tobołek tam położy.

– Myślałem już o tym; jeżeli pan pozwoli. Wie pan, zdejmę chyba płaszcz?

– Rozumie się, nie wejdzie pan przecież w płaszczu.

Książę wstał, zdjął czym prędzej płaszcz i został w do­syć przyzwoitej i zgrabnie skrojonej, chociaż już znoszonej marynarce. Na kamizelce wisiał stalowy łańcuszek. Na łań­cuszku genewski, srebrny zegarek.

Chociaż książę był niespełna rozumu…. tak już lokaj zdecydował… jednak w końcu wydało się generalskiemu ka­merdynerowi niestosownym prowadzić dalej rozmowę z go­ściem, pomimo że książę podobał mu się, Bóg raczy wiedzieć dlaczego, no i rozumie się, tylko pod pewnymi względami. Z innego punktu widzenia budził w nim stanowcze i głębokie oburzenie.

– A generałowa kiedy przyjmuje? – zapytał książę, siadając na poprzednim miejscu.

– A to już rzecz nie moja. Rozmaicie przyjmuje, jak kogo. Krawcową i o jedenastej przyjmie. Gabriela Ardałjonowicza też wcześniej niż innych przyjmie, bywa nawet do pierwszego śniadania dopuszczany.

– Tu w mieszkaniu cieplej w zimie niż zagranicą – zauważył książę – a za to tam na ulicach cieplej niż u nas, a w domach zimową porą… trudno nieprzyzwyczajonemu Rosjaninowi wytrzymać.

– Nie palą?

– Tak, a i domy inaczej urządzone, to jest piece i okna.

– Hm! A długo to pan raczył jeździć?

– Tak, cztery lata. Zresztą, prawie cały czas przesiedziałem na jednym miejscu, na wsi.

– Od tutejszego odwykł pan?

– I to prawda. Czy pan da wiarę, mnie samemu dziw­nie, że po rosyjsku mówić nie zapomniałem. Ot, teraz rozmawiam z panem i wciąż sobie myślę: „a przecież ja dobrze mówię”. Być może dlatego tak dużo mówię. Słowo daję, od wczoraj ciągle chce mi się po rosyjsku mówić.

– He! he! A przedtem pan mieszkał w Petersburgu? (Pomimo wszelkich wysiłków nie mógł lokaj nie podtrzy­mywać tak przyzwoitej i grzecznej rozmowy).

– W Petersburgu? Prawie że nie, tak tylko, w przejeździe. I przedtem tu nic nie znałem, a teraz słyszę tyle no­wego, że jak mówią, kto cokolwiek bądź znał, teraz musi na nowo wszystko poznawać. Dużo tu teraz mówią o sądach.

– Hm!… O sądach. Tak, to prawda, mówią o sądach. A jakże tam, sprawiedliwiej w sądach, czy nie?

– Nie wiem. Dużo dobrego o naszych słyszałem. Ot i kary śmierci u nas znów nie ma…

– A tam jest kara śmierci?

– A jakże. Widziałem we Francji, w Lugdunie. Za­brał mnie tam ze sobą Schneider.

– Wieszają?

– Nie, we Francji wciąż głowy ścinają.

– Cóż, krzyczy?

– Gdzie tam. W jednej chwili. Kładą człowieka i spa­da taki szeroki nóż w maszynie, gilotynie, ciężko, silnie… Głowa tak odskoczy, że nie zdąży okiem mrugnąć. Przygotowania przykre. Kiedy ogłaszają wyrok, ubierają, wiążą, prowadzą na szafot, wtenczas straszno! Zbiega się lud, na­wet kobiety, chociaż tam nie lubią, żeby kobiety patrzyły.

– Nie babska rzecz.

– Rozumie się. Taką męczarnię!… Przestępca był to człowiek mądry, nieustraszony, silny, trochę już starszy, na­zywał się Legro. No, słowo panu daję, chcesz pan… wierz, nie chcesz… nie wierz, na szafot wchodził i płakał, biały jak płótno. Nie do wiary! Czy to nie straszne? No, któż płacze ze strachu? Przez myśl mi nie przeszło, że może płakać ze strachu nie dziecko, a człowiek, który nigdy nie płakał, czterdziestopięcioletni człowiek. Co się w takich chwilach dzieje z duszą, do jakich spazmów ją doprowadzają? Znęcanie się nad duszą i nic więcej! Powiedziane jest: „nie zabijaj”, więc za to, że zabił i jego zabijają? Nie, tak nie można. Mie­siąc temu widziałem to, a do dziś dnia stoi mi to przed oczy­ma. Z pięć razy już mi się śniło.

Książę ożywił się, mówiąc, lekki rumieniec wystąpił na jego bladej twarzy, chociaż tak jak i przedtem mowa jego była cicha. Kamerdyner chłonął słowa gościa z życzliwym zainteresowaniem; może był on również człowiekiem z nieco bujniejszą wyobraźnią i pretensjami do myślenia.

– Całe szczęście, że niedużo męczarni – zauważył – gdy głowa odpada.

– Wie pan co? – podchwycił książę gorąco – pan to zauważył i wszyscy to z pewnością także zauważają tak jak pan, i po to wymyślona ta maszyna, gilotyna. A mnie wten­czas taka przyszła myśl do głowy: a co, jeśli to nawet i go­rzej? Pana to śmieszy, wydaje się to panu dzikim, a przy pewnej wyobraźni nawet taka myśl wskoczy człowiekowi do głowy. Pomyśl pan: weźmy na przykład tortury; przy tym cierpienia i rany, męka cielesna i to wszystko prawdopodobnie odciąga od duchowej męki, tak, że człowiek męczy się tylko samymi ranami, dopóki nie umrze. A przecież główny, najsilniejszy ból może nie od ran, a od tego, że wiesz na pewno, że za go­dzinę, potem za dziesięć minut, potem za pół minuty, potem teraz zaraz… dusza wyleci z ciała i że już nigdy człowiekiem nie będziesz, i że to już na pewno; przede wszystkim to, że na pewno. Kiedy głowę kładziesz pod sam nóż i słyszysz, jak zsuwa się nad nią, ta właśnie ćwierć sekundy najstraszniej­sza. Wie pan, to nie mój pomysł, wielu ludzi tak mówiło. Ja do tego stopnia w to wierzę, że powiem panu wprost, co o tym myślę. Zabijać za zabójstwo to bez porównania cięższa kara niż sama zbrodnia. Zabójstwo wskutek wyroku jest bez porównania straszniejsze niż zabójstwo rozbójnicze. Ten, któ­rego zabijają rozbójnicy, zamordowują w nocy, w lesie, czy jak tam, z pewnością ma nadzieję wyratowania się aż do ostatniej chwili. Bywały przykłady, że już gardło poderżnię­te, a on ciągle ma nadzieję, albo ucieka, albo prosi. A tutaj całą tę ostatnią nadzieję, z którą umierać jest dziesięć razy lżej, odbierają n a  p e w n o; tu jest wyrok i w tym, że na pewno się go nie uniknie, siedzi cała straszna męczarnia i od tej męczarni nie ma nic na świecie silniejszego. Niech pan przyprowadzi i postawi żołnierza naprzeciwko armaty w bi­twie i niech pan strzela w niego, on ciągle będzie miał na­dzieję, ale niech pan przeczyta temu samemu żołnierzowi wy­rok, a zwariuje albo się rozpłacze. Któż powiedział, że na­tura ludzka jest w stanie znieść to bez obłąkania? Po cóż ta­kie znęcanie się dzikie, niepotrzebne, zbyteczne? Możebne, że jest na świecie człowiek, któremu przeczytano wyrok, po­zwolili pomęczyć się, a potem powiedzieli: „idź, ułaskawiają cię”. Ten człowiek, być może, mógłby opowiedzieć. O tej męce i o tym strachu i Chrystus mówił. Nie, z człowiekiem tak nie można postępować.

Chociaż kamerdyner nie mógłby wyrazić tego wszystkiego tak, jak książę, jednak, choć może nie wszystko, zawsze co główniejsze zrozumiał, co nawet było widoczne na jego twarzy, która przybrała wyraz rozczulenia.

– Jeżeli pan już tak chce – powiedział – popalić trochę, to może by się i dało, byle trochę prędzej. Bo może zawołać, a tu pana nie ma. O tam, pod schodkami, widzi pan, drzwi. Wejdzie pan w drzwi, na prawo jest komórka; tam można, tylko otworzy pan lufcik, bo, widzi pan, niepo­rządek…

Ale książę nie zdążył pójść palić. Do przedpokoju wszedł nagle młody człowiek z papierami w ręku. Kamerdy­ner zdjął z niego futro. Młody człowiek spojrzał zezem na księcia.

– To, Gabrielu Ardałjonowiczu – zaczął konfidencjonalnie i prawie poufale kamerdyner – melduje się, że jest książę Myszkin i pani krewny, przyjechał pociągiem z zagra­nicy i tylko zawiniątko w ręku…

Dalszego ciągu książę nie usłyszał, gdyż kamerdyner zaczął szeptać. Gabriel Ardałjonowicz słuchał uważnie i spo­glądał na księcia z wielką ciekawością, w końcu przestał słu­chać i niecierpliwie zbliżył się do niego.

– Pan jest książę Myszkin? – zapytał nadzwyczaj uprzejmie i grzecznie.

Był to bardzo piękny młody człowiek, lat dwudziestu ośmiu, wysoki blondyn, wzrostu średniego, z maleńką hi­szpanką, z rozumną i bardzo piękną twarzą. Tylko uśmiech jego przy całej swej uprzejmości był cokolwiek sprytny; zę­by prezentowały się przy nim cokolwiek za perłowo równe; spojrzenie, pomimo całej swej wesołości i widocznej prosto­ty, było coś zanadto przenikliwe i badawcze.

„On chyba, jak jest sam, nie tak patrzy i może nigdy się nie śmieje”, poczuł jakoś książę.

Książę objaśnił wszystko, co mógł, naprędce, prawie to samo, co przedtem tłumaczył kamerdynerowi, a jeszcze przed­tem Rogożynowi. Gabriel Ardałjonowicz tymczasem jakby sobie coś przypominał.

– Czy to nie pan – zapytał – był łaskaw z rok temu, czy nawet później, pisać, zdaje się z Szwajcarii, do Elżbiety Prokofjewny?

– Tak jest.

– To pana tu znają i z pewnością pamiętają. Pan do jego ekscelencji? W tej chwili zamelduję… Zaraz będzie wolny. Tylko, żeby pan… może by pan tymczasem do poczekalni… Dlaczegoś nie prosił? – zwrócił się surowo do ka­merdynera.

– Przecież mówię, że sam nie chciał…

W tej samej chwili otworzyły się drzwi gabinetu i wyszedł jakiś wojskowy z teką w ręku, głośno rozmawiając i kłaniając się.

– Ganiu, ty tu? – zawołał głos z gabinetu – chodźże tutaj!

Gabriel Ardałjonowicz kiwnął księciu głową i poszedł prędko do gabinetu.

Po dwóch minutach znów się drzwi otworzyły i dał się słyszeć dźwięczny i zapraszający głos Ardałjonowicza.

– Niech książę będzie łaskaw.

III

Generał Jan Teodorowicz Jepanczyn stał na środku swego gabinetu i patrzył z nadzwyczajną ciekawością na wcho­dzącego księcia, podszedł nawet dwa kroki ku niemu. Książę zbliżył się i przedstawił.

– Tak – odpowiedział generał – czymże mogę słu­żyć?

– Interesu niecierpiącego zwłoki nie mam żadnego; po prostu miałem zamiar zapoznać się z panem. Nie chciałbym przeszkadzać, a nie wiem, kiedy pan przyjmuje ani jakie są pa­na zwyczaje… Ale ja sam dopiero co z wagonu… przyjecha­łem z Szwajcarii…

Generał o mało się nie uśmiechnął, ale pomyślał chwilkę i dał spokój; potem znów pomyślał, przymrużył oczy, obej­rzał raz jeszcze swego gościa od stóp do głowy, następnie wskazał mu krzesło, sam usiadł cokolwiek z boku i zwrócił się do księcia z niecierpliwym wyczekiwaniem. Gania stał w kącie gabinetu i przeglądał papiery.

– W ogóle mało mam czasu na znajomości, ale po­nieważ pan ma, rozumie się, jakiś interes, więc…

– Przeczuwałem – przerwał książę – że pan bez wątpienia będzie upatrywał w moim przyjściu jakiś specjalny zamiar. Ale naprawdę, prócz przyjemności zaznajo­mienia się, nie mam żadnego osobistego interesu.

– Przyjemność, rozumie się, i dla mnie nadzwyczaj­na, ale nie same w życiu przyjemności, czasem, rozumie pan, zdarza się i interes… Poza tym nie jestem w stanie dotychczas zauważyć między nami czegoś wspólnego… że tak powiem, przyczyny…

– Przyczyny, bez kwestii, nie ma i wspólnego też, ro­zumie się, mało mamy… Ponieważ, jeżeli ja jestem księciem Myszkinem i pańska małżonka do naszego rodu należy, to, rozumie się, nie jest przyczyna. A jednak cała moja przy­czyna na tym tylko polega. Nie byłem już cztery lata w Ro­sji, dłużej nawet, i w jakim stanie wyjeżdżałem: prawie obłą­kany! Wtenczas o niczym nie wiedziałem, a teraz tym bar­dziej. Potrzeba mi dobrych ludzi, nawet mam pewien inte­res, a nie wiem dokąd się skierować. Jeszcze w Berlinie po­myślałem: „to są prawie krewni, zacznę od nich; być może, że się sobie na coś przydamy, oni mnie, ja im… jeżeli oni są dobrymi ludźmi”. A słyszałem, że państwo są dobrzy ludzie.

– Wielce obowiązany – dziwił się generał – pozwa­lam sobie zapytać, gdzie się pan zatrzymał?

– Jeszcze nigdzie się nie zatrzymałem.

– Więc wprost z wagonu do mnie? I… z bagażem?

– No, całego bagażu mam jedno małe zawiniątko z bielizną i nic więcej; noszę je zwykle w ręku. Zdążę i wie­czorem numer w hotelu zająć.

– Więc pan trwa w zamiarze zajęcia numeru?

– O, tak, ma się rozumieć.

– Sądząc z pańskich słów, przypuszczałem, że pan tak wprost do mnie.

– Mogło to mieć miejsce, ale nie inaczej, jak wskutek pańskiego zaproszenia. Ja zresztą, przyznam się, nie został­bym pomimo to; nie z jakiegokolwiek powodu, a tak… wsku­tek charakteru.

– No, więc dobrze się stało, że pana nie zaprosiłem i nie zapraszam. Pozwoli książę, że od razu wszystko wyjaśnimy: ponieważ dogadaliśmy się, że co do pokrewieństwa między nami nawet mowy być nie może… chociaż mnie, ma się rozumieć, bardzo by to pochlebiło… zatem…

– Zatem wstać i wynosić się? – Książę powstał, na­wet jakoś wesoło się roześmiawszy, pomimo widocznej niedogodności swego położenia. – I słowo daję, generale, choć najmniejszego pojęcia nie mam o tutejszych obyczajach ani w ogóle jak tu ludzie żyją, od razu pomyślałem, że między na­mi tak się sprawa skończy. Cóż, może to i lepiej… A i wtedy odpowiedzi na swój list nie dostałem… No, do widzenia i przepraszam, że przeszkodziłem.

Spojrzenie księcia było w tej chwili do tego stopnia uprzejme i uśmiech jego tak był bez cienia choćby jakiegokolwiek bądź ukrytego nieprzychylnego uczucia, że generał nagle przystanął i jakoś inaczej spojrzał na swego gościa: cała ta zmiana spojrzenia odbyła się w jedno mgnienie oka.

– A wiesz, książę, co? – rzekł zupełnie innym gło­sem – przecież ja pana jednakowoż nie znam, a Elżbieta Prokofjewna może zechce przyjrzeć się swemu imiennikowi… Może książę poczeka, jeśli ma czas.

– O, ja mam czas; mój czas do mnie należy. – Książę położył swój miękki, okrągły kapelusz na stole. – I przyznam się, liczyłem na to, że może Elżbieta Prokofjewna przypomni sobie, że do niej pisałem. Dopiero co pański słu­żący, gdy tam na pana czekałem, podejrzewał, że przychodzę prosić o jałmużnę; zauważyłem to, oraz że surowe muszą być u pana co do tego instrukcje; a ja doprawdy nie dlatego, ale po to, ażeby się z ludźmi zejść. Tylko zdaje mi się, że panu przeszkodziłem i to mnie niepokoi.

– Otóż to, książę – odezwał się generał z wesołym uśmiechem – jeśliś pan istotnie takim, na jakiego wyglądasz, to przyjemnie będzie, zapewne, z panem się zaznajomić; tyl­ko, widzi pan, ja jestem człowiekiem zajętym i zaraz siądę, aby cokolwiek przejrzeć i podpisać, a potem wybiorę się do jego ekscelencji, a potem na służbę, więc chociaż chętnie wi­dzę ludzi… dobrych, ma się rozumieć… ale… Zresztą, tak jestem przekonany o pańskim dobrym wychowaniu, że… A ile książę ma lat?

– Dwadzieścia sześć.

– Och! A ja myślałem, że dużo mniej.

– Tak, mówią, że młodo wyglądam. A nie przeszka­dzać panu nauczę się prędko, gdyż sam bardzo nie lubię przeszkadzać… I zdaje mi się, że na pierwszy rzut oka tak jeste­śmy różni… z wielu względów, że pomiędzy nami nie może, zdaje się, być wielu punktów wspólnych, a one są… pocho­dzi to z lenistwa ludzkiego, że ludzie tak różnią się mię­dzy sobą powierzchownie i nic nie mogą znaleźć… Zresztą, być może, nudnie zacząłem? Pan, zdaje się…

– Dwa słowa: czy pan posiada jakikolwiek majątek? Lub, może zamierza się poświęcić jakim zajęciom? Wyba­czy pan, że ja tak…

– Ale cóż znowu, zupełnie rozumiem i oceniam pań­skie pytanie. Żadnego majątku dotychczas nie posiadam, ani też nie mam dotychczas żadnego zajęcia, a trzeba by… Pie­niądze teraz miałem cudze, dał mi je na drogę Schneider, mój profesor, u którego się leczyłem i uczyłem w Szwajcarii i dał właśnie tyle, żeby wystarczyło, tak, że na przykład teraz zo­stało mi się wszystkiego kilkanaście kopiejek. Mam pewien interes, co prawda i potrzebuję rady, ale…

– No więc, z czego pan chce obecnie żyć i jakie pan miał zamiary? – przerwał generał.

– Chciałem w jakikolwiek sposób pracować.

– O, to z pana filozof, zresztą… czy pan posiada ja­kieś zdolności, takie, które pozwalają zarobić na chleb powszedni? Niech pan wybaczy…

– O, niech się pan nie tłumaczy. Nie, sądzę, że nie mam żadnych specjalnych zdolności; nawet przeciwnie, ponieważ jestem człowiekiem chorym i nie uczyłem się systema­tycznie. Co się tyczy chleba, to, zdaje mi się…

Generał znów przerwał i znów zaczął się wypytywać. Książę opowiedział na nowo wszystko, co już przedtem opo­wiedział. Okazało się, że generał słyszał o nieboszczyku Pawliszczewie i nawet znał go osobiście. Dlaczego Pawliszczew interesował się jego wychowaniem, tego sam książę nie mógł wytłumaczyć; zapewne wskutek starej przyjaźni z nieboszczy­kiem jego ojcem. Po śmierci rodziców książę jako małe dzie­cko całe życie przepędzał po wsiach, gdyż i zdrowie jego wymagało wiejskiego powietrza. Pawliszczew powierzył go pewnym starym obywatelkom, swoim krewnym; z początku zajmowała się nim guwernantka, potem guwerner; wyznał zresztą, że chociaż wszystko pamięta, niewiele może obja­śnić w sposób zadowalający, gdyż z wielu rzeczy nie zda­wał sobie sprawy. Częste paroksyzmy choroby zrobiły z nie­go idiotę (tak się książę wyraził: idiotę). Opowiedział w końcu, że Pawliszczew spotkał się raz w Berlinie z profesorem Schneiderem, Szwajcarem, który właśnie zajmuje się tymi cho­robami, ma zakład w Szwajcarii w kantonie Valais, leczy idiotyzm i pomieszanie zmysłów według swojej metody zimną wodą, gimnastyką, ponadto uczy i zajmuje się w ogóle rozwojem umysłowym; że Pawliszczew wysłał go do niego, do Szwajcarii, mniej więcej przed pięciu laty, a sam umarł dwa lata temu nagle, nie wydawszy rozporządzeń; że Schneider trzymał go i prowadził dalej kurację jeszcze przez dwa lata, że go nie wyleczył, ale mu dużo pomógł; i że w końcu, na jego własne żądanie i wskutek pewnej okoliczno­ści, wysłał go teraz do Rosji.

Generał bardzo był zdziwiony.

– I pan w Rosji nie ma nikogo, absolutnie nikogo? – zapytał.

– Teraz nikogo, ale mam nadzieję… przy tym dostałem list…

– Przynajmniej – przerwał generał, nie dosłyszawszy o liście – uczył się pan czegoś i choroba nie przeszkodzi pa­nu zająć jakiekolwiek, na przykład niezbyt uciążliwego stano­wiska w jakimkolwiek urzędzie?

– O, na pewno nie przeszkodzi. I co się tyczy miejsca, bardzo bym nawet pragnął, gdyż sam chciałbym zobaczyć, do czego jestem zdolny. Uczyłem się całe cztery lata bez prze­rwy, choć niezupełnie prawidłowo, a tak jakoś, podług jego własnego systemu i przy tym dużo rosyjskich książek udało mi się przeczytać.

– Rosyjskich książek? A więc pan umie czytać i mo­że pan pisać bez błędu?

– O, z zupełną łatwością.

– Ślicznie; a charakter pisma?

– Charakter pisma doskonały. Pod tym względem, pro­szę pana, jestem wprost utalentowany; piszę jak kaligraf. Niech pan pozwoli; napiszę cokolwiek dla próby – powie­dział książę z ogniem.

– Bądź pan łaskaw. I to potrzebne… Bardzo lubię tę pańską ochotę, książę, jesteś pan doprawdy bardzo miły.

– Pan ma takie śliczne przybory piśmienne, ile tu u pa­na ołówków, ile piór, jaki gruby, znakomity papier… I jaki wspaniały pana gabinet! Ten krajobraz znam, to widok ze Szwajcarii. Pewien jestem, że widziałem to miejsce; to w kantonie Uri…

– Bardzo być może, chociaż kupione tutaj. Ganiu, daj księciu papier; oto są pióra i papier, niech książę będzie ła­skaw na tym stoliku. Co to takiego? – zwrócił się generał do Gani, który tymczasem wyjął ze swego pugilaresu i podał mu gabinetową fotografię.

– Oho! Nastazja Filipowna! Jak to, sama, sama ci przysłała, sama? – z ożywieniem i z wielką ciekawością wypytywał generał Ganię.

– Dała mi teraz, kiedy byłem z powinszowaniem. Już dawno prosiłem. Nie wiem, czy to nie przymówka z jej stro­ny, że przyjechałem z pustymi rękami, bez podarunku, w taki dzień – dodał Gania, nieprzyjemnie się uśmiechając.

– No, nie – przerwał generał z przekonaniem – co ci za dziwne myśli do głowy przychodzą! Skądże ma się przymawiać; zupełnie nie jest interesowna. I przy tym, co ty możesz ofiarować, przecież tu potrzeba tysięcy! Czy dasz fotografię? No cóż, nie prosiła cię jeszcze o fotografię?

– Nie, jeszcze nie prosiła; i może być, że nigdy nie poprosi. Pamięta pan, Janie Teodorowiczu, o dzisiejszym wieczorze? Pan jest przecież specjalnie zaproszony.

– Pamiętam, pamiętam, rozumie się, będę! Jeszcze by też, w dniu urodzin, dwadzieścia pięć lat. Hm… A wiesz co, Ganiu, to ci już chyba powiem, przygotuj się. Obiecała mnie i Atanazemu Iwanowiczowi, że dziś u siebie wieczorem po­wie ostatnie słowo: być czy nie być? A więc, żebyś wiedział.

Gania zmieszał się nagle do tego stopnia, że nawet zbladł trochę.

– Naprawdę tak powiedziała? – zapytał i głos jego jakby zadrżał.

– Onegdaj dała słowo. Takeśmy obaj nalegali, żeśmy wymogli. Prosiła tylko, aby tobie tymczasem nic nie mówić.

Generał badawczo przyglądał się Gani, którego zmieszanie widocznie mu się nie podobało.

– Niech pan sobie przypomni, Janie Teodorowiczu – odezwał się Gania lękliwie i niepewnie – że dała mi zupełną swobodę decyzji do chwili, dopóki sama nic nie postanowi, a i wtedy jeszcze ostatnie słowo do mnie należy…

– Czybyś ty… czybyś ty… – przeląkł się generał.

– Ja, nic.

– Zlituj się, jakże ty nas chcesz wykierować?

– Przecież nie wzbraniam się. Może się źle wyrazi­łem?…

– Jeszcze byś się wzbraniał! – zawołał z gniewem generał, nie prag­nąc nawet ukryć gniewu. – Tu, bracie, nie idzie już o to, że ty się nie wzbraniasz, a idzie o twoją goto­wość, o przyjemność, radość, z jaką przyjmiesz jej słowa… A co się w domu u ciebie wyprawia?

– No cóż w domu? W domu wszystko się dzieje podług mojej woli, tylko ojciec, jak zwykle, udaje głupiego, ale on zrobił się już zupełnie nieprzyzwoity; gdyby nie wzgląd na matkę, wskazałbym mu drzwi. Matka, ma się rozumieć, bezustannie płacze, siostra się złości, aż im wreszcie wprost powiedziałem, że jestem panem swego losu i wyma­gam, aby mnie w domu… słuchano. Siostrze przynajmniej rąbnąłem to wszystko w obecności matki.

– A ja, bratku, w dalszym ciągu nie pojmuję – zau­ważył zamyślony generał, wzruszając ramionami i zakładając ręce. – Nina Aleksandrowna także przed kilku dniami, wte­dy, kiedy tu była, pamiętasz? jęczała i wzdychała. „Co pa­ni?”, pytam. Okazuje się, że jakoby dla niej hańba, niech mi kto powie? Kto może cośkolwiek bądź Nastazji Filipownie zarzucić, lub coś przeciwko niej udowodnić? Czyżby to, że żyła z Tockim? Ależ to taki nonsens, zwłaszcza wobec wiadomych okoliczności. „Pan – mówi – nie puści mnie do swoich córek?”. Masz tobie! Ach ta Nina Aleksandrowna. Jakże można tego nie rozumieć, jak można nie rozumieć…

– Swego położenia? – podpowiedział Gania zakłopotanemu generałowi – ona je rozumie, niech się pan na nią nie gniewa. Ja zresztą także jej zmyłem głowę, żeby się do cudzych spraw nie wtrącała. A jednak dotychczas u nas w domu wszystko się jako tako trzyma tylko dzięki temu, że nie powiedziano ostatniego słowa, ale burza będzie. Jeżeli się dziś to ostatnie słowo powie, no to się powie ostatecznie i bez reszty.

Książę słyszał całą tę rozmowę, siedząc w kącie nad swoją próbą kaligrafii. Skończył, podszedł do stołu i podał swój arkusz.

– A więc to jest Nastazja Filipowna? – powiedział, uważnie i ciekawie oglądając fotografię – zadziwiająco ła­dna! – dorzucił zaraz z ogniem.

Fotografia wyobrażała kobietę niezwykłej rzeczywiście piękności. Była ona fotografowana w czarnej, jedwabnej su­kni, skromnej, ale wykwintnej; włosy, o ile się zdawało, ciemnoblond, były z prostotą, po domowemu uczesane; oczy ciemne, głęboko osadzone, czoło zamyślone; wyraz twarzy namiętny i jakby pogardliwy. Twarz miała pociągłą i zdaje się, bladą… Gania i generał ze zdumieniem spojrzeli na księcia…

– Jak to Nastazja Filipowna? Czyż pan już zna i Nastazję Filipownę? – zapytał generał.

– Tak! Jestem dopiero w Rosji od dwudziestu czte­rech godzin, a już znam taką piękność – odparł książę i za­raz opowiedział o swoim spotkaniu z Rogożynem i o wszystkim, co od niego usłyszał.

– Coś nowego! – przeląkł się znów generał, wysłuchawszy opowiadania niezwykle uważnie i spojrzał badaw­czo na Ganię.

– Prawdopodobnie, po prostu wariactwo – mruknął też trochę zmieszany Gania – kupczyk się bawi. Ja już coś niecoś o nim słyszałem.

– Tak, i ja, bracie, słyszałem – podchwycił generał. – Wtedy, zaraz po kolczykach, opowiadała Nastazja Filipow­na o tej hecy. Ale przecież teraz to zupełnie co innego. Na dnie tego może rzeczywiście jest milionik i… namiętność, przypuśćmy nawet, że szkaradna namiętność, ale zawsze na­miętnością mi to pachnie, a przecież wiadomo, do czego ci panowie są zdolni… gdy sobie podpiją! Hm!… Żeby tu aby jaka historia z tego nie wynikła! – dodał generał w zamy­śleniu.

– Miliona się pan boi? – Gania uśmiechnął się.

– A ty się, naturalnie, nie boisz?

– Książę, jak się panu wydało? – zwrócił się nagle do niego Gania. – Co to za jeden, czy to człowiek poważny, czy też taki tylko szubrawczyna? Osobiste pana zdanie?

Coś osobliwego działo się z Ganią w chwili, gdy za­dawał to pytanie. Jakby nowy jakiś i szczególny pomysł urodził się w jego mózgu i niecierpliwie gorzał w jego oczach. Generał zaś, który się szczerze i serdecznie zaniepokoił, spoj­rzał również zezem na księcia, ale jakby się niewiele spodzie­wając po jego odpowiedzi.

– Nie wiem sam, jak panu powiedzieć – odpowie­dział książę – ale wydało mi się, że w nim jest dużo na­miętności, nawet jakiejś chorej namiętności. Zresztą on sam zupełnie jakby był jeszcze chory. Bardzo być może, że zaraz w pierwszych dniach w Petersburgu znów się położy, zwła­szcza jeśli zacznie hulać.

– Tak? Takie pan miał wrażenie? – uczepił się gene­rał tej myśli.

– Tak, tak mi się wydało.

– Jednakowoż tego rodzaju historie mogą mieć miej­sce nie za parę dni, a może jeszcze dzisiaj wieczorem coś mo­że wypaść. – Gania uśmiechnął się do generała.

– Hm! Zapewne! A wtedy to już będzie wszystko zależało od tego, co jej do głowy strzeli – powiedział ge­nerał.

– A przecież pan wie, jaka ona czasem bywa!

– Co przez to rozumiesz? – oburzył się znów generał, doprowadzony do niezwykłego rozdrażnienia. – Posłuchaj, Ganiu, nie kontruj jej dzisiaj zanadto i postaraj się być, wiesz, no tak… jednym słowem… bądź serdeczny… Hm!… Cóż się tak wykrzywiasz?… Słuchaj, Gabrielu Ardałjonowiczu, àpropos, zupełnie àpropos należy ustalić: z jakiej racji my się staramy? Rozumiesz, że ja, co do mojej osobistej korzyści, o którą mi tu idzie, dawno się już zabezpieczyłem; w ten, czy w inny sposób, zawsze na swoją korzyść sprawę zdecyduję. Tocki powziął stanowcze postanowienie, a więc i ja jestem zupełnie spokojny. Dlatego też, jeśli teraz czegoś pragnę, to tylko twojej korzyści. Osądź sam; cóż to, nie wierzysz mi, czy co? Przy tym jesteś człowiekiem… człowiekiem… no, je­dnym słowem, człowiekiem rozumnym i ja na ciebie liczy­łem… a to, w danym przypadku, to… to…

– To główne – dorzucił Gania, powtórnie przycho­dząc z pomocą zakłopotanemu generałowi i złożył usta do jak najbardziej jadowitego uśmiechu, którego już nie chciał ukryć. Patrzył rozgorzałym wzrokiem prosto w oczy genera­łowi, jakby nawet pragnął, żeby tamten wyczytał w jego wzroku całą jego myśl. Generał zaczerwienił się i uniósł.

– No tak, rozum to główna rzecz! – przytaknął, pa­trząc ostro na Ganię – zabawny z ciebie człowiek, Gabrielu Ardałjonowiczu!… Ty przecież, jak widzę, najwidoczniej jesteś uradowany z tego kupczyka, jako z wybawiciela dla siebie. A tu właśnie rozumem trzeba było dojść od samego początku; tu właśnie trzeba rozumieć i postąpić z obu stron uczciwie i szczerze, a nie… uprzedzić wcześniej, aby innych nie kompromitować, tym bardziej że i czasu było dość i te­raz jest go jeszcze dość (generał znacząco podniósł brwi), pomimo to, że zostaje już tylko kilka godzin… Zrozumiałeś? Zrozumiałeś? Czy ty rzeczywiście chcesz, czy nie? Jeśli nie chcesz, powiedz… i proszę bardzo. Nikt cię, Gabrielu Ardałjonowiczu, nie trzyma, nikt gwałtem w sidła nie pcha, jeśli notabene widzisz tu jakieś sidła.

– Chcę – półgłosem, lecz stanowczo wymówił Gania, spuścił oczy i ponuro zamilkł.

Generał był zadowolony. Generał uniósł się, ale już wi­docznie żałował, że za daleko zaszedł. Odwrócił się nagle do księcia i zdawało się, że po twarzy jego przeszła niepokojąca myśl, że przecież tu książę był i wszystko słyszał. Ale w je­dnej chwili się uspokoił: po jednym spojrzeniu na księcia można się było zupełnie uspokoić.

– Oho! – zawołał generał, patrząc na wzorek kali­grafii podany mu przez księcia – a przecież to wzór do kaligrafii! I to rzadki wzór! Popatrz, Ganiu, jaki to talent!

Na ćwiartce grubego, welinowego papieru napisał ksią­żę średniowieczną rosyjską pisownią zdanie:

„Pokorny opat Pafnucy przyłożył rękę”.

– Oto – objaśniał książę z nadzwyczajną radością i ożywieniem – oto własnoręczny podpis Pafnucego, z au­tografu XIV wieku. Oni się znakomicie podpisywali wszy­scy ci nasi starzy opaci i metropolici i z jakim nieraz smakiem, jak starannie? Czy nie ma pan chociażby wydania Pogodina? Potem napisałem tutaj innym pismem: to okrągłe, duże, francuskie pismo z przeszłego stulecia, niektóre litery inaczej nawet pisano, pismo publicznych pisarzy, zapożyczone z ich wzorów (miałem jeden)… zgodzi się pan, że jest ono bez zalet. Niech pan spojrzy na te okrągłe d, a. Przeniosłem fran­cuski charakter pisma do liter rosyjskich; bardzo to trudne, a udało się. Oto jeszcze piękne i oryginalne pismo, to oto zdanie: „staraniem wszystko przezwyciężysz”. To pismo ro­syjskie, pisarczyków, lub, jeśli pan woli, pisarzy wojskowych. Tak się pisze urzędowy papier do znakomitej osoby, to samo okrągłe pismo, wspaniałe, czarne pismo, czarno pisane, a z nadzwyczajnym smakiem. Kaligraf nie pozwoliłby sobie na te wykrętasy, albo raczej na te próby wykrętasów, o, tych niedokończonych ogonków… uważa pan… a w całości, niech pan spojrzy, przecież to ma pewien charakter i doprawdy cała dusza pisarczyka wojskowego stąd wygląda: chciałoby się rozmachnąć i talent się tego domaga, ale kołnierz wojsko­wy ciasno zapięty, na haftkę, dyscyplina i na piśmie się od­biła, śliczna rzecz! Niedawno uderzył mnie taki jeden wzorek, przypadkiem znalazłem i w dodatku gdzie? W Szwajcarii! To oto jest proste, zwyczajne, najczystsze pismo angielskie; dalej już wykwint iść nie może: to cała perełka, rzecz wykończona; a oto odmiana i znów francuska, zapoży­czyłem ją od jednego podróżującego francuskiego commis: