Pojednanie ze złem - Leon Weintraub, Magdalena Jaros - ebook

Pojednanie ze złem ebook

Leon Weintraub, Magdalena Jaros

4,5

Opis

„Moje miasto Łódź, tam wszystko się zaczęło” – mówi Leon Weintraub w cyklu rozmów z Magdą Jaros. Wychowywał się w czynszowej kamienicy przy ul. Kamiennej, tej samej, którą po latach rozsławiła w swojej piosence Osiecka. W 1939 roku miał pójść do gimnazjum, tymczasem musiał pożegnać się ze światem, jaki znał do tej pory i wraz z matką i siostrami przenieść się na ul. Jakuba w centrum getta. Praca, głód, percepcja ograniczona do znajdywania sposobów na przetrwanie, coraz mniej sił, aż wreszcie wywózka i gehenna obozowa. Czy można nadrobić stracony czas? Czy po takich doznaniach można znaleźć sobie miejsce wśród ludzi? „Wybaczenie, czy też usprawiedliwienie tych przekraczających ludzką wyobraźnię zbrodni nie jest dla mnie możliwe – przyznaje Leon Weintraub. - Pozostaje więc słowo POJEDNANIE. Oznacza ono zaprzestanie wysuwania wzajemnych zarzutów i zakończenie nakręcania »spirali wrogości i zła«. Tylko ten stan pozwala wspólnie tworzyć przyszłość”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 237

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (46 ocen)
27
14
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
edyta19701970

Dobrze spędzony czas

 Czy można nadrobić stracony czas? Czy po takich doznaniach można znaleźć sobie miejsce wśród ludzi? - Wybaczenie, czy też usprawiedliwienie tych przekraczających ludzką wyobraźnię zbrodni nie jest dla mnie możliwe - przyznaje Leon Weintraub. - Pozostaje więc słowo POJEDNANIE. Oznacza ono zaprzestanie wysuwania wzajemnych zarzutów i zakończenie nakręcania spirali wrogości i zła. Tylko ten stan pozwala wspólnie tworzyć przyszłość
10
Basik41

Nie oderwiesz się od lektury

Wyjątkowa , historyczna książka. Jestem łodzianką i dużo dowiedziałam się o ludziach mieście w czasu okupacji Wspaniały człowiek pan Leon Weintraub.
00
Khatyaa1

Nie oderwiesz się od lektury

Wzruszająca,godna polecenia.
00
jp7legi

Nie oderwiesz się od lektury

Aniamania_2008

Nie oderwiesz się od lektury

.....niezwykły człowiek....straszna historia....piękna puenta....
00

Popularność




Od auto­rów

Od auto­rów

Zdą­ży­łem… ukoń­czy­łem 95 lat, ale zdą­ży­łem i odtwo­rzyć, i opi­sać swoje dłu­gie, nie­prze­ciętne życie.

Po zakoń­cze­niu pracy zawo­do­wej w wieku 71 lat wzro­sło moje zaan­ga­żo­wa­nie w prze­ka­zy­wa­nie mło­dzieży, na przy­kła­dzie wła­snego życia, następstw ide­olo­gii nazi­stow­skiej: od nie­chęci wobec innych, róż­nią­cych się pocho­dze­niem lub poglą­dami, do maso­wego ludo­bój­stwa w komo­rach gazo­wych. Czę­sto spo­ty­ka­łem się z pyta­niem o moje sta­no­wi­sko wobec spraw­ców. Wyba­cze­nie, czy też uspra­wie­dli­wie­nie tych prze­kra­cza­ją­cych ludzką wyobraź­nię zbrodni nie jest dla mnie moż­liwe. Pozo­staje więc pojed­na­nie, które po zaprze­sta­niu wysu­wa­nia wza­jem­nych zarzu­tów i zakoń­cze­niu nakrę­ca­nia spi­rali wro­go­ści i zła pozwala wspól­nie two­rzyć ludzką przy­szłość. Jako oca­lały z Zagłady świa­do­mie przy­ją­łem tę postawę: goto­wość do pojed­na­nia.

Moje spo­tka­nia w szko­łach zwy­kłem koń­czyć kil­koma posła­niami. Mówię, że współ­cze­sna wie­dza o DNA, nośniku naszego genu, udo­wad­nia, iż ist­nieje tylko jedna rasa ludzi – homo sapiens. Wynika z tego, że hitle­row­ska ide­olo­gia opie­rała się na fał­szy­wych prze­słan­kach. Nad­mie­niam także, iż kiedy wyko­ny­wa­łem ope­ra­cje, to jaki­kol­wiek kolor miała skóra pacjentki, tkanki pod spodem były iden­tyczne u wszyst­kich.

Książka ta powstała dzięki Mag­dzie Jaros i z jej ini­cja­tywy. To była jej inspi­ra­cja i zasługa, że udało mi się odtwo­rzyć i prze­ka­zać to, czego dozna­łem w dłu­gim życiu. Jego początki cecho­wało ubó­stwo, mło­dość zaś nie­ludz­kie warunki życia w get­cie w Lit­zman­n­stadt (nie chcę myśleć, że w moim rodzin­nym mie­ście było getto – to nie w mojej Łodzi, tylko w nie­miec­kim Lit­zman­n­stadt nazi­ści zało­żyli to kosz­marne miej­sce izo­la­cji) i obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych: Auschwitz-Bir­ke­nau, Gross-Rosen, Flossenbürgu oraz Offen­burgu, podo­bozu Natzwe­iler. Powrót do nor­mal­no­ści bywał usłany cier­niami, w cało­ści jed­nak powo­jenny etap mogę oce­nić jako bar­dzo pozy­tywny. Na­dal mam bogate życie i osią­gną­łem wiele. Wdzięczny jestem Mag­dzie za cier­pli­wość, wni­kli­wość i czę­sto docie­kli­wość w „odwar­stwia­niu” szcze­gó­łów ukry­tych w zaka­mar­kach mojego mózgu.

Mam trzech synów i córkę, któ­rzy zało­żyli już rodziny. Wiele zawdzię­czam żonie – od 45 lat Eva­ma­ria jest moją pod­porą i to jej zasługa, że tak dobrze się czuję.

Jestem, jak na te lata, w dobrym sta­nie psy­chicz­nym i fizycz­nym, czer­pię wiele zado­wo­le­nia ze swo­jego życia. Po Auschwitz nie uży­wam słowa „narze­kać”, gdyż wszystko odtąd jest o niebo lep­sze.

Czy­tel­ni­kom tej opo­wie­ści pra­gnę prze­ka­zać moje nie­wzru­szone prze­ko­na­nie, że zdrowy roz­są­dek zwy­cięży we wszyst­kich rela­cjach mię­dzy­ludz­kich.

Leon Wein­traubSztok­holm, 2020

*

To był impuls. Zoba­czy­łam Leona Wein­trauba w tele­wi­zji, kiedy prze­ma­wiał w imie­niu Oca­la­łych pod­czas 74. rocz­nicy wyzwo­le­nia KL Auschwitz-Bir­ke­nau. Mówił o ryzyku, które nie­sie odra­dza­jący się w Pol­sce i na świe­cie nacjo­na­lizm. Biły od niego duma, god­ność, ale też smu­tek. Zadzwo­ni­łam z gra­tu­la­cjami. Znam go od cza­sów, kiedy jako dziecko w PRL-u jeź­dzi­łam na waka­cje do Szwe­cji, dokąd wyemi­gro­wała moja cio­cia. Wie­dzia­łam, że był w obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych, raz nawet pró­bo­wa­łam pod­pa­trzeć, czy ma wyta­tu­owany na przed­ra­mie­niu numer – nie miał. Ni­gdy nie opo­wia­dał o swo­ich prze­ży­ciach, ja nie pyta­łam. Chyba czu­łam onie­śmie­le­nie i respekt. Po tam­tym tele­fo­nie wymie­ni­li­śmy maile, w końcu odwa­ży­łam się zapro­po­no­wać książkę. „Już pora” – odpi­sał, a ja wzię­łam to za zgodę.

Nasze roz­mowy zaczy­na­li­śmy w innym świe­cie. Spo­ty­ka­li­śmy się w War­sza­wie, gdzie latem 2019 roku Leon był czę­stym gościem. Nagry­wał film dla bawar­skiej tele­wi­zji, brał udział w uro­czy­sto­ściach upa­mięt­nia­ją­cych likwi­da­cję getta w Lit­zman­n­stadt, towa­rzy­szył w miej­scach pamięci gru­pie stu­den­tów z Nie­miec. Jesie­nią udało mi się go zła­pać w Oświę­ci­miu – przy­le­ciał spe­cjal­nie, żeby spo­tkać się z har­ce­rzami z Łodzi. W grud­niu ja odwie­dzi­łam go w Sztok­hol­mie. Zimę 2020 roku spę­dzał w cie­płej i sło­necz­nej o tej porze roku Ari­zo­nie. Żar­to­wał, że to jedyne tygo­dnie, kiedy zwal­nia tempo i ładuje bate­rie. A potem przy­szła pan­de­mia, którą spę­dził w swoim miesz­ka­niu w Sztok­hol­mie. Jestem pewna, że gdyby nie przy­mu­sowy areszt, ta książka by nie powstała. Wresz­cie miał czas.

Spo­ty­ka­li­śmy się na Sky­pie i z każdą roz­mową coraz bar­dziej zda­wa­łam sobie sprawę, z jak cie­kawą histo­rią i nie­zwy­kłym czło­wie­kiem mam do czy­nie­nia. Leon zaska­ki­wał mnie feno­me­nalną, w wielu momen­tach foto­gra­ficzną pamię­cią. Z dokład­no­ścią odtwa­rzał topo­gra­fię miast, wnę­trza miesz­kań. Cza­sem miał trud­ność z przy­wo­ła­niem emo­cji, które – jak mi wyja­śnił – na lata wojny musiał zamro­zić. Nie pyta­łam o wielką histo­rię, ją zosta­wiamy histo­ry­kom, choć w nie­uchronny spo­sób splata się z jego losami. Roz­ma­wia­li­śmy o zwy­kłych rze­czach: o przed­wo­jen­nej Łodzi, codzien­nym życiu w get­cie, kosz­ma­rze obo­zów, a potem powro­cie do nor­mal­no­ści i doro­sło­ści. Opo­wia­dał pięk­nym języ­kiem, z wyczu­ciem słowa, choć prze­cież w Pol­sce nie mieszka od pięć­dzie­się­ciu lat. Gdy doszli­śmy do jego poglą­dów na współ­cze­sny świat, zaska­ki­wał cel­no­ścią uwag, ale też śmia­ło­ścią opi­nii. Zro­zu­mia­łam, że w jego wieku czło­wiek nie musi się gryźć w język i mówi, co myśli.

Mimo dużej róż­nicy wieku mię­dzy nami, zupeł­nie jej nie czu­łam. To Leon z naszej dwójki nie­jed­no­krot­nie wyda­wał się młod­szy, choć miał prawo do złego nastroju. Nie wycho­dził z domu, z bli­skimi, poza żoną, widy­wał się na ekra­nie tele­fonu czy kom­pu­tera. Zawsze jed­nak witał mnie dobrym humo­rem, był pozy­tyw­nie nasta­wiony, zmo­bi­li­zo­wany. Jego ener­gii star­czy­łoby dla kilku osób. Nie­do­god­no­ści, które go spo­ty­kały, porów­ny­wał do życia w zło­tej klatce. Na co więc miałby narze­kać? Wie­lo­krot­nie powta­rzał, że poza spra­wami osta­tecz­nymi, jak śmierć czy cho­roba, nie ma pro­ble­mów, a kło­poty, o które co i rusz się poty­kamy, trzeba po pro­stu roz­wią­zy­wać. Wzię­łam to sobie do serca. Nie wiem, czy z naszych wie­lo­go­dzin­nych roz­mów zro­dziła się przy­jaźń, ale głę­boka więź na pewno tak. Dzię­kuję ci, Leonie.

Magda JarosWar­szawa, 2020

Wstęp

Wstęp

Willa na przed­mie­ściach Mona­chium, wrze­sień 2020 roku. Cie­pły, sło­neczny dzień. W ogro­dzie stoją trzy sto­liki, na szy­nach w goto­wo­ści cze­kają kamery. Za chwilę spo­tka się trójka ludzi, któ­rych – choć się nie znają – łączy prze­szłość. Leon Wein­traub to łódzki Żyd, Jens-Jürgen Ventzki jest synem Wer­nera Ventz­kiego, nad­bur­mi­strza Lit­zman­n­stadt, czyli wcie­lo­nej do Trze­ciej Rze­szy Łodzi, a Julie Lin­dahl to wnuczka eses­ma­nów, któ­rzy weszli na Mazury za armią Wehr­machtu, zagar­nęli majątki i zaczęli swoją dzia­łal­ność od ste­ry­li­za­cji pra­cu­ją­cych w nich Polek. Wnuczka i syn spraw­ców oraz ich ofiara (co ważne – Leon potem nazwie się zwy­cięzcą) mają roz­ma­wiać o histo­rii. Nagra­nie reje­struje sta­cja Bay­eri­scher Rund­funk, która przy­go­to­wuje cykl pro­gra­mów z Oca­la­łymi, póki jesz­cze mogą opo­wie­dzieć o swo­ich prze­ży­ciach.

Wer­ner Ventzki, choć to jemu pod­le­gał zarząd getta i szef jego admi­ni­stra­cji Hans Bie­bow, ni­gdy nie został osą­dzony. Po woj­nie był akty­wi­stą Związku Wypę­dzo­nych, zmarł w 2004 roku. Dziad­ko­wie Julie w oba­wie przed pro­ce­sem na początku lat 60. ucie­kli do Bra­zy­lii. I ona, i Jens-Jürgen mroczną prze­szłość odkryli przy­pad­kiem, szpe­ra­jąc w rodzin­nych doku­men­tach. Nie ucie­kli od niej. Ventzki napi­sał gło­śną, wydaną także w Pol­sce książkę Cień ojca, Lin­dahl opu­bli­ko­wane w Sta­nach Zjed­no­czo­nych i Szwe­cji Waha­dło.

Do spo­tka­nia dopro­wa­dził Leon Wein­traub, oby­wa­tel Szwe­cji, lekarz gine­ko­log-położ­nik. Wyda­wało mu się, że cie­ka­wie będzie zde­rzyć ze sobą trzy poko­le­nia, któ­rych losy dzięki histo­rii są wspólne. Uro­dzona w Bra­zy­lii Julie Lin­dahl tak jak on mieszka w Szwe­cji, a przed­sta­wiła ją Wein­traubowi przy­ja­ciółka. Od zna­jo­mych, też Oca­la­łych, wie­dział, że Jens-Jürgen Ventzki pisze książkę i szuka kon­taktu z ludźmi, któ­rzy prze­żyli wojnę w Lit­zman­n­stadt, po dru­giej stro­nie drutu kol­cza­stego.

„Poru­sza­li­śmy pro­blem winy, odpo­wie­dzial­no­ści, a pani Lin­dahl dodała kwe­stię wstydu – mówi Wein­traub. – Na początku zwró­ci­łem się do Ventz­kiego. Powie­dzia­łem, że nie wiem, co to zna­czy mieć ojca, mój zmarł, gdy mia­łem pół­tora roku. Ale mogę sobie wyobra­zić, jakim było szo­kiem, kiedy odkrył, że czło­wiek, któ­rego kochał i podzi­wiał, który był dla niego wzo­rem, oka­zał się jed­nym z ludo­bój­ców i jest współ­od­po­wie­dzialny za to, co się działo w get­cie w Lit­zman­n­stadt na tere­nie mojego mia­sta Łodzi. Żal mi go, że to prze­żył, ale z dru­giej strony chylę czoła, że miał odwagę się prze­móc i odciąć się od wszyst­kiego, co ojciec sobą przed­sta­wiał”.

Rodzina Ventz­kiego miesz­kała w pięk­nej, oto­czo­nej ogro­dem sece­syj­nej willi Hil­mara Gir­bardta przy ulicy Bed­nar­skiej. Do dys­po­zy­cji mieli sze­ściu słu­żą­cych, szo­fera, kucha­rza, ogrod­nika. Jens-Jürgen pamięta uprzy­wi­le­jo­wane życie. Ze łzami w oczach opo­wia­dał, że jego matka, żona pro­mi­nenta, mogła kupo­wać towary kon­fi­sko­wane Żydom i odpro­wa­dzane do zarządu getta na Bałuc­kim Rynku. Za 54 reichs-marek, czyli za tyle co nic, nabyła kara­ku­łowy płaszcz, futro ze srebr­nych lisów i złote pier­ścionki. Ojciec do śmierci był wierny Führerowi, ni­gdy go nie potę­pił. Żało­wał, że jego rodzina po klę­sce Nie­miec stra­ciła pozy­cję. Bra­cia Jensa-Jürgena myśleli podob­nie, nie pozwa­lali wspo­mi­nać Toma­sza Manna uzna­nego przez hitle­row­ców za zdrajcę, który uciekł z Nie­miec. Julie Lin­dahl jest trak­to­wana przez bli­skich jak czarna owca. Matka ni­gdy nie chciała z nią roz­ma­wiać o rodzi­cach, wyparła prze­szłość. Jej wydo­by­cie na świa­tło potrak­to­wała jak zdradę.

Cała trójka myślała tak samo – potę­piała wszystko, co nazizm i ide­olo­gia NSDAP za sobą nio­sły. Jens-Jürgen liczył, że inni ludzie, któ­rzy mają takich przod­ków jak on, po obej­rze­niu doku­mentu odważą się otwar­cie wystą­pić prze­ciwko krew­nym i prze­szło­ści. Tylko w ten spo­sób można prze­ciw­dzia­łać bru­nat­nemu zagro­że­niu na świe­cie i w Europe. Na koniec nie podali sobie rąk – to czas pan­de­mii – ale stuk­nęli się łok­ciami. Potem w przy­ja­ciel­skiej atmos­fe­rze zje­dli kola­cję.

„Dla mnie to było sym­bo­liczne – mówi Leon Wein­traub. – Ja, biedny chło­pak z żydow­skiej rodziny, który z całym okru­cień­stwem i jaskra­wo­ścią poznał, czym były repre­sje, odczło­wie­cze­nie, prze­śla­do­wa­nie, spo­tka­łem czło­wieka, który nosi w sobie geny mojego oprawcy. W pew­nym sen­sie był mi bli­ski, choć dzie­liło nas wszystko: uro­dze­nie, reli­gia, w któ­rej dora­sta­li­śmy, sta­tus mate­rialny. Wspólne było jedno – moje mia­sto, Łódź”. Tam wszystko się zaczęło.

Roz­dział I. Ulica Czu­len­towa i inne adresy

Roz­dział I

Ulica Czu­len­towa i inne adresy

Świat ogra­ni­czony nie tylko fizycz­nie, ale też men­tal­nie do kilku ulic w bied­nej żydow­skiej Łodzi. Do Kamien­nej, Wschod­niej, Połu­dnio­wej, Kiliń­skiego. Czu­łem nie­wy­tłu­ma­czalny, para­li­żu­jący lęk przed wypusz­cza­niem się poza swój rewir.

Łódź także mnie jest bli­ska. Uro­dzi­łam się w dziel­nicy Górna, do końca stu­diów miesz­ka­łam na Ret­kini. Dosko­nale znam cen­trum mia­sta i układ jed­no­kie­run­ko­wych ulic. Nie­któ­rzy, moim zda­niem na wyrost, porów­nują go do Man­hat­tanu. I choć skoń­czy­łam pre­sti­żowe liceum, a potem Uni­wer­sy­tet Łódzki, na mojej wie­dzy o żydow­skiej Łodzi zacią­żyła powieść Zie­mia obie­cana i film Andrzeja Wajdy. Na lek­cjach czy zaję­ciach mówiło się cza­sem o żydow­skich krwio­pij­cach: kamie­nicz­ni­kach, fabry­kan­tach, lichwia­rzach. Nic o ludziach, któ­rzy stwo­rzyli teatry, kina, sale kon­cer­towe, wybu­do­wali naj­bar­dziej oka­załe pałace i gma­chy w mie­ście. Nic o szpi­ta­lach, ochron­kach, gim­na­zjach. Nic o ogrom­nej spu­ściź­nie, bez któ­rej Łódź nie byłaby tym mia­stem, któ­rym jest dziś.

Pyta­nie, dla­czego tak się stało, zada­wa­łam sobie wie­lo­krot­nie. Oczy­wi­ście można wszystko zrzu­cić na powo­jenną poli­tykę, na zakła­my­wa­nie histo­rii. Ale to za pro­ste. Dla­czego żydow­ska Łódź tak słabo prze­trwała w pamięci miesz­kań­ców, dla­czego ni­gdy nie mówiła o niej moja bab­cia, też łodzianka, zako­chana w tym mie­ście? Odpo­wiedź zna­la­złam w książce Wal­de­mara Wolań­skiego Ślepy Maks. Histo­ria praw­dziwa (jej boha­ter to kolejna barwna, żydow­ska postać, o któ­rej mia­łam mgli­ste poję­cie). Dla­czego o słyn­nym roz­bój­niku, łódz­kim Al Capone, nikt nie mówi, nie pamięta? Wytłu­ma­cze­nie zasko­czyło mnie pro­stotą, ale też cel­no­ścią: „Prze­cież to oczy­wi­ste, jego nie ma komu wspo­mi­nać”1. Myślę, że to „nie ma komu” doty­czy całej żydow­skiej Łodzi. Może więc warto przy­po­mnieć jej początki?

Wszystko zaczęło się na Sta­rym Rynku. Tam Daniel Lej­ze­ro­wicz, pierw­szy kamie­nicz­nik, w 1794 roku kupił plac i wybu­do­wał drew­niany dom. W roku 1810 przy rynku miesz­kało czter­na­ście rodzin żydow­skich. Na początku XIX wieku wyznawcy reli­gii moj­że­szo­wej mogli osie­dlać się gdzie chcieli, ale głów­nie wybie­rali Stary Rynek i oko­lice: ulicę Wol­bor­ską (tam powstała słynna, pięk­nie zdo­biona syna­goga), Drew­now­ską, pół­nocną część Piotr­kow­skiej (dziś to ulica Nowo­miej­ska) i Podrzeczną. Sytu­acja zmie­niła się w 1821 roku, gdy decy­zją Kró­le­stwa Kon­gre­so­wego mia­steczko stało się osadą fabryczną. Roz­wi­nął się tu prze­mysł włó­kien­ni­czy, który zmie­nił Łódź na zawsze. Powsta­wał dzięki zapro­szo­nym z Nie­miec tka­czom. Zastrze­gli sobie w umo­wie z woje­wodą mazo­wiec­kim, że żad­nemu Żydowi nie będzie wolno zamiesz­kać ani kupo­wać ziemi w nowej osa­dzie, czyli na Nowym Mie­ście. Umoc­nił to dekret Józefa Zajączka, namiest­nika Kró­le­stwa Kon­gre­so­wego, z 1825 roku. Posta­no­wiono w nim, że Żydzi mogą się osie­dlać tylko w obrę­bie Sta­rego Mia­sta, gdzie wydzie­lono spe­cjalny rewir. Nie mogli się prze­nieść w lep­szy rejon mia­sta, chyba że mieli mają­tek w wyso­ko­ści 20 tysięcy zło­tych nie­ob­cią­żony dłu­gami, umieli mówić po pol­sku, rosyj­sku lub fran­cu­sku i nie wyróż­niali się ubio­rem. Innym spo­so­bem wydo­sta­nia się poza dziel­nicę było wybu­do­wa­nie fabryki i posy­ła­nie dzieci do publicz­nych szkół2.

Około 1820 roku do Łodzi z nie­da­le­kich Brze­zin przy­je­chał Samuel Salt­zman, dla tej histo­rii ważna postać. Szybko doro­bił się majątku, był wła­ści­cie­lem kamie­nic, pla­ców, skła­dów przę­dzy. Choć bogacz, nie mógł wynieść się poza rewir, nosił cha­łat, brodę i był poboż­nym cha­sy­dem. W znacz­nym stop­niu sfi­nan­so­wał budowę syna­gogi przy Wol­bor­skiej. Udało mu się wypro­wa­dzić po czter­dzie­stu latach. W 1862 roku zwró­cił się do władz miej­skich o utwo­rze­nie nowej ulicy łączą­cej Śred­nią (dzi­siej­sza Pomor­ska) z Pół­nocną. Ulica dostała nazwę Salt­zmana, z cza­sem prze­mia­no­wano ją na Solną. Pod nume­rem pią­tym zało­żył cha­sydzką szkołę3.

Przy Sol­nej 12 pierw­szego stycz­nia 1926 roku uro­dził się Leon Wein­traub. Jed­nym z jego wcze­snych wspo­mnień są lek­cje w tym che­de­rze, dokąd posy­łała go mama, reli­gijna Żydówka.

Na początku lat 30. rodzina Wein­trau­bów prze­nosi się na ulicę Kamienną (dziś Włó­kien­ni­cza). Mie­ściła się na obrze­żach Nowego Mia­sta z jego cen­tral­nym Nowym Ryn­kiem, czyli pla­cem Wol­no­ści. Kamienną po żydow­sku nazy­wano popu­lar­nie Czu­lent­gesł – ulica Czu­len­towa. W jed­nym z domów dzia­łała pie­kar­nia. W pią­tek przed sza­ba­sem Leon z sio­strą zano­sili tam gar­nek z czu­len­tem, czyli kaszą z mię­sem i warzy­wami, oraz słodki cymes. Pie­karz wsta­wiał gar­nek do wyga­słego, roz­ża­rzo­nego pieca. To były odświętne potrawy na sobotę, kiedy zgod­nie z tra­dy­cją nie wolno było goto­wać.

Przed wojną ulica była uboga, nie miała kana­li­za­cji, ale mie­ściło się przy niej kilka bóż­nic. Ma cie­kawą histo­rię: w XIX wieku pod nume­rem 11 posta­wił kamie­nicę i zamiesz­kał w niej Hilary Majew­ski. Przez dwa­dzie­ścia lat peł­nił funk­cję archi­tekta mia­sta i jest uwa­żany za budow­ni­czego Łodzi. Spod jego ręki wyszły mię­dzy innymi pro­jekty pałacu Poznań­skiego, Grand Hotelu czy pałacu Hein­zla.

Na prze­ło­mie wie­ków Łódź była mia­stem osza­ła­mia­ją­cych karier i rów­nie spek­ta­ku­lar­nych plajt. Rosły w siłę fabry­kanc­kie rody, a łódzka bawełna była znana i pożą­dana w całej Euro­pie, a przede wszyst­kim w Rosji. W 1915 roku czę­ścią Łodzi stały się Bałuty, osada roz­wi­ja­jąca się od połowy XIX wieku. Co cie­kawe, w chwili włą­cze­nia liczyła 100 tysięcy miesz­kań­ców i była naj­więk­szą wsią w Euro­pie. Łodzia­nie nazwali nową dziel­nicę ście­kiem. Nie tylko z powodu braku kana­li­za­cji, ale także przez miesz­ka­jące w niej typy spod ciem­nej gwiazdy.

W dwu­dzie­sto­le­ciu mię­dzy­wo­jen­nym żydow­ska Łódź była biedna i głodna. Prze­wa­żali drobni han­dla­rze, skle­pi­ka­rze, rze­mieśl­nicy, któ­rzy miesz­kali w ofi­cy­nach kamie­nic. Pró­bo­wali żyć bogo­boj­nie, wycho­wać dzieci i prze­trwać. Była też Łódź inte­li­gencka: leka­rze, praw­nicy, nauczy­ciele, któ­rzy two­rzyli elitę. Cho­dzili do żydow­skich teatrów, kin, posy­łali dzieci do reno­mo­wa­nych szkół. Mia­sto roz­wi­jało się arty­stycz­nie. Powstał awan­gar­dowy teatr Ara­rat, a wywo­dzący się z Łodzi arty­ści pocho­dze­nia żydow­skiego – Julian Tuwim, Artur Rubin­stein, Artur Szyk – odno­sili naj­więk­sze suk­cesy4.

We wrze­śniu 1939 Łódź liczyła około 600 tysięcy miesz­kań­ców, jedna trze­cia to byli Żydzi. I choć po woj­nie wiele z budyn­ków pozo­stało w tak nie­zmie­nio­nym kształ­cie, że Andrzej Wajda na daw­nej ulicy Kamien­nej mógł krę­cić sceny swo­jego ostat­niego filmu, Powi­do­ków, to mia­sta, o któ­rym z miło­ścią opo­wiada Wein­traub, nie ma.

*

Panie Leonie…

Mówmy sobie na „ty”. W Szwe­cji wszy­scy się tak do sie­bie zwra­cają. Nawet z kró­lem jesteś na „ty”.

Zatem Leonie. Umiesz przy­wo­łać pierw­sze wspo­mnie­nie?

Ja to nazy­wam wcze­snymi obra­zami. W tych wspo­mnie­niach widzę wyraź­nie miesz­ka­nie przy ulicy Sol­nej 12: brama, po pra­wej stro­nie parę schod­ków, wcho­dzi się do małego przed­po­koju, gdzie wisi plu­szowa zasłona. Dalej wej­ście do pokoju. Tam jest stół i zie­lona lampa z aba­żu­rem ozdo­bio­nym kora­li­kami. Przy­po­mina mi się głos mamy, która mówi wier­szyk: „Odin, dwa, tri, cze­ty­rie, piat´, wyszeł mal­czik pagu­lat´…”. Łódź znaj­do­wała się pod zabo­rem rosyj­skim, mama znała ten język.

Po lewej stro­nie, o ile dobrze sobie przy­po­mi­nam, była kuch­nia, pokój sto­łowy i łazienka. Za sto­łowym sypial­nia. Tu mam wyraźny obraz. Pokój był ciemny, miał jedno okno na ulicę. Widzę, jak leżę na sze­ro­kim łóżku rodzi­ców z naj­młod­szą sio­strą Różą. Byłem pią­tym dziec­kiem, mia­łem cztery sio­stry: Lolę, rocz­nik 1920, Fra­nię, 1921, Malę, 1922, i Różę, 1924. Ja uro­dzi­łem się w 1926 roku. Leżymy pod koł­drą i stra­szymy się duchami. Poka­zu­jemy je sobie na ścia­nie, a potem cho­wamy się z piskiem.

Drugi obraz: jest tuż przed żydow­ską Wiel­ka­nocą, czyli świę­tem Pesach. Dosta­łem paletko, szare, do kolan, z zamszo­wym koł­nie­rzy­kiem. Spe­ce­ruję odświęt­nie ubrany i nagle zdaję sobie sprawę, że nie wiem, gdzie jestem. Wsze­dłem do sklepu. Chyba zna­łem nasz adres albo nazwi­sko, bo po pew­nym cza­sie przy­szła po mnie mama i zabrała do domu.

Skąd pocho­dziła twoja rodzina?

Ojciec Szmul (Szlomo) przy­je­chał do Łodzi nie­le­gal­nie, w cza­sie gdy trzeba było mieć zgodę władz rosyj­skich, by zmie­nić miej­sce zamiesz­ka­nia. Kiedy bada­łem losy przod­ków, zna­la­złem u rabina w Łodzi w skrzy­neczce kartkę z jego nazwi­skiem poświad­cza­jącą, że nale­żał do tej gminy. W Łodzi nie był for­mal­nie zamel­do­wany. Uro­dził się w Ryczy­wole, na Mazow­szu. Dzia­dek Lej­zer Wein­traub pocho­dził z pobli­skiego Magnu­szewa. Pra­dzia­dek wędro­wał, jego dzieci rodziły się w róż­nych mia­stecz­kach, ale zawsze w trój­ką­cie War­szawa–Lublin–Radom. Mama Nacha uro­dziła się w Dobrej, nie­da­leko Turku. Jej panień­skie nazwi­sko brzmiało Baj­rach. Razem z rodziną przy­je­chała do Łodzi po pierw­szej woj­nie świa­to­wej.

Czym zaj­mo­wał się ojciec?

Jak wielu Żydów w tam­tym cza­sie ruszył do mia­sta szu­kać pracy. Dostał ją w fabryce tek­styl­nej. Co robił, nie mam poję­cia. Wiem na pewno, że miał wypa­dek, prawe przed­ra­mię dostało się w pas trans­mi­syjny, napę­dowy, musieli mu je ampu­to­wać. To dla­tego, gdy oglą­da­łem Zie­mię obie­caną Wajdy, musia­łem wyjść na początku filmu, po sce­nie, kiedy robot­ni­kowi maszyna urywa rękę. Widok był wstrzą­sa­jący.

Po wypadku ojciec razem z trzema braćmi zało­żył firmę. Dziś nazwa­li­by­śmy to recy­kling, daw­niej to byli szma­cia­rze. Sku­po­wali stare ubra­nia, mate­riały, sor­to­wali je i odda­wali do zakładu, gdzie były szar­pane na przę­dzę. Z tego powsta­wały nowe towary.

To wywo­łuje kolejny obraz. Musia­łem mieć cztery bądź pięć lat. Jedno z okien miesz­ka­nia przy Sol­nej wycho­dziło na podwórko, na któ­rym stała nie­wielka szopa zbu­do­wana przy murze następ­nego domu. Widzę przez szpary w deskach, jak pro­mie­nie sło­neczne wpa­dają do jej środka. Oświe­tlają kobiety sor­tu­jące mate­riały. One wrzu­cają je do skrzyń, a potem robią bele, które opa­sują taśmami z metalu. Ładują to na wóz z plat­formą zaprzę­żony w dwa duże konie. Nazy­wa­li­śmy je bel­gij­skie. Powie­trze w szo­pie jest gęste, nie­przej­rzy­ste z powodu pyłu. Do dziś czuję tamto zdzi­wie­nie: „Jak one oddy­chają?” – nie miały prze­cież masek ochron­nych.

Nie pamię­tam ojca. Mój mózg go nie zare­je­stro­wał, choć oko w pierw­szych mie­sią­cach życia widziało. Potem wyda­rzyła się tra­ge­dia, o któ­rej dowie­dzia­łem się od sióstr, gdy byli­śmy doro­śli. Weszły do piw­nicy i odkryły, że ojciec się powie­sił. Tłu­ma­czę to sobie tak: był tka­czem, nie miał żyłki do biz­nesu, nie wycho­dziło mu z braćmi. Były lata 20., świa­towy kry­zys, depre­sja. Widocz­nie zała­mał się, nie dał rady. Jest pocho­wany na żydow­skim cmen­ta­rzu przy ul. Brac­kiej w Łodzi, Franka po woj­nie zna­la­zła nagro­bek ojca.

Dla­czego o niego nie pyta­łeś?

Ojciec zmarł w czerwcu 1927 roku, gdy mia­łem pół­tora roku. Już po tym wyda­rze­niu zna­la­złem pod łóż­kiem jego pro­tezę i bawi­łem się nią. Ale nie zasta­na­wia­łem się, skąd w domu sztuczna ręka. W ogóle nie roz­ma­wia­łem z mamą o ojcu. Pew­nie dla­tego, że żyłem, jak to dziecko, teraź­niej­szo­ścią. Nie mia­łem wyobra­że­nia o prze­szło­ści, nie myśla­łem o przy­szło­ści – przyj­mo­wa­łem to, co jest. Ni­gdy tak naprawdę nie mia­łem taty, więc nie było za kim tęsk­nić. Nie roz­pa­mię­ty­wa­łem jego braku. Czu­łem się kochany, w domu pano­wała cie­pła atmos­fera. Byłem sil­nie zwią­zany z mamą. Do tego mia­łem cztery sio­stry, które się mną opie­ko­wały. Ale mieć pięć „matek” nie zawsze było wygodne – kon­tro­lo­wały mnie.

Zwy­cza­jem żydow­skim jest, że bra­cia zmar­łego mają obo­wią­zek zająć się wdową i jego dziećmi. Bra­cia ojca, a było ich czte­rech: wujek Wolf (Welwu), Joel, Mej­lech (zmarł w 1938 roku) i przy­rodni Szapsa (bab­cia Wein­trau­bowa owdo­wiała i drugi raz wyszła za mąż za pana Mun­dlaka), przed­sta­wiali mamie róż­nych kan­dy­da­tów na męża, ale ona zdjęła tra­dy­cyjną, noszoną przez żony perukę i powie­działa szwa­grom, że po raz drugi za mąż nie wyj­dzie, bo sama chce się zająć dziećmi. Swój udział w inte­re­sie albo prze­ka­zała bra­ciom ojca, albo sprze­dała. Przez jej decy­zję wujo­wie się od nas odwró­cili. Nie mie­li­śmy potem bliż­szego kon­taktu.

Już po woj­nie odwie­dzi­łem w Izra­elu przy­rod­niego wujka Szapsa. To był nabożny Żyd, miesz­kał w orto­dok­syj­nej czę­ści Tel Awiwu. Był umie­ra­jący, chciał mnie zoba­czyć. Nie­opatrz­nie poda­łem rękę jego żonie, cof­nęła dłoń. To było nie­zgodne z zasa­dami reli­gii. Wujek żało­wał, że bra­cia wyrze­kli się wdowy, nie pomo­gli jej, a powinni wziąć pod uwagę, że była matką dzieci ich brata. Pomy­śla­łem: „Dobrze, że się ock­ną­łeś, tylko tro­szeczkę za późno”. Ale to był stary, scho­ro­wany czło­wiek, więc tylko kiw­ną­łem głową. Radził, żebym wró­cił do Izra­ela, pobrał się z Żydówką i prze­ka­zał nasze nasie­nie dalej, bo tylu nas zgi­nęło. Sam w Zagła­dzie stra­cił dzie­się­cioro dzieci, kolej­nych nie miał. To był jeden z nie­wielu nama­cal­nych kon­tak­tów ze świa­tem ojca.

Jego brak zawa­żył na twoim życiu?

W rodzi­nach żydow­skich wycho­wa­nie reli­gijne jest sprawą głowy rodziny. Szcze­gól­nie, gdy cho­dzi o wycho­wa­nie reli­gijne chłop­ców. Córki są trak­to­wane po maco­szemu, jeśli coś pod­ła­pią, to sprawa matki. Uczy się je, co to koszerna kuch­nia, jak pro­wa­dzić dom. Nauka modlitw, języka Sta­rego Testa­mentu – to zada­nie ojca. U nas go nie było, więc mama, gdy miesz­ka­li­śmy przy Sol­nej, posłała mnie do che­deru. To szkółka ele­men­tarna dla chłop­ców w wieku od trzech do sied­miu lat. Była taka naprze­ciwko naszego domu, pod nume­rem pią­tym, na pierw­szym pię­trze. Mia­łem naj­wy­żej cztery lata, kiedy tam tra­fi­łem.

Wiąże się z tym kolejne wspo­mnie­nie. Widzę mały pokój, ławeczki, z przodu stoi star­szy Żyd z siwą brodą i coś mru­czy pod nosem w nie­zro­zu­mia­łym dla mnie języku. W kla­sie było 25–30 chło­pacz­ków. Każe nam powta­rzać każde zda­nie, żeby­śmy umieli na pamięć i na żydow­skim modli­tew­niku sidur poka­zuje hebraj­skie litery. Nie rozu­mia­łem nic, bo nie tłu­ma­czył na żaden ludzki język. We wcze­snym dzie­ciń­stwie moim języ­kiem poro­zu­mie­wa­nia był jidysz. Tak mówi­łem z mamą i sio­strami, pol­skiego nie zna­łem, nie mia­łem kon­taktu z nikim poza żydow­skimi sąsia­dami. Nauczy­łem się, kiedy posze­dłem do szkoły pod­sta­wo­wej.

Kiedy prze­pro­wa­dzi­li­śmy się na Kamienną 2, dzi­siej­szą Włó­kien­ni­czą, powie­dzia­łem matce, że nie chcę cho­dzić do che­deru, bo nic nie rozu­miem. I ona zre­zy­gno­wała z mojej edu­ka­cji reli­gij­nej. Miała dosyć kło­po­tów i wydat­ków, żeby nale­gać. Całą ener­gię poświę­cała nam. Utrzy­ma­nie pię­ciorga dzieci przez samotną kobietę na początku lat 30. było trudne. Ja nawet nie prze­sze­dłem bar micwy. W żydow­skich rodzi­nach odbywa się ona, gdy chło­piec koń­czy trzy­na­ście lat. Zostaje przy­jęty do gminy i staje się odpo­wie­dzialny za swoje grze­chy przed Bogiem. Skoń­czyłem trzy­na­ście lat 1 stycz­nia 1939 roku, ale bar micwy nie mia­łem – chyba dla­tego, że mamie bra­ko­wało pie­nię­dzy na rabina i przy­ję­cie. Zresztą i tak nie przy­ję­liby mnie do gminy. Nie umia­łem się modlić po hebraj­sku, nie potra­fi­łem prze­czy­tać kilku wer­sów z Tory, co jest obo­wiąz­kiem.

Przy Kamien­nej, po nie­pa­rzy­stej stro­nie, znaj­do­wała się bóż­nica cha­sy­dów. Ich wiara jest rado­sna: tań­czyli i śpie­wali, żegna­jąc sza­bat i wita­jąc nowy tydzień. Wkra­da­łem się tam w każdy sobotni wie­czór. Mieli zwy­czaj, że pili mały kie­li­szek brom­fen, czyli sznapsu. W bóż­nicy stała też wielka micha z żół­tym gro­chem posy­pa­nym solą i pie­przem. Kiedy cha­sy­dzi byli zajęci, napy­cha­łem kie­sze­nie gro­chem i czmy­cha­łem. To był jeden z nie­wielu moich kon­tak­tów z juda­izmem.

Mama nie była reli­gijna?

Była, ale nie skraj­nie, nie fana­tycz­nie. Utrzy­my­wała kuch­nię koszerną, ni­gdy nie mie­szała mięsa z mle­kiem, obcho­dziła sza­bat i inne święta. Na Pesach potrzebny był spe­cjalny zestaw naczyń. Nie mógł mieć kon­taktu z chle­bem – na pamiątkę wędrówki Żydów przez pusty­nię, kiedy nie było chleba i musieli jeść macę z wody i mąki wypa­laną na słońcu. Byli­śmy biedni, nie było nas stać na osobną zastawę. Przed Pesach przy­cho­dził na podwó­rze męż­czy­zna, który roz­pa­lał ogień, sta­wiał wielki kocioł i goto­wał wodę. Zanu­rzał w niej nasze tale­rze i sztućce. To się nazy­wało kosze­ro­wa­nie, w ten spo­sób naczy­nia sta­wały się czy­ste. Pamię­tam wyraź­nie, że mama obcho­dziła także święto Purim. Ale my, dzieci, nie za bar­dzo się jej słu­cha­li­śmy.

Lola miała lewi­cowe poglądy. W wieku czter­na­stu lat poszła do pracy w fabryce poń­czoch przy ulicy Sien­kie­wi­cza. A moja szkoła była róg Naru­to­wi­cza i Kiliń­skiego, potem prze­nio­sła się na Kiliń­skiego 63. Rano wycho­dzi­li­śmy z domu we dwoje, szli­śmy razem parę ulic. Kiedy prze­cho­dzi­li­śmy koło rzeź­nika, zer­ka­li­śmy na sie­bie. A potem wcho­dzi­li­śmy i Lola kupo­wała mi nie­ko­szerną bułeczkę z szynką za jakieś pięt­na­ście gro­szy – do dziś czuję jej smak – i mówiła: „Tylko nie mów mamie”. Lep­szej szynki w życiu nie jadłem.

Tra­dy­cyjne żydow­skie życie pozna­łem, kiedy spę­dza­łem waka­cje u cioci Hadasy Łęczyc­kiej, sio­stry mamy, w War­cie nad Wartą. Mój naj­star­szy syn Michał poda­ro­wał mi nie­dawno na uro­dziny trzy tomy Histo­rii i lite­ra­tury żydow­skiej Mejera Bała­bana. Każda strona jest jak kry­mi­nał! Nie ma jed­nej bez prze­śla­do­wań, pogro­mów, mor­derstw. W mojej gru­pie etnicz­nej nie­sa­mo­wite jest to, że pomimo trud­nej prze­szło­ści, nawet nie­wiel­kim gru­pom Żydów uda­wało się odtwo­rzyć spo­łecz­ność, kolejną gminę, poko­le­nie, kon­ty­nu­ujące tra­dy­cję. U cioci Hadasy czu­łem tę cią­głość. Jej rodzina postę­po­wała zgod­nie z zasa­dami. Ich życie wyda­wało mi się spo­kojne, codzien­nie odda­wało się wdzięcz­ność Bogu za to, że się żyje. Choć jak na dzi­siej­sze realia byli nie­wy­obra­żal­nie biedni.

Mówisz o tych cza­sach z czu­ło­ścią.

Dosko­nale pamię­tam podróże do Warty. Mama wsa­dzała mnie do auto­busu. Zapach spa­lin, tro­chę brudne okna i słońce, które przez nie wpa­dało – to była przy­goda! Jecha­łem sam, a mia­łem około dzie­się­ciu, góra dwu­na­stu lat. O takich żydow­skich mia­stecz­kach jak Warta mówiło się sztetl, pod Łodzią było ich kil­ka­dzie­siąt. Cio­cia i jej mąż, wujek Hemie, mieli dome­czek przy ulicy Klasz­tor­nej 6, która odcho­dziła od rynku. Po lewej stro­nie, naprze­ciwko, był oka­zały klasz­tor Bene­dyk­ty­nów. Podzi­wia­łem impo­nu­jące chełmy wież i czu­łem respekt przed wrogą wobec mnie reli­gią. Cha­łupka Łęczyc­kich była skromna: wej­ście z ulicy, kory­ta­rzyk, na lewo drzwi do pokoju rodzi­ców, tam drew­niana pod­łoga, na środku stół, po pra­wej stro­nie szafa, po lewej łóżko i okno na ulicę. Dalej wej­ście do dru­giego pomiesz­cze­nia, gdzie było tylko gli­niane kle­pi­sko, kuch­nia, wyj­ście na podwó­rze. Tam znaj­do­wała się staj­nia, w któ­rej wujek trzy­mał dwa konie. Miał wóz jak na Dzi­kim Zacho­dzie, z pół­okrą­głym dachem. Zbie­rał zamó­wie­nia od skle­pi­ka­rzy na rynku w War­cie i jechał do Łodzi. Spał, konie znały drogę i szły same. Dwa razy mu towa­rzy­szy­łem, sie­dzia­łem na koźle. Cio­cia Hadasa w dni tar­gowe roz­kła­dała stra­gan. Całe mia­steczko żyło tar­giem i cie­szyło się, że żydow­scy miesz­kańcy, któ­rych było wię­cej niż połowa, dostar­czali rol­ni­kom i chło­pom wszystko, czego potrze­bo­wali. To był han­del wymienny, nie było dużego obrotu gotów­ko­wego. Cio­cia sprze­da­wała chyba tka­niny.

Łęczyccy mieli dzie­się­cioro dzieci. Jeden z synów, Icchak, wyemi­gro­wał w 1936 roku do Pale­styny, żeby się uczyć rol­nic­twa. Kolejny, Leon, był w woj­sku, nie pamię­tam go z cza­sów, gdy spę­dza­łem waka­cje w War­cie, dopiero z getta. Gabryś był niski, miał 150 cen­ty­me­trów wzro­stu, zaj­mo­wał się końmi. Byli jesz­cze Michał i naj­młod­szy Heniek, tylko dwa lata star­szy ode mnie, więc mia­łem z nim naj­lep­szą komi­tywę. Było też pięć dziew­czyn: Minia, naj­star­sza, oraz Chana i Hinda, obie tro­chę upo­śle­dzone umy­słowo, no i dwie pięk­no­ści – Faj­gele i Ruch­cia. Widzę te twa­rze przed sobą.

My, dzieci, spa­li­śmy poko­tem na stryszku, na który wcho­dziło się po dra­bince. Wprost na sia­nie, nie było nawet prze­ście­ra­deł. Na co dzień jedli­śmy chleb posy­pany cukrem. Ale pią­tek, czyli sza­bas, był dniem świę­tym. Naj­pierw odby­wała się kąpiel rytu­alna w mykwie, po któ­rej zakła­da­li­śmy czy­stą odzież. Potem uczta: dosta­wa­li­śmy rosół i rybę. Po kola­cji ja, wujek – dokład­nie pamię­tam, że miał brodę, nosił też typowe żydow­skie ubra­nie: cha­łat i cza­peczkę z małym dasz­kiem – oraz kuzyni szli­śmy do bóż­nicy. Ja mam­ro­ta­łem coś pod nosem, bo prze­cież nie zna­łem modlitw.

Pamię­tasz, jak spę­dza­łeś czas w War­cie?

Brat wujka miał tar­tak przy wylo­cie na Łódź. Bawi­li­śmy się tam na sosno­wych, świeżo heblo­wa­nych deskach. Ależ one pach­niały! Czy­ta­li­śmy Ferenca Molnára Chłop­ców z placu Broni i pła­ka­li­śmy nad losem Nemeczka. W tar­taku towa­rzy­szył mi kuzyn Heniek.

Gabryś, star­szy od nas, zaj­mo­wał się końmi. Cza­sem pro­wa­dzi­li­śmy je w trójkę do wodo­poju, do rzeki Warty, żeby je wyczy­ścić. Jecha­li­śmy na oklep, nie mie­li­śmy sio­deł. Pamię­tam, że chło­paki z mia­steczka rzu­cały w nas kamie­niami, chcieli spło­szyć konie, a nas prze­go­nić. Kur­czowo trzy­ma­li­śmy się grzyw, pró­bu­jąc nie spaść. To był jeden z nie­wielu momen­tów na tym eta­pie życia, kiedy odczu­łem swoją inność. Zro­zu­mia­łem, że jestem obcy. Ale i tak waka­cyjny czas wspo­mi­nam jako idyllę. W Łodzi było trud­niej.

Jak mama po śmierci ojca i bez pomocy szwa­grów utrzy­my­wała rodzinę?

Zało­żyła pral­nię, choć to za duże słowo. Wpro­wa­dzi­li­śmy się do naroż­nego domu przy ulicy Kamien­nej, róg Wschod­niej. To o tej ulicy pisała Agnieszka Osiecka w pio­sence Kochan­ko­wie z ulicy Kamien­nej. Na jej pamiątkę w oknie naszego miesz­ka­nia wmu­ro­wano w 2004 roku pła­sko­rzeźbę.

Wej­ście do nas było wprost z ulicy. Zaraz za drzwiami stał stół do przy­ję­cia towaru, po pra­wej stro­nie półki na upraną bie­li­znę, dalej dwa prze­pie­rze­nia, za nimi stoły: do maglo­wa­nia i pra­so­wa­nia żelaz­kiem na węgiel drzewny. Wie­czo­rem stoły sta­wały się łóż­kami dla sióstr. Za czę­ścią „służ­bową” było wej­ście do dru­giego pomiesz­cze­nia, tam na sufi­cie umo­co­wano drążki do susze­nia upra­nych rze­czy. Był też kre­dens kuchenny i dwa łóżka – dla mnie i dla mamy. Tuż przed wyj­ściem na zewnątrz stało pale­ni­sko i kocioł do goto­wa­nia bia­łej bie­li­zny. To było całe nasze lokum: miej­sce pracy i życia dla sze­ściu osób. Toa­leta mie­ściła się na podwórku. Kiedy szli­śmy tam przed zaśnię­ciem, sio­stry brały świeczkę. Bali­śmy się szczu­rów, które gra­so­wały w ubi­ka­cji.

Dotąd, kiedy pomy­ślę o Kamien­nej, robi mi się żal moich sióstr. W 1939 naj­star­sza miała lat dzie­więt­na­ście, kolejne osiem­na­ście, sie­dem­na­ście i pięt­na­ście – to były kobiety. Jak mogły żyć w tych warun­kach? Pró­buję sobie wyobra­zić i to jest trudne. Mie­li­śmy balię, w któ­rej po kolei się myli­śmy. Słu­żyła też za warsz­tat pracy. W ciągu dnia się w niej prało. W tych warun­kach nie było mowy, żeby sio­stry miały życie pry­watne. Ja też ni­gdy nie zapro­si­łem do domu kolegi.

Na Kamien­nej po parzy­stej stro­nie chyba raz w tygo­dniu roz­kła­dano stra­gany. Nie było kana­li­za­cji, tylko rynsz­toki, w któ­rych zbie­rała się gęsta, cuch­nąca maź. My, chło­paki, dzie­li­li­śmy rynsz­tok, każdy dosta­wał z dwa metry i grze­ba­li­śmy pal­cami, bo nie­kiedy ludzie gubili pie­nią­dze. Potem ręce śmier­działy okrop­nie, ale jak się zna­la­zło pięć gro­szy, nie mówiąc o dzie­się­ciu, to było nie­wy­obra­żone szczę­ście. Mogli­śmy sobie kupić kilka cukier­ków.

Jacyś przy­ja­ciele?

Bli­ski kum­pel Nachme miesz­kał w tym samym domu, na stryszku. Był może z rok star­szy. We dwóch posta­no­wi­li­śmy prze­żyć przy­godę. Powie­dzia­łem mamie, że jestem zapro­szony za mia­sto, więc dała mi parę gro­szy. Wyru­szy­li­śmy w nie­znane. Praw­do­po­dob­nie wylą­do­wa­li­śmy w parku Hele­nów, zwa­nym Hele­nówkiem. Zro­bił się wie­czór. Myśle­li­śmy, że wśród wyso­kich drzew będzie zimno, za to w krza­kach cie­plej. Oka­zało się, że odwrot­nie. Korony drzew zatrzy­my­wały nagrzane powie­trze, a w krza­kach szybko się wychło­dziło. Nachme był w dłu­gich spodniach, ja w krót­kich. Było tak lodo­wato, że aby się ogrzać, wla­złem w jego spodnie. Spa­li­śmy razem. Naza­jutrz wró­ci­li­śmy do domu, byli­śmy głodni, a co gor­sza nic się pod­czas naszej wyprawy cie­ka­wego nie działo.

Skąd skłon­ność do przy­gód?

Z fil­mów. Moją naj­więk­szą namięt­no­ścią było w tym cza­sie kino. Przed wojną ist­niały w Łodzi dwa ich rodzaje. Pierw­szy to kino non stop, gdzie można było wejść i wyjść, kiedy się chciało. Gdy się tam dosta­łem, prze­sia­dy­wa­łem przez kilka sean­sów, a mama ręce zała­my­wała: „Gdzie się ten chło­pak podziewa?”. Drugi typ to były kina reper­tu­arowe, takie jak dziś. Tylko jak się dostać do kina bez pie­nię­dzy? Zna­la­złem spo­sób. Odkry­łem, że rodzice, pła­cąc za dwa bilety, mogą zabrać ze sobą dziecko za darmo. Na początku pro­si­łem ludzi: „Zabierz­cie mnie, zabierz­cie”. Czę­sto odpę­dzali. Szybko się nauczy­łem, że nie ma co szu­kać par w śred­nim wieku – prze­go­nią. Mło­dzi, zako­chani, zapa­trzeni w sie­bie, to co innego. Nie zwra­cali uwagi na dzie­ciaka. Prze­szkodą był bile­ter (mówiło się „bile­ciarz”, to z gwary łódz­kiej; może takie okre­śle­nie wróci?). Kiedy kolej­nym razem zoba­czył mnie, krzy­czał: „Ucie­kaj, szcze­niaku, masz za dużo rodzi­ców”. Wtedy prze­no­si­łem się do innego kina w mojej oko­licy. Głów­nie cho­dzi­łem do kina Czary na rogu Cegiel­nia­nej, obec­nie Jara­cza i Piotr­kow­skiej.

Tylko raz czy dwa wybra­łem się na Chojny do kina Słońce. To było dziwne miej­sce, sie­działo się tuż przed ekra­nem, na pod­wyż­sze­niu, i zadzie­rało głowę, potem bolał kark. Ale było tanie, kosz­to­wało koło dzie­się­ciu gro­szy. Na Choj­nach też obrzu­cili mnie kamie­niami – usły­sza­łem: „Ucie­kaj, Żydku, nie masz tu czego szu­kać”.

Wal­de­mar Wolań­ski, Ślepy Maks. Histo­ria praw­dziwa, Łódź 2014, s. 38. [wróć]

Joanna Podol­ska, Spa­ce­row­nik, Łódź żydow­ska, Łódź 2009, s. 14. [wróć]

Ibi­dem, s. 17. [wróć]

Ibi­dem, s. 74. [wróć]

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki