Ostatni taki szczyt. Jak zdobyto Kanczendzongę - Conefrey Mick - ebook + audiobook

Ostatni taki szczyt. Jak zdobyto Kanczendzongę ebook i audiobook

Conefrey Mick

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Historia zdobycia trzeciego najwyższego szczytu Ziemi

Mick Conefrey – pisarz i filmowiec, od ponad dwudziestu lat tworzący filmy dokumentalne o tematyce górskiej dla takich stacji jak BBC, History Channel i Discovery, opowiada ekscytującą historię pierwszego wejścia na Kanczendzongę.

Na szczycie ośmiotysięcznika, trzeciego co do wielkości szczytu świata, leżącego w Indiach na granicy Nepalu i Sikkimu, stanęli w maju 1955 roku dwaj Brytyjczycy, przyjaciele Joe Brown, wspinacz z Manchesteru, i George Band, absolwent Uniwersytetu Cambridge. Wyprawą kierował Charles Evans.

Ten ogromny sukces poprzedzały nieudane, niekiedy tragiczne w skutkach próby. Kanczendzonga zyskała reputację niezwyciężonej. Połączenie ekstremalnej pogody, wysokości i skomplikowanego technicznie terenu budziło wątpliwości, czy jest ona w ogóle możliwa do zdobycia.

Mick Conefrey z pasją popartą wiedzą i badaniami opowiada o świętej górze Sikkimu, o marzeniach i determinacji, tragediach i uporze himalaistów w dotarciu na szczyt tej potężnej i majestatycznej góry.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 356

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 22 min

Lektor: Mick Conefrey - Ostatni taki szczyt. Jak zdobyto Kanczendzonge

Oceny
4,0 (52 oceny)
18
19
12
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Weganka_i_Tajga

Nie polecam

Lubię reportaże, lubię książki dotyczące ekstremalnych osiągnięć, lubię książki o himalaizmie. Niestety ta jest tak napisana, że zasypiałam z nudów i na siłę dokończyłam audiobooka. Wielka szkoda, bo tak mogłaby być fascynująca lektura. Przez wersję papierową nie byłabym w stanie przebrnąć już po kilku stronach.
00
jaihn

Z braku laku…

Po przeczytaniu jeszcze raz kilku komentarzy zastanawiałem się kto je napisał. Książka jest po prostu nudna. Jeśli kogoś interesuje nuta historyczna, chronologia wypraw i nudnawe opisy w trzeciej osobie to może jest ona warta polecenia. Osobiście odpuściłem po 1/3 książki.
00
Kmackaniec1

Nie oderwiesz się od lektury

książka która opowiada niesamowitą historię, o ludziach pełnych odwagi, aby spojrzeć na tą górę i powiedzieć, ok zróbmy to.
00
Bagio

Nie oderwiesz się od lektury

Awesome!
00
Panimania

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomicie napisana historia podboju trzeciego najwyższego ośmiotysięcznika i jednego z najbardziej niedostępnych szczytów świata. Zarazem kopalnia anegdot, relacji z pierwszej ręki oraz galeria barwnych postaci, wśród których znalazł się m.in. niesławny brytyjski okultysta Aleister Crowley w roli kierownika pierwszej wyprawy na Kanczendzongę.
00

Popularność




Karta tytułowa

Dla

Prolog

OKOŁO GODZINY CZTERNASTEJ w środę 25 maja 1955 roku para młodych brytyjskich wspinaczy, George Band i Joe Brown, przysiadła na wąskiej lodowej półce u szczytu stromego zbocza. George był podówczas studentem geologii, który kończył właśnie naukę na uniwersytecie w Cambridge, Joe natomiast po porzuceniu szkoły w wieku lat czternastu pracował jako budowlaniec. Gdyby nie zamiłowanie do wspinaczki, ci dwaj młodzieńcy zapewne nigdy by się nie poznali, lecz w tym właśnie momencie tworzyli zgrany zespół stanowiący szpicę brytyjskiej ekspedycji.

Kiedy przełykali toffi, popijając sokiem z cytryny, wichura porywała ze skał nad ich głowami tumany wirującego śniegu. Znajdowali się na wysokości 8473 m n.p.m. Wyżej od nich nie było nikogo, jeśli nie liczyć pasażerów odrzutowców, ale by dotrzeć do celu wspinaczki, musieli jeszcze pokonać ponadstumetrową pionową ścianę. To rodziło problem, i to spory, ponieważ już mieli spóźnienie w stosunku do harmonogramu.

Zgodnie z planem powinni schodzić do obozu, ale czas znikał równie szybko jak skromne zapasy tlenu. Zostały im już tylko dwie godziny, wystarczająco dużo, by zdobyć szczyt, lecz za mało, by bezpiecznie zejść. Jeśli więc ruszą dalej, nie będą mieli najmniejszej gwarancji sukcesu, co więcej, narażą się na zamarznięcie, ponieważ przyjdzie im nocować bez osłony namiotu, pod którym mogliby się skryć przed kąsającym mrozem.

Co zatem powinni zrobić: działać czy zrezygnować? Wspinać się dalej czy zejść i przekazać pałeczkę kolegom z drugiego zespołu?

W ciągu minionego półwiecza zorganizowano cztery wyprawy na Kanczendzongę. Dziewięć osób postradało życie, próbując osiągnąć coś, co kierownik brytyjskiej wyprawy na Everest John Hunt określił mianem „największego dokonania w historii wspinaczki wysokogórskiej”. Czy teraz kolejni alpiniści powinni zaryzykować wszystko dla osiągnięcia rozgłosu i chwały, czy jednak nadszedł czas, by zawrócić?

To, co wydarzyło się w następnych godzinach, jest historią zgoła nieprawdopodobną, a przy tym stanowi ostatni rozdział bardzo długiej sagi, początkami sięgającej schyłku XIX wieku. Oto opowieść, w której główne role odegrały jedne z najbardziej utalentowanych, zdeterminowanych, ale też ekscentrycznych postaci światowego alpinizmu: ludzie tacy jak Aleister Crowley, okultysta o wiele mówiącym przydomku Wielka Bestia 666, Paul Bauer, fanatyczny alpinista niemieckiego pochodzenia i nazistowski aparatczyk, czy Günter Oscar Dyhrenfurth, dla przyjaciół G.O.D, czyli Bóg.

Obecnie Kanczendzongę przyćmił Everest, niemniej w latach trzydziestych XX wieku była to przez krótki czas najsłynniejsza góra świata, a jeszcze pod koniec lat pięćdziesiątych poświęcano jej setki artykułów prasowych. Po sukcesie brytyjskiej ekspedycji w 1955 roku na rynku pojawiło się także wiele książek. W późniejszym okresie Kanczendzonga popadła w zapomnienie, ale z czasem zaczęły wypływać na światło dzienne kolejne nieznane wcześniej dokumenty, pamiętniki i listy, dzięki którym uzyskaliśmy bardziej kompleksowe wejrzenie w historię nie tylko wspomnianej wyprawy, ale też wcześniejszych prób zdobycia szczytu. Niniejsza opowieść oparta jest w dużej mierze na takich właśnie dokumentach, jak również na wywiadach z członkami ekspedycji z 1955 roku.

Nietrudno zrozumieć, dlaczego tylu wspinaczy miało obsesję na punkcie Kanczendzongi. Góra ta wznosi się na granicy północnoindyjskiego stanu Sikkim oraz Nepalu, lecz w odróżnieniu od większości szczytów w Himalajach i Karakorum jest doskonale widoczna z miast i miasteczek pogórza. To gigantyczny masyw, na który składa się aż pięć głównych i wiele pomniejszych szczytów.

Na długo przed tym, nim została zdobyta, Kanczendzonga była obiektem podziwu i uwielbienia ze strony rodowitych mieszkańców Sikkimu. Czcili ją jako najświętszą z gór, wierząc, że najwyższy ze szczytów jest domem najważniejszego z wyznawanych przez nich bóstw. Jej skomplikowana nazwa w tłumaczeniu to Pięć Skarbnic Wiecznego Śniegu, a odnosi się ona do wielkich lodowców pokrywających główne ściany masywu.

Świat nie usłyszał jednak o Kanczendzondze aż do XIX stulecia, kiedy to Brytyjczycy, kolonizując Indie, dotarli do Sikkimu. W tym samym czasie góry nabierały w Europie nowego znaczenia pod względem kulturowym. To, co we wcześniejszych latach uchodziło za niezbyt piękne i raczej przerażające formacje geologiczne, teraz zyskało miano „strzelistych katedr Ziemi” albo „początku i końca całej naturalnej scenerii”, jak zwykł mawiać wiktoriański krytyk sztuki John Ruskin. Himalaje stały się więc z miejsca uosobieniem najwyższych i najpiękniejszych gór świata, lecz z braku możliwości swobodnego dostępu do Everestu czy K2 najbardziej rozpoznawalnym szczytem regionu została Kanczendzonga. Wiktoriański malarz Edward Lear stworzył kilka jej wiernych wizerunków, a fotografie przedstawiające szczyt powielano na masową skalę.

Z początku Kanczendzonga uważana była za najwyższą górę świata, ale nawet po odkryciu, że Everest jest o prawie trzysta metrów wyższy, a K2 także przewyższa ją o niemal dwadzieścia pięć metrów, pozostała najbardziej niedostępną dla współczesnego człowieka. Kombinacja niebotycznych wysokości, zdradzieckiego ukształtowania terenu i trudnej do przewidzenia pogody sprawiała, że wspięcie się na jej szczyt było uważane za zadanie przekraczające ludzkie możliwości.

W odróżnieniu od Everestu i K2, które leżą znacznie dalej na północ, w samym sercu Himalajów i Karakorum, Kanczendzonga wznosi się zaledwie kilkaset kilometrów od Zatoki Bengalskiej, burzliwego akwenu, który z podziwu godną regularnością sprowadza na te okolice obfite deszcze monsunowe. Z braku wyższych pasm górskich pomiędzy Kanczendzongą a wybrzeżem to właśnie jej masyw przyjmuje na siebie impet szalejącego żywiołu, łącznie z nieprzeliczonymi setkami ton śniegu spadającego na nią każdego lata. Znajdujące się wysoko granie chłostają lodowe wichry, zdolne w okamgnieniu podrzeć namiot na strzępy. Przez zbocza poniżej przetaczają się co rusz potężne lawiny. Właśnie z tych powodów Kanczendzonga traktowana jest przez wspinaczy jak największe wyzwanie.

Pierwszymi Europejczykami, którzy zapuścili się w Himalaje, byli brytyjscy żołnierze i odkrywcy przeprowadzający rozpoznanie terenu dla Korony, niemniej już pod koniec XIX wieku ich śladem podążyli zagorzali alpiniści pragnący się mierzyć z najbardziej niedostępnymi szczytami świata. Przyszli śmiałkowie przystawali więc na szczycie Tiger Hill w Dardżylingu, najbardziej chyba znanym rejonie górskim Indii Brytyjskich, skąd kierowali obiektywy teleskopów czy też soczewki lornetek na południowo-zachodnie zbocza majestatycznej góry. Mało który z nich jednak dostrzegał jakiekolwiek słabe punkty Kanczendzongi, dlatego zrodziło się przekonanie, że być może łatwiej będzie się wspiąć na szczyt z innego kierunku.

Pierwszym Europejczykiem, który spróbował obejść masyw, był jednak nie alpinista, lecz znany przyrodnik epoki wiktoriańskiej Joseph Hooker, przyszły dyrektor Królewskich Ogrodów Botanicznych w Kew. W 1848 roku wziął udział w dwu wyprawach eksplorujących ten region. Himalaje zauroczyły go, twierdził nawet, że są tak ulotnie piękne, iż nie sposób oddać tego słowami. Za pierwszym razem Hooker trzymał się zachodniego podnóża Kanczendzongi, docierając przez Nepal aż na terytorium Tybetu. Celem drugiej wyprawy miała być wschodnia strona masywu, ale podróż została przerwana w bardzo dramatycznych okolicznościach, gdy aresztowała go sikkimska straż graniczna.

Po wielu przepychankach dyplomatycznych udało mu się wrócić do Wielkiej Brytanii, gdzie spisał i wydał podsumowanie obu wypraw w Himalayan Journals (Dziennikach himalajskich), jednej z pierwszych książek ukazujących ogrom i unikatowość tej części świata. Kilka lat później bracia Schlagintweit, trio niemieckich odkrywców i naukowców, poszerzyli wiedzę o masywie, a w 1883 roku młody brytyjski podróżnik William Woodman Graham został pierwszym alpinistą, który odwiedził Himalaje, by wspinać się nie tyle w imię nauki, ile dla sportu. Stanął na szczycie Kabru, góry sąsiadującej z Kanczendzongą, po czym wyruszył w drogę pozwalającą na obejście niezdobytego masywu, lecz nie zdołał pokonać jej w całości.

Zaszczyt dokonania tego czynu przypadł w udziale bardziej znanej osobistości ery wiktoriańskiej, Douglasowi Freshfieldowi, człowiekowi, którego majętność, erudycja i nieustępliwość czyniły idealnym kandydatem do tego zadania. Jego matka Jane Quinton Crawford była zapaloną turystką pieszą, a także autorką dwu książek traktujących o Alpach. Bogaty ojciec Henry Freshfield wywodził się z jednego z najstarszych prawniczych rodów Europy. Douglas miał iść w jego ślady, ale miast praktykować prawo, poświęcił się podróżom, pisaniu i wyświadczaniu przysług Królewskiemu Towarzystwu Geograficznemu oraz Londyńskiemu Klubowi Alpejskiemu.

W wieku lat osiemnastu, będąc w ostatniej klasie Eton College, Freshfield jako pierwszy uczeń wspiął się na Mont Blanc, docierając na szczyt z uszami obwiązanymi zwykłą chusteczką i rękoma wciśniętymi w kieszenie dla ochrony przed kąsającym zimnem. W kolejnych latach zdobył jeszcze wiele alpejskich szczytów, ale zew podróży powiódł go szybko na szersze, światowe wody.

W 1868 roku zapuścił się na rosyjski Kaukaz, zyskując tytuł pierwszego człowieka z Europy Zachodniej, który zdobył niższy ze szczytów Elbrusu. Jakiś czas później udał się na wyprawę dookoła świata, odwiedzając Skandynawię, Stany Zjednoczone, Japonię i Afrykę. Mając zaś szósty krzyżyk na karku, wyruszył w odległe góry Ruwenzori leżące na terytorium dzisiejszej Ugandy. Jego najdonioślejszym dokonaniem była jednak ekspedycja w Himalaje z 1899 roku.

Freshfielda zainspirowała do niej „poruszająca fraza” ze wspomnianej książki Josepha Hookera. Dwie linijki tekstu dotyczące białej plamy na mapie po północnej stronie masywu Kanczendzongi:

Powiadają, że tamtejsze okolice pełne są strzelistych przyprószonych śniegiem szczytów niedostępnych ni człowiekowi, ni chudobie.

Czy w tymże niezbadanym regionie mogła się kryć najdogodniejsza droga wspinaczki na Kanczendzongę? Freshfield mógł to sprawdzić tylko w jeden sposób.

Skaptował do pomocy najlepszego europejskiego fotografa gór, Vittoria Sellę, wynajął także niewielki zespół geologów i przewodników i wraz z nimi wyruszył z Dardżylingu pod koniec września, poprzysięgając sobie wykonanie pierwszego w historii udokumentowanego pełnego obejścia Kanczendzongi. W tym czasie Sikkim był już brytyjskim protektoratem, badacz nie miał więc najmniejszych problemów z otrzymaniem zezwolenia na przejście pod południowym zboczem, nie zdołał jednak uzyskać zgody na wkroczenie do Nepalu. Mimo to nie zamierzał zmieniać planów – liczył, że jeśli tylko jego zespół utrzyma szybkie tempo marszu, pozostając przy tym jak najbliżej masywu, uniknie ewentualnego zauważenia przez patrole straży granicznej. Na wypadek kłopotów – z urzędnikami albo bandytami – zabrał ze sobą oddział dobrze uzbrojonych gurkhijskich policjantów.

Największym zmartwieniem Freshfielda, przynajmniej w początkowej fazie wyprawy, była zmienność pogody. Gdy dotarli do lodowca Zemu znajdującego się na wschodnim zboczu Kanczendzongi, na miejscu przyszpiliła ich straszliwa zawieja. Żywioł był tak potężny, że w ciągu jednej nocy przysypał namioty metrową warstwą śniegu, powodując także liczne osunięcia ziemi i powodzie w całych północnych Indiach. Zamieć trwała tak długo, że po Dardżylingu zaczęły krążyć plotki, iż Freshfield i jego ludzie zginęli zasypani lawiną. Gdy pogłoski te dotarły do Londynu, przyjaciele badacza wystosowali listy do redakcji „Timesa”, dowodząc w nich, że jest on „zbyt doświadczony i rozważny”, aby podejmować niepotrzebne ryzyko, aczkolwiek po tragicznej śmierci słynnego wspinacza A.F. Mummery’ego, który zginął na Nanga Parbat cztery lata wcześniej, nikt nie miał złudzeń co do zagrożeń czyhających w Himalajach.

W rzeczywistości, parafrazując słowa Marka Twaina, doniesienia o śmierci Douglasa Freshfielda były mocno przesadzone. Po czterdziestu ośmiu godzinach uwięzienia na lodowcu Zemu podróżnik dał rozkaz zwinięcia obozu i wyruszenia w drogę powrotną. Niepowodzenie nie oznaczało jednak porzucenia celu wyprawy. Po kolejnych dwóch dniach „obijania goleni, wykręcania kostek i torturowania kolan” Freshfield i jego ludzie wrócili po swoich śladach, po czym obrali inną drogę, już nie tak bliską masywowi, ale wciąż pozwalającą na okrążenie Kanczendzongi i dokonanie obserwacji z każdej strony.

W ciągu tygodnia dotarli do granicy Nepalu i przekroczywszy ją, stanęli oko w oko z gigantyczną północno-zachodnią ścianą masywu. Jej ogrom przytłaczał, do tego na wysokości około 8200 metrów znajdowało się coś w rodzaju częściowego tarasu, który był pokryty śniegiem i lodem i okolony zębami lodowców wiszących, największymi i najbardziej kruchymi, jakie Freshfield kiedykolwiek widział.

Widok ten został uwieczniony na najbardziej znanej fotografii Vittoria Selli; jest na niej licząca wiele kilometrów panorama, pośrodku której wznosi się Kanczendzonga. Równie zapadający w pamięć jest opis podróżnika:

Zdawać się mogło, że ściana ta została wzniesiona przez samego Demona Kanczendzongi, aby uniemożliwić ludziom jej przyszłe zdobycie. Każdego słabego punktu bronią bowiem idealnie umiejscowione umocnienia powstałe z lodu i skał.

Im dłużej Freshfield się przyglądał ścianie północno-zachodniej, tym silniejszego nabierał przekonania, że ta strona góry jest równie niebezpieczna, jeśli nawet nie niebezpieczniejsza od południowo-zachodniej. Istniała jednak szansa. Kraniec masywu po lewej kończył się na wysokości mniej więcej 6700 metrów niskim siodłem, za którym wznosiła się góra o bliźniaczych szczytach znana jako Gimigela. W tamtym miejscu północna grań Kanczendzongi pięła się ku szczytowi niemal dwa tysiące metrów wyżej. Freshfield nie zdołał wprawdzie podejść tak blisko, by dokonać dokładniejszych obserwacji, ale – jak później napisał, analizując materiał zdjęciowy – to podejście, choć na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie trudnego, „nie jest wcale takie złe, a im bliżej szczytu, tym wydaje się łatwiejsze”.

Nie zamierzał się jednak mierzyć z Kanczendzongą od północnej strony. Uznał, że jako czterdziestoczterolatek nie ma najmniejszych szans w starciu z tą górą. Skierował więc kroki na południe, by jak najszybciej wydostać się z Nepalu, zdawał sobie bowiem doskonale sprawę z ryzyka, jakie podjął, wkraczając skrycie na terytorium obcego państwa. Po bardzo nieprzyjemnym spotkaniu z miejscowym urzędnikiem we wsi Ghunsa nakazał ludziom dalsze przyśpieszenie tempa marszu ku granicy, mimo że wyprawa dotarła właśnie do miejsc, których widok zapierał Europejczykom dech w piersi. Pewnego dnia po wejściu na kolejne wzniesienie podróżnicy dostrzegli na horyzoncie zarysy Everestu i Makalu, ale to Kanczendzonga nie przestawała ich zadziwiać. Gdy burze śnieżne ucichły w końcu, a noce dzięki blaskowi księżyca stały się wystarczająco jasne, Freshfield z podziwem przyglądał się pobliskim graniom „rozświetlanym blaskiem niebiańskich reflektorów”. Wtedy to właśnie poddał się bez reszty urokowi góry. „Wielbienie Kanczendzongi”, napisał później, „wydawało mi się w tamtym momencie czymś nie tylko naturalnym, ale i wielce pożądanym”.

Freshfield złożył dwie krótkie wizyty w najsłynniejszych klasztorach Sikkimu, czyli Pamionczi i Dubdi, po czym z końcem października wrócił do Dardżylingu, gdzie ze zdumieniem odkrył, że część miejscowej ludności obwinia go i jego ekspedycję o niedawne załamanie pogody. Na szczęście nie musiał się obawiać zemsty ze strony tubylców. Odprawiono już skomplikowane obrzędy religijne, które miały udobruchać Demona Kanczendzongi, dzięki czemu szczyt góry od niemal tygodnia nie skrywał się za zasłoną chmur od świtu do zmierzchu, co dowodziło ostatecznego ukojenia gniewu bóstwa.

Po powrocie do Europy Freshfield przystąpił do spisywania księgi będącej jego opus magnum. Nosiła ona tytuł Round Kangchenjunga (Wokół Kanczendzongi) i opublikowana trzy lata później zrobiła furorę. Podróżnik przyznawał otwarcie, że nie postawił stopy na właściwym masywie, ale nie krył też nadziei, iż dzięki szczegółowym opisom, fotografiom i mapom zainspiruje alpinistów do rychłego zdobycia Kanczendzongi. Gdyby posiadł umiejętność widzenia przyszłości, zastanowiłby się pewnie dwa razy, zanimby wyraził to życzenie. Człowiekiem, który podjął wyzwanie, okazał się bowiem Aleister Crowley, Anglik będący totalnym przeciwieństwem Freshfielda i wyznawanych przez niego wartości: uzbrojonym po zęby, żądnym sensacji, eksperymentującym z narkotykami czcicielem diabła i poliseksualnym poetą…

CZĘŚĆ I. PIERWSZE PRÓBY

ROZDZIAŁ 1

Himalajska bestia

RANKIEM 29 KWIETNIA 1905 ROKU zza bram Boleskine Manor, dworu wzniesionego opodal szkockiego jeziora Loch Ness, wyłoniła się dziwaczna procesja. Przewodził jej Hugh Gillies, zarządca o wyjątkowo trafnie brzmiącym nazwisku, jako że służył swojemu panu za pomagiera od polowań (szkoc. ghillie). Za nim podążał Jules Jacot-Guillarmod, brodaty szwajcarski lekarz, uzbrojony w wielkokalibrową strzelbę, taką, jakiej używa się do polowań na słonie. Następni w kolejności byli Rose Crowley i – last but not least – jej mąż Aleister, od sześciu lat właściciel wspomnianej posiadłości.

Ten ostatni prezentował się znakomicie nawet w tak ponurej aurze: szczupły mężczyzna o atletycznej postawie, przenikliwym spojrzeniu piwno-zielonych oczu, szopie zmierzwionych włosów i niespotykanie smukłych, omal niewieścich dłoniach przyozdobionych licznymi pierścieniami. Chociaż urodził się w Royal Leamington Spa leżącym w sercu Anglii i przyszedł na świat w czysto angielskiej rodzinie, upierał się niejednokrotnie, że ma irlandzkie korzenie, i co ciekawe, uwielbiał się nosić jak klasyczny szkocki dziedzic.

Jego gość, Jules Jacot-Guillarmod, pochodził z kantonu Neuchâtel i właśnie przybył do Szkocji z dwóch ważnych powodów: po pierwsze zamierzał zdobyć trofeum myśliwskie, po drugie zaś uzyskać zgodę Crowleya na wzięcie udziału w wyprawie na Kanczendzongę.

Od powrotu Douglasa Freshfielda minęło już sześć lat, podczas których opublikowano jego książkę o wielkiej wyprawie w Himalaje, ale choć cieszyła się ogromną popularnością, nikt nie podjął rzuconego w niej wyzwania i nie wyruszył na podbój niebosiężnej góry. Niewielu bowiem było zapaleńców, którzy by tak jak Freshfield dysponowali ogromnymi funduszami i równą im pasją. Właśnie z tego powodu wyruszający na łowy myśliwi byli najlepszymi kandydatami na potencjalnych zdobywców szczytu, choć z pozoru nie miało to wiele sensu.

Crowley i Jacot-Guillarmod różnili się znacznie zarówno pod względem temperamentu, jak i stylu życia. Trzydziestosiedmioletni Jules był klasycznym przedstawicielem szwajcarskiej burżuazji. Ów syn uznanego pejzażysty, który spędził niemal całą trzecią dekadę życia na studiowaniu nauk medycznych, najpierw w Lozannie, potem w Paryżu, wyrósł na poważaną, stałą w poglądach postać, na której można było polegać jak na produkowanych przez jego krajan czasomierzach. Sześć dni po swoich osiemnastych urodzinach zaczął prowadzić dziennik, uzupełniany z podziwu godną regularnością przez kolejne trzydzieści dziewięć lat.

Aleister wywodził się z bogatszego, a przy tym także znacznie bardziej malowniczego rodu. Jego ojciec odziedziczył niemałą fortunę w branży warzelniczej, aczkolwiek zasłynął jako kaznodzieja braci plymuckich, jednej z fundamentalistycznych sekt chrześcijańskich. Zmarł młodo, pozostawiając jedenastoletniego syna Edwarda Alexandra pod opieką równie pobożnej żony Emily i jej brata Thomasa, wuja, którego Aleister bardzo szybko znienawidził. Śmierć ukochanego rodzica wywróciła życie Crowleya do góry nogami. Nigdy nie nawiązał silniejszej więzi z matką, która nadała mu przydomek Bestia, ponieważ nie umiała sobie z nim poradzić. Wysyłała go do kolejnych szkół z internatem, ale w żadnej nie zagrzał miejsca. Właśnie te lata, jak podróżnik wspomni w swoich zapiskach, „stanowiły koszmar, przez który całym sobą znienawidziłem wszelakie ograniczenia”.

W wieku lat dwudziestu Edward Alexander udał się do Cambridge, by studiować etykę, ale rzucił naukę po trzech latach bez żadnego stopnia naukowego, za to opuścił uczelnię z nowym brzmieniem imienia – Aleister to gaelicki odpowiednik Alexandra – oraz silnym przekonaniem, że któregoś dnia zostanie uznanym poetą. W późniejszych latach nigdy nie podjął stałej pracy, ale majątek odziedziczony po ojcu pozwolił mu na kilka dekad pławienia się w życiu bohemy i realizowania zachcianek, którymi były zarówno gra w szachy, jak dalekie podróże i seks, także płatny. Z czasem w kręgu jego szerokich zainteresowań znalazła się też ezoteryka, dzięki czemu wstąpił do Hermetycznego Zakonu Złotego Brzasku, najbardziej chyba znanego europejskiego stowarzyszenia okultystycznego – dołączając do takich sław, jak W.B. Yeats czy Arthur Conan Doyle.

Aleister Crowley

Tak różni pod każdym względem Crowley i Jacot-Guillarmod dzielili wspólną pasję: obaj uwielbiali alpinizm. Dla Aleistera była to jedyna dziedzina sportu, którą naprawdę pokochał i w której się wyróżniał, dla Jules’a natomiast wspinaczka stanowiła ucieczkę od niezwykle uporządkowanego życia zawodowego. Jacot-Guillarmod wybił się w niej w bardziej konwencjonalny sposób, zaczynając od skromnych studenckich eskapad w Alpy, a następnie wstępując do klubów alpejskich: szwajcarskiego i francuskiego. Przepadał za uczestnictwem we wszelkiego rodzaju sympozjach, był także niezwykle dumny z nawiązania korespondencji z Vittoriem Sellą, znanym fotografem, który towarzyszył Douglasowi Freshfieldowi podczas prób obejścia Kanczendzongi.

Crowley z kolei zaczął przygodę z górami jako nastolatek, uskuteczniając wyprawy głównie w pojedynkę. Uczył się wspinać w angielskiej Krainie Jezior, ale jego ulubionym terenem podbojów było zdradliwe kredowe urwisko klifowe przylądka Beachy Head na południu Anglii. Choć jak sam przyznawał, styl jego wspinaczki „trudno uznać za cywilizowany”, to już w wieku dwudziestu kilku lat zaproponowano go na członka Londyńskiego Klubu Alpejskiego, najstarszego i najbardziej prestiżowego stowarzyszenia tego typu na świecie. Jego kandydatura nie została odrzucona tylko dlatego, że wniosek wycofano przed przystąpieniem do właściwego głosowania, czego powodem była poprzedzająca Aleistera niesława. Ten afront sprawił, że Crowley do końca życia gardził brytyjskimi organizacjami wysokogórskimi.

W ostatniej dekadzie XIX wieku Aleister połączył siły z Oscarem Eckensteinem, inżynierem żydowskiego pochodzenia i pokrewną mu duszą, by wspólnie wyruszyć w Alpy i na podbój meksykańskich wulkanów. W 1902 roku podjęli także pionierską wyprawę na leżący w Karakorum szczyt K2. Była to niezwykle śmiała próba zdobycia drugiej pod względem wysokości góry świata. Podjęła się jej brytyjsko--austriacko-szwajcarska ekspedycja, której lekarzem był nie kto inny jak Jules Jacot-Guillarmod. Z czasem okazało się jednak, że żaden z uczestników nie będzie zbyt radośnie wspominał udziału w tym przedsięwzięciu.

Crowley cierpiał z powodu nawracających ataków malarii, które były momentami tak silne, że na jednym z etapów wspinaczki groził pistoletem innemu członkowi zespołu. Gdy Eckenstein także podupadł na zdrowiu, Jacot-Guillarmod przez większość czasu musiał się opiekować nimi oboma. Koniec końców ekspedycja spędziła wiele tygodni na lodowcu u stóp K2, nie wyruszyła jednak na podbój szczytu, który pozostał niezdobyty przez kolejne pięćdziesiąt dwa lata.

Po powrocie do domu Jules odkrył ku swojemu zdumieniu, że liczne stowarzyszenia łakną jego wykładów. To, że wyprawa na K2 poniosła klęskę, nie miało najmniejszego znaczenia – ludzie pragnęli słuchać opowieści o najbardziej niedostępnym regionie świata. Jacot-Guillarmod powrócił do zawodu lekarza, ale nie trzeba było wiele, by zapragnął znów stanąć na niebosiężnych graniach. Nie marzył mu się jednak powrót na K2, teraz miał nowy cel: pokonanie Kanczendzongi, którą podziwiał na zdjęciach Vittoria Selli zrobionych w trakcie wyprawy Freshfielda. Pozostało mu tylko znaleźć innych chętnych.

Jules miał w Szwajcarii kilku przyjaciół, których mógłby interesować udział w podobnej ekspedycji, ale Kanczendzonga stanowiła na tyle znaczące wyzwanie pod względem zarówno czasu, jak i pieniędzy, że należało brać pod uwagę wyłącznie najznakomitszych wspinaczy. Oscar Eckenstein odmówił. Choroba, której się nabawił pod K2, nadal nie odpuszczała, a kolejny Brytyjczyk z tamtego zespołu, Guy Knowles, nie miał wystarczającego doświadczenia. Jedyną nadzieją pozostawał Aleister, lecz nie było wiadomo, czy się zgodzi.

Z pewnością dysponował odpowiednimi pieniędzmi i zapałem, ale dopiero co się ożenił, a jego pierwsze dziecko właśnie przyszło na świat. Ściany Boleskine Manor zdobiły obrazy erotyczne, a najnowsze opublikowane dzieło Crowleya – Snowdrops from a Curate’s Garden (Pierwiosnki z ogrodu wikarego) – dedykowany jego prześlicznej żonie tomik poezji ocierał się o pornografię. Czy autor utworów Juggling with Joy Jelly i A Family Fuck zechce zamienić piwniczkę pełną wina i wygodne łóżko na podszyty mrozem namiot w Himalajach?

Odpowiedzi na to pytanie Jules na razie nie znał, zresztą akurat w tym momencie skupiał myśli na czymś innym, mianowicie na tajemniczym miejscowym stworzeniu zwanym „haggis”. Jacot-Guillarmod nigdy wcześniej o nim nie słyszał, a słaba znajomość angielskiego nie pozwalała mu zrozumieć żartu. Crowley zapewniał go, że dziki haggis jest najcenniejszym trofeum, o jakim może marzyć szkocki myśliwy. Jules nie rozumiał, dlaczego pozostali goście uśmiechnęli się znacząco, gdy padły te słowa.

W pewnej chwili Hugh Gillies wskazał majaczący we mgle ciemny kształt. Jacot-Guillarmod odbezpieczył broń, wystrzelił z obu luf i pognał, by przyjrzeć się upolowanemu haggisowi czy raczej… ustrzelonej owcy. Myśliwi przy wtórze śmiechów obcięli głowę nieszczęsnego zwierzęcia i powrócili do dworku, niosąc ją jak znaczne trofeum.

Jeśli chodzi o istotniejszą sprawę Kanczendzongi, Jules zdołał dopiąć swego: uzyskał zgodę Crowleya na wspólną ekspedycję. Choć wiele osób uważało Aleistera za odludka, pragnął on uznania i sławy, a także chciał zabłysnąć w kręgach alpinistycznych. Robił więc wszystko, aby udowodnić członkom towarzystwa, które odrzuciło jego kandydaturę, w jak wielkim tkwili błędzie. Wyraził jednak zastrzeżenie: owszem, wyruszy, ale tylko jako szef wyprawy. Jules mógł dobierać kolejnych członków zespołu i zarządzać pozostałymi aspektami, ale to Crowley miał odpowiadać za wytyczenie drogi i wszystkie decyzje już na miejscu. Ostro się targowali, ale Jacot-Guillarmod ustąpił, ponieważ wiedział, że potrzebuje doświadczenia Aleistera, nie wspominając o jego pięciu tysiącach franków szwajcarskich zainwestowanych we wspólne przedsięwzięcie.

W odróżnieniu od wyprawy na K2, przed którą Oscar Eckenstein spędził wiele miesięcy na ustalaniu szczegółów, tym razem nie było czasu na dokładniejsze planowanie. Jules miał się zająć organizowaniem sprzętu i skaptowaniem reszty zespołu, zadaniem Crowleya natomiast było wyruszenie do Dardżylingu, by na miejscu nająć tragarzy i zdobyć potrzebne zaopatrzenie. Wyjście w teren bez uzyskania stosownych zgód od rządów Sikkimu i Nepalu dalekie było od ideału, co obaj podróżnicy zgodnie przyznawali, niemniej Jacot-Guillarmod żywił nadzieję, że wszystko przebiegnie po jego myśli.

Po spotkaniu w Szkocji przygotowania ruszyły pełną parą. Jules wrócił do Szwajcarii, a Crowley opuścił Boleskine Manor szóstego maja, umawiając się wcześniej z Rose, że ta za jakiś czas popłynie z córką Lillith do Indii i tam będzie czekała na zakończenie wyprawy. Aleister spoglądał w przyszłość z typową dla niego pewnością siebie i wiarą w sukces, co nie przeszkodziło mu jednak spisać testamentu, w którym zobowiązał swojego przyjaciela okultystę George’a Cecila Jonesa, by ten w razie jego tragicznej śmierci zabalsamował zwłoki, a potem pochował je w tajemnej krypcie ze szkatułką wypełnioną magicznymi klejnotami oraz hermetycznie zapieczętowanym pojemnikiem zawierającym wszystkie jego dokonania literackie.

Podczas pobytu w Londynie Crowley zapoznał się także z treścią Wokół Kanczendzongi, książki napisanej, jak stwierdził w pamiętniku, przez „kogoś nazwiskiem Freshfield” – choć było to jedyne dzieło, w którym mógł znaleźć dokładny opis masywu, nie poświęcił mu wiele uwagi. Douglas, będący jednym z filarów i niekwestionowaną podporą Londyńskiego Klubu Alpejskiego, stał się obiektem nienawiści Crowleya, który po lekturze ponad trzystu stron i sześciu aneksów ze sporą liczbą map oraz ilustracji nie znalazł kompletnie niczego, „co mogłoby być pomocne kolejnym wyprawom”.

Ze znacznie większą estymą odnosił się natomiast do włoskiego współpracownika znienawidzonego podróżnika. Studiował bardzo uważnie każdą fotografię zrobioną przez Vittoria Sellę. Freshfield uważał, że najłatwiejsza droga na szczyt prowadzi przez ścianę północno-zachodnią, ale Crowley po przyjrzeniu się wszystkim dostępnym zdjęciom zdecydował, że podejmie próbę od południowego zachodu, a więc zboczem doskonale widocznym z Dardżylingu. Ta droga wydawała mu się łatwiejsza, a sama myśl, że dokona wyczynu inną drogą, niż sugerował to wielki Douglas, napawała go nieopisaną radością. „Kanczendzonga”, uznał, „będzie trudniejsza do zdobycia niż K2, ale jej gigantyczną przewagą jest to, że wznosi się zaledwie dwanaście do piętnastu dni marszu od najbliższej miejscowości, dzięki czemu odpadną wszelkie problemy logistyczne”. Tak przynajmniej mu się wydawało.

Dwunastego maja Crowley zameldował się na pokładzie płynącego na Bliski Wschód SS Marmora. O ile w późniejszych czasach wspinacze będą wykorzystywali czas podróży na poprawę formy fizycznej, o tyle Aleister podszedł do tego na swój sposób. Jak wspomina w pamiętnikach: „Obżerałem się i leniuchowałem, snując co najwyżej opowieści o swoich wcześniejszych wyprawach. Nie kiwnąłem palcem do 23 maja, kiedy to zawinęliśmy do Kairu”.

Po kolejnych dwóch tygodniach podróży innym statkiem, a następnie pociągiem dotarł do hotelu Woodlands w Dardżylingu, który okazał się daleki od jego wyobrażeń. Ćwierć wieku później, opisując ten moment w dziennikach czy jak sam mówił – autohagiografii, poświęcił temu miastu osobny akapit:

Dardżyling, będący ostatnią nadzieją zubożałych dżentelmenów niemających szans na wyswatanie, roi się od młodych dam, które z niewiadomych powodów uwierzyły, iż mężów zdobyć mogą wyłącznie dzięki umiejętności gry na pianinie. W tym klimacie jednak nie sposób marzyć, by wspomniany instrument pozostał nastrojony dłużej niż pięć minut, nawet jeśli ktoś bardzo się stara. Jedzenie tamże jest równie mdłe jak miejscowe pannice… Czy spodobał mi się Dardżyling? Otóż nie.

Głównym zadaniem Aleistera było zdobycie zaopatrzenia i wynajęcie tragarzy, którzy ponieśliby „zdobycze cywilizacji przez wieczne śniegi”. Wybierali się z Jacotem-Guillarmodem na kilkumiesięczną ekspedycję i – choć po drodze leżało parę wiosek – nie mogli mieć pewności, czy tubylcy dostarczą im żywności albo mężczyzn chętnych do pracy. Rząd Indii obiecał, że przydzieli im stu trzydziestu tragarzy, którzy wyruszą jakiś czas przed wspinaczami, niosąc prawie cztery tony zapasów, lecz Crowley wolał dmuchać na zimne i opłacił kolejnych osiemdziesięciu ludzi, by ponieśli dwie dodatkowe tony soczewicy i ryżu.

W 1905 roku nie było wyszkolonych tragarzy wysokogórskich, na których możemy liczyć w obecnych czasach. Do noszenia ciężkich ładunków najmowano więc miejscowych robotników, zwanych powszechnie kulisami, ale tylko niewielu z nich miało jakie takie doświadczenie we wspinaczce, a naprawdę nieliczni odwiedzili kiedykolwiek wyżej położone partie gór. Aleister i Jules zadbali więc o wynajęcie trzech Kaszmirczyków: Salamy, Ramzany i Subhany, których dobrze wspominali z czasów wyprawy na K2. Pozostali tragarze wywodzili się przeważnie z lokalnych sikkimskich Lepczów.

Poza nimi Crowley wyszukał także kwatermistrza, a zarazem tłumacza: młodego Włocha zwącego się Alcesti Rigo de Righi. Był to przystojny mężczyzna o młodzieńczym wyglądzie, dobrze znany w Dardżylingu z powodu pełnienia wcześniej funkcji kierownika hotelu Drum Druid. Płynnie władał nie tylko angielskim, ale też hindi, a nawet niektórymi dialektami tybetańskimi. Z początku Aleister cieszył się z pozyskania tak cennego współpracownika, opisując go w liście do Jacota-Guillarmoda jako „księcia w przebraniu”, który może być „bardzo użyteczny do poganiania kulisów i dbania o to, by nie liczyli zbyt drogo za swoje usługi, nawet jeśli w ostatecznym rozrachunku okaże się niezdolny do bardziej heroicznych czynów”. Tego optymizmu, jak się wkrótce okazało, miał gorzko pożałować.

W teorii Kanczendzonga znajdowała się tak blisko Dardżylingu, że można ją było bez trudu dostrzec, jednak spoglądający z niepokojem na horyzont Crowley widział na północy tylko ławę gęstych chmur i mgieł. Pogoda nie rozpieszczała go do tego stopnia, że dopiero dwudziestego szóstego dnia pobytu mógł wyciągnąć lornetkę, by przyjrzeć się celowi wyprawy. To był niezapomniany moment. Aleistera ucieszył fakt, że na ścianie południowo-zachodniej nie ma zbyt wiele nowego śniegu, co oznaczało, że plan powzięty jeszcze w Londynie dzięki fotografiom Vittoria Selli jest możliwy do zrealizowania.

Zadowolenie stopniało jednak w starciu z irytacją, jaką czuł z powodu przedłużającego się spóźnienia Jacota-Guillarmoda. Czekając na partnera, Crowley nudził się do tego stopnia, że dla zabicia czasu i zdobycia kilku marnych groszy podjął się napisania serii artykułów do „Daily Mail” i indyjskiego „Pioneera”. W pierwszym przekazie informował o niedostatkach lokalnego klimatu, który był „mocno dżdżysty”, „przeraźliwie dżdżysty” albo „tak dżdżysty, że wolę pozostawić dosadniejsze określenia wyobraźni moich czytelników”.

Jak zwykle nie omieszkał też wsadzić szpili ludziom, których nie cierpiał: wspinaczom z Londyńskiego Klubu Alpejskiego i szwajcarskim przewodnikom, których uważał za wyjątkowo gnuśnych i niekompetentnych. Te zniewagi spotkały się szybko z ripostą anonimowego korespondenta „Pioneera”. Nazwał on Crowleya „zawiedzionym kandydatem na członka Klubu Alpejskiego – do którego to grona sam nie mam przyjemności należeć”. W następnym zdaniu dodał: „Wspinaczka wysokogórska nie dozna żadnego uszczerbku, jeśli Kinczindzonga (sic!) pochłonie na zawsze tak odrażające indywiduum”.

Crowley nie dał się jednak uciszyć. Kontynuował szkalowanie Londyńskiego Klubu Alpejskiego i jego członków, określając ich w kolejnym artykule mianem „bojaźliwych samochwałów z Saville Row” i nie przestając narzekać na nudę oraz ciążące obowiązki. Z czasem popadł w taki marazm, że musiał opuścić deszczowy Dardżyling i na całe dwa tygodnie schronić się w odległej Kalkucie.

W tym samym czasie Jacot-Guillarmod zmierzał niestrudzenie w kierunku Indii, tyle że wolniej i z przeszkodami. Jego statek, płynący przez Morze Czerwone, raz nawet osiadł na mieliźnie. Mimo to Jules przesłał partnerowi telegram z dobrą nowiną: udało mu się skaptować dwóch nowych członków zespołu: Charles’a-Adolphe’a Reymonda, dawnego przewodnika wysokogórskiego i żołnierza, który pracował później dla szwajcarskiej agencji telegraficznej, i Alexisa Pache’a, buńczucznego trzydziestojednoletniego oficera kawalerii, który walczył po stronie Burów przeciw Anglikom podczas niedawnej wojny w Transwalu i choć nigdy wcześniej nie uprawiał wspinaczki, spragniony przygód dołączył do zespołu z mocnym przekonaniem, że wysokie granie są dla niego stworzone.

Trzej Szwajcarzy dotarli do Dardżylingu dopiero pod koniec lipca, po czym spędzili tam okrągły tydzień w towarzystwie Crowleya, rozpakowując i rozdzielając sprzęt zakupiony w rodzinnym kraju. Zajęli się także najęciem kolejnej grupy tragarzy, którzy mieli im towarzyszyć w długim marszu ku Kanczendzondze. Miasto odrzucało Jacota-Guillarmoda, podobnie jak wcześniej Aleistera. Nie było dnia, by się nie użalał na drożyznę hoteli albo marną pogodę. Po długiej i męczącej podróży nie pałał wielką ochotą, by rozpocząć eskapadę, ale nie zamierzał przeciągać w nieskończoność pobytu w hotelu Woodlands.

Ósmego sierpnia o godzinie dziesiątej szesnaście, jak to precyzyjnie ujął w pamiętniku, zaledwie trzy miesiące po spotkaniu w Szkocji, Crowley i Jacot-Guillarmod wyruszyli w kierunku Kanczendzongi żegnani przez mniej ważnego przedstawiciela lokalnych władz. Nadal nie mieli oficjalnego zezwolenia na wkroczenie do Nepalu, ale posiedli zapewnienie, że na granicy spotkają wysłannika dworu, który będzie władny załatwić wszelkie formalności. Przed opuszczeniem miasta Crowley dopilnował, by Pache i Reymond podpisali sporządzony przez niego i Jules’a kontrakt, mówiący, że Aleister będzie „jedynym i nadrzędnym sędzią w każdej kwestii dotyczącej wspinaczki”, i na wszelki wypadek zobowiązujący do unikania wszelkich kontaktów z kobietami, zarówno miejscowymi, jak i cudzoziemkami.

Ulewne deszcze nie przestały im doskwierać, a jakby tego było mało, musieli ścierpieć plagę pijawek, które bywały „wystarczająco wielkie, by zabić kuca”, jak odnotował Crowley. Pierwsze cztery noce spędzili w budynkach dāk, czyli należących do państwa gościńcach przeznaczonych dla podróżujących urzędników i pocztowców, później jednak musieli się zadowolić namiotami albo sklecanymi na poczekaniu szałasami, które nie chroniły w pełni przed wszechobecną wilgocią. W artykule opublikowanym miesiące później na łamach „Journal de Lausanne” Jacot-Guillarmod tak oddał wątpliwe uroki życia na szlaku:

W Himalajach, gdy już opuścisz przytulne pielesze Dardżylingu z jego okazałymi, za to niewygodnymi i niezwykle drogimi hotelami, a potem prześpisz się kolejno w czterech skromnych budynkach dāk, które rozlokowano na granicy dzielącej Indie od Nepalu, zaczynasz cierpieć niedostatki pospołu z dwustoma kulisami, których musisz żywić, nie wspominając o opłacaniu półtorafrankową dniówką. Prócz tego nie masz już nic do roboty. Idziesz więc po prostu przed siebie, raz w górę, raz w dół, brodzisz w kałużach przemoknięty do suchej nitki, śpiewając albo jodłując dla zachowania pozorów, ponieważ twoja dusza jest już od dawna martwa, a każdy staw przeszywa ci reumatyzm.

Niekończące się lasy porastające pogórza Sikkimu i Nepalu wydawały się im dziwnie znajome i jakże odmienne od nieziemskich krajobrazów, które mieli okazję ujrzeć podczas wyprawy na K2. Crowleyowi przywodziły one na myśl Walię, a Jacotowi-Guillarmodowi Szwajcarię. Azjatyckie ostępy były jednak o wiele trudniejsze do pokonania niż ich najdziksze europejskie odpowiedniki; brnęli więc przez zawiłe labirynty parowów porośniętych wielkimi paprociami, plątaniną lian i gęstwą rododendronów, w których drogę można było wyrąbać wyłącznie ostrymi jak brzytwa nożami kukri tragarzy.

Drogę przecinały im rwące i spienione rzeki lodowcowe – musieli je pokonywać z marszu albo rozchwianymi mostami linowymi, po których trudno było przejść, zachowując ostatni posiłek w żołądku. Niedługo po przekroczeniu granicy z Nepalem Jacot-Guillarmod poślizgnął się podczas przeprawy przez wyjątkowo skłębione wody. Zostałby porwany przez wartki nurt, gdyby nie szybka reakcja kaszmirskiego sługi.

Lepczowie nie byli równie pomocni. Pierwszego Jules odesłał do domu po zaledwie paru dniach marszu, ponieważ zauważył, że ten nigdy nie trzeźwieje. Kilka poranków później policjanci z Dardżylingu pojmali następnego Lepczę za bliżej niesprecyzowane wykroczenie. Pozostali narzekali bez ustanku na warunki i bardzo często grozili porzuceniem zespołu.

Jacot-Guillarmod nie krył zaskoczenia ich zachowaniem, zwłaszcza że wciąż miał w pamięci twardych tragarzy z plemienia Balti, którzy towarzyszyli mu w 1902 roku podczas wyprawy na K2. Lepczowie, jak odnotował bez cienia współczucia, żądali ryżu, soczewicy, masła i przypraw, choć Baltowie zadowalali się w tych samych warunkach „niemal bez wyjątku suchym chlebem i wodą”. De Righi, który miał nimi zawiadywać jako szef taboru, mimo biegłości w obcych językach nie umiał zaradzić coraz częstszym dezercjom i pijaństwu.

Widząc to, do akcji wkroczył Crowley. Brał tragarzy pod włos, przekonywał, kusił bonusami dla najszybszych, a nawet obiecywał wyższą dniówkę każdemu, kto dotrze do celu przed zespołem. W swojej autohagiografii wspomina, że instynktownie był całym sercem po ich stronie, i dodaje bez cienia ironii, że najlepiej traktować ich na równi z psami i kobietami, czyli „z szacunkiem i czułością… byle nie zdawali sobie sprawy, że mają do czynienia z kimś od nich lepszym”. Jak się wkrótce okazało, problemy z dyscypliną w szeregach stutrzydziestoosobowej grupy tragarzy dostarczonych przez rząd Indii, wyprzedzającej zespół o kilka dni marszu, były nawet poważniejsze niż w przypadku kulisów wynajętych przez Crowleya, zatem nieszczęsny de Righi miał nieustający problem z utrzymaniem ich w ryzach.

Dwudziestego sierpnia – po prawie dwóch dżdżystych tygodniach marszu z Dardżylingu – ekspedycja dotarła do Ceramu w Nepalu. Była to ostatnia wioska na drodze ku Kanczendzondze, a raczej osada składająca się z kilku chatynek i szałasów należących do pasterzy jaków. Tutaj właśnie, tuż za prymitywnymi zabudowaniami, alpiniści rozbili obóz, za co spotkała ich nagroda pod postacią chwilowego rozstąpienia się chmur, które ostatnio nieprzerwanie skrywały szczyt góry.

„Jest pokryty warstwą świeżego śniegu i wygląda na bardzo trudny do zdobycia, przynajmniej w tym momencie”, ponuro zapisał w swoim dzienniku lekarz wyprawy. Następnego dnia dotarł do nich pierwszy goniec pocztowy z Dardżylingu, przynoszący listy przesłane ze Szwajcarii oraz telegram od maharadży Nepalu, w którym poinformowano ich, że wkrótce otrzymają oficjalne pozwolenie na przekroczenie granicy. Po wyczerpującym marszu nawet takie wieści nie poprawiły humoru Jacota-Guillarmoda.

Crowley przeciwnie, wydawał się tryskać optymizmem. Był zadowolony do tego stopnia, że nie dostrzegał „żadnych czarnych chmur na horyzoncie”. Podczas chwilowej poprawy pogody dojrzał bowiem kuluar, wąski kanał prowadzący ze śnieżnego kotła wysoko w górę ściany południowo-zachodniej i kończący się przełęczą na zachód od głównego szczytu. Drabina Jakubowa, jak ochrzcił to przejście, umożliwiała jego zdaniem łatwe dotarcie niemal do celu wyprawy. Jedynym jego zmartwieniem w tym momencie była kwestia, czy ekspedycja zdoła dotrzeć do śnieżnego kotła.

Większość Lepczów spłacono i odesłano. Jacot-Guillarmod zatrzymał tylko osiemdziesięciu najlepszych, by stworzyć z nich grupę tragarzy wysokogórskich. Jak ustalili wcześniej w Dardżylingu, Crowley ruszy z awangardą, by przeprowadzić rozpoznanie i wyznaczyć miejsca pod kolejne obozy. Jules z pozostałymi będzie szedł jego śladem, przenosząc partiami sprzęt i zapasy niezbędne do zdobycia szczytu. Strategia ta wydawała się sensowna, problem jednak w tym, że właśnie zaczynało dochodzić do pierwszych spięć.

Aleister Crowley (pośrodku, w kapeluszu panama)

Podczas wyprawy na K2 Oscar Eckenstein umiał utrzymać Crowleya w ryzach, dzięki czemu zatrzymał go w bazie do przybycia pozostałych członków zespołu. Tym razem Aleister był nominalnym szefem ekspedycji i nie zamierzał czekać na nikogo. Przybył do Dardżylingu miesiąc przed innymi, a podczas marszu zawsze szedł na czele kolumny. Zdenerwowanie Jacota-Guillarmoda rosło z każdym dniem, podobnie jak obawy przed zmierzeniem się z tak trudną górą, ale Crowley miał to wszystko za nic, uważał bowiem, że osiągnął szczytową formę, zarówno fizyczną, jak i psychiczną. Parł do przodu, nie zważając na takie drobiazgi jak konieczność aklimatyzacji czy zmian w logistyce.

Drugi obóz rozbił na skraju rozległego lodowca Jalung, po czym od razu przedostał się na jego drugi kraniec, by na wysokości około 5500 metrów założyć bazę. Było to dobre miejsce; niezbyt szerokie, ale za to równe plateau z wielkim głazem pośrodku, przy którym dało się rozbić parę namiotów i szałasów. Jacot-Guillarmod spróbował tam dotrzeć następnego dnia z tragarzami, lecz pobłądził w plątaninie lodowych szczelin do tego stopnia, że musiał rozbić obozowisko na środku lodowca. Crowley przyglądał się temu wszystkiemu z niedowierzaniem, po czym zszedł na dół i w gniewie zażądał, aby kontynuowano wspinaczkę. Jules odmówił. Za moment miał zapaść zmierzch, ludzie byli już wycieńczeni i z trudem łapali oddech, a winę za całe zamieszanie zwalił na towarzysza, który jego zdaniem nie zostawił wystarczającej liczby drogowskazów.

Następnego dnia wspinacze i tragarze dotarli do bazy, lecz nie zażegnało to tlącego się wciąż konfliktu. Crowley naciskał, by wyruszyć natychmiast, póki świeży śnieg jest zmarznięty, dzięki czemu da się w nim wyciąć stopnie, zanim słońce wzejdzie na dobre. Gdy tylko pokrywa zacznie się topić, argumentował, ryzyko zejścia lawiny znacząco wzrośnie. Jacot-Guillarmod znów mu się sprzeciwił. Chciał zaczekać do późnego przedpołudnia, by umożliwić tragarzom rozgrzanie się. Zauważył, jak marnie są obuci i odziani, po czym zaczął narzekać, że Aleister nie zaopatrzył ich właściwie. Koniec końców Crowley postawił na swoim, ale przez to, że wyszedł później, niż zamierzał, napotkał załamanie pogody i obóz czwarty musiał rozbić niżej, niż zaplanował.

Niemniej udało mu się wyszukać punkt, który Jules podsumował następującymi słowami: „To chyba najwspanialsze miejsce, jakie mogliśmy sobie wymarzyć”. Była to wąska skalna półka, którą musieli porządnie odśnieżyć, zanim mogli ustawić namioty. Powyżej wznosiła się zachodnia grań Kanczendzongi, od czasu do czasu prześwitująca zza zasłony chmur. Jacot-Guillarmod wydawał się podekscytowany możliwością obejrzenia szczytu z tej perspektywy, lecz posmutniał, gdy tylko zrozumiał, jak strome są urwiska nad jego głową. Bardziej pesymistycznie wyrażał się także o szansach zdobycia szczytu, zaniepokojony częstotliwością schodzenia lawin. W pewnym momencie oświadczył nawet, że jest wykończony dotychczasową wspinaczką, i przez dwa kolejne dni nie opuszczał namiotu.

Crowley nie miał wyboru – z wielką niechęcią odegrał rolę niańki, opiekując się zarówno Jules’em, jak i jego krajanem Reymondem, który również cierpiał na chorobę wysokościową. Choć od rozpoczęcia podejścia minęło zaledwie kilka dni, Aleister odczuwał ogromną irytację z powodu zbyt wolnych jego zdaniem postępów ekspedycji. Uważał, że szczyty należy zdobywać z marszu, zatem każdy przestój był dla niego nieludzką udręką.

Rozdrażnienie potęgowało to, że coraz częściej dochodziło do ucieczek tragarzy. Gdy wspomniał o tym Jacotowi-Guillarmodowi i jego dwóm krajanom, ci odmówili ostrzejszego dyscyplinowania kulisów, na co Crowley nastawał. Więcej nawet, stanęli po stronie Lepczów, popierając ich narzekania, że Anglik wybrał zbyt niebezpieczną drogę.

Charles Reymond opisał scysję o szczególnie strome podejście w artykule, który opublikowano sześć miesięcy później. Gdy poskarżył się Aleisterowi, usłyszał kategoryczną odpowiedź:

Tak, zauważyłem, że schodzą lawiny, ale to nie Szwajcaria. Przeszkody i zagrożenia są tutaj trzykroć większe, więc i my musimy być dużo śmielsi.

Echa tej wypowiedzi będą pobrzmiewały kilka dekad później w słowach Nowozelandczyka Eda Hillary’ego wypowiedzianych podczas wyprawy na Everest w 1953 roku. On także twierdził, że każdy wspinacz, który pragnie odnieść sukces w Himalajach, musi się dostosować, a co ważniejsze, zaakceptować zwiększony poziom ryzyka. Tak to ujął w swoim pamiętniku we wpisie z dnia, w którym dotarł na szczyt:

Za każdym razem, gdy zaczynałem odczuwać strach, mówiłem sobie: „Uspokój się! To jest Everest, tu nie da się wejść bez nieustannego ryzyka”.

Zwróćmy uwagę na pewną bardzo istotną różnicę: zespół z 1953 roku mógł przebierać w tłumie doświadczonych i sprawdzonych niejednokrotnie Szerpów, o których w 1905 roku można było co najwyżej pomarzyć. Ci sami mężczyźni, którzy przytachali zapasy z Dardżylingu do stóp Kanczendzongi, wnosili je teraz na najniebezpieczniejszą górę świata. Wielu z nich szło boso, ponieważ tylko nielicznych stać było na obuwie, a nie mówimy tutaj o prawdziwych butach z grubej skóry, lecz płótnie, którym owijali stopy. Nikt nie używał raków, zatem jedynym sposobem wejścia na oblodzone stromizny było żmudne wyrąbywanie stopni przez Europejczyków, w nadziei że okażą się one wystarczająco bezpieczne dla idących w tyle tragarzy.

Nic więc dziwnego, że już wkrótce doszło do pierwszego wypadku. Dwudziestego ósmego sierpnia, po tygodniu wspinaczki, jeden z Lepczów spadł w przepaść i zginął na miejscu. Gdy Jacot-Guillarmod się cofnął, by sprawdzić, dlaczego do tego doszło, zrozumiał niemal natychmiast, że pechowy tragarz poślizgnął się na odcinku, gdzie za wykucie stopni odpowiadał Crowley. To utwierdziło go w przekonaniu, że Aleister prze przed siebie w zbyt szybkim tempie, narażając pozostałych na zwiększone ryzyko.

(Od lewej) Jacot-Guillarmod, Reymond, de Righi

Jules nie mógł także zrozumieć, dlaczego Lepczowie zareagowali na tę śmierć ze stoickim spokojem: zmówili stosowne modlitwy nad ciałem, lecz nie wyglądali na specjalnie zasmuconych odejściem towarzysza niedoli. Kawałek niżej lekarz trafił na grupę tragarzy, którzy skarżyli się na bóle głowy i ślepotę śnieżną, ale tym razem nawet on im nie uwierzył i odesłał ich z kwitkiem, nazywając symulantami.

Podczas kilkudniowego pobytu Jacota-Guillarmoda w dole zbocza Crowley zdołał założyć obóz piąty na wysokości około 6250 metrów i szykował się do wspięcia jeszcze wyżej. Reymond został przy nim, potem dołączył do nich jeszcze Alexis Pache, szwajcarski kawalerzysta, ale to nie zadowoliło Aleistera. Na domiar złego przewodzący tragarzom serdar imieniem Nanga zniknął z oczu, przez co doszło do zakłóceń w łańcuchu dostaw.

Crowley wysłał więc wiadomość do Jacota-Guillarmoda, w której ponownie skrytykował de Righiego, kwatermistrza wyprawy, jednocześnie żądając przesłania na górę większej ilości paliwa i jedzenia. Twierdził, że zespół ma zadowalające tempo wspinaczki i czyni postępy, ale nie zdoła zaatakować szczytu, dopóki nie znikną problemy natury logistycznej. „Następne trzy dni będą miały kluczowe znaczenie dla naszej ekspedycji”, przestrzegł.

Nie czekał na odpowiedź, tylko o świcie ruszył dalej. Posłał przodem Pache’a i Reymonda, którym przydzielił Salamę, jednego z Kaszmirczyków, sam zaś pozostał z tyłu, eskortując grupkę sześciu powiązanych ze sobą grubą liną tragarzy, których zadaniem było poszerzenie stopni wyrąbanych przez awangardę. Przez pierwsze sto, sto pięćdziesiąt metrów wspinaczka szła sprawnie, choć powoli, aż wtem Crowley usłyszał dobiegający z góry znajomy syk. Znajdujący się wyżej członkowie jego zespołu wywołali niewielką lawinę.

W tym samym momencie tragarz imieniem Gali spanikował i padł na śnieg. Aleister i pozostali Lepczowie postawili go natychmiast na nogi, ale kulis był tak skołowany, że próbował rozwiązać linę, aby pobiec w dół, co było najgorszym rozwiązaniem z możliwych. Crowley kazał mu zostać na miejscu, lecz Gali nie słuchał, został więc zdzielony czekanem, aby – jak to wyjaśnia w pamiętniku sprawca – „obawiał się bardziej mnie niż góry”.

Ta metoda zadziałała, ale że podejście z każdym krokiem robiło się bardziej strome i niebezpieczne, po wspięciu się o kolejne sto metrów musieli zawrócić, by zejść przed zmierzchem do obozu piątego. Incydent z Galim przelał czarę goryczy. Tubylcy nie mieli żadnego doświadczenia we wspinaczce wysokogórskiej, a mimo to kazano im wchodzić wyżej i wyżej – z jedynym zabezpieczeniem w postaci najzwyklejszej liny, którą ich obwiązano w pasie. Jakby tego było mało, kierownik wyprawy „sahib Crowley” okazał się okrutnikiem gorszym od Demona Kanczendzongi. Następnej nocy wielu tragarzy zbiegło z obozu tylko po to, by trafić w bazie poniżej na Jacota-Guillarmoda. Zbiegowie opowiedzieli mu o tym, jak zostali potraktowani, i ostrzegli, że droga wytyczona przez Anglika robi się coraz bardziej niebezpieczna.

Młody włoski kwatermistrz Rigo de Righi był równie zniesmaczony zachowaniem Crowleya. Na początku wyprawy, jeszcze w Dardżylingu, niezmiernie się cieszył z możliwości wzięcia udziału w ekspedycji, lecz poddawany nieustannej krytyce ze strony Aleistera zaczął się czuć niedoceniony. Tak to opisze jakiś czas później: „Crowley może i jest znakomitym alpinistą, ale daleko mu do miana dobrego przywódcy”. Jacot-Guillarmod był tego samego zdania. Uznał, że nadeszła pora na przewrót.

De Righi mimo braku doświadczenia we wspinaczce zgodził się towarzyszyć Jacotowi-Guillarmodowi w przejściu do obozu piątego, by jak najszybciej wyjaśnić sprawę skarg wnoszonych przez tragarzy. Po kilku tygodniach upokorzeń, wymuszonym przez Anglika podpisaniu niekorzystnego kontraktu oraz sprzeczkach dotyczących umiejscowienia poszczególnych obozów Jules chciał odzyskać pełnię kontroli nad ekspedycją, której był pomysłodawcą. Zamierzał przeprowadzić głosowanie i tym sposobem usunąć Crowleya ze stanowiska kierownika wyprawy, a jeśli okaże się to konieczne, przerwać podejście.

O godzinie dziesiątej rano Jacot-Guillarmod i de Righi opuścili bazę w towarzystwie czternastu tragarzy. Wspięcie się do obozu piątego w ciągu zaledwie jednego dnia było nie lada wyzwaniem, ale święte oburzenie dodawało im sił i już wczesnym popołudniem dotarli do celu, by ujrzeć… puste namioty.

Chwilę później dostrzegli Crowleya na skalnej ścianie. Zdążył się wspiąć o kolejne sto metrów, ciągnąc za sobą wszystkich pozostałych Lepczów. Gdy Jules przyjrzał się tej scenie uważniej, zrozumiał, że jego krajanie, Pache i Reymond, wspięli się znacznie wyżej, pozostawiając zespół Anglika za sobą, niejako na pastwę losu, ponieważ utknął pośrodku zdradliwej ściany, nie mając nawet liny. Nie tego spodziewał się Jacot-Guillarmod, ale co robić, musiał ratować Aleistera i towarzyszących mu kulisów.

Pół godziny później Pache i Reymond także zawrócili, niezwykle dumni z tego, że udało im się wspiąć trzysta metrów wyżej, a co ważniejsze, znaleźć miejsce pod nowy obóz. Nawet ten sukces nie ostudził jednak gniewu Jules’a i nie odwiódł go od konfrontacji z Crowleyem. Po kłótni, która się wywiązała, zarządził głosowanie w sprawie usunięcia Anglika z funkcji szefa wyprawy, lecz – jak można się było spodziewać – partner nie raczył uznać wyniku. Przypomniał za to wszystkim, na co się zgodzili, podpisując kontrakt w takiej, a nie innej formie, a potem zaprzeczył, jakoby kogokolwiek źle traktował. Upierał się, że tragarzy należy trzymać żelazną ręką w ich własnym interesie. I że bez dyscypliny żadna wyprawa niczego nie osiągnie.

Jacot-Guillarmod i de Righi byli odmiennego zdania. Twierdzili, że kulisów należy traktować „łagodnie, używając jedynie siły perswazji”, i posunęli się nawet do nazwania Aleistera „małym radżą”, który nadużywa „czekana oraz wzmocnionego czubka buta”. Crowley stanowczo odpierał krytykę. W jego mniemaniu chodziło wyłącznie o kwestię „zranionych uczuć obcokrajowców pozostających pod wodzą Anglika”.

Bez względu na to, po czyjej stronie była racja, doszło do sytuacji kryzysowej, a to nie rokowało zbyt dobrze bliskiej próbie zdobycia szczytu, o której Crowley marzył od kilku dni. W dodatku konfrontacja nie przyniosła niestety pożądanego przez Jules’a rezultatu. Bardziej doświadczony wspinacz Charles Reymond zdecydował się zostać z Crowleyem i oboma służącymi im Kaszmirczykami, natomiast Alexis Pache wybrał powrót do bazy z Jacotem-Guillarmodem. Alexis nie miał wprawdzie zatargu z Aleisterem, ale po dotarciu w trakcie swojej pierwszej wspinaczki na wysokość 6500 metrów – a było to zaledwie czterysta metrów poniżej aktualnego rekordu świata – był z siebie bardzo zadowolony i najchętniej zakończyłby tę przygodę już w tym momencie.

Obóz piąty był stosunkowo mały, dlatego większość tragarzy przybyłych z Jules’em musiała zejść do bazy. Lepczowie uczynili to z ochotą, pozostawiając na górze tylko garstkę pobratymców, którzy mieli skorzystać z odrębnej liny. Jacot-Guillarmod pożegnał się oschle z partnerem i także rozpoczął przygotowania do powrotu. Wyposażony w raki i czekan Szwajcar szedł na czele kolumny, za nim podążali de Righi, dwaj kulisi i zamykający pochód Pache z Ramzaną, trzecim z kaszmirskich sług.

Dochodziła już siedemnasta, zatem w najlepszym razie przed zachodem słońca mogli dotrzeć do obozu czwartego. Lepczowie nie kryli obaw, ale Jules wiedział, co robi, i choć kilka razy ten czy ów poślizgnął się na lodzie, to zawsze został podtrzymany przez idących na tyłach Alexisa i Ramzanę. Główna grupa schodzących tragarzy poradziła sobie bez większych trudności, tak więc i Jacot-Guillarmod nie widział powodów do obaw.

W pewnym momencie jednak, gdy Szwajcar i Włoch zdołali pokonać wyjątkowo stromy odcinek drogi, pierwszy kulis się potknął, pociągając za sobą kolejnego. Pache nie utrzymał tak dużego ciężaru. On także został pociągnięty, podobnie jak idący za nim Ramzana i znajdujący się przed nimi wszystkimi de Righi. Jacot-Guillarmod, zdając sobie sprawę z zagrożenia, próbował znaleźć oparcie, ale ześlizgujący się ludzie zdążyli wywołać lawinę, która z każdą chwilą przybierała na sile. Kolejni uczestnicy wyprawy mijali go, młócąc powietrze rękoma i gubiąc czekany. Lecieli prosto w szeroką lodową szczelinę. W zaledwie pięć sekund kontrolowane zejście przerodziło się w totalny chaos.

Ludzie przebywający w obozie piątym nie widzieli rozgrywającego się niżej dramatu. Crowley był do tego stopnia rozsierdzony buntowniczym nastawieniem Jacota-Guillarmoda, że nie tknął jedzenia. Zdjął po prostu buty do wspinaczki i zaszył się w namiocie.

Jules tymczasem walczył rozpaczliwie o życie, desperacko próbując pozostać na powierzchni ogromnej lawiny śnieżnej. Gdy miotnęło nim tak mocno, że przewrócił się na plecy, w ułamku sekundy doznał dziwnego wrażenia, jakby czas stanął. Moment później czar prysł i Szwajcar znów sunął w dół. W końcu znieruchomiał na dobre. Leżał tak, zaplątany w linę, rozciągnięty jak długi, i z trudem łapał oddech.

Po chwili ruszył w stronę de Righiego, który spoczywał opodal nieruchomo. Młody Włoch żył, ale był tak poturbowany, że z największym trudem podniósł się na nogi. Jacot-Guillarmod zostawił więc oszołomionego towarzysza i zaczął wybierać linę, która łączyła go wcześniej z Alexisem i idącymi przed nim tragarzami, lecz mimo wykopania gołymi rękoma tunelu w śniegu nie zdołał dotrzeć do żadnego z nich.

Ocaleni członkowie zespołu wzywali pomocy, ale Crowley nie rozumiał ich krzyków ani nie miał ochoty na sprawdzanie, o co może chodzić. Reymond, który nie zdjął jeszcze raków, ruszył w dół, zbierając po drodze porzucone czekany. Przez kolejną godzinę pomagał Jules’owi i de Righiemu przekopywać śnieg, na darmo jednak – i tym razem nie udało im się odnaleźć żadnego z zaginionych towarzyszy.

Gdy zaczął zapadać zmierzch, a Jules’owi groziły odmrożenia, niechętnie zrezygnował z dalszych poszukiwań i zszedł do obozu czwartego. Zamierzał wrócić z samego rana, choć już bez większej nadziei na znalezienie kogoś żywego. De Righi poślizgnął się jeszcze kilkakrotnie podczas zejścia, lecz dwaj Szwajcarzy za każdym razem zdołali go podtrzymać. Gdy wycieńczeni dotarli do obozu, pierwszą osobą, która wyszła im na spotkanie, był – niestety – syn jednego z kulisów pogrzebanych pod lawiną.

Przebywający w obozie piątym Crowley nadal nie miał pewności, co właściwie się wydarzyło. Odsłonił w pewnym momencie klapę u wejścia do namiotu, by nasłuchiwać krzyków, ale zamiast na nie reagować, zachwycił się widokiem. Później napisze do „Pioneera”, że był to „najpiękniejszy zachód słońca, jaki zdarzyło mi się ujrzeć w tym rejonie świata… Chmury zalegały w dole, przesłaniając pogórze Nepalu, a znajdująca się powyżej oświetlona ostatnimi promieniami masa lodu i skał sterczała nade mną z wyrzutem niczym zobojętniała kochanka, jakby rozumiejąc, że nic więcej nie jestem w stanie uczynić”.

Następnego dnia Aleister udał się na dół, zlecając kaszmirskim sługom zniesienie sprzętu do wspinaczki. Po drodze minął miejsce wypadku i zobaczył rozkopany śnieg, ale nawet to nie uświadomiło mu grozy sytuacji. Dopiero w obozie czwartym, gdy spotkał się z pozostałymi uczestnikami wyprawy, usłyszał tragiczne wieści. W źródłach nie sposób znaleźć dokładnej wymiany zdań, można jednak wywnioskować, że nie doszło do kolejnej otwartej konfrontacji. W opinii Crowleya winą za wypadek należało obarczyć Jacota-Guillarmoda, który uzurpował sobie prawo do bycia kierownikiem wyprawy. Gdy więc zniesiono jego sprzęt, natychmiast wyruszył do Dardżylingu, pozostawiając w gestii towarzyszy odnalezienie i pochowanie ofiar lawiny.

Zadanie to udało się wykonać dopiero po trzech dniach ciężkiej pracy. Alexisa znaleziono pierwszego; spoczywał pod trzema metrami śniegu głową w dół. Jacot-Guillarmod sfotografował tragarzy znoszących owinięte brezentem ciało do obozu trzeciego. Pracujący przy poszukiwaniach Lepczowie zdecydowali, że ich zaginieni pobratymcy powinni zostać w lodowej szczelinie, w której przyszło im zginąć. Tam też, krzyżując ręce na piersi, pożegnali ich modlitwami. „Zabrał ich bóg Kanczendzongi”, powiedzieli Jules’owi. „Niech pozostaną na wieczność u jego boku”. Wydarzenie to po raz kolejny kazało Szwajcarowi zastanowić się nad istotą „buddyjskiego fatalizmu”.

Przewiezienie zwłok Alexisa do Europy nie wchodziło w grę, pochowano go więc w obozie trzecim pod kopcem kamieni. Reymond wyrył w granicie jego imię, nazwisko i datę śmierci. Miejsce pochówku oznaczono też skrzyżowanymi nartami.

Tragarze znoszą ciało Alexisa Pache’a

Co znamienne, Jacot-Guillarmod przyznał później, że przez krótką chwilę rozważał możliwość kontynuowania wspinaczki. Reymond, było nie było, znalazł idealne miejsce na obóz szósty, a tragarze po odejściu Crowleya przestali narzekać. Postanowiono jednak inaczej. Wspinacze zeszli do bazy w Ceramie, gdzie czekał na nich wysłannik maharadży Nepalu z oficjalnym zezwoleniem na przekroczenie granicy.

Po kilku dniach potrzebnych na przeorganizowanie ekspedycji Jacot-Guillarmod wyruszył z pozostałymi w drogę powrotną do Dardżylingu. Obrał znacznie dłuższą trasę niż Crowley, chcąc odwiedzić liczne klasztory, aby zmienić charakter wyprawy z czysto sportowego na naukowy, a w szczególności – etnograficzny. Reymond zajął się łapaniem rzadkich chrząszczy i zbieraniem roślin typowych dla tego regionu, Jacot-Guillarmod z kolei fotografował, a de Righi opisywał zwyczaje każdego napotkanego ludu.

Po dwóch tygodniach życia w nieustannym napięciu podróż powrotna przebiegała w luźnej, przyjaznej atmosferze. Tragarze świętowali, do oporu pijąc warzone po domach piwo, a Europejczycy zajmowali się gromadzeniem okazów fauny, flory, a także co ciekawszych artefaktów. De Righi nabył w klasztorze Pemionchi coś, co w swoim mniemaniu uważał za starożytny młynek modlitewny, który jednak po bliższym przyjrzeniu okazał się przedmiotem wykonanym z podniszczonego parasola ozdobionego napisem made in Germany. Trzy tygodnie później podróżnicy dotarli do hotelu Woodlands, marząc o wygodnych łóżkach i gorącej kąpieli. Tymczasem trafili w sam środek gorącego sporu.

Aleister Crowley przybył do Dardżylingu ósmego września i od razu zaczął się wybielać, udzielając wywiadów i spisując raporty dla brytyjskich oraz indyjskich gazet, w których całą winą za wypadek obciążał Jacota-Guillarmoda. W ostatnim z serii artykułów dla „Pioneera” oznajmił wprost, że ekspedycja poniosła straty na Kanczendzondze z powodu „głupoty, zawziętości i ignorancji” Jules’a. Oskarżał partnera o pozostawienie w obozie piątym zbyt szczupłej obsady, przez co on sam nie mógł udzielić pogrzebanym pod lawiną skutecznej pomocy. Nie zostawił też suchej nitki na de Righim, obwieszczając wszem wobec, że Włoch okazał się bardzo niekompetentnym kwatermistrzem. Tę kampanię oszczerstw zakończył kąśliwą uwagą: „Wszystkie wypadki w górach są efektem czyjejś rażącej niekompetencji”.

W bardzo wypaczonej wersji zdarzeń, która już jedenastego września trafiła na łamy „Daily Mail”, napisano, że cztery osoby zginęły na Kanczendzondze po tym, jak Crowley ostrzegł członków wyprawy przed ryzykiem zejścia lawin. Przywołując sensacyjne doniesienia dotyczące pamiętnego wypadku na Matterhornie w 1865 roku, twierdzono, że albo de Righi, albo Jacot-Guillarmod przeciął linę łączącą ich z pozostałymi, aby ratować własną skórę. Artykuł kończył fragment, rzekomo będący cytatem z wypowiedzi Crowleya:

Nie czuję się całkiem zawiedziony wynikiem wyprawy. Posiadłem na tyle wiedzy, aby być pewnym sukcesu za rok albo dwa, gdy powrócę na Kanczendzongę z lepiej wyposażonym i bardziej zdyscyplinowanym zespołem.

Jules i de Righi byli szczerze wstrząśnięci lekturą tych tekstów. Włoch natychmiast wysłał sprostowanie do redakcji „Pioneera”, zaprzeczając, jakoby wyprawa miała jakiekolwiek problemy logistyczne, i zdecydowanie odrzucając oskarżenia o niekompetencję czy tchórzostwo. Crowleya zaś przedstawił jako tyrana, który pogardzał tragarzami, utracił zaufanie członków zespołu i potrafił tylko stawiać kolejne niedorzeczne żądania. „Jeśli tak wyglądają dżentelmeni”, pisał, „to cieszy mnie, że nie zaliczam się do ich grona”.

Nie widząc szansy na ugodę, Crowley i Jacot-Guillarmod zaczęli się handryczyć o fundusze ekspedycji. Jako równoprawni partnerzy obaj mieli dostęp do rachunku bankowego wyprawy, ale od lipca, czyli odkąd Jules dotarł do Dardżylingu, różnili się co do sposobu wykorzystania zgromadzonych na nim środków. Ich spór uległ z czasem takiemu zaognieniu, że Jacot-Guillarmod zagroził, iż prześle władzom jeden z pornograficznych wierszy opublikowanych w Pierwiosnkach z ogrodu wikarego, jeśli Crowley nie zwróci trzystu rupii, które był winien Reymondowi.

Aleister najpierw zasięgnął rady miejscowego prawnika, a gdy ten przemówił mu do rozumu, wypłacił żądaną sumę, tyle że po kolejnej rundzie wzajemnych oskarżeń. Nie przejmując się w ogóle sprostowaniem de Righiego, Crowley napisał jeszcze dłuższy i bardziej napastliwy tekst dla „Pioneera” – twierdził w nim, że nie przyszedł z pomocą poszkodowanym w wypadku, gdyż był wycieńczony dwunastogodzinną głodówką. Poza tym nadmienił, że „Jacot-Guillarmod jest wystarczająco dojrzały, by zadbać o siebie, a kogoś takiego jak de Righi mało kto chciałby ratować”.

Prasowe przepychanki trwały w najlepsze przez kilka miesięcy. Reymond i Jules publikowali artykuły w szwajcarskich gazetach, nieodmiennie oskarżając Crowleya. Lata później, gdy przyszło do spisania obszerniejszych raportów z wyprawy, partnerzy nie byli już tak bardzo zacietrzewieni, choć nadal nie darowali sobie wzajemnych napaści.

Był to żenujący koniec ekspedycji, która miała być przygodą życia tych ludzi, ale z perspektywy nie ma się czemu dziwić. Mimo że Jacot-Guillarmod i Crowley byli podówczas jednymi z najbardziej doświadczonych europejskich wspinaczy wysokogórskich, to żaden z nich nie wyciągnął wniosków płynących z poprzedniej wspólnej wyprawy na K2. W dodatku nie docenili Kanczendzongi, zachowując się przez większość czasu, jakby mieli zdobywać relatywnie łatwy szczyt, do czego wystarczy skrzyknąć garstkę ludzi i nie przejmować się takimi szczegółami jak aklimatyzacja.

Ostatecznie kontrowersje zaszkodziły głównie Crowleyowi. Przyszli historycy bowiem bądź pomniejszali jego rolę w „ekspedycji Jacota-Guillarmoda”, bądź określali go wprost mianem szarlatana. Nawet jeśli szwajcarscy wspinacze wystąpili przeciwko Aleisterowi, nawet jeśli wypadek nie był do końca jego winą, nie dało się ukryć, że podczas wyprawy postępował w najlepszym razie beztrosko, w najgorszym zaś bezdusznie. Gdyby odpowiedział na wezwania i pomógł poszkodowanym albo chociaż pozostał na zboczu, aby na równi z innymi szukać zwłok, historia mogłaby uznać wyprawę na Kanczendzongę za nieudaną, lecz przynajmniej poważną próbę zdobycia bardzo trudnego szczytu. Tymczasem ekscentryczny Anglik stał się modelowym przykładem marnego przywódcy i samoluba.

Błędem byłoby jednak twierdzenie, że Crowley nie traktował serio wspinaczki wysokogórskiej ani pamiętnej ekspedycji. Wiele lat później, gdy podsumowywał wcześniejsze dokonania, tak uszeregował odgrywane w życiu role:

Aleister Crowley – mag, poeta, alpinista, odkrywca, polujący na grubego zwierza myśliwy, mistrz szachowy, kucharz.

Wspinaczka była znaczącym elementem jego tożsamości, gdyby więc tylko okazał się człowiekiem mniej zapatrzonym w siebie i samolubnym, niewykluczone, że zostałby zapamiętany jako jeden z największych pionierów himalaizmu.

Wyprawa na Kanczendzongę z 1905 roku, choć zakończona katastrofą, odniosła znacznie większy sukces niż wcześniejsza o trzy lata próba zdobycia K2, kiedy to zespół Eckensteina nie dotarł nawet na kraniec lodowca. Prowadzeni przez Crowleya wspinacze założyli cztery obozy na ścianie, docierając na wysokość 6500 metrów, co w początkach XX wieku było niebagatelnym osiągnięciem, szczególnie że mówimy o szczycie, który w późniejszych latach zyskał miano najtrudniejszego z himalajskich ośmiotysięczników.

Lepczowie natomiast, jak wszyscy tragarze tamtych czasów z Szerpami włącznie, pozostali zapomnianymi bohaterami alpinizmu, którzy odegrali bardzo znaczącą rolę w podboju gór, ale jako ludzie prości żyli i umierali anonimowo. W zapiskach wyprawy z 1905 roku próżno szukać nazwisk poległych kulisów, a fakt utraty czwórki spośród nich uczynił ekspedycję Crowleya i Jacota-Guillarmoda najkrwawszą z dotychczasowych himalajskich wypraw, wysyłając światu czytelny sygnał, jak niebezpieczne może być mierzenie się z tymi szczytami. Nie były to wszystkie ofiary, jakie można kojarzyć z tym przedsięwzięciem.

Niesamowitym postscriptum sprawy niech będzie datowany na końcówkę tego samego roku raport kalkuckiej gazety, z którego dowiadujemy się o „rzekomym napadzie na Europejczyka”. Jeśli wierzyć doniesieniom autora, pół tuzina miejscowych łotrzyków próbowało ograbić niezidentyfikowanego podróżnika, który zdążył jednak dobyć broni i zastrzelić w obronie własnej dwóch z nich, pozostałych zmuszając do ucieczki.

Tajemniczym Europejczykiem okazał się Aleister Crowley, który – całkiem jak późniejszy antyestablishmentowy bohater Hunter S. Thompson – lubił się obnosić z bronią. Miał w Boleskine Manor szafę pełną sztucerów i strzelb, a w każdą podróż zabierał dla samoobrony rewolwer marki Webley kalibru .38. Atak w Kalkucie, jak wspomni później główny zainteresowany, był tylko jednym z długiej serii „gwałtów wymierzonych w Europejczyków, gdzie jednak, jak się okazało, to ofiara była górą”.

Crowley nigdy więcej nie wyruszył w tak daleką ekspedycję, ale nawet w latach dwudziestych XX wieku, w szczytowym okresie swojej dekadencji i narkomanii, kiedy prowadził komunę na Sycylii, nie odmawiał sobie wspólnych z gośćmi wypadów wspinaczkowych na okoliczne wzniesienia. Gdy w 1922 roku podczas ekspedycji na Everest zginęło aż siedmiu tragarzy, napisał do brytyjskiej prasy krytyczny list, w którym narzekał, że to powtórka z jego doświadczeń na Kanczendzondze, a największy błąd w obu przypadkach polegał na zabezpieczeniu wszystkich liną.

Trzy lata później Aleister wpadł na pomysł wyprawy na Everest, w której partnerować miał mu William Seabrook, okryty złą sławą amerykański dziennikarz, alkoholik i szaleniec. Plan polegał na tym, że wynajęty pilot zrzuci obu podróżników na południowo-wschodni lodowiec, rzecz jasna razem z potrzebnymi zapasami i namiotami. Stamtąd, zdrowi i wypoczęci, udadzą się z marszu na podbój szczytu.

Oczywiście nic z tego nie wyszło. Crowley już nigdy nie wrócił w Himalaje, ale w 1929 roku, dwadzieścia cztery lata po pamiętnej eskapadzie, skontaktował się z nim listownie niemiecki alpinista, który także pragnął zdobyć Pięć Skarbnic Wiecznego Śniegu. Człowiek ten nazywał się Paul Bauer, a jego próbę zdobycia Kanczendzongi „Alpine Journal” podsumuje w następujący sposób: „Wydarzenie bez precedensu w całej chyba historii wspinaczki wysokogórskiej”.

ROZDZIAŁ 2

Walka o Kanczendzongę

LATEM 1922 ROKU DOKTOR GUSTAV MÜLLER, prominentny działacz Alpenverein, czyli Austriacko-Niemieckiego Klubu Alpejskiego, wszedł na mównicę, by na dorocznym zebraniu postawić kilka znaczących pytań: