Rzeszot - Bartosz Sadulski - ebook + książka

Rzeszot ebook

Bartosz Sadulski

4,2

Opis

Zuchwała biografia pioniera przemysłu naftowego, historia polskiego barona Münchhausena – Pana Podedwornego. Człowieka, który wszędzie był, wszystko widział, wszystkich poznał, wywoływał rewolucje i powstania, przyjaźnił się ze Słowackim, z Dickensem i z Łukasiewiczem, wykopał także pierwszy w dziejach szyb naftowy. A co najważniejsze: chciał wpłynąć na losy Europy i świata.

Rzeszot to XIX wiek w pigułce, opowieść o polskiej emigracji w czasie między dwoma powstaniami, przypomnienie dziejów Galicji, literacka bajka i reportaż „antyhistoryczny” o narodzinach i upadkach naftowych fortun, o awansie klasowym w państwie Habsburgów. W końcu – Rzeszot to drwina z rodzimego romantyzmu i bohaterskich biografii.

Oto spalona ziemia, galicyjska lichota, paryskie salony, błotniste wertepy, wiedeńskie wystawy, czarne odmęty ropy. W brawurowej kawalkadzie stylów, metafor i znaczeń wirują obrazy, postaci, intrygi, żądze, triumfy i klęski. Biografia Podedwornego, mitomana-łotrzyka, który pojawia się w różnych zakątkach Europy, wywołując kataklizmy i omdlenia, to opowieść erudycyjna i pieczołowita, sarkastyczna i samoświadoma, rozedrgana i gęsta. Uniwersalna, lecz do szpiku polska. Olśniewająca. Sadulski tworzy własne imaginarium post-romantyczne, w którym prawda miesza się z fikcją literacką, patos z hucpą, groza z drwiną, brud z wykwintnością, sentymentalizm z okrucieństwem. Czegoś takiego jeszcze nie czytaliście.

Małgorzata Rejmer

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 245

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (20 ocen)
9
7
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tomaszamek

Z braku laku…

zaczyna się świetnie. pod oba mi się również konwencja samej książki, każdy rozdział ma inną formułę. jednak przyjemność czytania maleje z każdym kolejnym rozdziałem
00

Popularność



Kolekcje



Fot. Klaudyna Schubert

Bartosz Sadulski (ur. 1986 w Namysłowie)

Poeta, dziennikarz, redaktor. Autor tomów poetyckich post, tarapaty orazmniej niż jedno zwierzę. Stały współpracownik magazynu „Dwutygodnik”, sekretarz redakcji kwartalnika „Herito”. Mieszka w Nowej Hucie. Rzeszot to jego prozatorski debiut.

O biedny chłopie! heroizm, śmierć taka, Jest psu zasługą, człowiekowi grzechem. Jak cię nagrodzą? Pan powie z uśmiechem, Żeś był do zgonu wierny – jak sobaka. O biedny chłopie! za cóż mi łza płynie I serce bije, myśląc o twym czynie: Ach, żal mi ciebie, biedny Słowianinie! – Biedny narodzie! Żal mi twojej doli, Jeden znasz tylko heroizm – niewoli.

Adam Mickiewicz, Dziady

Pan Podedworny

1.

Kiedy w złości rzucał kapeluszem, strącał głowy trzem kurom. Z brytyjskim premierem odbijał piłeczkę i ubił tysiąc lisów. Powiadają po niemiecku i polsku, że poznał dziewięć języków, w sześciu uwodził, a pięcioma władał biegle. Że częściej niż na carskim dworze bywał tylko w piekle. Że z Garibaldim bronił Montevideo, a z Heinem w Paryżu zaraził się kiłą. Że odebrał telegram od Morse'a, podpalił Kraków i Bukareszt. Że ma pomnik gdzieś na Kaukazie. Że trzymał Kościuszkę za rękę na łożu śmierci w Solurze, Mickiewicza w Konstantynopolu, a Słowackiego na ulicy Ponthieu. Którzy nie potrafią liczyć, opowiadali, że był ósmym więźniem w Bastylii i że z Napoleonem popłynął na Helenę. Że na jego zawołanie wybuchały powstania i gasły nadzieje, że na wszystkich kontynentach rozsiewał nasienie, że w kieszeniach nosił dwie armatnie kule spod Alamo, a do żółtej kamizelki futro i portasy. Mówią, że gdziekolwiek spojrzał, tam ropa, gdziekolwiek stanął, tam ropa, gdziekolwiek się zatrzymał, tam ropa tryskała, wzbogacając każdego w promieniu pocztowej mili. Że miał więcej od Rockefellera, może nawet od Fuggera. Że był wszędzie i znał wszystkich. Mówią też, że na galicyjskie drogi wkroczył od zachodu, tak pewnie, jakby szedł po swoje, albo że przyjechał własnym taborem, własnym pociągiem po własnoręcznie położonych torach.

Gdyby Pan Podedworny słyszał, co o nim mówiono, byłby zadowolony. Nigdy nie prostowałby kłamstw, były mu na rękę i sam je szerzył. Na równi z ojczyzną, przynajmniej na początku, stawiał przygodę, ale sprawnie swe namiętności łączył. Ostatecznie nie sposób powiedzieć, co nim kierowało: patriotyczne pobudki, zew przygody, próżność czy też może jeszcze coś zupełnie innego, dłoń z tamtego świata układająca koleiny, w których życie Pana Podedwornego toczyło się jak metalowa kulka, podskakująca na wybojach tylko po to, by zaraz ponownie wpaść w zaplanowaną trasę. Nie zatrzymywał się ani na moment, parł przez dzieje z werwą i rozmachem, dla Pana Podedwornego bardziej przerażające od porażki było bowiem widmo nieróbstwa, gnuśności na galicyjskich przedpieklach, której ostatecznie nigdy nie zaznał – jeśli jednak miał cierpieć głód i niedostatek, to tylko na swoich warunkach, głód i niedostatek zagraniczny były mu słodsze niż polska niedola, czuł, że nie jest gotów na wieczną duchową kontrybucję w kraju przodków, który w momencie jego odwrotu nawet nie istniał. Od tego nieistnienia bardziej przerażało go nieistnienie własne, swoje życie widział oczami przyszłych kronikarzy i poetów, którymi ciągle się otaczał, dlatego zawsze ustawiał się z wiatrem historii, licząc, że czasem wystarczy tylko szeroko rozpostrzeć ręce, a wiatr uniesie tak wysoko, że nikt nie przeoczy jego żywotu.

Nie sposób dociec, skąd pochodził i dokąd sięgały jego korzenie, przeszłość Podedwornego zdawała się okryta całunem tajemnicy, spod którego wystawał tylko mały palec biografii. Powiedzieć, że pochodził z Galicji, to nie powiedzieć prawie nic, tak wielki był to przecież kraj. Z historii tu opisanej wyniknie, że pochodzić musiał z terenów na wschód od Krakowa i zachód od Tarnowa, wypadałoby więc krakowskim targiem skierować wzrok na Bochnię i jej okolice, a że w latach prosperity swojej ufundował odbudowę kościoła w Mikluszowicach, to palcem można i tam wskazać. Ważniejszy jednak od cyrkułu, w którym się urodził, był jego spektakularny żywot, obejmujący swoim zakresem większą część XIX wieku. Przyszedł na świat w samym środku panowania cesarza Franciszka II, to wiemy na pewno z licznych zazębiających się przekazów, zaś sądząc po znajomości języków i ogólnym obyciu, jego rodzice ze świniami spać się nie kładli i znali wartość koniczyny. Próżno jednak szukać państwa Podedwornych na listach szlachty czy większych włościan, możemy więc być przekonani, że Podedworny jest nazwiskiem zmyślonym, stworzonym na potrzeby emigracyjnej biografii, a wszystko, co działo się w granicach Rzeczypospolitej, zasługuje na zapomnienie. Nawet jeśliby jednak było inaczej, to grzebiąc we wczesnej jego biografii, po odsłonięciu górnych warstw, szybko napotykamy lity kamień niedopowiedzeń i kłamstw, a przede wszystkim wielkie białe plamy, których sam nie chciał wypełnić, być może w obawie przed ujawnieniem czynów godnych potępienia bądź najzwyczajniej w świecie knajackich, z trudem wpisujących się w życiorys prekursora przemysłu ropnego, pierwszego magnata naftowego w historii.

On pierwszy zszedł po od dawna znane złoża, głęboko jak Orfeusz do Tartaru, lecz jego Eurydyką pozostała ropa. Mówią, że w szczytowym momencie co druga lampa w Austro-Węgrzech była opalana paliwem pochodzącym z jego kopalń, rozsianych u stóp Karpat. Że nim nastąpiły czasy Rockefellerów, to Podedworny rozdawał karty w brudnych rozgrywkach wydobywczych, czasami z zimnym wyrachowaniem, często jednak przypadkiem, wykorzystując sprzyjające zbiegi okoliczności i zdobywając sympatię właściwych osób: opowieściami o rozróbach i podbojach otwierał serca i kieszenie możnych, przebijał najgrubsze mury, najbardziej niechętnych i nieufnych potrafił przekonać do wysupłania tylu guldenów, ile w danym momencie było mu potrzeba. Tak jak pragnął najbardziej, nie stanął nigdy w miejscu, mimo wielu niepomyślności parł przed siebie, odciskając swój ślad w wielu życiorysach, jednocześnie starannie komplikując swój własny.

O jego rodzicach wiemy tyle, że istnieli, nie znamy nawet ich imion. Musieli istnieć, bowiem niczego nie wiadomo o nadprzyrodzonym pochodzeniu Podedwornego: nie znaleziono skorupki jajka, z którego miałby się wykluć, na Górze Świętego Jana nie odkryto jamy, z której by wypełzł, nad brzegiem Raby ani Ropy nie widziano pękniętego kamienia, opuszczonego w niemowlęctwie, nie dostrzeżono gniazda, z którego by wypadł. Żadne znaki na ziemi i niebie nie wskazywały, by Pan Podedworny pochodził skądinąd niż każdy człowiek. O rodzicach swoich czy rodzeństwie nie wypowiadał się nigdy, zbytnie przywiązanie do profesji staruszków prowadzi zresztą na manowce, zwłaszcza wówczas, gdy żadnej więzi w dorosłym życiu człowiek taki jak Podedworny, byt samodzielny i samotny niczym planeta, z nimi nie odczuwa. Nawet jeśli coś posiadali, to syn ich tego nie pragnął, biorąc sobie za azymut nie granice cyrkułu czy Królestwa, lecz brzegi świata. Ich pragnienia nie stały się jego pragnieniami, bowiem te musiały się dopiero ukształtować i powoli wysączyć.

Mogliby jednak być dumni z syna, który wieszczów poznał wszystkich, bo w okresie, kiedy rozpoczął swoje podróże, wystarczyło rzucić kapeluszem, żeby prędzej niż w kurę trafić w poetę. Żadnego za rękę nie trzymał ani nie złapał. Ze Słowackim był najbliżej, chociaż też daleko: w godzinie śmierci towarzyszyli mu Feliński i malarz Pétiniaud, a nie Podedworny. Autora Balladyny poznał w Genewie w 1833 roku i chociaż mierziła go uduchowiona osobowość znajdująca odbicie w fizjonomii (szczególnie Podedworny pogardzał wąsikiem poety, o którym w swoim dzienniku pisał nie inaczej niż „piczykłak Słowackiego”), to jeździli razem na wycieczki spoglądać na dom, w którym zdrzemnął się parę razy ich ukochany Byron. Z długiego listu Słowackiego do matki znamy nie tylko pierwszy i jeden z dokładniejszych opisów fizys Podedwornego, ale także okoliczności ich spotkania: „Kawa w mieście jest niegodziwa i niechęć do niej połączyła mnie z niejakim Podedwornym, młodym powstańcem z Galicyi, który to samym nazwiskiem się posługuje i imienia wyjawić mi nie chce. Cytował moje dzieła i powtarza mi, że mam wyższe zdolności, więc na jego tajemniczą aurę nie zważając, zaufałem mu i powierzyłem nowe poezje ku lekturze. Człowiek to postawny i budzący respekt, z burzą włosów tak długich i gęstych, że mógłby się w nich oddział powstańczy schować, co mu żartobliwie powtarzam. Nos ma ładny, nieduży, w oczach ogniki, a uśmiech zadziorny, że ani franka byś mu nie dała; rękę silną i dobrą do bostona [wista], więc rad go wprowadzam w towarzystwo panienek genewskich, które to szczebiotać przy nim zaraz poczynają jak stado rzadkich ptaków, a zwłaszcza wówczas, gdy jego wąs wypomadowany, choć nie imponujący, skłania się ku ich dłoniom w uniżonym geście. Nie widzę w nim jednak ani rywala, ani powiernika, zdaje mi się on raczej duchem niepokojonym, który skoro tylko stopnieją szwajcarskie śniegi, ulotni się w poszukiwaniu awantury”.

Z czasem emigrantów połączyły interesy, obaj byli też przez krótki czas akolitami Towiańskiego, o ile jednak dla Słowackiego sprawa miała narodowo-duchowy charakter, o tyle praktyczny Pan Podedworny, chociaż posiadał pewne nieprzesadnie rozdmuchane ambicje literackie i rewolucyjne, zwęszył okazję do zadzierzgnięcia pierwszorzędnych emigracyjnych znajomości, które mógłby wykorzystać w swoich nie do końca jasnych interesach. Był też, co świadczy już o dość poważnej zażyłości i zaufaniu, drugim obok Nabielaka sekundantem Słowackiego, gdy ten w czerwcu 1841 roku w Ogrodzie Luksemburskim pojedynkował się z Ropelewskim, wyzwanym za wszystkie poniżenia, których Słowacki zaznał od akolitów Mickiewicza. Słowacki, cały na czarno, w żółtych rękawiczkach, wystrzelił pierwszy i trafił Ropelewskiego raz, ale celnie. Podedworny w tym czasie stał z żółtawobladą różą, którą poeta kupił dla pani Bobrowej. Stary lekarz Hłuszniewicz ogłosił zgon Ropelewskiego, który do ostatnich chwil obawiał się przyjścia i miał mdłości, co dało nawet początek pogłosce, powtarzanej z coraz większą pewnością, jakoby do żadnego pojedynku ostatecznie nie doszło. Sekundanci Ropelewskiego szybko zabrali ciało i wywieźli z miasta, bowiem pojedynki we Francji były zabronione.

Nie wizja sporów toczonych na łonie polskiej emigracji i nie interesy wygnały Podedwornego na Zachód, lecz podobnie jak pozostałe tysiące Polaków – domniemany udział w powstaniu i lęk przed reperkusjami. O jednym i drugim opowiadał każdemu, kto chciał słuchać, lecz zawsze w ogólnikach. Ściszając głos i mrużąc tajemniczo ciemne oczy, nachylał się w stronę ciekawskiego ucha i długo monologował, nie wspominając jednak nigdy o rodzinie czy o powodach, które go wygnały na Zachód, rzucając tylko losowo nazwiskami dowódców, nazwami miejsc, oddziałów i więzień. Byli tacy, co słyszeli, że Podedworny w momencie wybuchu powstania listopadowego był dzieciątkiem oderwanym od matczynej piersi. Inni mówili, że kojarzą butnego nastolatka bijącego się pod Ostrołęką i w Warszawie, który sam z szablą się rzucał na ruskie działa i był przy Sowińskim w okopach Woli. Najbardziej oderwani od rzeczywistości dawali słowo, że Podedworny dobiegał wówczas osiemdziesiątki w swoim galicyjskim majątku i sprawami powstania nie zaprzątał sobie głowy, spędzając czas na dyktowaniu wspomnień. Głuchy jak pień, ale wciąż bystry na tyle, żeby wiedzieć, że jego pomoc na nic się nie przyda. Wszystko, co dotyczy przygód Pana Podedwornego, jest prawdą i nią nie jest. Podedworny występuje w źródłach pod wieloma imionami i żadne z nich nie jest prawdziwe, ale też żadne nie jest zmyślone.

Na pewno po klęsce powstania przez pół setki dni błąkał się po Europie, przez Morawy dotarł do Norymbergi, a dalej do Strasburga i ostatecznie Besançon, gdzie uczył języków i fechtunku, pisał wiersze, macał kury i uwodził wdowy, chociaż niektórzy twierdzą, że na odwrót. W 1833 roku na wieść o wybuchu powstania we Frankfurcie dołączył do grupy blisko pół setki oficerów tworzących dwubatalionowy legion nazwany Hufcem Świętym. Zaraz po wyruszeniu rewolucja została zdławiona, a Hufiec szukał schronienia w Szwajcarii – tam zmienił nazwę na Towarzystwo Tułaczów Polskich w Szwajcarii i stał się solidnie sformowaną organizacją polityczną, której jednym z liderów był Podedworny. Zdaniem bliskich współpracowników wyróżniał się jako człowiek charyzmatyczny, znający języki i w zależności od sytuacji spokojny jak kosodrzewina bądź gniewny jak halny. Chociaż cieszył się sympatią władz kantonalnych, to przez cały pobyt w Genewie klepał biedę: początkowo pomagał szwajcarskim chłopom na roli, później zaś wspierał Franciszka Czapka przy produkcji zegarków. Poza Słowackim, mitrężącym czas na romanse i wycieczki łodzią po jeziorze, niechętnym na dodatek do udzielania pożyczek, poznał także innego wielkiego zegarmistrza Antoniego Patka herbu Prawdzic, który wrażenia żadnego nie zrobił, bowiem Pan Podedworny większą słabość miał do rymów niż sikorek, a bardziej od czasu interesowały go wszelkie niepokoje, choćby i z góry skazane na porażkę.

Zgodnie z przewidywaniami Słowackiego Podedworny przy pierwszej okazji na wezwanie Mazziniego przeprawił się z dwoma pospiesznie sformowanymi oddziałami przez Jezioro Lemańskie, aby rozpocząć powstanie republikańskie w Sabaudii i dać sygnał do zjednoczenia Włoch. Jak później wspominał, ten „kurwi syn i kiep Mazzini” nie przygotował dla Polaków choćby pół strzelby: niewielki oddział przez kilka dni czekał na brzegu na instrukcje od Włochów, które nie nadeszły. Oddział Podedwornego sam sobie był winien, bowiem wybrał się robić rewolucję jak na piknik: w wiklinowych koszach mężczyźni mieli suchary, trochę wędlin, mleko i piwo; ukrywszy łodzie w przybrzeżnych krzakach, rozpoczęli w oczekiwaniu na oddziały Mazziniego biesiadę trwającą trzy dni. Pod jej koniec pijani w sztok oddali serię strzałów w powietrze z przestarzałych karabinów Fergusona, co zwróciło uwagę patrolujących okolicę oddziałów króla Sardynii, który panował również w Sabaudii. Wściekły z bezsilności, czy też raczej wściekły pijacką wściekłością Podedworny zarządził odwrót, a Mazziniemu polecił „świże gówno w zęby brać”. Powrót do Szwajcarii na stałe był już niemożliwy: przeciwko Polakom obróciły się ostatecznie nie tylko konserwatywne kantony, ale też państwa Świętego Przymierza, zorganizowano więc transport do Anglii.

Tam Podedworny miał zaliczyć awans społeczny tak prędki, że po dwóch miesiącach premiera Greya przy aromatyzowanej herbacie przekonywał do wagi sprawy polskiej i zachwalał krakowskie obwarzanki i kwiaciarki, stąd wiemy, że musiał mieć jakieś związki z miastem królów polskich. Być może pamiętał jeszcze okres, gdy był Kraków szczęśliwym miejscem, o którym mówiono zaraz po wiedeńskim kongresie, że służyć może za przystań dla wszystkich pragnących odpocząć po politycznych burzach, a którym przestał być wraz ze wstąpieniem na tron Mikołaja I. W archiwach Uniwersytetu Jagiellońskiego nie znajdujemy żadnych dokumentów świadczących o pobieranych przez Podedwornego naukach, lecz jak już wspomniano, na archiwach polega tylko ten, komu braknie na wyobraźni.

W Londynie po konflikcie z liderem polskiego środowiska emigracyjnego, którego nazwał na zebraniu „ciućmokiem i ciemięgą”, skupił się Podedworny na tłumaczeniu Byrona, pisaniu wierszy o charakterze romantyczno-patriotycznym oraz eksploracji londyńskich zamtuzów, głównie przy Granby Street, razem z młodym Dickensem (podobno z sześciu tysięcy trzystu siedemdziesięciu jeden odnotowanych przez policję prostytutek Dickens znał z imienia połowę, a drugą połowę poznał z innej strony). Dzięki niemu trafił do redakcji „Monthly Magazine”, dla którego pod pseudonimem Mr Underhall pisywał reportaże z dzielnic fabrycznych.

Rewolucja przemysłowa jednocześnie przerażała go i fascynowała, pisał, że nie ma nic piękniejszego nad maszynę parową, a koleją na linii Liverpool–Manchester jeździł około czterdziestu razy, widział ludzi panikujących wobec potęgi techniki i zawrotnej prędkości szesnastu mil na godzinę, czemu nie dziwił się wcale, bo sam w trakcie pierwszego przejazdu otwartym wagonem po wiadukcie nad kanałem Sankey ze strachu zwymiotował na własne ręce kurczowo trzymające się krawędzi wagonu. Obryzgał przy tym kloszową suknię damy siedzącej nieopodal; zwrócił się do niej słowami „Przepraszam, jestem z Galicji”, co owa dama przyjęła z rozkosznym zrozumieniem, zawsze gdyż miała słabość do ognistokrwistych południowców. Incydent na moście przypomniał jej o romansie z marynarzem imieniem Ernesto – był to swego czasu nie lada skandal i ambaras dla kobiety z wyższych sfer, ale przyniósł też wiele uciechy, bowiem pochodzący z Lizbony chłopiec wesoło popierdywał w tonacji durowej w chwilach uniesienia, zaś chwilę po wypierdywał cichutko, już w subtelnych molach, dźwięki fado. Przyjaciółki rzeczonej damy nie chciały dać wiary w muzyczne umiejętności Portugalczyka, które dorównywały łóżkowym, więc dama zachęciła je do skrycia się za pysznymi kotarami w trakcie schadzki. Sprawa byłaby się może nie wydała, gdyby jedna z nich nie rozpłakała się na początku drugiej zwrotki rzewnej pieśni. Niemniej dama wdzięczna Podedwornemu za przywołanie tych wzruszających wspomnień, kryjąc rumieniec pod grubą warstwą pudru, użyczyła mu haftowanej chustki, aby wytarł usta i dłonie, i nie pragnęła jej zwrotu.

Z czasem w Anglii nasiliły się w Podedwornym bezsilność i zgorzknienie, zaczął być krytyczny wobec rewolucji przemysłowej, która ogołociła kraj z zieleni. Nasiąknął londyńskimi mgłami i ciężkim powietrzem robotniczych miast. Dlatego, ale też w wyniku izolacji i złapanej w burdelu choroby, gnuśniał i tęsknił za życiem rewolucjonisty. Lekiem na to okazały się liczne podróże do przemysłowych rejonów Wielkiej Brytanii połączone z lekturą pism socjalistów. Rozbudziły w nim one społeczną wrażliwość, która ujawniła się w publikowanych tekstach. Szczególnie bliski był mu temat pracy dzieci, tak zwanych miejskich praktykantów, czyli sierot wykorzystywanych przez właścicieli fabryk. Pod pseudonimem Barnaba Fantuł Pan Podedworny opublikował też między innymi broszurę Londyńskich zamtuzów wpływ na sprawę polską, o której historiozofia polska wszakże nie wspomina. Udało mu się za to zgromadzić pewien kapitał, na który, jak twierdzili socjaliści, złożyły się głównie łapówki pobierane od przemysłowców w zamian za milczenie w tekstach reporterskich na temat nieludzkich warunków pracy w najpodlejszych fabrykach. Trudno w to jednak uwierzyć. Gdy się bowiem widziało zafrasowanego Podedwornego na ulicach miast tekstylnych Lancashire, Derby czy Notts, można było raczej odnieść wrażenie, że każdy ubogi, bez względu na to, czy dziecko, czy dorosły, jest mu bliższy niż własne życie, a nawet jakże wtedy odległa ojczyzna. Bez większego trudu wyobrażamy sobie natomiast, że Pan Podedworny, wyciągnąwszy wnioski z wrażenia, jakie robił na szwajcarskich damach, wykorzystał aurę egzotycznego rewolucjonisty i zakradł się do alkowy którejś z bogatych pań, mitrężących czas pod nieobecność męża, puszystego lorda o malutkim nosku, krępego barona z krótszą nogą czy postawnego earla lubiącego dokazywać ze służbą. Był to już moment, kiedy wszyscy oni spotykali się w pociemniałych od tytoniowego dymu klubach dżentelmenów, gdzie popijali i licytowali się na liczbę zastrzelonych przepiórek i zaliczonych kuzynek, zaniedbując małżeńskie powinności. W tym samym czasie Pan Podedworny, opisywany w nielicznych wspomnieniach wczesnowiktoriańskich kobiet jako P P z adekwatnym, pięknym i cudownie brytyjskim przymiotnikiem, na przykład „afternoonified”, łoił ze znudzonymi żonami ocet, zapewniający bladość oraz szczupłość, a następnie luzował ich gorsety i liczył żeberka, głośno, po polsku, wprawiając damy w niesłychanie dobry humor. Potem zaś godzinami tarzał się z nimi po resztkach krynolin, zrujnowanych piramid z metalowych obręczy, halek i jedwabiów, zburzonych w akcie namiętnego ikonoklazmu, ale też gwałtownej symbiozy wschodu i zachodu Europy: biedny, uciemiężony i głodny wschód brał w posiadanie rosnące w siłę Imperium, łaskotał je po obojczyku wąsikami, rekompensując sobie tym samym nie tylko swoją nieistotność, niezborność czy wręcz nieistnienie, ale też brak kolonii i peryferyjność. Pana Podedwornego cieszyły te schadzki, nie tylko ze względu na najprostszą fizyczną przyjemność, jaką z nich czerpał, a być może także i finansowe oraz duchowe profity, lecz także przez wzgląd na momenty czystej emancypacji, których dostarczał damom swoją nieokrzesaną obecnością: zrzucaniu gorsetów zawsze towarzyszył jęk rozkoszy, zupełnie jak po zrzuceniu jarzma, ciążącego na barkach miesiącami, jeśli nie latami. Czuł się w takich momentach jak wielki oswobodziciel, wyobrażał sobie, że taki sam jęk rozkoszy wyda w końcu Rzeczpospolita, kiedy odzyska niepodległość, zrzuci gorset zaciśnięty aż do bezdechu przez trzech zaborców i weźmie pierwszy wolny haust powietrza.

Jednocześnie Podedworny był zazdrosny o wydawniczy sukces swojego niedawnego towarzysza Dickensa, którego literacki debiut okazał się ogólnokrajową sensacją, podczas gdy wierszy Podedwornego nie chciały drukować żadne polonijne wydawnictwa. Czuł się skończony jako pisarz, jeszcze nim zaczął. Chciał dać światu świadectwo niedoli emigrantów, których los odbijał się jego zdaniem w losie sierot. Dlatego właśnie były mu one najbliższe i im poświęcał najwięcej miejsca w swoich artykułach, o nich wciąż opowiadał każdemu, kto chciał słuchać.

Całą korespondencję z końca trzeciej dekady XIX wieku odbierał na Great College Street 8, gdzie zajmował poddasze trzypiętrowej kamienicy z żółtej cegły. Z jego listów przebijają zaś smutek emigranta i tęsknota nie za krajem, ale za światłem, powietrzem i przeżyciami bardziej spektakularnymi niż tropienie wyzyskiwaczy i romansiki. Okres angielski to dla Podedwornego czas ciężkiej pracy, samotności i nielicznych uciech na miękkich materacach, ale to właśnie tam uformował się jego twardy charakter, który będzie dawał o sobie znać w kolejnych latach. Podedworny nie pokochał doków wzdłuż Tamizy, mgły i energii stolicy Imperium, gwaru angielskich ulic, wilgotnych poddaszy i zatęchłego powietrza. Po oskarżeniach o przyjmowanie łapówek jego dziennikarski zapał mocno opadł, a niechęć do kraju wiecznie zasnutego mgłą osiągnęła szczyt, gdy został przyłapany in flagranti z przyszłą baronową Romilly, córką biskupa Chichester. Zupełnie nagi, z kuśką huśtającą się między nogami niczym wahadło Big Bena, próbował jej przetłumaczyć wiersz Wacława Potockiego o złej żonie na angielski, odgrywając przy tym na łóżku pantomimę wyrzucania jej za burtę. Przyszły baron Romilly po wejściu do sypialni najpierw zachował się po dżentelmeńsku, zgodnie z zasadami epoki, i wypowiedział słowa, które Podedworny lubił powtarzać, odkąd przeprawił się na drugi brzeg kanału La Manche: „Pan ją morduje czy sprzeniewierza?”. Lecz nie czekał z otrzymaniem odpowiedzi bądź satysfakcji i chwycił za pistolet, oddając następnie w stronę Pana Podedwornego trzy strzały, spośród których żaden nie trafił celu, gdyż przyszły baron cierpiał na astygmatyzm i mimo surowego oblicza był dosyć kruchej konstrukcji psychicznej; już w momencie wypowiadania słowa „morduje” było widać, że się trzęsie, jego prawa powieka zaczyna nerwowo opadać, a druga dłoń niespokojnie szuka oparcia. Te słabości nie uniemożliwiły mu jednak w przyszłości zrobienia solidnej kariery, objęcia urzędu kanclerskiego i uzyskania tytułu barona. Swoją żonę przeżył o blisko dwadzieścia lat, lecz nie wiadomo, czy po tym mrożącym krew w żyłach incydencie kiedykolwiek zamienili ze sobą choćby słowo.

Pan Podedworny, umknąwszy przeznaczeniu nie po raz pierwszy i nie ostatni, zaczął rozglądać się za nowym zajęciem w przyjaźniejszym kraju. Jako ostateczny sygnał do zmiany odebrał wystąpienie ministra spraw wewnętrznych Francji Charles'a de Rémusata w izbie deputowanych 12 maja 1840 roku w sprawie pochówku Napoleona w Paryżu. Miał przeczucie, że właśnie tam jest jego miejsce. Niewidzialna ręka historii wskazała palcem na stolicę Francji i wysłała Podedwornemu jasny komunikat: musisz tam być. Wyjechał z Londynu bez pożegnania, bo też nie miał się z kim żegnać, zabierając ze sobą jedynie tłumaczenia Byrona, złoto ze sprzedaży funtów i kiłę.

Wiemy, że był obecny na mszy polskiej emigracji w paryskiej Notre Dame 27 września 1841 roku. Błysnął na niej charyzmatyczny Litwin Towiański, który dopiero co uleczył panią Celinę Mickiewiczową, żonę Adama. W płomiennym wystąpieniu mówił o swojej misji danej od Boga, zmiłowaniu Boga nad Polską. Pan Podedworny, uznawszy nie – jak Mickiewicz – że oto spotkał prawdziwego mistrza, lecz raczej że oto jest większy fantasta od niego, jadł przez kilka tygodni Towiańskiemu z ręki; nie wiemy, czy z apetytem, czy wyłącznie z głodu. Po przemówieniu czuł, że jest duchem ciemnym, który nie zazna spokoju, póki ojczyzna nie będzie wolna. Z tej historycznej chwili zapamiętał przede wszystkim nie głos Towiańskiego ani jego słowa, nie witraże katedry ani jej mistyczną atmosferę, lecz zapach. Był to zapach wiekopomnej chwili, bowiem chwile takie jak ta zapisują się w pamięci w przewrotny sposób: umysł rejestruje szczegóły pozornie nieistotne, a powracające jak natarczywy refren, czasem nieoczekiwanie, natrafiwszy na iskrę inspiracji. Podedworny przez lata wyczuwał zbliżony zapach, pochodzący z dębowych belek dachu Notre Dame, zamontowanych między 1160 a 1170 rokiem i ponownie użytych pół wieku później. Chociaż niewielu widziało to majestatyczne drewno, jego zapachu doświadczył każdy gość katedry, a we wspomnieniach Podedwornego woń ta nieusuwalnie połączyła się z wystąpieniem Towiańskiego. Samotny galicyjski emigrant żałował jednak, że nie przypadło ono na jeden z tych wiosennych dni, kiedy cały Paryż wysypuje się na ulice i place, żeby, jak pisał Hugo, święcić je jak niedziele. Pan Podedworny wspominał przed rozpoczęciem mszy pierwszą lekturę Katedry Marii Panny, jeszcze sprzed przyjazdu do Paryża, pamiętał z niej, że w jasne i pogodne dni portal świątyni trzeba podziwiać o pewnej godzinie, w chwili kiedy słońce, chyląc się ku zachodowi, spogląda katedrze niemal prosto w twarz. Coraz bardziej poziome promienie schodzą powoli z kamieni, którymi wybrukowany jest plac, i wstępują prostopadle na fasadę, uwydatniając rzeźby na tle ich cieni, a ogromna środkowa rozeta płonie niby oko cyklopa rozpalone blaskiem kuźni. Z czasem te dwa wspomnienia połączyły się w jedno: po latach, opowiadając o mszy towiańczyków, rozpamiętywał rzeczywisty zapach dębowego drewna z wrześniowego dnia i wiosenne światło z powieści Hugo, którego tak bardzo chciał poznać, że fragmenty jego dzieł anektował jako rozdziały własnej biografii. Po latach ambiwalentny stosunek Podedwornego do Towiańskiego tylko się wzmógł, do tego stopnia, że w swojej opowieści widział siebie w roli Quasimoda rzucającego kamieniami i belkami nie w żebraków szturmujących katedrę, lecz w Polaków brukających święte miejsce Francuzów swoimi rojeniami. Widział siebie lejącego ze szczytów katedry płynny ołów na Towiańskiego, Mickiewicza i całą tę leniwą kompanię, dostrzegał ożywające rzeźby diabłów i chimer, głuche na krzyki ginących w fieście wypalania grzechu pychy ogniem.

Niestety przez kolejne tygodnie Podedworny nadal nie wiedział, jak ma się stać duchem jasnym, a podążanie za wytycznymi mistrza nie podobało mu się wcale: autorytetem był sam dla siebie i innych nie widział. Ciemność go nie przerażała. Do mistrzostwa opanował sztukę krętactwa i bujdy, szybko zyskał w Paryżu sławę pomysłodawcy Olivera Twista i zaangażowanego społecznika, który dzieci wyciągał z manchesterskich manufaktur i umieszczał w najlepszych szkołach, robotnikom oddawał połowę dochodów, brytyjskie damy tworzyły o nim wielotomowe powieści romantyczne, a gdy odpływał z Dover, rzucały się do morza niczym oszalałe lemingi. Zamiast wpływać na świat realny i pochopnie oddać się w ręce mistrza Adama, tak jak doradzał Towiański, Podedworny prowadził własną grę.

Historyczne widowiska podniecały go nawet bardziej niż wszelka ruchawka, stąd też odnieść można wrażenie, że pojawiał się on wszędzie tam, gdzie wielka historia miała zaraz wychynąć zza winkla. Zanim wziął udział w mszy, musiał na własne oczy, podobnie jak Towiański, zobaczyć pogrzeb cesarza, widowisko warte milion franków. Dla Podedwornego był to pretekst do wykonania ruchu, do przemieszczenia się, ale też do pchnięcia historii na nowe tory. Iskra przygody i ekscytacji momentem historycznym trafiła na podatny grunt: już 6 lipca na nadbrzeżu portu w Tulonie, do którego popędził kurierską ekstrapocztą, ze łzami w oczach, jak twierdził, żegnał fregatę La Belle Poule i korwetę La Fav, na których po nie tak znowu malutkie, a jakże kiedyś niespokojne ciało Napoleona wybrał się książę Joinville. Jak dokładnie wyliczył Pan Podedworny, szczególnym zdarzeniem losu flotylla wypływała z miasta, gdzie przed czterdziestu siedmiu laty zajaśniała gwiazda szczęścia i wielkości cesarza. Prawie pół roku później, 30 listopada, Pan Podedworny usłyszał w Cherbourgu sto jeden salw obwieszczających o świcie powrót La Belle Poule ze szczątkami monarchy w sześciu trumnach. Statek zatrzymał się w porcie na kilka dni, w trakcie których Podedworny zdołał wejść na pokład i pokłonić się, bowiem do martwych bohaterów miał słabość jeszcze większą niż do żywych, a niejasny stosunek Napoleona do Polski i Polaków nie obchodził go wcale.

Dzień przed oficjalnym pogrzebem Napoleona, 14 grudnia w Paryżu, Podedworny spotkał się ze Słowackim – po raz pierwszy od niemal dziesięciu lat, kiedy to widzieli się w Genewie. Niedługo przed zachodem słońca stali na moście Asnières, wzniesionym w 1837 roku a uwiecznionym przez Van Gogha. Most niedawno odbudowano po pożarze sprzed dwóch lat, więc jego łuki wyrosłe z murowanych filarów wyłaniających się z Sekwany robiły wrażenie nie tylko swoimi rozmiarami, ale też świeżością. Zdążyli już nieco zziębnąć pomimo zimowych ubrań: Pan Podedworny w watowanym surducie butelkowego koloru, odcinanym w pasie, lekko rozkloszowanym, z połami schodzącymi się z przodu. Wysoki, stojący kołnierzyk koszuli owinął ciasno batystową chustką, której końce powiewały swobodnie na wietrze. Jedną ręką przytrzymywał nieco wysłużony cylinder, drugą trzymał się barierki i wychylał na wschodnią stronę mostu, wypatrując specjalnie zbudowanego parowca. Słowacki otulał się długim kołnierzem swego granatowego płaszcza z bobrowym futrem, jedną rękę położył na złoconej główce laski, a drugą również trzymał się galeryjki. Na statek czekali długo, przerzucając się z nudów datami związanymi z Napoleonem: Podedworny nie pamiętał dziennej daty narodzin cesarza, a Słowacki – śmierci. Jeden pomylił się w dacie bitwy pod Hanau o dwa dni, drugi w dacie abdykacji o tydzień, koniec końców pojedynek uznali za nierozstrzygnięty. Tymczasem otoczył ich pokaźny tłum ciekawskich, więc musieli się zapierać, aby utrzymać najlepsze miejsca, z których rozciągał się widok na Sekwanę aż do kiszkowatej wyspy Vannes.

– Zimno – powiedział zmarznięty Słowacki, poprawiając włosy.

– Zimno – potwierdził Podedworny, wciągając szyję w kołnierz.

W rzeczywistości nie wiemy, czy właśnie tak powiedzieli, ale jest to wielce prawdopodobne, bowiem tego dnia rzeczywiście było zimno, a poeci tego kalibru co Słowacki nie wstydzili się o tym wspomnieć, bowiem głowa, nawet nabita ideami patriotycznymi, marznie z braku okrycia. Wielka i mała historia musi czasem ustąpić pola warunkom atmosferycznym, w tamtych czasach może bardziej przewidywalnym, ale nieustająco dokuczliwym.

Było po czwartej, kiedy w końcu pojawił się statek. Miał blisko dwadzieścia cztery metry długości i osiem szerokości, wyobrażał żałobną świątynię wspieraną kolumnami z brązu. Wejścia strzegły cztery złocone kariatydy, na rogach w górze usadowiły się złote orły z wieńcami z nieśmiertelników. Trumnę ustawiono na środku świątyni i okryto fioletowym aksamitnym całunem zdobionym w złote pszczoły. Całość zdawała się prowadzona przez wielkiego złotego orła, a tył sprawiał wrażenie ogrodu sławy – z góry dobrze widoczne były wawrzyny, palmy i mnóstwo chorągwi przypominających o pamiętnych zwycięstwach Napoleona. Na czele flotylli płynął statek z dwiema setkami muzykantów pod przewodnictwem Habenecka i wykonywał przez całą drogę symfonie i pieśni żałobne skomponowane na tę uroczystość.

Słowacki i Podedworny widzieli, jak z mostu, kilka metrów od nich, gdy tylko statek znalazł się na wysokości dzisiejszego cmentarza dla psów, puszczono gołębia niosącego trójkolorową chorągiew z przypiętymi wieńcami z nieśmiertelników. Gołąb usiadł na katafalku i się na fioletowy aksamitny całun zdobiony w złote pszczoły zesrał. Książę Joinville starannie zadbał o to, by sprawa nie ujrzała światła dziennego, jednak między paryskimi anarchistami krążyła informacja, że gołąb został natychmiast pochwycony i aresztowany przez pełniącego służbę najbliżej katafalku porucznika Erica Sikorę, którego babcia pochodziła z Galicji, a pod koniec XVIII stulecia wyemigrowała z rodziną do północnej Francji, gdzie ona i krewni trudnili się górnictwem i rozmnażaniem.

Gołębia umieszczono w ciężkim areszcie, tym samym, w którym dokładnie czterdzieści lat wcześniej przetrzymywano żyrondystów. Pod czujnym okiem żandarmerii gołąb został tam szczegółowo opisany przez wybitnego ornitologa Guillaume'a Michela Jérôme'a Meiffrena Laugiera, stąd też dzisiaj dokładnie wiemy, że ptak ten, na potrzeby aresztu i dalszych przesłuchań nazwany Gallant, miał dziób ciemnoszary, woskówkę białą, tęczówki czerwone, lecz w innym odcieniu niż stopy, których kolor Laugier określił jako „czerwone jak wino z Rodanu”. Głowa, kark i gardło były ciemnoszare, ale na całej szyi występowała rdzawa opalizacja. Grzbiet i większość pokryw skrzydłowych były jasnoszare. Kuper miał ciemnoszary, podobnie jak brzuch i sterówki, na których końcu znajdował się czarny pasek. Skok nieopierzony. Ponieważ nie udało się określić, czy Gallant przyleciał z drugiej strony kanału La Manche, by nie tylko gołębim, lecz przede wszystkim brytyjskim gównem storpedować wielkie święto Francuzów, został poddany krótkotrwałym torturom, w których wyniku zmarł jako gołębi męczennik, nie pierwszy i nie ostatni w gołębim panteonie bohaterów, lecz na pewno jeden z najbardziej prominentnych. Spektakularny akt ptasiej defekacji został przez Słowackiego z Podedwornym uznany za doskonałe podsumowanie pogrzebu, którym pozostali na długo zdegustowani.

15 grudnia obaj byli w tłumie na Polach Elizejskich, już wczesnym rankiem zapełnionych. Znaleźli się i tacy, co najmowali balkon z widokiem na orszak za trzy tysiące franków, a niezamieszkany dom nawet za pięć. Za najmniejszą komórkę na wyższych piętrach płacono po pięćdziesiąt franków, a jedno okno na pierwszym lub drugim piętrze wyceniano na sto pięćdziesiąt. Nigdy, na żadnej uroczystości od pół wieku nie było takiego tłoku. Nie tylko ulice Paryża i przedmieścia były wypełnione ludźmi; tłumy widziano też na drogach kilka mil od miasta, a mróz tego dnia dochodził do kilkunastu stopni. Cała ceremonia jednak, jak zauważył Hugo, „miała dziwny znak oszustwa” i odbyła się w wielkim chaosie. Miejsce pochówku Gallanta, w przeciwieństwie do Napoleona, pozostaje nieznane.

O wiele bardziej niż pompatycznym i jednocześnie w obawie przed rozruchami tajnym pogrzebem Podedworny przejął się relacją z otwarcia grobu Napoleona na Świętej Helenie. Rzecz całą poznał z pierwszej ręki od sprzyjającego sprawie polskiej doktora Rémiego Guillarda, miłośnika poezji Byrona, u którego zasięgał rady na temat przywiezionego z Londynu syfilisu. Starszy o dwie dekady od Podedwornego Guillard był, jak wszyscy lekarze, a zwłaszcza chirurdzy, człowiekiem praktycznym, niepodatnym na tanie wzruszenia i przez lata cierpiącym, gdyż Joinville nie udzielił mu zgody na wykrojenie najbardziej francuskiego z francuskich serc z najbardziej francuskiej z francuskich piersi Napoleona. Kiedy na Helenie Guillard odruchowo chciał się zabrać do dzieła, książę powstrzymał go ze słowami, że nikt cesarza otwierać nie będzie, bo cesarz to nie kredens.

Do końca życia chirurg wspominał, że Napoleon w trumnie wyglądał jak żywy: zupełnie dobrze zakonserwowany, na pierwszy rzut oka do poznania, ubrany w mundur pułkownikowski gwardii strzelców, który za życia tak chętnie nosił. Z całej opowieści o skórze na głowie żółtej i twardej, miękkich policzkach i brodzie niebieskawej od zarostu Pan Podedworny zapamiętał przede wszystkim palce u nóg cesarza, widoczne przez popękane szwy butów, i leżący na udach tak znany kapelusz Napoleona, dobrze zachowany, ale płasko opadły. Dalej Podedworny nie mógł już słuchać, napuchł od tej wiedzy jak balon, i zaraz uleciał na ulice Paryża opowiadać o ośmiu nagich palcach martwego cesarza wystających z butów, pulchnych i z zakrzywionymi paznokciami. Słuchano go chętnie, chociaż traktowano z przymrużeniem oka. Biografia, nawet koloryzowana, była mocną kartą przetargową Podedwornego: sława buntownika, obieżyświata i erudyty dotarła do Mickiewicza, który zaprosił go na opisaną wcześniej mszę w Notre Dame, słowem nie wspominając o Słowackim, z którym się wówczas nie miłowali. Mickiewicz po mszy kazał sobie ze szczegółami i do znudzenia opowiadać o cesarskich paluszkach.

Słowacki wówczas zajęty był jeszcze niedawnymi podróżami do Egiptu i Ziemi Świętej, które i jego unosiły kilka stóp nad paryskim brukiem. W Paryżu obu emigrantów połączyła dandysowska słabość do dobrego stroju, chociaż Podedworny nie odważyłby się jak Słowacki na łączenie ciemnych szarawarów z żółtawobladymi rękawiczkami, oraz poezje Byrona, które poeta z Krzemieńca czytał w oryginale, ale z uznaniem wypowiadał się o tłumaczeniach Podedwornego. Obiecał pomoc w druku wierszy, a nawet finansowe wsparcie, gdy tylko matka prześle odsetki. Skończyło się na słowach i radach: za jego namową zainwestował Podedworny wszystkie przywiezione do Paryża oszczędności w piętnaście akcji drogi żelaznej w Lyonie, co nie okaże się bez znaczenia. W roku, kiedy Słowacki prosił Podedwornego o pierwsze korekty Króla-Ducha, akcje były warte ponad trzy tysiące franków. Niestety przeoczone przez Podedwornego potężne byki w części XLII Pieśni I oraz XXIX Pieśni II i XXXVIIPieśni III zakończyły znajomość wybitnych umysłów.

Po tym przykrym rozstaniu Podedworny związał się z poetą Saskim, chorowitym gryzmołą z Galicji, który w Paryżu pojawił się nagle, bez zapowiedzi. Podobno pochodzili z sąsiednich cyrkułów, co zbliżyło ich mocniej niż wspólnota doświadczeń i literackie aspiracje. Jedyne powstanie, w jakim uczestniczył Saski, to powstanie w Krakowie pisma dla ludu „Wieśniak”, co było dla niego źródłem głębokiego dyskomfortu, zwłaszcza w towarzystwie doświadczonych rewolucjonistów i obieżyświatów. Znakiem rozpoznawczym Saskiego były kręcone, długie na pół łokcia włosy i niewieści chód, który sprawiał, że co pewniejsi siebie paryżanie, zwłaszcza na ciemniejszych ulicach, zwykli oglądać się za nim i pogwizdywać, biorąc go w pierwszej chwili za atrakcyjną kurtyzanę; rzeczywiście nie dało się ukryć, że chód Saskiego był znacznie bardziej atrakcyjny od jego wierszy. Jeszcze w Galicji został współautorem odezwy Do braci włościan, prowadził również chłopską rubrykę poetycką, a do Paryża, oddawszy część rodzinnej ziemi w Dominikowicach koło Gorlic w dzierżawę kuzynowi, przybył zwabiony sławą Mickiewicza. Starał się przypodobać emigracji za wszelką cenę, kiedy na wychodźstwie powstała myśl zorganizowania patriotycznej składki, której cel najmocniej do jego serca przemawiał. Saski chciał koniecznie wziąć w niej udział. Środki jego tak jeszcze były szczupłe, że obrachowawszy wszystkie swe roczne dochody, bo miał zwyczaj pilnie przestrzegać równowagi budżetu, co w Polaku wcale niepowszednim było przymiotem, przekonał się, że nic do dania nie ma, chyba że zrezygnuje z palenia. Kosztowało go to sześćdziesiąt franków rocznie, a stanowiło jeden z zakorzenionych i jak się zdawało, niezbędnych nałogów. Wyrzeczenie się było dla niego dotkliwym umartwieniem. Saski z radością je sobie nakazał, pieniądze do skarbonki złożył, a przez następny rok cały nie pozwolił sobie ani na fajkę, ani na cygaro, i nie przechwalał się tym wcale; nikt zgoła o tym nie wiedział prócz Pana Podedwornego. Nie ceniono go jednak zupełnie, jego rymy uznawano za trywialne, a osobowość za lichą.

Na swoje nieszczęście w trakcie jednej z apokryficznych kolacji towiańczyków u Januszkiewicza, na których w atmosferze podniosłej i mistycznej, w świetle świec i poezji, w aurze nieznośnego ostatecznie uniesienia, poeci prześcigali się w improwizacjach, a akolici w umizgach, w momencie, gdy Mickiewicz był u szczytu patriotycznej ekstazy, Saski stał się ofiarą czkawki. Zaczęła się niewinnie, zaraz po łyku litewskiego miodu, od cichych podrygów jakby niemowlęcych, na które nikt nie zwracał uwagi, prócz siedzącej obok Karoliny Bauer, aktorki o europejskiej sławie i żony Władysława Platera, która widząc, co się święci, od razu zaczęła Saskiego klepać po plecach. To tylko nasiliło czkawkę, która przeszła już w słyszalne staccato, powoli zwracające uwagę zebranych. Plater wybałuszał oczy i przykładał palec do ust, jego brat Ludwik, nie wierząc własnym uszom, że ktoś ośmiela się przerywać Mickiewiczowi deklamację, wszedł pod stół i zaczął Saskiego szarpać za nogawkę. Rymkiewicz, będący na skraju omdlenia, powoli odwracał głowę w kierunku coraz donośniejszych czknięć, strzygąc wciąż uchem w stronę stojącego u szczytu stołu Mickiewicza. Niezrażony mistrz dostosował rytm swojej frazy do synkopowanych czknięć Saskiego, któremu nie pomagało wciąganie powietrza, wstrzymywanie oddechu, połykanie cukru ani popijanie winem i wodą. Nawet surowe spojrzenie Towiańskiego, wyrażające groźbę usunięcia nie tylko z kolacji czy towarzystwa, ale wręcz z Paryża, Francji, może nawet kontynentu i świata, duchową ekstradycję i moralną anihilację, nie mogło Saskiemu pomóc. Zrozpaczona Karolina Bauer była już skłonna udusić Saskiego własną piersią, ale jego dolegliwość stała się tak straszliwa, że wymknęła się ludzkiemu pojęciu. Wydawało się, że to nie ciężki miód odbija się Saskiemu czkawką, ale lata rozbiorów, emigracji, nieszczęść i porażek. Czkanie Saskiego było wyrazem jego tęsknoty za wolną, niepodzieloną Rzecząpospolitą, za kąpielami w polskich strumykach i biesiadami pod polskim niebem – w takim samym stopniu jak natchnione improwizacje Mickiewicza. Czkanie Saskiego było jedyną rytmiczną poezją, jaką potrafił z siebie wydać: czkał najpierw trochejem, później anapestem, a na sam koniec, ku zdumieniu wszystkich, z milczącym już Mickiewiczem włącznie, tetrabrachem. I było to czkanie potężne, tak donośne, że musiał je słyszeć von Metternich w Wiedniu, Mikołaj I w Petersburgu, że zbudziło Fryderyka Wilhelma, a księciu Czartoryskiemu potłukło wszystkie szkła. I tylko Mickiewicz zdawał się ostatecznie rozumieć, że nie jest to zwykła czkawka, ale przez Saskiego przemawia jakaś wielka tęsknota, idea niezgłębiona i mistyczna, może ta czkawka jest śpiewem z zaświatów Poniatowskiego i Kościuszki, może to duch dziejów przemawia bandziochem i ustami galicyjskiego wierszoklety. Dla wszystkich pozostałych gości kolacji było jasne, że dni Saskiego w Kole Sprawy Bożej są policzone. Wzbudziło to współczucie Podedwornego. O ile początkowo Saski nie chciał opuszczać kolacji, by nie wzbudzać niepotrzebnej sensacji, o tyle w momencie, kiedy skandal był już nieunikniony, czkając w metrum nieznanym współczesnym, rodem z dalekiej przyszłości, wybiegł z kolacji ze łzami w oczach. I jeden tylko Podedworny ruszył za nim, bo dość już miał moralnej tresury w Kole, ciągłego szczucia na Słowackiego przez akolitów Mickiewicza, któremu musiał się, jak wszyscy towiańczycy, spowiadać, mistycznych uniesień i niedoboru kobiet w Kole. Martwiło go też, że sprawy towianizmu odciągają Mickiewicza od roboty pisarskiej. Wyszli przeto razem z Saskim, Podedworny obejmował i pocieszał nieszczęsnego poetę, mówił, że na kolacji świat się nie kończy i jak tylko przejdzie mu czkawka, to pójdą razem przeprosić Mickiewicza. Saski zapadł się na długie tygodnie pod ziemię, nie wiadomo, co robił i gdzie dokładnie przebywał, żartowano, że nocą na ulicach Paryża wciąż słychać czkanie.

Podedworny zdecydował się sam odwiedzić Mickiewicza, aby omówić sprawę Saskiego i swoją przyszłość w Kole. Stało się to kilka tygodni po kolacji, na której zresztą w toku dalszych wydarzeń i w atmosferze ogólnego uniesienia Mickiewicz ogłosił się wieszczem. Przebywał wtedy wraz z żoną w domku Towiańskiego w Nanterre, przy rue de la Prairie 44. Gość zastał mistrza Adama wyciągniętego na leżance, z dłońmi splecionymi pod głową. Nieco spłowiałe orientalne dywany rdzawej barwy przyjemnie koiły wzrok. W tym spokojnym, przytulnym otoczeniu, między stosami książek i nieco zakurzonymi, intarsjowanymi meblami, Mickiewicz zdawał się o wiele mniej czcigodny niż na kolacjach. Ubrany był jednocześnie porządnie i niechlujnie, co wynikało najpewniej z wczesnej godziny. Twarz miał pełną wyrazu, skupioną, dziwnie młodą, w przymkniętych szarozielonkawych oczach błyskała iskra geniuszu. Z całej jego postawy biła nie spodziewana zarozumiałość, ale pewność siebie, nieumniejszona nawet widocznym zmęczeniem, czy wręcz skołataniem.

Ach, ta twarz, tak dobrze znana, te dostojne bokobrody, ile trzeba czasu, żeby takie zapuścić! Posiwiałe już nieco, kręcą się pięknie, może jeśli teraz zacznę, sam za kilka lat będę takie miał. Widocznie zmęczony sprawami narodowymi jest Mistrz, powinienem rychło sprawę wyłuszczyć, nie męczyć wielkiego Polaka, Pierwszego Litwina, oczy ma przecież przymknięte, w myślach pogrążony jest od stóp do głów, widać jak na dłoni, że myśli o Ojczyźnie, planuje ruchy, może nawet poezye układa, kimże jestem, żeby go zadręczać sprawami najniższej wagi. Saski się nie obrazi, jeśli mu przekażę, że nic ze spotkania nie wyszło, że Mistrz udręczon ojczyzny losami nie znalazł czasu na audiencję. O nie, patrzy na mnie! – pomyślał Pan Podedworny, kiedy tylko znalazł się w środku.

– Ciasteczka pan masz? – zapytał Mickiewicz na powitanie, powoli otwierając oczy i patrząc na Podedwornego. Widząc jego konsternację, przetarł dłonią powieki, a następnie pogładził się po obfitych bokobrodach, po czym przeciągnął na leżance. Cały był jak wielki litewski kocur, pierwszy kot, antyczne zwierzę, które budzi się z tysiącletniego snu, w którym widziało przeszłość i przyszłość każdego człowieka, więc o nic nie musi pytać.

Wszystko wie – pomyślał Podedworny.

– Dla pana Andrzeja ciasteczka czy pan ma, lubi słodkie – doprecyzował Mickiewicz.

Istotnie, Pan Podedworny wiedział, że Towiański lubi słodkie, że jest strasznym łasuchem, że kiedy wyczuje miód, to staje jak niedźwiedź, pręży się i szuka źródła zapachu, gotowy jest porzucić sprawy ojczyzny, żeby tylko słodkie zdobyć. Cały Paryż to wiedział, a już na pewno każdy emigrant. Gdzie się zaczyna słodkie, kończy się duch, a może wręcz odwrotnie: gdzie jest słodkie, tam duch startuje, inicjuje się i rodzi, może to słodkie wyznacza środek Koła Sprawy Bożej, ze słodkiego promieniują wszystkie boskie sprawy, przez słodkie Bóg przemawia do Towiańskiego, bez słodkiego nie ma nic, kto to może wiedzieć. Tak rozmyślając, Pan Podedworny drżącymi dłońmi wyjmował ze skórzanej torby pakunek z ciasteczkami.

– Magdalenki upiekłem – powiedział, pokazując tuzin dorodnych magdalenek wielkości piąstki dziecka, idealnie żółtych z jednej strony i doskonale wypieczonych z drugiej, których oczywiście nie upiekł, lecz które kupił w cukierni Gouffé'a na rue du Faubourg, sam bowiem był raczej zwykłym łasuchem trzeciej klasy, który słodkie lubi, ale sam sobie nie zrobi. Obowiązkowy był dla niego éclair do kawy pitej w kawiarni, ewentualnie stosik profiterolek, ale skąd się one biorą i co się na nie składa, tym sobie nigdy głowy nie zaprzątał, a już pieczenie wydawało mu się czynnością ostateczną, bardziej skomplikowaną niż budowanie katedry.

– Brawo, tkwi polski pierwiastek w historii tego ciasteczka, pan jest świadom? – zapytał Mickiewicz.

– Tak – odpowiedział Podedworny, chociaż „nie” byłoby bliższe prawdy.

Nie czekając jednak na odpowiedź Podedwornego, wieszcz zaczął snuć opowieść, piękny cukierniczy wykład o kolacji w Commercy, wyprawionej przez Stanisława Leszczyńskiego dla diuszesy Perrotin de Barmont. Zabrakło wówczas deseru dla gości. Kucharka byłego króla Polski Madeleine Paulmier zaproponowała ciastka według przepisu jej babci i zachwyciły one gości. Szczęśliwy Leszczyński nazwał wypiek na cześć swojej wybawicielki. Kończąc historię magdalenki, Mickiewicz sięgnął po jedno z ciastek, zanurzył je w herbacie, ukąsił i nagle odmienił się zupełnie: twarz mu pojaśniała, źrenice rozszerzyły się, a ciało przeszył widzialny dreszcz. Zdawało się, że poeta przeniósł się na krótki moment do innego wymiaru, że dusza uniosła się i popędziła nad litewskimi polami, gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pała, lecz natychmiast zawróciła, a Mickiewicz głosem zupełnie innym, spokojnym i rozmarzonym, lekką francuszczyzną obwieścił Panu Podedwornemu, zupełnie bez związku z obecną sytuacją świata i emigracji, niezależnie od układu bibelotów w otoczeniu i planet na niebie: „Przez długi czas kładłem się spać wcześnie”. Potem otrząsnął się i zawołał Towiańskiego. Była to chwila, kiedy Podedworny mógł się spokojnie rozejrzeć po pokoju. Dominował w nim widoczny z każdego punktu biały krzyż. Zdaniem Towiańskiego był naznaczony przez Słowo Boże i nadawał wnętrzu mistyczny charakter.

Kiedy już pojawił się Towiański, rozmowa nie trwała długo. Mickiewicz mówił mało, ale dobrze i z uczuciem. Argumenty Podedwornego za odejściem z Koła przyjął ze spokojem, nie chciał go powstrzymywać, jakby nie tylko czując, że nie ma szans na powodzenie, ale też wiedząc, że nie może mu stanąć na drodze przeznaczenia. Wyraził też nieoczekiwanie sympatię dla Saskiego; orzekł, że odegra on jeszcze ważną rolę dziejową, „chociaż nie w tem kraju”. Kiedy tylko nieco znudzony Towiański opuścił pokój, by przynieść talerzyki, poeta zerwał się z leżanki i ze stojącej obok, zaraz pod oknem, dębowej szafki z kamiennym blatem wyciągnął plik rękopisów. Konfidencjonalnie przekazał go Podedwornemu razem ze śliczną szpileczką. Skoroszyt opisany tytułem Historia przyszłości nakazał jak najszybciej podać Janowi Scovazziemu, profesorowi literatury włoskiej w Lozannie, który w tym celu przyjedzie do Paryża. Sprawa wymagała wyjątkowej skrupulatności i tajemnicy, bowiem Towiański nieprzychylnym okiem patrzył na robótki literackie Mickiewicza, uważając, że odciągają go od spraw kraju i ducha. Z kolei koralową szpileczkę, otrzymaną przed wyruszeniem na Wezuwiusza od serdecznej przyjaciółki, Rosjanki Anastasji Klustiny, późniejszej hrabiny De Circourt, która własnoręcznie wpięła ją wieszczowi w chustkę, miał Podedworny przekazać Saskiemu. Mickiewicz zaznaczył, że jednemu z nich ta szpileczka uratuje życie chwilę po incydencie, który umożliwi Polsce odzyskanie niepodległości i rozrysuje nową mapę Europy. Że jeden z nich zapisze się w dziejach świata czynem jednocześnie bohaterskim i zgubnym, lecz inicjującym nową linię słowiańskich farysów, bohaterów nierozumianych za życia, samotnych witeziów, od których zależą losy narodów. Wszystko to obwieścił w sposób gorączkowy i chaotyczny, jakby chciał w sonecie upchnąć cały świat. Niewiele z tej niespokojnej, straceńczej wróżby mógł wywnioskować Podedworny, tym bardziej że zaraz po skończeniu monologu wizyta dobiegła końca. Mistrz Adam poprosił jeszcze tylko o ponowne opowiedzenie, jak wyglądały paluszki martwego cesarza i ile ich w rzeczywistości było, po czym pożegnali się serdecznie i czule, jak potrafią się żegnać tylko rodacy na uchodźstwie, którzy widzą się choćby po raz pierwszy i zarazem ostatni; nawet jeśli nie pałają do siebie uczuciem silniejszym niż rodacza sympatia, to składają na swoich twarzach wilgotne pocałunki i ronią łzy, przypominając sobie nawzajem, że państwo tylko wtedy jest niepodległe, kiedy każdy Polak jest niepodległy nie tylko obcej przemocy, ale i nędzy, biedzie, bratniemu wyzyskowi. Nigdy więcej się nie spotkali. Głównie dlatego, że pijany Podedworny zgubił skoroszyt z Historią przyszłości w burdelu, a Scovazziego poinformował, że Mickiewicz spalił rękopisy na jego oczach. Tak przepadło dzieło, które wyprzedzało swoje czasy.

Z tego też powodu w następnych latach Podedworny unikał Polonii, szukając rozruchów za granicą. W trakcie Wiosny Ludów widziano go jednocześnie w Poznaniu, Berlinie, Peszcie i Wiedniu, lecz w rzeczywistości razem z Saskim, który odnalazł się gdzieś pod Krakowem, weszli do grona współpracowników dyktatora powstania krakowskiego Jana Tyssowskiego i we dwójkę dowodzili niewielkim oddziałem chłopskim, który rozbił austriacką załogę w Krzeszowicach, a następnie dołączyli do Edwarda Dembowskiego. Razem z nim założyli 25 lutego klub rewolucyjny, Dembowski był bowiem oszołomiony doświadczeniami Podedwornego. Ten opowiadał mu o wzniecaniu rewolucji we Włoszech razem z Mazzinim i ruchach anarchistycznych w Anglii, które doprowadzą do wyzwolenia nie tylko robotników, ale przede wszystkim Polaków; skoro już o Polakach mowa, to za granicą myśli się o nich wyłącznie ciepło i życzliwie, a cała rewolucja przemysłowa, maszyny parowe i koleje żelazne działają tylko po to, by uwolnić Rzeczpospolitą spod jarzma zaborców.

Tego samego dnia Saskiego wysłano z pułkownikiem Suchorzewskim do Galicji, która to wyprawa zakończyła się katastrofą. Choć wróg się zbliżał, dowódca zarządził postój w gdowskiej oberży, gdzie zaszedł ich major Benedek na czele niedużego oddziału wojska austriackiego i gromad chłopów. Zastał powstańców zupełnie nieprzygotowanych, bez wodza, bo Suchorzewski pojechał do sąsiedniego dworu na śniadanie. Saski poddał gromadę i został skazany na dwadzieścia lat więzienia w twierdzy Kufstein.

Jak pisał Emil Haecker, „klęska gdowska wywołała popłoch w Krakowie i jeden tylko Dembowski nie tracił ducha”. W piątek 27 lutego, w pochmurne, dżdżyste popołudnie, z jego inicjatywy wyruszyła z Krakowa ogromna procesja, w której wzięło udział przeszło trzydziestu księży i zakonników w ornatach, z krzyżami i chorągwiami, oraz tłum co najmniej pół setki osób. Dembowski szedł na czele w białej sukmanie chłopskiej z krzyżem w ręku, obok niego krok w krok podążał Podedworny, podobnie ubrany i intonujący pieśni nabożne, które skąd znał, to sam Bóg raczy wiedzieć, ale śpiewał je głosem tak donośnym, że go w Bochni słyszano. Procesja miała chodzić od wsi do wsi i nieść chłopom dobrą nowinę rewolucji. Ponieważ chłopów nie spotykano, a zapadał wieczór i lał deszcz, to koło cmentarza Podgórskiego zdecydowano się zawrócić, przenocować w Podgórzu i wyruszyć o świcie ku Wieliczce.

Wspomniany Haecker w swojej Historji socjalizmu w Galicji i na Śląsku Cieszyńskim zamieścił szczegółowy opis ostatnich chwil Dembowskiego, który warto znać w całości: „Generał Collin, otrzymawszy od Benedeka wiadomość o jego zwycięstwie w Gdowie, ruszył ku Podgórzu z posiłkami, które ze Śląska otrzymał, i około godz. 6 wieczorem zbliżył się pod same koszary w Podgórzu. Zawiniła tu nieudolność Skarżyńskiego, który zaniedbał ufortyfikować Podgórze. Collin wyparł z koszar powstańców w chwili, gdy procesja wracała. Dembowski, słysząc strzały, zbiera kilku strzelców i wyprzedza z nimi o kilkadziesiąt kroków procesję, do której tymczasem z Krzemionek strzelać zaczyna wysłany przez Collina przeciwko niej oddział wojska. Dembowski dąży do rynku podgórskiego, aby się połączyć z powstańcami. Zastępuje mu drogę oddział austriackiej piechoty. Dembowski pragnie się przebić i ze swymi strzelcami rzuca się na wojsko austriackie; wywiązuje się walka. Dembowski zostaje ujęty i rozbrojony. Trzej żołnierze prowadzą go przez rynek w kierunku kościoła do stojącej tam kompanii rezerwy, ale uszedłszy kilka kroków, Dembowski wyrywa jednemu z nich karabin, zamierza się nim uwolnić, w tejże chwili jednak zostaje przez postępującego za nim żołnierza przeszyty kulą, a po upadku na ziemię przebity jeszcze trzykroć bagnetem.

Tak poległ Edward Dembowski”.

Nie była to prawda.

Szybko