Tajemnica Iny - Cezary Harasimowicz - ebook + audiobook + książka

Tajemnica Iny ebook i audiobook

Cezary Harasimowicz

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Ina Benita, główna bohaterka najnowszej powieści Cezarego Harasimowicza, była przed wojną jedną z najsławniejszych polskich aktorek. W czasie wojny niesłusznie oskarżono ją o kolaborację z niemieckim okupantem i ślad po niej zaginął. Cezary Harasimowicz w swojej powieści stara się nie tylko rozwikłać tajemnicę jej życia, ale także odgadnąć, co sprawiało, że Ina tak bardzo fascynowała każdego, kto ją spotkał.

Cezary Harasimowicz - pisarz, scenarzysta, dramaturg. Autor scenariuszy, według których powstało kilkanaście filmów i seriali (między innymi „300 mil do nieba”, „Bandyta”, „Daleko od okna”, „Żyć nie umierać”, „Ekstradycja 3”, „Przeprowadzki”). Autor kilkunastu powieści (między innymi „Saga czyli filiżanka, której nie ma”, „Mirabelka”, „Była sobie miłość”). Laureat wielu nagród, w tym amerykańskiej nagrody Hartley- -Merrill Prize.

INA BENITA - (Janina Florow-Bułhak), przedwojenna gwiazda sceny i srebrnego ekranu. Zagrała w siedemnastu filmach. Piękna, charyzmatyczna, wszechstronnie utalentowana. Niesłusznie oskarżona o kolaborację z niemieckim okupantem. Współpracowała z wywiadem Armii Krajowej. Przez długie lata bezpodstawnie wymazana z historii polskiej kultury. Umarła w 1984 roku w USA w zapomnieniu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 407

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 44 min

Lektor: Leszek Filipowicz

Oceny
4,0 (64 oceny)
22
25
11
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aquilla

Z braku laku…

malo prawdziwych wydarzen z zycia Iny dziwna forma tej ksiazki trudna w czytaniu za duzo fikcji i fandazji
10

Popularność




Copyright © Cezary Harasimowicz Copyright © OsnoVa, 2020
Niniejsza powieść została zainspirowana faktami z życia Iny Benity, ale niektórzy bohaterowie oraz niektóre wydarzenia opisane w książce są fikcyjne.
RedakcjaBeata Kęczkowska
Projekt okładkiŁukasz Aksamit
Skład i łamanieAgnieszka Kawalec-Brzeska
FotoedytorBartłomiej Molga
KorektaBarbara Kasprzyk
Zdjęcie na okładceNarodowe Archiwum Cyfrowe
OsnoVa sp. z o.o. ul. Mokotowska 49 00-542 Warszawa
ISBN 978-83-66275-18-8
Konwersja:eLitera s.c.

Prolog

JA

Zlikwidowałem już jedną osobę. „Likwidacja”, „eliminacja”, „wyczyszczenie”, „skasowanie”, „wykonanie roboty” to są przyjemne dla ucha eufemizmy do słowa „zabić”.

Lubię eufemizmy, lubię synonimy. W ogóle lubię słowa. Korzystałem ze „Słownika języka polskiego” pod redakcją Karłowicza, Kryńskiego i Niedźwiedzkiego. Jestem pisarzem. To znaczy na razie piszę, jak to się mówi, do szuflady. Ale mam nadzieję, że moje opowiadania, a może i powieść wydrukuje w odcinkach po wojnie jakaś gazeta albo, daj Boże, periodyk literacki, a może nawet w całości jakieś czcigodne wydawnictwo. Jeszcze przed maturą wysyłałem regularnie próbki swojej twórczości do tygodnika „Bluszcz”, lecz redakcja zbywała mnie uprzejmymi odpowiedziami. Jedną korespondencję podpisała nawet własnoręcznie pani naczelna, Podhorska-Okołów. Zachęcała do dalszej pracy, twórczych wysiłków, takie tam mydlenie oczu i trele-morele. Moja sympatia, Alinka (nazwisko z oczywistych względów pominę, bo jeszcze tę notkę mogą przeczytać niepowołane oczy. W ogóle z powyższych względów niektóre adresy i personalia muszę zaciemnić w niniejszych zapiskach. Proszę o wybaczenie), a zatem Alinka, wówczas uczennica liceum Słowackiego, poradziła, żebym wysłał te swoje próbki do bardziej męskiego pisma. „Męskiego”, tak się wyraziła. Moja Alinka nadmieniła, że:

– „Bluszcz” to nie jest odpowiedni periodyk dla ciebie.

– A jaki jest odpowiedni dla mnie periodyk? – spytałem, patrząc w jej wilgotne oczy.

Alinka ma prawie zawsze wilgotne oczy. Jakby się miała za chwilę rozpłakać albo rozpłynąć. Ale to pozór. Alinka jest twarda i silna. Wychowywała ją ciotka, rodzice zginęli w wypadku samochodowym pod Rabką, w drodze do Zakopanego, gdzie mieli bawić się na wykwintnym sylwestrze w hotelu „Bristol”. Z rodziców Alinki i fiata topolino zostały szczątki. Zatem Alinka jest sierotą. Opiekuńcze skrzydła roztoczyła nad Alinką arcysurowa ciotka Eliza. Ale ja nie o tym chciałem... Raczej o tym moim zainteresowaniu literackim. Faktycznie, „Bluszcz” od początku wydawał mi się jakiś nieodpowiednio przystający do mej twórczości. Tu muszę nadmienić, że moje próby pisarskie dotyczą śmierci, samotności oraz przemijania. To nie jest, że tak powiem, genre littéraire pertinent, bo czytelniczym adresatem „Bluszcza” są głównie kobiety. Zresztą, co tu gadać, wiemy przecież, kto był drukowany w owym piśmie. Że pozwolę sobie wymienić: Konopnicka, Orzeszkowa, Rogoszówna, Dąbrowska, Kuncewiczowa, a także Lucyna Ćwierczakiewiczowa. Nie chcę się chwalić, ale moje próby przewyższają archaiczne wypociny Konopnickiej, nudziarstwo Orzeszkowej, przewlekłość frazy Dąbrowskiej. O Ćwierczakiewiczowej nie wspomnę, bo nie będę się przecież porównywać z kucharką. Pozwolę sobie wrócić do rozmowy z moją sympatią Alinką i powtórzę zadane jej pytanie:

– Jakie jest odpowiednie dla mnie pismo?

Alinka przysłoniła wilgotne spojrzenie długimi rzęsami podobnymi do skrzydeł motyla i odpowiedziała krótkim, bardzo odpowiednio do treści brzmiącym stwierdzeniem:

– „Prosto z mostu”.

– Co? – zdziwiłem się, ponad miarę podnosząc ton.

– To jest odpowiednie miejsce dla ciebie, Jerzyku. (Nazywam się Jerzy, nazwiska chwilowo nie ujawnię).

– To przecież endeckie pismo – odrzekłem, lekko wyginając usta w pogardzie.

– Męskie – spróbowała mnie przekonać Alinka. – W twoich historiach jest dużo krwi, przemocy, a także typowych dla twojej płci egzystencjalnych niepokojów w stylu Nietzschego i Schopenhauera.

Oburzyłem się:

– Alinko! Chcesz mnie przyrównać do Adolfa Hitlera? To są ulubieni autorzy tego kurwysyna!

Bodajże nie użyłem tak dosadnego epitetu, ale z pewnością miałem siarczyste przekleństwo na końcu języka. Moja wilgotnooka sympatia zaoponowała:

– Hitler nie czyta ani Nietzschego, ani Schopenhauera.

– A kogo czyta? – Uspokoiłem nieco emocje.

– Karola Maya – odrzekła stanowczo Alinka, wachlując swe wilgotne spojrzenie rzęsami.

– Co?

Otworzyłem usta, by wzmocnić pytanie jakąś odpowiednią i dosadną ripostą, lecz Alinka mnie ubiegła:

– Ten bandzior lubuje się w opowieściach o Indianach i kowbojach. Daleko mu do psychologizmów Nietzschego, Jerzyku.

Może trochę za bardzo rozwodzę się w tym momencie nad naszą z Alinką dysputą na temat mego pisarstwa. W każdym razie nie wysłałem opowiadań do „Prosto z mostu”, które może i było zacnie literackim tygodnikiem, ale miałem się wpisać w jakieś endeckie banialuki? Tu muszę nadmienić, że pochodzę z rodziny o  przekonaniach raczej PPS-owskiej proweniencji, a to z powodu, iż mój ojciec utożsamiał się z poglądami marszałka Piłsudskiego, ale tymi jeszcze sprzed zamachu majowego i Berezy, ba nawet sprzed momentu, kiedy Komendant wysiadł z czerwonego tramwaju na przystanku z napisem „Niepodległość”. Mój ojciec Aleksander zaciągnął się podczas Wielkiej Wojny do Legionów, ale to może historia warta dygresji w innym miejscu. Tak czy owak me opowiadania pełne smutku, samotności, śmierci oraz przemijania nie ukazały się ani w kobiecym „Bluszczu”, ani w męskim „Prosto z mostu”, ani w żadnym innym piśmie, włączając w to „Kurier Warszawski”, bo nasz kraj z jednej strony najechał zagorzały niemiecki czytelnik przygód Winnetou i Old Shatterhanda, a z drugiej strony sowiecki satrapa, który nie pomnę, co lubił czytać, bo kazał mordować pisarzy.

Tuż przed wybuchem wojny odbyłem służbę w Centrum Wyszkolenia Kawalerii w Grudziądzu, gdzie zostałem promowany na stopień kaprala podchorążego. Kampanię wrześniową przebyłem krótko, bo moja brygada została rozbita pod Kockiem. (Opisałem ten krwawy epizod na dziesięciu stronach opowiadania). Oczywistym jest, że jak tylko nadarzyła się okazja służenia ojczyźnie, skorzystałem z niej, wstępując do Związku Walki Zbrojnej. Po jakimś czasie zostałem oddelegowany do jednostki likwidującej zdrajców, agentów, szmalcowników i kolaborantów, jako że miałem cenzurę bardzo dobrego strzelca i człowieka o stoickim charakterze. W ten sposób (nie użyję żadnego eufemizmu) zabiłem zdrajcę.

JA

Parabellum P08, mimo że to stara konstrukcja, jest bronią bardzo użyteczną. Wymysł niemieckiej myśli technicznej.

„W imieniu Polski Podziemnej jesteś skazany na śmierć za zdradę ojczyzny”.

Tak brzmi formuła, którą egzekutor ma wypowiedzieć prosto w oczy obiektowi. Znowu ten quasi-literacki eufemizm – „obiekt”. Rzeczony „Słownik języka polskiego” wymienia następujące synonimy: „egzemplarz”, „eksponat”, „fant”, „przedmiot”. A zatem człowiek, który w imieniu Polski Podziemnej został skazany na śmierć, jest „egzemplarzem”, „fantem”, tudzież „przedmiotem”. To są niezbyt odpowiednie określenia, chyba że służbę dla dobra ojczyzny traktować jako literacką wprawkę. Tak też pojmowałem wykonywanie zadań zleconych przez naszą ściśle tajną komórkę noszącą kryptonim „993/W”.

Mój dywersyjny oddział powstał w 1941 roku, dokładnej daty nie ujawniam. Ja trafiłem do grupy, pnąc się po szczebelkach konspiracyjnej roboty. W każdym razie grupa egzekucyjna stanowiła referat w Wydziale Bezpieczeństwa i Kontrwywiadu Oddziału Informacyjno-Wywiadowczego Komendy Głównej ZWZ-AK. Czy stałem się katem? Proszę tak mnie nazwać, nie obrażę się, wcale się tego nie wstydzę. Z perspektywy czasu mogę nawet określić, że uczestniczyłem w procesie, który można nazwać twórczością. Owszem, wpierw debiutancką, ale czyż debiutant nie może już w pierwszej swojej kreacji wykazać się talentem? Weźmy takiego Dostojewskiego i jego debiutancką powieść „Biedni ludzie”. Sensacja w literackim światku Petersburga! Krytyka obwieściła Rosji i światu nadejście nowego Gogola. A Fiodor Michajłowicz miał zaledwie dwadzieścia parę lat, kiedy napisał tę powieść. Tyle co ja, gdy wykonałem pierwszą egzekucję. Czy to nie jest nadużycie, zestawiając dłoń, która dzierży pióro umaczane w atramencie, z dłonią trzymającą parabellum 08 o kalibrze 9 mm ochlapaną krwią i mózgiem? Dobre pytanie. Odpowiedź znajdzie się w dalszych moich zapiskach. Ale, ale. Zatrzymajmy się zatem na moim – jak to się wyraziłem – debiucie.

(Spisuję fakty tak, jak je zapamiętałem. Mam nadzieję, że nikt zawczasu nie odkryje moich zapisków. Muszę znaleźć jakąś porządną skrytkę dla tych luźnych kartek. Po wojnie zredaguję, oprawię i... A co to wiadomo, co będzie po wojnie?)

Jesień 1942 roku, deszczowa szaruga otulająca chłodem ulicę Piusa. Jestem na robocie. Muszę być ostrożny, bo opodal szwabska ambasada. Wchodzę do knajpianego przybytku „U Włocha”. „Włochem” jest Żyd o nazwisku Grosbaum. Imię nieważne. Grosbaum to agent Gestapo. Kapuje na swoich pobratymców wyznania mojżeszowego, którzy zamawiają u niego fałszywe aryjskie papiery. Wiadomym jest, że władze Generalnej Guberni dystryktu warszawskiego nakazały Żydom wynosić się za mur getta. Grosbaum zastawia pułapkę na swoich klientów. Nie tylko donosi na Żydów, którzy ukrywają się po aryjskiej stronie, ale kradnie ich majątek. Jego knajpa to miejsce, gdzie handluje się walutą i precjozami przejętymi z dobytku aresztowanych i rozstrzelanych ofiar. Klientami są głównie Niemcy. Krótko mówiąc, Grosbaum jest chwastem, który należy wyrwać z korzeniami. To postać niezasługująca na snucie długiej opowieści. Czasami trzeba uciąć wątek w imię zacnego przesłania. Bo narracja musi nieść jakąś pozytywną tezę, nieprawdaż?

A zatem jestem na robocie i wchodzę do knajpy, wchłaniam nosem zapach papierosów Die Schmale, czyli płaskich, którymi do wódki i nóżek w galarecie raczy się dwóch jegomości przy okrągłym mahoniowym stoliku u wejścia. Nie trzeba wielkiego wysiłku, by zidentyfikować sukinsynów: gestapowcy w cywilu. Pewnie przyszli nabić swoje szwabskie kabzy pożydowskim złotem. Ciekawe, czy uzbrojeni? Jeśli tak – sytuacja może się skomplikować. Porucznik „Jasieńczyk”, dowódca referatu, pozostawił mi wolną rękę podczas przeprowadzenia akcji. Ale jeśli miałbym się wycofać, debiut byłby fiaskiem. Nie mam ubezpieczenia. Jestem sam na robocie.

Siadam przy wolnym stoliku. Podchodzi kelnerka. Przypomina mi trochę Jadzię Andrzejewską. Muszę w tym miejscu przyznać się, że jestem kinomanem i przed wojną widziałem wszystkie filmy z Jadzią Andrzejewską, oprócz „Dziejów grzechu” w reżyserii Henryka Szaro, bo tenże film był dla trzynastolatka jeszcze niedozwolony. Panna kelnerka jest nieco brzydsza od oryginału, to znaczy od naszej gwiazdy srebrnego ekranu, ale ma ten sam bliczek w oczach.

Ciekawe, swoją drogą – przelatuje mi przez myśl – dlaczego pani Jadzi oferowano w filmach role niezbyt urodziwych pensjonarek? Przecież była...

– Co podać? – przerywa moje czcze spekulacje kelnerka- -„Andrzejewska”.

Wyjmuję wolnym ruchem z lewej kieszeni płaszcza triumfy, w prawej mam odbezpieczone parabellum. Pilnuję, by nie zadrżała mi dłoń. Udaje się. „Andrzejewska” podaje mi ogień. Myślę, patrząc na jej srebrną zapalniczkę: Własność jakiegoś Rosenberga? Silbersteina? Kona?

Zaciągam się słodkawym dymem do dna płuc. Kelnerka chowa zdobyczną zapalniczkę w fartuszku obszytym mereżką i powtarza pytanie nieco dobitniej:

– To co podać mam?

– Setkę wypalanki.

Muszę być trzeźwy – strofuję się w cichości ducha. – Ale muszę być wiarygodny – usprawiedliwiam się, zerkając na szkopów przy mahoniowym stoliku.

– Coś na ząbek do tego? – pyta „Andrzejewska”, kładąc menu na blacie. – Może golonkę na żywcu?

Odsuwam kartę. Ryzykuję:

– A co by pan Grosbaum polecił?

– Nie wiem.

Dziewczyna jest nieco speszona.

– Może pani łaskawie pójść na zaplecze i spytać szefa?

„Andrzejewska” podnosi cienkie wyskubane brwi, jakby chciała nimi podeprzeć ciężki sufit z okopconymi stiukami.

– Szef nie ma w zwyczaju...

Wtrącam bez uprzejmości:

– Proszę pójść na zaplecze i powiedzieć, że klient w sprawie bardziej tłustej niż golonka na żywcu.

– Ale... – Jest jeszcze mocniej speszona. Na blade policzki dziewczyny wstępują dwa nierówne amarantowe krążki.

– Nalegam – mówię.

„Andrzejewska” znika na zapleczu. Prostokątne drzwi wydają mi się wejściem w tunel, który wiedzie gdzieś na kres świata. Poprawiam krawat. Jestem pedantem. Uszy wypełnia mi szum składający się z dzwoniącego deszczu o szyby, szwargotania gestapowców w cywilu, zgrzytu obracającego się kuliście świata. Czuję, że gęsta krew napływa mi do serca.

Nie pomnę, ile to trwało. Kolba pistoletu wrasta mi w dłoń. Palec poci się na cynglu. Wreszcie z prostokąta tunelu, jakby z krańca świata, wychodzi Grosbaum. Jest gruby, przylizany, kiedyś chyba był przystojny. Już nigdy nie wróci do dawnej formy. Kelnerka wskazuje mnie palcem. Zapach schmale’ów wydychany z gestapowskich płuc wgniata mi się w nozdrza. Grosbaum staje przy moim stoliku. Rzuca okiem na Niemców. To sprawne, rzekłoby się zawodowe spojrzenie.

– Słucham pana uprzejmie. – Żyd pochyla tłusty kark.

Gaszę papierosa w fajansowej popielniczce. Wstaję. Odpowiadam:

– W imieniu Polski Podziemnej jesteś skazany na śmierć za zdradę ojczyzny. – Wyciągam parabellum i zabijam Grosbauma strzałem w głowę. Nie widzę tego, ale jeden z gestapowców prawdopodobnie gwałtownym ruchem wyciąga z kieszeni skórzanej kurtki pistolet. Strzela w moją stronę. Nie trafia, kula rykoszetuje. Zabija kelnerkę. Tę, która jest brzydsza od Jadzi Andrzejewskiej, tę która przypalała mi triumfa żydowską zapalniczką.

Krwawiłem z nosa przez godzinę. Chciałem się napić, ale nie mogłem nalać wódki do kieliszka. Patrzyłem na pistolet. Mam opisać detale i parametry broni? Broni? Raczej narzędzia. Nie miałem wyrzutów sumienia. Ale czułem, że przez moje ciało i mózg przetacza się jakaś kolczasta kula. Zdrzemnąłem się. Już nie krwawiłem z nosa. Dłonie już się nie trzęsły. Kolczasta kula pofrunęła w stronę nieba i została wchłonięta przez szarość. Obudziła mnie matka, strofując, że śpię w ubraniu i butach (nigdy wcześniej mi się to nie przydarzyło).

JA

Niestety, nie mogę ujawnić, gdzie się odbyła poniższa rozmowa. Nasz egzekucyjny referat, znany wąskiemu gronu podziemnej armii pod kryptonimem „Wapiennik”, oddział dywersyjnego reagowania, zmieniał lokale konspiracyjne jak rękawiczki. Przyjmowanie rozkazów, przekazanie meldunków czy odbieranie raportów przeważnie odbywało się w cztery oczy: egzekutor – dowódca. To oczywiście związane było z wymogami bezpieczeństwa. Struktura całego referatu 993, podziemnego wywiadu i kontrwywiadu, nie była znana członkom konspiracyjnej siatki. Prawdę mówiąc, oprócz dowodzącego mną bezpośrednio porucznika, znałem tylko dwóch członków naszego oddziału wywiadowczego. Jednego z pododdziału „I” i jednego z „E”. O trzech za dużo. Gdybym wpadł w łapy Gestapo – a było to bardzo możliwe podczas akcji w „U Włocha” – nie wiadomo, jak by się los potoczył. Mogłem wylądować na Szucha, mogłem być torturowany. Nie mam pojęcia, czy nie puściłbym pary z gęby, gdyby mi wyrwano paznokcie, rozłupano czaszkę kastetem, wgnieciono zęby w podniebienie. Jesteśmy mądrzy i odważni, ściskając kolbę pistoletu. Z nogą taboretu wbitą w odbyt głupiejemy i tracimy jakikolwiek rezon. Nie znam swojej granicy odwagi i wytrzymałości na ból. Jeszcze nie zostałem sprawdzony. O, na ten przykład wachmistrz Soroczko z naszego szwadronu. Niby lwowski batiar, zawadiaka i chojrak, co zęby stracił w bójce na Zamarstynowie, co mu klatkę piersiową nożem pociął niejeden buchacz, a kiedy w bitwie pod Kockiem dostał postrzał w dupę i po dwóch dniach zaczęła mu się rana paskudzić, dzielny wachmistrz Soroczko zamienił się w beksę-lalę i wyjąc z bólu, błagał, żeby mu tyłek odciąć od macierzy. Ale ja nie o tyłku wachmistrza Soroczki...

– Kelnerka? – spytał porucznik „Jasieńczyk” matowym ze złości głosem. Przebił mnie wzrokiem.

Okoliłem spojrzeniem pokój, żeby choć na moment uciec przed wilczymi oczami dowódcy, które zaraz miały się chyba pokryć bielmem. Dębowy kredens, miśnieńska porcelana za szybką, sofa z wytartymi podłokietnikami, krzywa, lekko wystająca z podłogi klepka. Ciekawe, że pamięta się takie bzdetne szczegóły. Niby człowiek ścięty nerwowym afektem, a zwraca uwagę na drobiazgi i one wkłuwają mu się w mózg na zawsze. Wyznam, że taka nierówna klepka w podłodze to bardzo literacka figura, kontrapunkt, odskocznia od meritum. W tym wypadku sednem sprawy był trup podobny do Jadzi Andrzejewskiej, przebity przypadkową, gestapowską kulą. Na moment, jeśli wolno, przywołam niniejszym obraz martwej dziewczyny.

Blada, całkiem ładna twarz z wycieniowanymi brwiami nad otwartymi oczami. Nie pamiętam, jakiego koloru kelnerka miała tęczówki. Z fartuszka dziewczyny wypadła srebrna zapalniczka. Taka może zbyt natrętna pointa, ale nic na to nie poradzę. Proszę się nie dziwić, że rozmył mi się w pamięci kolor martwych oczu – po pierwsze, ze skroni kelnerki wypływała strużka krwi zmieszana z szarą mazią substancji mózgowej, a po drugie, musiałem się natychmiast ewakuować z knajpy ze względu na obecnych tam gestapowców. Zrobiłem to klasycznie: trzymając fryców pod lufą. Pośladkami pchnąłem drzwi i już byłem na Piusa, niknąc w ścianie srebrzystego deszczu. Riksza, gazu w Rabengasse i tak dalej w stronę Powiśla, by zgubić ewentualny pościg. Udało mi się umknąć bezpiecznie.

Czy mam powtórzyć dla porządku pytanie dowódcy, które przeszyło mnie na wskroś swoim ostrym tonem? Powtórzę:

– Kelnerka?

– Nie ja ją trafiłem – spróbowałem się nieudolnie usprawiedliwić.

– A kto?

– Szkop. Po mojemu gestapowiec w cywilu.

– Wykonałeś wyrok pod okiem szkopów?

Pozwoliłem memu spojrzeniu podryfować w stronę nieszczęsnej klepki w podłodze. Po chwili milczenia, przeplatanego tykaniem budzika, odrzekłem:

– Tak, panie poruczniku.

Dowódca odwrócił się do mnie plecami. Widziałem wyraźnie jak jego szarozielony trencz porusza się nerwowo w rytm głębokich oddechów. Porucznik „Jasieńczyk” patrzył w zamgloną przestrzeń za oknem. Rzekł, nie odwracając się do mnie:

– Niedobrze.

Zakonotowałem, że słowo „niedobrze” ma aż za dużo groźnych znaczeń, bo nie wiadomo, czy odnosi się do mnie, do akcji, do naszego referatu, do podziemnej armii, czy – nie daj Boże – do całego Państwa Podziemnego. Jednocześnie, jak przelot błyskawicy, przemknęła mi myśl, że tak dosadnie krótkie słowo jest odpowiednie dla oszczędności dialogu. Przegadane dialogi są po prostu nudziarstwem. Dalsza część mojej dysputy była wzorcowo ascetyczna.

– Nie miałem wyboru, panie poruczniku.

– Rozumiem.

– To był mój pierwszy raz.

– Nie tłumaczcie mi, chorąży, jak pastuch krowie.

– Tak jest.

– Obiekt?

– Zlikwidowany.

– Na pewno?

– Tak, panie poruczniku.

– Sprawdziliście, czy nie żyje?

– Nie musiałem.

– Bo?

– Dostał prosto w czoło.

– Rozumiem.

Długie milczenie. „Jasieńczyk” wyłowił z dna przepastnych kieszeni fotografię.

Standardowy legitymacyjny format.

– Przypatrzcie się uważnie.

– Tak jest.

Kobieta. Piękna. Więcej niż piękna. Na trzy sekundy wstrzymałem oddech. Może na cztery. Może na pięć. Otworzyłem usta. Spytałem:

– Mam zlikwidować Inę Benitę?

– Przyjrzyjcie się dobrze – rzekł porucznik. – Czekajcie na rozkaz.

Klepka w podłodze. Nierówna, wystająca, cholerna klepka.

JA

Ina Benita jest podobna do Mae West. Co ja mówię – to Mae West jest podobna do Iny Benity. Widzi mi się, że ta platynowa Amerykanka ma zbyt końską szczękę i jakąś toporność w ciele, no może trochę przesadzam. W każdym razie Mae West nie ma w sobie tego... tego czegoś... szukam odpowiedniej metafory i znajduję tylko jedno określenie: tajemnica. Może dobrze by było wzbogacić „tajemnicę” biernym imiesłowem przymiotnikowym: „skrywana”. O tak, to brzmi lepiej: skrywana tajemnica. Owszem i jedna, i druga gwiazda promienieje ze srebrnego ekranu ambrozyjskim seksapilem. Ba, kto nie widział Tiry w wykonaniu Amerykanki w „Nie jestem aniołem” z Carym Grantem jako Jackiem Claytonem, ten kiep! Erotycznego powabu aż nadto. I nie bez konsekwencji. Późniejsze filmy z Mae West ocenzurowano. Do akcji wkroczył Kodeks Haysa. Do teraz nie może mi wyjść z głowy kusicielska piosenka z filmu. Jakże to szło?...

„Och, pozwól mi poczuć, jak twoje palce przesuwają się po moich włosach/Mogę dać ci buziaka, póki nie umkniesz w powietrze/Kochaj mnie, kochanie, kochaj mnie, dopóki mnie to jeszcze interesuje/Nie jestem aniołem”...

Nie powiem, dreszcz szedł po plecach. No, ale jak rzekłem, Benita jest zupełnie inna. Pod płaszczem seksapilu, beztroski, figlarnego humoru kryje się jakiś sekret, który nazwałbym smutkiem. A ja jestem czuły na smutek, szczególnie ten wrodzony. Odkryłem ów tajemniczy spleen platynowej Iny Benity jesienią 1938 roku.

Kino „Atlantic”. Ulica Chmielna zakryta powłoczką mgły. Mogłem się udać do kinematografu „Czary” na Chłodnej, ale ja nie lubię tej zapyziałej sali śmierdzącej tanimi papierosami i wódczanymi wyziewami wolskich uliczników. Nabywam więc o niebo droższy bilet w kasie „Atlanticu”, nasuwając odruchowo borsalino głębiej na czoło. Niepotrzebnie kryję twarz. Mogę kupować bilet na „dorosłe” filmy bez przeszkód. Jestem już pełnoletni. Podaję kupon kinowy bileterowi. Pan Rutko, odziany w nieśmiertelną, nieco nadgryzioną zębem czasu liberię, przedziera papier. Patrzy na mnie z ukosa.

– A co to pan, panie Jurek, kryjesz się ciągle pod dekliem? – zajeżdża wileńskim akcentem główny Cerber kina „Atlantic”.

Znamy się z panem Rutką nie od dzisiaj. Pan Rutko wpuszczał mnie na seanse dozwolone dla dorosłych. Od razu dodam – nie na wszystkie. Zależało to od esencjonalnej treści filmu, humoru oraz stanu skacowania pana Rutki. Pan Rutko to ciekawa postać. Pracuje tu na Chmielnej 33 od początku, od otwarcia, od przecięcia wstęgi przez samego marszałka Piłsudskiego. Czyli krótko mówiąc, pan Rutko pilnuje wejścia do „Atlanticu” tyle lat, ile mam ja, udający się na „Gehennę” z Iną Benitą. Jest jeszcze jedna, ściśle tajna funkcja, jaką sprawuje pan Rutko, stojąc na straży „Atlantica”. Otóż Rutko jest królem koników, szefem pokątnych handlarzy biletów na oblegane przez tłumy filmy, takie na przykład jak „Pani minister tańczy” z Tolą Mankiewiczówną i Żabczyńskim albo „Czy Lucyna to dziewczyna?” z Eugeniuszem Bodo. Koszt biletu na „Czarną perłę” z Reri, ciemnoskórą kochanką Bodo, był ponoć trzykrotnym przebiciem oficjalnej ceny. Ściśle tajna działalność bileterska Cerbera jest mi znajoma, toteż z łatwością mogłem zadzierzgnąć znajomość ze strażnikiem kina. Ja wiedziałem, co Rutko ma za uszami, on wiedział, że wpuszcza do kina nieletniego szczyla. Podkreślam – nie na wszystko. Rutko miał zasady. Dzięki temu, że wiadomym mi była lewizna biletera, nie musiałem płacić haraczu za wpuszczenie na niedozwolony film. Danina wynosiła dwadzieścia groszy. Tyle dygresji.

Moja odpowiedź na krycie szczeniackiej twarzy pod rondem borsalino brzmiała mniej więcej następująco:

– A tak z przyzwyczajenia cisnę, panie Rutko, kapelusz głębiej na arbuz – odpowiadam, stylizując nieudolnie wypowiedź na wileńską gwarę.

Muszę się jeszcze w tym podszkolić – myślę w cichości ducha. – Zawsze się przyda dla wiarygodności literackiej.

– Przyzwyczajenie jest cieniem człowieka – sumuje filozoficznie bileter. I dodaje z szelmowskim uśmieszkiem: – Pan już dowodem osobistem jak raz się pewnie ligitymujesz.

– I książeczką wojskową – odpowiadam nie bez dumy.

– A dokąd to bieru w kamasze? – dopytuje bileter, wskazującym palcem podnosząc daszek służbowej czapki.

– Do Grudziądza.

– „Dupy mają jak z mosiądza, to ułani są z Grudziądza” – stwierdza Rutko stosowną żurawiejką.

– W samej rzeczy, panie Rutko.

– No tak... – Rutko wzdycha z uznaniem. – Żeś pan, panie Jurek, człowiek z cienzusem. Nie to co ja, duryń.

– Pan dla mnie, panie Rutko, nie jesteś „duryń”.

– Wchodź pan, panie Jurek, i nie bliaguj.

Mogliśmy sobie z Cerberem tak pobajerować (chyba to niezbyt wileńskie słówko) dłużej, ale już seans się zaczynał, co obwieścił gong.

No i tego dnia ujrzałem ją pierwszy raz na ekranie. To był melodramat według powieści Mniszkówny, a ja nie przepadam za kiczowatymi i ckliwymi wyciskaczami łez. Rola Iny była współmierna do wypocin pani Heleny. Owszem nieco podrasowana przez Sterna, scenarzystę, nawet nieźle wyreżyserowana przez Waszyńskiego, ale gdyby nie tajemniczy urok Iny Benity, wyszedłbym wcześniej z kina. Ina Benita oczarowała mnie do imentu tamtego wieczora swoją osobowością.

Kresy, jakaś ziemiańska posiadłość. Na łożu śmierci matka oddaje córkę pod opiekę stryjowi Kościesze. Mijają lata, Ania wyrosła na atrakcyjną pannę. Poznaje przystojniaka, księcia Andrzeja. Wybucha miłość, ale na drodze staje groźny i skrycie zakochany w stryjecznej córce stryj Kościesza. Przyjaciółką Ani jest kuzynka Lorka, czyli Ina Benita. Opętany skrywaną, chorą miłością do swej siostrzenicy stryj, przepędza księcia. To samo czyni z Lorką, czyli Iną Benitą. Gdy srogi stryj wyznaje Ani miłość, dziewczyna umyka do swojego księcia.

Istna gehenna. No łzy cisną się z oczu jak strumienie pereł. Mnie się nie cisnęły. Ale patrząc na Lorkę, znaczy się na Inę Benitę, coś mnie – można rzec – metafizycznie ukąsiło. Nie pamiętam, kiedy wyszedłem z kina. Widzę przez mgłę chromowane balustrady wzdłuż schodów, chyba kupuję od dziewczyny z koszyczkiem paczkę heli, zapalam papierosa, chyba wymieniam z panem Rutką zdawkowo:

– Jak się podobało, panie Jurek? Podeszła ta „Gehenna”?

– Może być.

– Ale Wysocka i Zacharewicz chibo ujdą.

– W tłoku – odpowiadam.

I wsiąkam w mglistą jesień, snując swoją wersję luźnej adaptacji pani Heleny Mniszkówny. Oczywiście w głównej roli widzę Inę Benitę. Oto zarys fabuły:

Dzikie kresy. Majątek ziemski. Posiadłością zarządza piękna dziewczyna, która jest sierotą. Któregoś dnia odwiedza ją nieznany wcześniej stryj. Ujawnia, że domostwo jest przeklęte. Faktycznie, rodzice dziewczyny zginęli w niewyjaśnionych okolicznościach, zostawiając sierotę samą na świecie. Dziewczyna postanawia odkryć tajemnicę nieszczęścia. Okazuje się, że za śmierć ziemian jest odpowiedzialny stryj, który teraz chce przejąć majątek wraz z jego piękną posesorką. Osierocona Ina (przepraszam, nie wymyśliłem jeszcze odpowiedniego imienia dla głównej bohaterki granej przez Benitę) podejmuje walkę z uzurpatorem. Jednakże nie ma szans – trudno pokonać silnego mężczyznę kruchej dziewczynie. Ale w kulminacyjnym momencie, podczas rozwiązania akcji, gdy śmierć zagląda sierocie w oczy, pojawia się sąsiadujący z folwarkiem książę i ratuje Inę z opresji. (Stryj chyba musi zginąć, a księcia dla porządku fabularnego należałoby wprowadzić wcześniej, by nie był figurą deus ex machina). Oczywiście powyższą historię pogłębiłbym psychologicznie. Osierocona dziewczyna zmaga się z przejmującą samotnością, każdy detal domostwa przypomina jej ukochanego ojca i matkę. Ina próbuje się uwolnić od wyklętego majątku, ale nie może zerwać z dziedzictwem.

Ten zarys wydawał mi się całkiem, całkiem. Już widziałem przed oczami egzemplarz scenariusza oprawiony w introligatorni na Nowolipkach. Zamówiłbym złote liternictwo na okładce. Tytuł: „Wyklęte dziedzictwo”. W roli głównej: „Ina Benita”. Poniżej moje imię i nazwisko, ale już bez złoceń. Nie wypada mi lśnić przy pani Benicie. Postanowiłem uderzyć z tym pomysłem do pana Waszyńskiego. Michał Waszyński był producentem i reżyserem wielu ekranizacji. Widziało mi się, że to człowiek wielkiego formatu, że niejedno jeszcze pokaże, choć trwoni swój talent na produkcje niższej klasy. Postanowiłem się tym zająć, jak tylko dostanę kolejną przepustkę z podchorążówki. Tymczasem...

JA

Udałem się do książnicy na Koszykowej 26. Hibernowane myśli, strofy poezji, frazy prozy, miliony postaci, atomy historycznych zdarzeń, rozprawy filozofów, szczegóły naukowe, botaniczne, fizyczne, chemiczne, matematyczne wzory, wędrówki po geografii ziemskiej kuli, fantazmaty kosmiczne, ba, teozofia i teologia poszukujące prawdy o Stwórcy. Wszystko to w jednym miejscu, w czcigodnym gmachu zaprojektowanym przez Jana Fryderyka Heuricha, przy wsparciu finansowym pani Kierbedziowej. Uwielbiam naszą Bibliotekę Publiczną z jej zapachem papieru, druku, kurzu i tajemnicy. Ale tego dnia nie przyszedłem wąchać woluminów i fantazjować o ich treściach.

Zamówiłem z katalogu rocznik tygodnika ilustrowanego „Kino”. Dokładnie poprzedni rocznik, 1937. Panna zajmująca się indeksacją, katalogowaniem i wypożyczaniem wydęła pulchne policzki i patrząc skośnie na mnie, żachnęła się:

– Nie ma.

Nie dałem się zbyć funiastej brzyduli. Z natury jestem nieśmiały, ale potrafię postawić się okoniem. W dodatku wiem, że mam jako taki urok reprezentacyjny i potrafię go czasami użyć. Z moją Alinką się to  udało i dlatego sympatyzujemy ze sobą. Posłałem nadętej bibliotekarce promienny uśmiech (mam jasny, pełny komplet uzębienia).

– Niechże panna nie łamie mi serca. To bardzo ważna sprawa. Jestem studentem polonistyki – skłamałem (na polonistykę wybierałem się po odbyciu służby wojskowej). Łgałem dalej: – Piszę pracę o motywach literackich w polskim filmie.

– Nie jestem panną – odrzekła hors sujet brzydulka, poprawiając srebrną obrączkę na pulchnym palcu.

– O, a jakiż to szczęśliwiec zasłużył sobie na tak piękną dziewczynę?

Brzydula spaliła raczka. Pulchniutkie policzki pokryły się różowością.

Spuściła z tonu:

– Zeszłoroczny rocznik jeszcze nieoprawiony.

„Zeszłoroczny rocznik”. Niezbyt szczęśliwa zbitka słów – przemknęło mi przez głowę.

– Mogę czytać bez oprawy.

Spróbowałem ponownie rozbroić dziewczynę słonecznym uśmiechem. Udało się.

– Zobaczę, co da się zrobić – odpowiedziała.

– Te oczy, które mają zobaczyć, mogą wszystko – naparłem.

Opięty granatową satyną biust brzydulki zaczął falować. Już dziewczę było moje. Spuściła oczy, rzekła cicho:

– Pan jakiś taki nieustępliwy.

– Tylko tam, gdzie mogę usidlić zdobycz.

Trochę mi to zabrzmiało nachalnym patosem, ale kiczowaty flirt był trafny, bo dziewczyna westchnęła, obróciła się na pięcie i znikła za drzwiami magazynu, rzucając ponad swym ramieniem:

– Proszę czekać przy wolnym stoliku.

– Jak mnie pani znajdzie? Czytelnia ogromna.

Zatrzymała się w progu i spojrzała powłóczyście spod wyblakłych rzęs.

– Już ja pana znajdę.

Jerzy, tylko nie przeholuj – połajałem się w duchu.

Najdogodniejsze wolne miejsce było na samym końcu skrajnego rzędu po prawej stronie. Dlaczego najdogodniejsze, za moment się wyjaśni.

Oprócz zapachu książnicy uwielbiam obraz jej wnętrza. Ach, te smugi światła uwalniane przez stożki szklanych zielonkawych kloszy, te pochylone sylwetki nad akapitami, ta nieruchomość przypominająca wieczną fermatę. Postawiłem czujnie teczkę u podnóża stolika. Nie czekałem długo. Brzydula w satynowym fartuszku pojawiła się po pięciu minutach, może po sześciu, może po siedmiu. Dało się wytrzymać. Położyła na blacie stos pięćdziesięciu z haczykiem luźnych egzemplarzy „Kina”. Teraz ona spróbowała mnie oczarować swoim uśmiechem. O dziwo, miała zęby niczym zdrowe perełki.

– Proszę.

– Dziękuję – odrzekłem i nie mogłem sobie darować następujących słów: – Proszę kłaniać się szanownemu mężowi.

Przykryła oczy płowymi rzęsami.

– Mąż przy wojsku.

– Ach, doprawdy?

Jerzy, Jerzy, uważaj stąpasz po cienkim lodzie i możesz pod nim utonąć, jeśli pęknie...

– Doprawdy – przytaknęła ze smutkiem i nadzieją, dodawszy jako pointę: – Gdyby pan czegoś jeszcze ode mnie potrzebował – służę uprzejmie.

– Nie omieszkam.

Gdy półcień czytelni wessał satynowe krągłości, natychmiast zacząłem przerzucać egzemplarze tygodnika.

Jest! Jest! Wydanie z 12 grudnia! Jest! Ona! Na okładce, z papierosem w prawej dłoni, na której błyszczy pierścionek z owalnym kamieniem. Spojrzenie uciekło gdzieś w dół, ku niewiadomemu punktowi, oczy niewidoczne, przykryte cieniami powiek i długimi rzęsami. Falująca półdługa koafiura, włosy złote z niedbałą falą nad czołem. Nagie ramiona, kadr ucięty lekko nad biustem, kusi i rozpłomienia. Lewa dłoń niedbale przykrywająca odkryty tors. Usta przytrzymujące papierosa wydatne, ale nienachalne. Oto kobieta zamyślona, oddalona od świata, smutna i jakby zakryta woalem jakiegoś cierpienia. Chciałoby się zerwać ten całun i odgadnąć tajemnicę.

Ostrożnie wyjąłem linijkę z teczki. Odwróciłem okładkę na lewą stronę. Przyłożyłem linijkę do krańca kartki, ciasno przy zszywkach. Ująłem w dwa palce stronicę. Oderwałem kartkę, jednocześnie wydając z siebie głośne kaszlnięcie, by zagłuszyć dźwięk przedartego papieru. Błyskawicznie wrzuciłem linijkę i fotografię do teczki.

Ina Benita była już moja.

JA

Nie pamiętam dokładnie, ale chyba jeszcze tego samego dnia przedwojennej jesieni zakupiłem stukartkowy notatnik i postanowiłem robić zapiski dotyczące mojej ekranowej ulubienicy. Rozpocząłem cichą, utajoną wędrówkę po życiu i karierze platynowej bogini. Z wywiadów i opisów w czasopismach, takich jak wspomniane już „Kino” czy „Światowid”, „Wiadomości Filmowe”, „Ilustrowany Kurier Codzienny”, „Reporter Filmowy” czy „As” (och, było tego przed wojną!) notowałem fragmenty recenzji i szczegóły życia Iny. Z wieloma kąśliwymi opiniami krytyków musiałem się na wiarę pogodzić, bo nie wszystkie filmy dane mi było zobaczyć. Kiedy Ina Benita debiutowała w filmie „Puszcza”, miałem zaledwie dwanaście lat i nie mogłem osądów zweryfikować, nie mogłem porównać opinii recenzentów z moimi wrażeniami. Zresztą, powiem szczerze, guzik z pętelką mnie obchodziły wypociny wiecznie zgorzkniałych pismaków. Myślę, że krytyk to niezrealizowany twórca, któremu nie stało talentu i wrażliwości. Naliczyłem aż trzynaście filmów, w których Benita wystąpiła do wybuchu wojny. Szybki rachunek: ponad dwa filmy rocznie! Dodajmy do tego role teatralne, których ochoczo nie unikała, występując na deskach teatrów w Warszawie, Łodzi. W samej tylko Częstochowie u wielkiego Iwona Galla w jednym sezonie zagrała w piętnastu przedstawieniach. A Rewia? A kabaret?

Kiedy to wszystko zliczyłem i zapisałem w kajecie detale, kiedy jak uczniak skolekcjonowałem znaczny pakiet jej fotografii, wyjętych z wedlowskich czekoladek, mój afekt względem tajemniczej kobiety z okładki „Kina” przeobraził się w gorączkę. Muszę być fair. Byłem zafascynowany oficjalnym wizerunkiem Iny Benity, ale moim pragnieniem było coś więcej. Przepalała mnie namiętność.

Miałem osiemnaście lat. Już nie chciałem być cnotliwy. Zgodziliśmy się z Alinką, że jeśli nadarzy się odpowiednia okazja, jeszcze przed moim wyjazdem do Centrum Wyszkolenia Kawalerii stanę się prawdziwym mężczyzną. Nie mogliśmy tego zrobić u mnie, bo nie było jak. Ojciec co prawda wracał późnymi wieczorami, jako że buchalteria w pasażu Simonsa zajmowała mu wieczory, często i noce, ale matka prawie nie opuszczała mieszkania. Moja matka oddała się całkowicie we władanie misji „pani domu”. Na szczęście ciotka Alinki wyjechała na całą dobę do rodziny w Lublinie. Nasz pierwszy raz nie był udany. Po pierwsze – Alinka wstydziła się, że nie jest dziewicą (uściślę ten fakt innym razem), po drugie – ja byłem nieobecny myślami. Czy muszę tłumaczyć dlaczego? Czy muszę ujawnić, że pragnąłem innego ciała, choć ciało Alinki było alabastrowe?

Byłem zafascynowany oficjalnym wizerunkiem Iny Benity. Ale... Ale bardziej niż jej role w „Gehennie”, „Ludziach Wisły”, czy wcześniejsze: w „Przybłędzie”, „Hance” i całej reszcie, obchodziła mnie jej prywatność. Benita była starsza ode mnie o osiem lat, cóż z tego. Chciałem, pragnąłem, marzyłem, by wkraść się w jej życie. Los sprawił, że poniekąd tak się stało.

Gdzie się urodziła? Kiedy? Zaglądam do tamtych notatek. Jedne zapiski mówią, że przyszła na świat w Gruzji w 1913 roku. Inne, że w Kijowie w roku 1913. Jeszcze inne, że w tymże Kijowie, ale rok wcześniej. Późniejsze, sklecone przeze mnie dossier bezsprzecznie potwierdza, że musiała przyjść na świat w Kijowie. Niech już zostanie 1912 rok, trochę skromności, Ino. Dwanaście miesięcy więcej, co za różnica? Żadna ujma. Janina Benita Florow-Bułhak, córka Heleny Marii z Orańskich i Mikołaja Florowa-Bułhaka. Ojciec to pół Polak, pół Rosjanin arystokratycznego pochodzenia. Pochodzenie Iny jest nadzwyczaj istotne w mojej historii. A zatem Kijów...

Teraz przebiegam wzrokiem po notatkach. Przymykam oczy. Wkradam się jeszcze mocniej w los kobiety, która wpięła mi się pod powieki. Imaginuję sobie tę, którą mam zabić.

INA

Kijów 1920 roku. Ina Benita ma osiem lat. Jest smukłą dziewczynką o ciemnokasztanowych długich włosach. W ponętną blondynkę przemieni się już jako dorosła kobieta. Jeszcze w pierwszym filmie pod tytułem „Puszcza” będzie brunetką. Potem, po namowach speców od image’u, Ina, zmieni się w platynowego blond wampa. W salonach fryzjerskich pojawią się nowoczesne utleniacze włosów. Na początku lat trzydziestych Hollywood zmieni ideał piękna i miejsce ciemnowłosej, stylowej piękności zajmie „słodkie, blondwłose stworzenie”, takie jak Jean Harlow.

Tymczasem trwa wojna. Bolszewicy atakują Polskę, która dopiero co odzyskała niepodległość. Mój ojciec musi zostawić żonę, wezwany jako porucznik rezerwy 1. Pułku Szwoleżerów do obrony ojczyzny. Będzie się tłukł z konnicą Siemiona Budionnego. Mama jest w ciąży. Niedługo przyjdę na świat. Ale ja nie o ojcu, o Budionnym ani o sobie chcę wzmiankować... Ma być przecież o ośmioletniej Inie, o panu Mikołaju i pani Helenie Florow-Bułhak.

Zatem Kijów. Można powiedzieć po części polski Kijów, bo prawdę rzekłszy, do czasu odzyskania przez nas niepodległości Kijów to epicentrum polskości na dawnych wschodnich kresach przedrozbiorowej Polski. Polskie zrzeszenia, polskie gimnazjum, polscy wykładowcy na uniwersytecie, polska studenteria, polskie banki, korporacje, polskie sklepy, hotele, restauracje et cetera. Gdzie mieszkają państwo Bułhakowie? Może na Łypkach, w dzielnicy zasiedlonej przez naszą arystokrację (bo pan Mikołaj przecież hrabia, a pani Helena też błękitna krew), może na głównej ulicy Kreszczatik? Niechże będzie Kreszczatik. Może jakoś niedaleko budynku rady miejskiej, co to go zaprojektował Schille. O, taka rozciągnięta podkowa zwrócona wypukłością w stronę ulicy. Na parterze rozgościły się sklepiki, na reprezentacyjnym pierwszym piętrze salony rady miejskiej. Tuż obok przykleiła się do okazałej bryły wieża z zegarem i sygnaturką, na której szczycie stoi symbol Kijowa, święty Michał Archanioł, ponoć zaprojektowany przez polską artystkę. A może mała Benia mieszka z rodzicami gdzieś przy dawnej Giełdzie Miejskiej? Może tuż obok Domu Kupieckiego? Nie. Wybieram stosowne dla linii życia Benity sąsiedztwo: „Grand-Hotel-National”. Nie tylko z powodu przecudnej urody architektury, z całkiem innej przyczyny. Tu mieści się od dwunastu lat kino „Elektrobiograf”. Co w nim grają owego wiosennego dnia? Może „Złamaną Lilię” Griffitha z Lillian Gish? Niech tak będzie.

Kasztanowłosa dziewczynka stoi przed kinową gablotą obrzeżoną mosiężnym obramowaniem. Ina gorącym spojrzeniem patrzy na plakat. A na afiszu – piękna brunetka w kapeluszu z szerokim rondem, w białej sukni, skryta za kwitnącymi gałązkami. Gwiazda jest uśmiechnięta, choć skrótowa treść filmu nie brzmi pociesznie. Dziewczynka składa słowa wypisane bukwami:

– Wychodiets iz Kitaya rieszajet prismotret’ za swojom sosiedom, katoraja podwiergajetsja pytkam so storony żestokogo otca.

Bezlitosny melodramat o  Chińczyku, który chce wyrwać swoją sąsiadkę z rąk okrutnego ojca. To nie dla oczu ośmiolatki. Ale plakat można przecież sobie obejrzeć bez sankcji, pomarzyć, że kiedyś będzie się słać uśmiech z podobnych zdjęć. Może notka na afiszu będzie wypisana polskim alfabetem. Na razie Benia stroi miny, udając gwiazdę z plakatu. Pociesznie wyszczerbionym uzębieniem, bo nie ma przedniej mlecznej jedynki.

Ta scena jest zbyt intencjonalna, ale jakoś mi pasuje do historii i niech tak już zostanie. Zresztą trzeba wątek urwać, bo po alei kreszczatickiej roznosi się tupot żołnierskich butów. Miesza się z zapachem bzów? Zbyt kiczowaty kontrapunkt? A co tam. Polskie wojsko. Marszałek Józef Piłsudski wspomagany przez atamana Symona Petlurę kończy wyprawę kijowską. Kwitną kasztanowce.

Lecz u państwa Bułhaków nie ma euforii. Benia staje w drzwiach mieszkania. Przez sprószoną pyłkami kurzu smugę słońca widać bogate mieszczańskie wnętrze. Dębowy kredens z misternymi tralkami, ciężki okrągły stół, perski dywan, na ścianach portrety ziemiańskich przodków. Pani Helena sterczy przy oknie i patrzy, jak ulicą maszeruje wojsko. Zerka przez ramię na córkę. W oczach utkwiły dwa kryształki łez. Ojciec gromi Inę spojrzeniem.

– Gdzie byłaś?

– Przed kinematografem, papo – odpowiada cicho dziewczynka.

– Gdzie?

Pan Mikołaj lekko niedosłyszy. To pamiątka po bitwie łódzkiej. Pan Mikołaj Florow-Bułhak służył w carskiej armii podczas Wielkiej Wojny, tak sobie imaginuję.

– Chciałam popatrzeć na... – odzywa się głośniej Ina, ale urywa zdanie, bo dostrzega w korytarzu spakowane kufry i walizy.

– Ile razy ci, kochanie, mówiliśmy, że czas niespokojny – dołącza się matka do połajanki.

– Dokąd wyjeżdżamy? – pyta Ina.

– Do Polski – mówi ojciec.

– Ale... – Benia wskazuje okno, za którym tupie polskie wojsko.

– Przyszli, zaraz wyjdą. Wróci bolszewia – kwituje ojciec.

Następnego dnia spakowane kufry i walizy załaduje się na furmankę. Droga do Polski będzie trwać kilka tygodni.

JA

Przenieśmy się o dwadzieścia dwa lata w przód. Jest 1942 rok, szwabska okupacja. Dostałem rozkaz zlikwidowania Iny Benity.

– Jerzy?

– Tak, Alinko?

– Jesteś jakiś nieobecny. Znów jesteś nieobecny, Jerzyku.

Słowo „znów” zaświdrowało mi w uszach. Moja Alinka miała rację. W pamięci skrystalizowało mi się wspomnienie naszego pierwszego razu. I wtedy przed paroma laty, i teraz byłem nieobecny. Tylko że w tej chwili byłem przeraźliwie nieobecny zupełnie inaczej.

– Ja? – wymamrotałem bez sensu.

– No ty. Jest jeszcze ktoś z nami w łóżku?

Bo w łóżku leżeliśmy z Alinką. To było mieszkanko mojego przyjaciela z dywersyjnej grupy. Powiedzmy, że na imię mu Romek. Powiedzmy, że Romek nosi pseudonim „Sokół”. Powiedzmy, że służy w dywersji dla „I”, czyli dla centralnej sieci informacyjnej. W „cywilu” Romek pracuje w warsztacie samochodowym na Grochowie i kiedy bierze nadgodziny, możemy z Alinką oddawać się miłosnym rozkoszom w jego garsonierze (nie mogę nadmienić adresu. Wspomnę tylko, że to skromna czynszówka na Czerniakowie). Trudno tę klitkę nazwać mieszkaniem. To raczej komórka wielkości znaczka pocztowego, że użyję wyświechtanej przenośni. Najważniejsze, że stało tam żelazne łóżko z ciepłą kołdrą, pod którą kochaliśmy się z Alinką. Musieliśmy to robić ostrożnie nie tylko z wiadomych względów, ale również z tego powodu, że za ścianą mieszkała handlarka z Kercelaka, która na mojego nosa musiała mieć jakieś konszachty ze szwabami, bo odbierała dostawy mięsa ze wsi dowożone koleją, a żaden bahnschutz jeszcze jej nie zdybał na lewiźnie. Ściany w klitce były cienkie, łóżko skrzypiące. Ponadto musieliśmy mieć się na baczności, by nie zatracić się w czasie i zdążyć do naszych domów przed godziną policyjną. Jak wspomniałem wcześniej, Alinka już przed wojną nie była dziewicą, o czym ciotka Eliza oczywiście nie miała zielonego pojęcia. To przykra sprawa. Alinka straciła cnotę z przyjacielem ojca, pewnym wziętym warszawskim adwokatem. Nie chcę wchodzić w szczegóły, powiem tylko, że gdyby mi się mecenasina napatoczył, chętnie bym użył swojej parabelki. Niestety, nie było okazji. Obesraniec, że się tak wyrażę, osiadł tuż przed wojną w Wilnie, skąd go Sowieci po 17 września ponoć przesiedlili do Kazachstanu. Mam nadzieję, że będzie mu dane zgnić w jakiejś ziemiance.

Tego wieczora byłem w istocie milkliwy i moje myśli kotłowały się w mózgu jak kasza w garnku, co trafnie zauważyła moja Alinka, mówiąc, że ktoś oprócz nas leży na żelaznym łóżku. To była Ina Benita. Mój od lat drzemiący w sercu fantom, zwid i fantazja. Kobieta, którą miałem zlikwidować.

– Alinko. Nie jestem zamyślony – kłamałem jak z nut.

Położyła mi dłoń na czole. Jej skóra oblekła się zimnym potem. Palce lekko drżały.

– Oszust.

Zawiesiłem spojrzenie na spękanym suficie, po którym wędrowały odblaski karbidowej lampy. Zacisnąłem usta, jakbym tym podświadomym gestem chciał zatrzymać tajemnicę na dnie jaźni. Alinka nic nie wiedziała o mojej dywersyjnej działalności, o tym, że trafiłem w konspiracji do egzekucyjnego „Wapiennika”. W ogóle nie wiedziała nic o mojej podziemnej robocie. Oczywiście coś tam musiała się domyślać, bo kiedyś mi wprost powiedziała, że nie może już dłużej na tyłku bezczynnie siedzieć, że chciałaby coś zrobić dla ciemiężonej Polski i takie tam podniosłości. Alinka była dziewczyną mocno stąpającą po ziemi, ale jak my wszyscy zaczytana w Mickiewiczu, Słowackim i Norwidzie. No, może nie jak my wszyscy, bo taki na przykład Romek-„Sokół” chyba nie liznął poetycznych fraz wieszczów. Romek chciał po prostu, jak to ujmował dosadnie, napierdalać szkopów. A ponieważ był nadzwyczajnie inteligentny, odważny i sprytny sprytem bajeranta z Powiśla, trafił do wywiadu. Poza tym „Sokół” miał dojście do szwabskich informacji, jako że dosyć często oficerowie niemieccy naprawiali te swoje mercedesy, ople i inne volkswageny w warsztacie, w którym pracował.

Do jasnej anielskiej cholery miałem się Alince przyznać, że mam zlikwidować Inę Benitę?! Tę, której okładkową fotografię od przedwojny trzymam w szufladzie nocnej szafki? Tę, która mnie nachodzi w majakach?

– Tak, masz rację, Alinko – przyznałem się przez półzaciśnięte usta. – Myśli mam zajęte.

– Czym?

Bogu niech będą dzięki, że nie spytała „kim”.

– Śmiercią – odrzekłem.

Podniosła się na łokciu, zajrzała mi w twarz. W świetle karbidówki miała zwilgotniałe szafirowe oczy, źrenice rozszerzone strachem. Spytała z ostrożnością:

– Co ci się kołacze w głowie, Jerzyku?

Ująłem ją dłońmi za policzki. Wyszeptałem:

– Chodzi za mną śmierć, Alinko.

Nie przyznałem się, że to ja jestem wysłannikiem śmierci. Po chwili dodałem, czując pod powierzchnią dłoni przeraźliwe drżenie jej policzków:

– Ale ja się jej nie boję. Ona idzie z daleka.

JA

Następnego dnia (chyba to była środa) odwiedziłem „Sokoła” w jego grochowskim warsztacie samochodowym (dokładny adres zachowuję dla siebie). Romek grzebał w silniku kadetta jedynki. Trochę się znam na samochodach, oczywiście nie jak „Sokół”. To moje takie osobne szczególarskie hobby. Zawsze może się przydać w pisaninie. Opel kadett I jest produkowany w Rüsselsheim od trzydziestego szóstego roku. Napęd rzędowy, czterocylindrowy. Silnik o pojemności 1,1 litra, dwadzieścia trzy konie mocy. O ile pamiętam, waży prawie osiemset kilogramów, a ma osiąg prędkości prawie do stu kilometrów na godzinę. Gdyby nie szwabska, hitlerowska robota, chętnie nazwałbym toto cackiem.

Romek zauważył mnie spod wygiętego nad przepustnicą ramienia. Posłał z oczu grom. Rozejrzał się po warsztacie. Na szczęście nie było nikogo. Kiwnął ze złością głową w stronę drzwi kantorka. Zniknął za pękniętą szybą, wycierając zamaszyście szerokie dłonie w szmatę. Odczekałem dziesięć sekund, sprawdziłem, czy nikt mnie nie śledzi, i wlazłem do pakamery.

– Czyś ty ochujał, człowieku? – zaatakował mnie „Sokół” jak tylko przekroczyłem próg. – Chcesz, żeby cię majster albo jakiś fryc zobaczył?

– Majster w barze za rogiem wódkę pije. A szkopy o tej porze tu nie przychodzą.

– Pierdolenie – fuknął Romek.

Od razu przeszedłem do rzeczy:

– Ważna sprawa jest.

– No?

Bez zbędnych ceregieli wyjąłem z kieszeni fotografię Benity, którą mi dał porucznik „Jasieńczyk”. Romek zwinął usmarowane dłonie w pięści. Zniżyłem nieco głowę. Romek jest niecnego wzrostu. Góra metr sześćdziesiąt. Nie musi uginać karku w roboczym kanale.

– Za co? – spytałem prawie szyfrem.

– Za zdradę ojczyzny – wybąkał.

– Konkretnie gadaj – naparłem.

– Pojebało cię, Jerzy? To tajemnica...

Przerwałem mu:

– To jest Ina Benita. Kurwa mać, Romek. To nie jest byle jaki obiekt. Chcę wiedzieć, jakim gównem sobie upaprzę ręce.

– Spokojna twoja głowa. Zasłużyła blać.

– Czym?

Westchnął. Rzucił okiem przez pękniętą szybę. Spojrzał na podwórze. Chrząknął i wyszeptał:

– Jest niemiecką dziwką. Ma romans z oficerem Wehrmachtu.

Oddech zjechał mi do pięt.

– Za to się robi „babską” robotę. Głowa do łysej skóry i już. Za to się... nie... likwiduje – wydukałem przez ściśnięte gardło.

Oczy Romka zwęziły się do szparek.

– Gra w jawnych teatrach mimo bojkotu.

– Romuś... – żachnąłem się. – Za to nie strzela się w łeb.

Podniósł oczy gdzieś ku górze. Zacisnął szczęki. Pewnie ważył w myślach konsekwencje za parę puszczoną z gęby. Westchnął, jakby chciał zrzucić ciężar z piersi.

– To nie wszystko.

– Co jeszcze? Mów.

– Nie mogę.

– Mów. Inaczej będzie mi palec drżał na cynglu.

Romek-„Sokół” znów ciężko westchnął i szybko wyszeptał mi przewinę Iny Benity. Słuchałem. Chyba przez ten moment gasło słońce i zamieniało się w czarną maź.

Otóż postaram się w sposób quasi-literacki przedstawić wersję domniemanej przyczyny, której skutkiem miała być egzekucja najpiękniejszej i w moim mniemaniu najjaśniej świecącej gwiazdy polskiego kina. Kobiety, którą, w której, za którą, dla której... Nie, nie. Proszę darować, nie dokończę zdania. Powiem tylko, że owszem, kocham moją Alinkę. Jej wilgotne spojrzenie pełne stanowczości i smutku jest dla mnie najpiękniejszą wizją na świecie, ale wiem, jakoś podskórnie i podświadomie przeczuwam, że Alinka nie jest mi przeznaczona. Dlatego mogłem zanurzyć się w fantazmatach o zupełnie innej kobiecie. Ot, tragiczny paradoks. Miałem świadomość, że to chłopięce majaki, durnowate urojenia. Nie dane mi było nigdy spojrzeć w oczy z bliska mojej ulubienicy. Kimże ja byłem? Początkującym pisarzyną, dla którego drzwi do wielkiego świata srebrnego ekranu były zaryglowane na amen, który mógł się jedynie potknąć o wysoki próg high life’u. Nie potrafiłem pana Waszyńskiego przekonać do swojego scenariusza, bo nawet nie napisałem tekstu, nie oprawiłem w introligatorni na Nowolipkach, nie lśniły na skórkowej okładce złote zgłoski: „w roli głównej Ina Benita”. Zastanawiam się, jakiego czasu użyć, by opisać OWO zdarzenie, którego treść wypluł mi prosto w twarz „Sokół”. W krótkim streszczeniu posłużę się czasem teraźniejszym, by lepiej oddać dramatyzm sytuacji. Czas przeszły oddala, zamydla, cieniuje fakty i zdarzenia. Czas teraźniejszy jest jak ostrze brzytwy.

Miejsce akcji: niewielka uliczka na Powiślu (nie wymieniam jej nazwy ze względu na bezpieczeństwo). Podwórko z pięciopiętrową kamienicą. Czas akcji: końcówka września 1939 roku. Trwa obrona Warszawy. Już wiadomo, że miasto niedługo skapituluje. Okolica: spalony Zamek Królewski, wypalone mury Pałacu Kronenberga i Teatru Wielkiego, gruzy w Sali Plenarnej Sejmu, ruiny Giełdy przy Królewskiej, Pałacu Małachowskich i Pałacu Kossakowskich przy Nowym Świecie, zgliszcza kamienicy Roeslera i Hurtiga na rogu pobliskiego Krakowskiego Przedmieścia i Miodowej. Ulice rozkopane. Siatki transzei. Przy Trębackiej leży martwy koń, z którego zaraz głodna ludność zacznie kroić mięso. Jesteśmy na rzeczonym podwórku przy uliczce z elegancką kamienicą. W budynku mieści się tymczasowo podchorążówka oddziału saperów. Nadchodzi wieść o kapitulacji. Podchorążowie wykopują na podwórku dół. Zakopują pod drzewem skrzynie z bronią. Karabinki bojowe marki Mauzer i Mosin oraz karabiny marki Mannlicher, pistolety Vis, granaty obronne typu „O”. Podczas ewakuacji podchorążówki widać w oknie budynku kobiecą sylwetkę. W kamienicy mieszka Ina Benita ze swym ojcem.

Mija czas. Warszawę już okupują hitlerowcy. W eleganckiej kamienicy pojawiają się od czasu do czasu niemieccy oficerowie. Pewnego dnia (niechże to będzie dzień słoneczny) na podwórko wjeżdża oddział Waffen-SS. Dirlewangerowcy z 36 Dywizji Grenadierów wykopują zdeponowane przez polskie wojsko skrzynie z bronią. Wszyscy lokatorzy eleganckiej kamienicy zostają wysiedleni. W opróżnionych mieszkaniach będą zakwaterowani oficerowie niemieccy.

Ina Benita zostaje w eleganckim mieszkaniu i będzie podejrzana o kolaborację z Niemcami.

– Sypnęła szwabom, gdzie jest ukryta polska broń?

Wracamy do warsztatu samochodowego na Grochowie (trzy lata później). Schyliłem się (chyba już wspomniałem, że Romek jest nikczemnego wzrostu) i zajrzałem prosto w oczy Romka- -„Sokoła”, chłopaka z pododdziału „I” naszej dywersji. Zespół Romka zajmuje się katalogowaniem osób współpracujących ze szkopami, oddział tropi kolaborantów. Podziemny sąd wydaje wyrok. Potem rozkazy idą do mojego zespołu „W”, czyli grupy wykonawczej, i my dokonujemy egzekucji. Czyli teraz ja miałem posłać kulę w głowę Iny Benity...

– A tobie co do tego, kurwa mać? – odwinął się Romek. – Rozkaz to rozkaz. Naciskasz na cyngiel i już.

Coś zamajaczyło za pękniętą szybą, trzeba było się streszczać. Zagryzłem wargę do krwi.

– Macie twarde dowody, że ta kobieta jest kolaborantką? – Głos mi zadrżał.

– Są naoczni świadkowie.

Wydąłem policzki.

– Naoczni?

– Nasroczni – wkurzył się „Sokół”. Jakaś sylwetka zbliżała się do drzwi pakamery już całkiem serio. Z oczu Romka sypnęły się iskry.

– Kto był świadkiem? – spytałem zduszonym matowym tonem.

– Nie twoja sprawa. Zjeżdżaj, bo mnie wkurwienie bierze.

– Kto-był-świad-kiem? – naparłem.

Niewyraźna sylwetka za rozbitą szybą zaczęła nabierać wyraźnych kształtów. Kształty były opasłe, a figura rozkołysana. Powtórzyłem z naciskiem, czując w ustach posmak krwi z rozgryzionej wargi:

– No kto?

– Aleś ty menda – odwarknął Romek. Po chwili milczenia rzekł krótko: – Dozorca. Cieć był świadkiem.

Widok niewyraźnej sylwetki za pękniętą szybą wzbogacił się o nalaną, buraczanoczerwoną facjatę. W progu stanął jegomość podobny do pękatej beczki, w cztery litery napity.

– A ty, Romuś, czego, kurwa jego w te i nazad, nie przy maszynie? Jego zasrana wielmożność Hauptsturmführer Rulke nie będzie się z nami cacuszkał.

– Z klientem, majster, rozmawiam – odrzekł bez cienia zawahania „Sokół”. Majster-beczka obrzucił mnie spojrzeniem i drgnął jakby się ugryzł w język.

Zatrzymał wzrok na wyglansowanych oficerkach, które elegancko opinały moje łydki i zagaił po szwabsku, bo widocznie wziął mnie za szkopa:

– Zu Ihren Diensten.

– Ich werde nicht scheitern komme morgen – odrzekłem, nie do końca wiedząc, czy użyłem poprawnej formy. Mój niemiecki jest taki sobie, okupacyjny.

JA

Porucznik „Jasieńczyk” popełnił ogromny błąd. Według procedury rozkaz likwidacji przekazuje się tuż przed wykonaniem roboty. Nie mam pojęcia, dlaczego złamał tę zasadę. Może los tak chciał. Może los chciał, żebym pojawił się na rzeczonym podwórku przy uliczce niedaleko Nowego Światu. Lecz zanim do tego doszło, zanim podjąłem bardzo ryzykowną grę, wróciłem do domu, znaczy się do mieszkania przy... (kolejny raz nie mogę ujawnić, jaki to adres). Wspomnę tylko, że jest to samiusieńkie centrum Warszawy. Tak, do jasnej cholery, Warszawy, a nie żadnej tam Warschau. A okoliczne ulice to nie Lembergstraße, lecz Lwowska; Konopnickiej, a nie żadna tam Schutzenstraße; Moniuszki, a nie pieprzona Gerstenstraße; Mochnackiego, a nie Verbindungsstraße; Norwida, a nie Sackgaße; Słowackiego, a nie Backergaße; Piłsudskiego, a nie Bahnhofstraße! Dosyć!!!

Przepraszam, z nerwów straciłem wątek. Aha, wróciłem do domu tuż przed godziną policyjną. Moja matka stała w drzwiach i wypatrywała mnie z – jak uwielbiała to określać – bijącym sercem na postronku (bardzo mnie ten emocjonalny patos wkurza). Bo oczywiście rodzice domyślali się, że wdałem się w jakąś konspiracyjną robotę i hipotetycznie mogę któregoś wieczora nie przekroczyć progu, na którym wyczekuje mnie matka z bijącym sercem na postronku, wysłuchując tłumaczeń mojego ojca, że jestem dorosły i mogę robić, co chcę. Tak w ogóle to mam alibi, bo uczęszczam na tajne wykłady z polonistyki (pod przykrywką nauki stenotypii) oraz dorabiam jako agent ubezpieczeniowy.

Zjadłem cienką kartoflankę, wysłuchałem utyskiwań matki, że zupa nie na słoninie, bo cena szpeku już po dwa złote, a i tak nie można go dostać, a mleko już po trzydzieści groszy, a ile trzeba się po nie wystać, a o maśle za cztery złote kilogram można tylko marzyć. I to wszystko na kartki. W ten sposób zaznajomiłem się z prawie całym okupacyjnym cennikiem. Monolog matki zakończył się gderaniem, że ciągle jej stopy marzną, a ojciec nie chce iść po ciepłe pantofle, które matka zostawiła u swojej psiapsiółki przecznicę dalej. Szczerze mówiąc, miałem gdzieś biadolenie na ceny, na gubernatora Franka, na Hitlera, na zimne stopy i na ojca, któremu nie chce się ruszyć tyłka i przejść na sąsiednią przecznicę po bambosze. W mojej głowie huczało. Huczało to mało powiedziane. Czułem, jak gruchoczą mi głazy pod czaszką. Wylizałem łyżkę, odstawiłem talerz do zlewu, chciałem go umyć, ale mama mi nie pozwoliła, bo mama wszystko w kuchni robi sama. Zamknąłem się w swoim pokoju i powiedziałem, żeby mi nie przeszkadzać. Ojciec mrugnął ze zrozumieniem, jakby wiedział, co mnie gryzie, że niby ojczyzna mnie gryzie. A ja w tym momencie miałem gdzieś ojczyznę. Tę ojczyznę, która materializowała się w skrytce przy listwie od podłogi i miała dziewięć milimetrów kalibru. Tyle, ile trzeba, by zrobić śmiertelną dziurę w głowie.

Nie wyjąłem parabelki ze skrytki, jak to robiłem każdego wieczora, żeby ją przeczyścić. Otworzyłem szufladę nocnej szafki, wydobyłem fotografię okładkową Iny Benity, tę, którą podwędziłem przed wojną z Biblioteki Publicznej na Koszykowej, która to ulica teraz nosiła nazwę Kurt Lück Straße, ku czci jakiegoś gównianego etnografa-esesmana. Patrzyłem na Inę Benitę i nie mogłem uwierzyć, że kobieta ze zdjęcia kolaboruje z tymi, którzy pozmieniali nazwy ulic w moim mieście, którzy wyłapują ludzi na ulicach, wywożą ich w nieznane, sprzedała się tym, którzy stawiają moich rodaków nad dołami w Palmirach i zostaje po nich czerwona maź przysypana piaskiem oraz odpryski kul na pniach sosen. Patrzyłem na swoją prawą dłoń, która zabiła Żyda-zdrajcę-Grosbauma. Potem wyciągnąłem całkowicie szufladę i wygrzebałem spod niej ukryty brudnopis z zapiskami. Na chybił trafił natknąłem się na notkę z jesieni 1938 roku:

Udało mi się obejrzeć „Ludzi Wisły”. Po ckliwym melodramacie to była prawdziwa uczta dla oczu i ducha. Reżyseria panów Forda i Zarzyckiego – bardzo ciekawa. Zdjęcia mocno nowoczesne. Za kamerą stanął Stanisław Lipiński. Bardzo mnie ujęły kadry. Takie fotografowanie nieco z dołu, oryginalne ustawienie aparatu. Jak w amerykańskich filmach. No i fabuła niebanalna.

Anna jest córką właściciela łodzi o imieniu „Martin”. Dziewczyna zakochuje się w złodzieju, który obrabia wiślanych flisaków. Bandzior nazywa się Aleksy. Obiecuje Annie małżeństwo i kupno nowej łodzi berlinki. Sąsiadka Anny, stara wodniaczka Apolonia Matyjas, ma zniszczoną barkę, która nie nadaje się już do transportu. Próbuje zdobyć pieniądze na remont, szantażując byłego męża ujawnieniem jego mrocznej tajemnicy. Z kolei Aleksy chce Annie sprawić nową barkę, według danej obietnicy. Bandyta zabija i okrada kupca łodzi „Martin”. Te dwa dramatyczne wątki zaplatają się zmyślnie jak warkocz i są początkiem tragedii. Realizm, brutalność. Prawda czasu. No i – Ina Benita, od której nie można oderwać oczu. Tajemnica bez lukrowanej ckliwości, którą dało się odczuć w „Gehennie”. Zapowiedź prawdziwie wielkiej, daj Boże międzynarodowej kariery.

Zamknąłem zeszyt. Ukryłem kajet pod szufladą. Patrzyłem na okładkową fotografię kobiety, która towarzyszyła mi od kilku lat. Zasnąłem z Iną Benitą.

Przyśniła mi się wizyta w studiu pana Michała Waszyńskiego (od dzieciństwa mam wyraziste sny, jakby wyświetlone na taśmie).

Atelier „Falanga” mieściło się na zbiegu ulic Dobrej 47 róg Leszczyńskiej 6. Przysadzisty budynek. Od ulicy parterowy, w głębi piętrowy. Przekraczam próg wejścia. Chroni go portier w uniformie. Oparł łokcie o kontuar konsjerżki.

– Słucham szanownego pana? – pyta z uprzejmym uśmiechem portier.

Przedstawiam się i mówię, że jestem umówiony z panem prezesem. Konsjerż zagląda do obszernej księgi gości.

– Zgadza się, pan prezes czeka na pana. Ale jest pan kwadrans przed umówioną wizytą.

– Jestem zawsze przed czasem – odpowiadam uprzejmie. – Taka moja przypadłość. Teksty też zawsze oddaję przed terminem.

– Miło słyszeć – rzecze portier ze słodyczą w głosie. – Znaczy się, jest pan scenarzystą?

– Początkującym. Jestem pisarzem.

– Ach tak? Będzie pan uprzejmy podążać za mną.

Portier wychodzi z konsjerżki. Poprawia nienagannie uszyty uniform. Widzi mi się, że ani chybi skrojony u Zaremby. Wskazuje dłonią drogę. Przekraczamy podwoje jasnokolorowej ułudy. Wchodzimy do atelier, gdzie stoją barwne dekoracje. Jakaś egzotyczna roślinność, frymuśne domki jakby z kart ułożone. Między nimi przechadza się pan Adolf Dymsza, strojąc do mnie komiczne miny, pan Aleksander Żabczyński podśpiewuje piosenkę:

Można zamknąć serce przed miłością

I uczynić najsilniejszą z twierdz

W taką noc ktoś jakby więzy rozciął

Miłość sama wkrada się do serc

Nie kochać w taką noc to grzech...

Zza przepierzenia przedstawiającego kamienny mur wysnuwa się smużka papierosowego dymu. Rozpoznaję woń tureckiego tytoniu i po chwili ujawnia się sam pan Eugeniusz Bodo, dołączając się śpiewem do pana Aleksandra Żabczyńskiego. Tworzą harmonijnie krystaliczny duet:

...Gdy sercu serca brak

Bez tego pusty dźwięk ma śmiech

I wino traci smak

Nie kochać w taką noc to grzech

Gdy tęsknią serca dwa

Gdy ktoś miłości wart jak ty

Ktoś o niej śni jak ja...

Rozglądam się. Jakże te słowa pasują do moich pragnień. Ale jej nie ma. Nie ma Iny Benity. Konsjerż ponagla gestem. Wychodzimy z atelier, wchłania nas korytarz wyłożony purpurowym, mięsistym dywanem. Portier puka do drzwi z winietą „Pan Prezes Michał Waszyński”.

I już po chwili przedstawiam się, zapadam się w skórzany fotel, dzierżę w dłoni lampkę pachnącego słońcem koniaku. Pan Prezes siada przy biurku. Na blacie leży egzemplarz scenariusza z moim nazwiskiem.

– Ma pan talent, młody człowieku.

– Dziękuję, panie prezesie.

Waszyński kładzie wypielęgnowaną dłoń na tekście. W ogóle pan prezes jest kwintesencją elegancji. Dwurzędowy garnitur ze szkockiej wełny, jedwabny fular w grochy u kołnierza śnieżnobiałej koszuli. To bardziej hrabia, ziemianin niż filmowiec. Mówi z lekkim kresowym akcentem.

– Intrygujący tytuł: „Zdrada i śmierć”.

Przytakuję milcząco nieznacznym skinieniem głowy. Pan prezes otwiera okładkę i przebiega oczami po pierwszej stronie scenariusza.

– To adaptacja pańskiej powieści?

– Jeszcze niewydanej – uściślam.

– Ujął mnie dramatyzm fabuły. Samotność, tajemnica i śmierć.

Przytakuję skromnie z wdzięcznością. Przez okno wdziera się wąska smużka błękitu.

– Kogo widzi pan w głównej roli, młody człowieku? – pyta dźwięcznym tonem Waszyński.

Odchylam się w fotelu, skrywając emocje. Odpowiadam:

– Inę Benitę.

Waszyński się uśmiecha. Sięga po słuchawkę czarnego telefonu.

– Kochanie, dobrze, że jesteś w garderobie. Mogłabyś na momencik wpaść do mojego gabinetu?... Tak, to sprawa arcyważna i arcyinteresująca.

Po nieznacznej chwili słychać pukanie. I kiedy drzwi się uchylają, w progu pojawia się jasność.

– Jestem, Misza. O co chodzi?

Wstaję. Pytam:

– Ina Benita?

– Tak.

– W imieniu Polski Podziemnej jesteś skazana na śmierć za zdradę ojczyzny. – Dobywam parabellum zza paska i strzelam.

A potem się budzę. Wsuwam lekko wyświechtaną okładkę „Kina” do szuflady nocnej szafki. Wyjmuję zza podłogowej listwy pistolet i zapasowy magazynek. Czekam do świtu, aż skończy się godzina policyjna.

JA

Jeszcze w moim mózgu krążyły resztki powyższego sennego koszmaru. Parabellum wciśnięte za pasek. W prawej cholewce oficerki wetknięty zapasowy magazynek z kompletem pestek. Mógł się przydać. Wziąłem rikszę i ruszyłem Marschallstraße, przepraszam, Marszałkowską na północ miasta. Minąłem straszące jeszcze od jesieni 1939 ruiny kamienicy przy numerze 105, riksza skręciła w Świętokrzyską. Chrzęst łańcucha na zębatce, pewnie zerwane ogniwa związano drutem. Po prawej stronie ulicy wyłonił się smukły drapacz chmur Prudentialu, smętnie kontrastujący z ruinami budynków Nowego Światu. Rikszarz coś do mnie zagadywał, coś tam gderał o gównianej pogodzie i że szczęściem „Nowy Kurier Warszawski” zapowiada wkrótce opady śniegu, i że to może dobrze, bo śnieg przykryje wszawość tego świata. Ale jego bajdurzenie wpadło mi jednym uchem, wypadło drugim, bo przecież nie czytam gadzinówki, bo ścierwoniak kłamie jak najęty nie tylko o zwycięstwach Hitlera na wszystkich frontach, ale nawet jak idzie o pogodę, prawdy w tym, co brudu za paznokciami. A poza tym czułem wtedy, że świat zasłużył na wszawość i nic go przed ostateczną zagładą nie uratuje, że każdy szczegół, detal, bzdet, betka niewarta jest zachodu i opisu, by zatrzymać ją w kadrze, uczcić jej istnienie nieśmiertelnym zapisem. Tak jak to zrobił Marcel Proust z magdalenką w „À la recherche du temps perdu” („W poszukiwaniu straconego czasu” czytałem jeszcze przed wojną w oryginale). Wart ten wysiłek tyle co nic. I zakołowały mi w duszy zapamiętane z liceum bardziej stosowne słowa:

Coraz to z Ciebie jako z drzazgi smolnej

Wokoło lecą szmaty zapalone

Gorejąc nie wiesz czy stawasz się wolny

Czy to co Twoje będzie zatracone

Czy popiół tylko zostanie i zamęt

Co idzie w przepaść z burzą.

Czy zostanie

Na dnie popiołu gwiaździsty dyjament

Wiekuistego zwycięstwa zaranie?

Jaki tam diament? Jakie zwycięstwo? Kolba parabellum gniotła mnie w biodro. Zapasowy magazynek ukryty w cholewce uwierał w łydkę. A pointą – jak na zamówienie – było gderanie rikszarza o tym, co wyczytał wczoraj w pieprzonym szmatławcu zwanym „Nowy Kurier Warszawski”: po zamachu na lokal „U Włocha” przy Piusa wywieziono do obozu pracy sto dwadzieścia osób.

– I to pewnie, kurwa ich mać, nie koniec odwetowych łapanek – zaklął rikszarz spod wytartego daszka kaszkietu.

Po tej przesłanej ponad mym ramieniem wiadomości chciało mi się wyskoczyć z rikszy. Niech taradajka sunie sobie dalej w stronę ruin zwanych pociesznie Nowym Światem. Niech ten Nowy Świat już zupełnie sczeźnie i niech się zapadnie. Wyjmę zza paska pistolet i dokończę rzezi, której jestem autorem. Ano, byłem sprawcą wywózki stu dwudziestu niewinnych ludzi. W imię czego? W imię ukochanej ojczyzny?

Ale nie wyskoczyłem z rikszy, nie rozstrzelałem Nowego Światu. Dojechaliśmy pod wskazany adres. Zapłaciłem umówione wcześniej osiem złotych. Sakramencko drogo. Co tam. To był jeden z ważniejszych kursów w moim życiu.

Ile ten gnojek dziennie musi wydusić? – podliczyłem skurwiela szybko w myślach. – Ile sobie może kupić gadzinówek, żeby dowiedzieć się, że armia niemiecka zwycięża na wszystkich frontach. A, kij mu w oko. I Adolfowi. I całej niemieckiej armii. Ja mam co innego na głowie.

Uliczka niewielka. Jakby ukryta przed światem, zagruzowanym Nowym Światem. Tak jak mi było wcześniej wiadomo – pięciopiętrowy budynek. Wlazłem do klatki schodowej. Chyba jakimś cudem ocalałe bogate wnętrze. Posadzka z brązowego marmuru. Schody wykwintnie czarne. Rozejrzałem się. Zza drzwi na pierwszym piętrze dobiegła mnie przytłumiona melodia „Bei Mir Bist du Schön”. Rozpoznałem bez trudu ulubioną piosenkę Adolfa. Tylko czy w ząbek czesany wie, że pierwowzorem był żydowski utwór? Krew mi się zagotowała w żyłach jeszcze bardziej na myśl, że ktoś tam za progiem, jakiś pieprzony fryc, może sobie słuchać radia, a nam za posiadanie odbiornika grozi koncentrat.

Przystanąłem na tych wykwintnych czarnych schodach. Z góry rozległo się szwargotanie. Lekko przylgnąłem do ściany. Szwabski oficer i jakaś panna. On przodem, ona tyłem. Trzewiki na półdługim obcasie i zgrabne łydki w pończochach ze szwem. Takich, o jakich Alinka mogła sobie tylko pomarzyć. Para zatrzymała się. Niemiec obrzucił mnie krótkim i niechętnym:

– Sie zu wem?

– Zum Hausmeister.

Panna posłała mi karminowymi ustami uśmiech, który pasuje do przymiotnika „pieszczotliwy”.

– Dozorca mieszka pod dwójką. Na parterze.

– Ach tak? Dziękuję.

– Nie ma za co – odrzekła przez jeszcze bardziej zalotnie wykrzywione wargi.

Para minęła mnie. Ona wtuliła się w ramię tego całego oberlejtnanta czy tam gównianego porucznika (nie skupiłem się na szarży szwaba). Owionął mnie zapach francuskich perfum i ciała dziwki. Przez moment wydawało mi się, że dłoń dziewczyny z wypielęgnowanymi, upstrzonymi czerwonym lakierem paznokciami jest dłonią Iny Benity. Zszedłem na parter. Zadzwoniłem do drzwi pod dwójką.

– Kto tam? – spytał męski głos.

– Elektrownia.

Drzwi się uchyliły. Natychmiast wsunąłem stopę w szparę. Naparłem barkiem i już byłem w środku. Śmierdziało kapustą i mydlinami. Badylowaty stróż zachwiał się i na moment całkowicie stracił rezon.

– Czego?... – wydukał.

– Tego.

Wyciągnąłem pistolet zza paska. Wymierzyłem w łysy łeb. Łysina zaczęła się trząść i pocić.

– Jezu najsłodszy... O co chodzi?

Popchnąłem jegomościa lufą w stronę kuchni. Gadka przy drzwiach mogła być niebezpieczna. W kuchni jeszcze bardziej śmierdziało zatęchłym kapuśniakiem. Aż mnie na moment przydusiło.

– Krótko, szanowny panie. – Wypowiedziałem dwa słowa: – Ina Benita.

– Co Ina Benita? Wszystko już wyśpiewałem waszym.

– To zaśpiewaj jeszcze raz.