Jak się zostaje albinosem. Wojna w Afganistanie oczami sowieckiego żołnierza 1979-1981 - Zigmas Stankus - ebook

Jak się zostaje albinosem. Wojna w Afganistanie oczami sowieckiego żołnierza 1979-1981 ebook

Zigmas Stankus

4,5

Opis

Przeraźliwie wstrząsająca i szczera relacja z pierwszej ręki z Afganistanu. Autor bezlitośnie obnaża bezsens prowadzonej przez Związek Radziecki wojny, przewiduje niemożność odniesienia w niej trwałego zwycięstwa.

Zigmas Stankus walczył w Afganistanie półtora roku. Ocierał się o śmierć i sam ją zadawał. Pisze o tym, co widział i czego doświadczył. Mamy relację z pierwszej ręki. I jest to relacja wstrząsająca, przede wszystkim – przeraźliwie szczera. Autor nie kryje swoich wad („byłem za durny na studia”), przyznaje się do strachu i słabości. Bezlitośnie obnaża bezsens prowadzonej przez Związek Radziecki wojny, przewiduje niemożność odniesienia w niej trwałego zwycięstwa. Jego wspomnienia to potępienie niesprawiedliwej wojny i gloryfikacja zahartowanej w walkach przyjaźni prostych sowieckich żołnierzy - nieważne, jakiej narodowości.

Jak się zostaje albinosem jest szczerym do bólu wspomnieniem wojny, która była jednym z ostatnich gwoździ do trumny Związku Radzieckiego. Nie ma tu analiz geopolitycznych, ale znajdziemy jeden z powodów sowieckiej klęski.

Stankus nie ściemnia, opisując pacyfikacje afgańskich aułów, w których mordowano cywilów i rabowano, co popadnie. Książka jest autodenuncjacją – autora i jego kompanów jako zbrodniarzy wojennych, ale byli oni jednocześnie ofiarami totalitarnego systemu, który ich tam wysłał. Afganistan za swe bohaterstwo zapłacił milionem zabitych, pięcioma milionami uchodźców i rozchwianiem równowagi politycznej i etnicznej. Ale Związek Radziecki, po raz pierwszy od bitwy warszawskiej, musiał dać za wygraną.

Radosław Sikorski

 

Młodzi, wymiotując, czyścili przyholowane postrzelone maszyny z kawałków mięsa, odłamków kości, zmywali wodą krzepnącą krew i zrzedłą substancję mózgową. Kiedy się wychylali przez włazy, żeby puścić kolejnego pawia, z uśmiechem klepaliśmy ich po ramionach [...].

W człowieku więcej jest zwierzęcia niż człowieka. Tylko w filmach aktorzy wymiotują na widok trupa, wojna zaś to jakaś przyjemna zabawa, w której wystarczy dobrze przyłożyć pięścią i wróg leży pokonany... Tymczasem trzeba wyrzygać z siebie wszystko, co jeszcze zostało ludzkiego...

Zigmas Stankus

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 385

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (113 oceny)
70
34
6
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AStrach

Dobrze spędzony czas

Wojna zawsze jest wojną, wspomnienia to potwierdzają.
00
Mrfranki

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawe i autentyczne wspomnienia z wojny w Afganistanie, pokazujące jakim złem jest i będzie wzajemne zabijanie się, niezależnie od przyczyn i czasu, kiedy miało miejsce. Mocna i wciągająca lektura.
00

Popularność




W serii ŚWIADECTWA.XX WIEK także:

– Dorothy Adams, Amerykańska Polka. Z miłości do mężczyzny i jego kraju

– Droga na Północ. Antologia norweskiej literatury faktu

– Heinz Heger, Mężczyźni z różowym trójkątem

– Edward Herzbaum, Między światami. Dziennik andersowca 1939–1945

– Friedrich Kellner, Dziennik sprzeciwu. Tajne zapiski obywatela III Rzeszy 1939–1942

– Stefan Kisielewski, Reakcjonista. Autobiografia intelektualna

– Zygmunt Klukowski, Zamojszczyzna 1918–1959

– Janina Konarska, Dwór na wulkanie. Dziennik ziemianki z przełomu epok 1895–1920

– Hans von Lehndorff, Dziennik z Prus Wschodnich. Zapiski lekarza z lat 1945–1947

– Wolfgang Leonhard, Dzieci rewolucji

– Zbigniew Lubieniecki, Odwet. Polski chłopak przeciwko Sowietom 1939–1946

– Anja Lundholm, Wrota piekieł. Ravensbrück

– Łacińska wyspa. Antologia rumuńskiej literatury faktu

– Jerzy Konrad Maciejewski, Zawadiaka. Dzienniki frontowe 1914–1920

– Anatolij Marczenko, Moje zeznania

– Hans-Jürgen Massaquoi, Neger, Neger... Opowieść o dorastaniu czarnoskórego chłopca w nazistowskich Niemczech

– Aleksander Podrabinek, Dysydenci. Nieuleczalnie nieposłuszni

– Michał Römer, Dzienniki, t. 1: 1911–1913, t. 2: 1914–1915, t. 3: 1916–1919, t. 4: 1920–1930, t. 5: 1931–1938, t. 6: 1939–1945

– Virgilia Sapieha, Amerykańska księżna. Z Nowego Jorku do Siedlisk

– Michał Sokolnicki, Emisariusz Niepodległej. Wspomnienia z lat 1896–1919

– Stanisława Sowińska, Gorzkie lata. Z wyżyn władzy do stalinowskiego więzienia

– Hanna Świda-Ziemba, Uchwycić życie. Wspomnienia, dzienniki i listy 1930–1989

– Michael Wieck, Miasto utracone. Młodość w Königsbergu w czasach Hitlera i Stalina

– Wiktor Woroszylski, Dzienniki, t. 1: 1953–1982, t. 2: 1983–1987, t. 3: 1988–1996

Zigmas Stankus, Jak się zostaje albinosem. Wojna w Afganistanie oczami sowieckiego żołnierza 1979–1981

Tytuł oryginalny: Kaip tampama albinosais

© by Ośrodek KARTA, 2021

© by Dovile Stankute, 2021

© for the Polish translation by Jan Sienkiewicz, 2021

REDAKTOR SERII, REDAKCJA Agnieszka Knyt

OPRACOWANIE GRAFICZNE SERII

SKŁAD KOMPUTEROWYTANDEM STUDIO

ZDJĘCIE NA OKŁADCE Afganistan, 1979–89. Żołnierz sowiecki podczas akcji w pobliżu tunelu Salang. Fot. Aleksandr Graszenkow/PAP/Russian Look

TŁUMACZENIE KSIĄŻKI ZOSTAŁO DOFINANSOWANE PRZEZ

Lithuanian Culture Institute

Fund for Central & East European Book Projects, Amsterdam

Ośrodek KARTA

ul. Narbutta 29, 02-536 Warszawa

tel. (48) 22 848-07-12

kontakt do wydawnictwa: [email protected][email protected]ęgarnia internetowa: ksiegarnia.karta.org.pl

karta.org.pl

Wydanie I

Warszawa 2021

ISBN 978-83-66707-09-2

OD PRZECIWNIKA

Postronnych dziwi, że weterani tej samej wojny, choć z przeciwnych stron, często nie czują do siebie animozji, a wręcz przeciwnie – darzą się sentymentem. Takie odniosłem wrażenie, zwiedzając z naszymi kombatantami pole bitwy pod Tobrukiem, i takie same mam odczucia wobec Zigmasa Stankusa, który w latach 80. trafił do Afganistanu jako żołnierz Armii Radzieckiej. Z jednej strony wszy, choróbska, niewygody i strach, a z drugiej piękno gór, łowienie pstrągów przy pomocy granatów, podróż do średniowiecza i męska przygoda to niezapomniane przeżycia, niezależnie po której było się stronie. Fascynuje punkt widzenia uczestnika zasadzek po drugiej stronie lufy. I wspólne doświadczenie powojennej traumy. Tak jak autor, po powrocie z Afganistanu szukałem kryjówki, słysząc wystrzał z rury wydechowej.

Książka dała mi prywatną satysfakcję, gdyż po powrocie z jednej z wypraw do Afganistanu w latach 80. wysłałem Jerzemu Giedroyciowi maszynopis wywiadu, który przeprowadziłem w bazie Tora Bora z sowieckim żołnierzem o imieniu Siergiej o tym, że uciekł do mudżahedinów ze względu na okrutne traktowanie rekrutów przez tak zwanych starików, czyli żołnierzy, którzy odbyli już rok służby. Książę odpisał, że dezerter przesadza. Stankus dowodzi, że nie przesadzał.

Urzekł mnie wątek polski, nawiązujący do mojej rodzinnej Bydgoszczy. W dniu otrzymania rozkazu o przejściu do cywila w marcu 1981 autor bierze udział w świątecznej kolacji i z kolegami dyskutuje o doniesieniach sowieckiego radia o „zamieszkach w Polsce”. Chodzi naturalnie o wydarzenia bydgoskie, w których MO pobiła Jana Rulewskiego i działaczy „Solidarności”. Sowieccy żołnierze rozmarzyli się, „by choć na miesiąc przerzucono nas tam. Tam cywilizacja, piękne Polki, dom blisko, a tu wszystko obce i niejasne”. Punkt widzenia naprawdę zależy od punktu siedzenia.

Jak się zostaje albinosem jest szczerym do bólu wspomnieniem wojny, która była jednym z ostatnich gwoździ do trumny Związku Radzieckiego. Nie ma tu analiz geopolitycznych, ale znajdziemy jeden z powodów sowieckiej klęski. Stankus nie ściemnia, opisując pacyfikacje afgańskich aułów, w których mordowano cywilów i rabowano, co popadnie: „Wyjeżdżamy, kiedy zrabujemy wszystko u ludzi, którzy i tak są biedni jak mysz kościelna”. Zresztą wystarczyło obejrzeć nawet w latach 90. dolinę wokół bazy lotniczej Bagram, w której stacjonował. Żyzna i ludna niegdyś okolica zamieniona w pustynię ruin. W rezultacie, już podczas pierwszej zmiany sowieckiego kontyngentu, początkowa neutralność ludności zamieniła się w morderczą nienawiść.

Książka jest autodenuncjacją – autora i jego kompanów jako zbrodniarzy wojennych, ale byli oni jednocześnie ofiarami totalitarnego systemu, który ich tam wysłał. Afganistan za swe bohaterstwo zapłacił milionem zabitych, pięcioma milionami uchodźców i rozchwianiem równowagi politycznej i etnicznej, za którą płaci do dziś. Ale Związek Radziecki, po raz pierwszy od bitwy warszawskiej, musiał dać za wygraną. Pamiętajmy o tym, ciesząc się dzisiaj naszą zagrożoną wolnością.

Radosław Sikorski

PROLOG

Szliśmy do wojska młodzi, ciałem dojrzali, ale umysłem jeszcze dzieci. Nastolatki... Zostawiając życie bez trosk, pozbawieni z dnia na dzień opieki rodziców, którzy troszczyli się o wszystko, inni wprost z ławy szkolnej, nie wiedząc, czym jest życie ze wszystkimi jego problemami, trafialiśmy w tryby systemu, w którym każdy dzień oznaczał walkę o przetrwanie, gdzie tylko przez siłę i spryt można było do czegoś dojść, a czasem nawet ocalić życie. Korzystając z naszej nie w pełni ukształtowanej psychiki, politycy zaprzęgli nas do swojej brudnej roboty, uczyniwszy z nas roboty-zabójców. Tylko niewielu potrafiło pojąć, co naprawdę robimy; sądziliśmy, że wojna to wojna i obowiązuje w niej główne prawo wojenne: silniejszy zawsze ma rację. Wojna okaleczyła nie tylko nasze ciała, ale i dusze. Wróciliśmy do domów zmęczeni, jednak z wiedzą, czym jest prawdziwa przyjaźń, gdzie leży granica między życiem a śmiercią.

A społeczeństwo żyło swoim życiem – kradło, piło, puszczało się na prawo i na lewo, kochało, rodziło dzieci, chodziło do pracy. Wszyscy zadowoleni, bo wojna ich nie dotknęła, nawet jej nie zauważyli...

Nie rozumieliśmy gnijącego społeczeństwa, a ono – nas. Chciało się krzyczeć, że politycy i dziennikarze kłamią – przecież tam giną nasi chłopcy, ludzie, co robicie?! Potem będziemy się błąkać, nie znajdując dla siebie miejsca, wielu z tych, co wrócili, spije się, inni ulegną i przystosują się do większości. Utoniemy w tysiące razy większym, obojętnym na wszystko tłumie, nikogo nie przekonawszy do swoich prawd. Społeczeństwo patrzeć na nas będzie jak na albinosów, tak jakby to ono od początku miało rację. A nam będzie jeszcze gorzej, bo czuć się będziemy nie tylko oszukani, ale i niezrozumiani, jakbyśmy to my kłamali.

ROZDZIAŁ I

Po bardzo mroźnej zimie 1979 roku nastąpiła wczesna jak rzadko wiosna. Koniec maja był po prostu upalny. 1 czerwca otrzymałem wezwanie do wojska. Po paru dniach pijaństwa, które się nazywało pożegnaniem z rodziną, krewnymi i przyjaciółmi, z ogoloną głową, spakowanym w drogę plecakiem, w starym ubraniu i z 25 rublami w kieszeni wyjechałem do niechcianego, lecz nieuniknionego wojska, które pociągało mnie i odstręczało jednocześnie. Byłem młody i krzepki, na studia za durny, nauka wydawała mi się potrzebna tylko po to, bym potrafił policzyć otrzymane pieniądze. Rodzice już dawno stracili cierpliwość do moich wybryków – nie mogli się doczekać, kiedy mnie wezmą do woja, żeby oni mogli spokojnie odetchnąć. A mnie się wydawało, że mam już niemałe doświadczenie życiowe: były panienki, które dawały lub nie, znałem bary piwne, restauracje i inne miejsca, gdzie można obalić butelkę wina. Szedłem do wojska chętnie, bo się bałem, że zmajstruję jakiej głupiej bachora albo się spiję. Wcześniej czy później i tak trzeba byłoby iść, a czekanie, „kiedy wezwie Ojczyzna”, było nie dla mnie. Poza tym, uważałem się za lepszego od innych, bo miałem już nie 18, tylko 19 lat i byłem dobrze przygotowany fizycznie.

*

O godzinie dziewiątej wieczorem, przy akompaniamencie okrzyków i gwizdów żegnających, autobus z czternastoma takimi samymi oberwańcami jak ja i eskortującym nas miczmanem1 z komisariatu wytoczył się przez bramę i, przebiwszy się na sygnale przez pijany i popłakujący tłum, skręcił w lewo w ulicę Witolda, potem znów w lewo, w prawo i prosto ulicą Gogola.

Rzuciliśmy się do okien autobusu, waliliśmy w brudne szyby pięściami, wyjąc jak wilki w klatce. Przez brudne okna widać było pijane fizjonomie przyjaciół i bliskich, żegnające nas panienki z puszczającym od łez tuszem do rzęs. Było wśród nich sporo takich, które chętnie płakały przy każdym pożegnaniu. Były i takie, które nie tylko ryczały, ale i wołały, przekrzykując tłum: „Będę na ciebie czekała...”, by następnej soboty obiecywać to samo już innemu.

Nieco bardziej opanowani byli rodzice przyszłych żołnierzy. Stali gdzieś z brzegu tłumu, statecznie ocierając łzy żalu: „Oto i my żegnamy naszego żołnierzyka...”, nie mieszając się z trącącym oparami alkoholu tłumem, który żywą masą usiłował zagrodzić autobusowi drogę.

Kiedy wyjechaliśmy na autostradę, w autobusie zapadła nieprzyjemna cisza. Tak jakby zaaplikowano nam środki uspokajające: siedzieliśmy zamyśleni, o szklanych oczach. Chojractwo, jakie się pojawia, kiedy człowiek idzie do wojska czy bierze ślub i jest w centrum uwagi, gdzieś wyparowało. Miczman, zdjąwszy oficerską czapkę, ocierał chusteczką spocone czoło. Kiedy ruszaliśmy, zdrowo się napracował: odciągał nas od okien i sadzał na miejsca, wrzeszczał, pienił się, wydawał rozkazy, ale nikt go nie słuchał, bo byliśmy jeszcze zupełnie zieloni. Umysły mieliśmy jeszcze niezepsute przez wojsko, więc na jego komendy nie reagowaliśmy.

Jakiś czas jechaliśmy w milczeniu, potem zaczęliśmy powoli dochodzić do siebie. Z listów od przyjaciół w wojsku wiedzieliśmy, że za miastem nas wysadzą, sprawdzą plecaki i walizki, znalezione butelki wódki rozbiją, odbiorą noże, widelce i wszystkie ostre rzeczy. Usiedliśmy więc w kółko na końcu autobusu i postanowiliśmy, że to, co jest w butelkach, lepiej wlać do żołądków niż pozwolić głupiemu miczmanowi wyrzucić. Odkorkowaliśmy pierwszą butelkę, ktoś zaradniejszy miał szklankę. Piliśmy po kryjomu. Jeden pije, inni zasłaniają, żeby nie zobaczył miczman. Wkrótce jednak przekonaliśmy się, że miczman na razie nami się nie interesuje i spokojnie patrzy przed siebie na drogę. Szklanka szybko krążyła w obawie, że nie zdążymy skonsumować wszystkiego, zanim nastąpi egzekucja. Nabraliśmy odwagi. Poczuliśmy się jak starzy przyjaciele: przedstawialiśmy się, opowiadaliśmy o sobie. Dołączyło jeszcze dwóch. Matki szczodrze zaopatrzyły wszystkich w kiełbasy i słoninę, wódkę mieliśmy... Brakowało tylko panienek, ale te zostały daleko i dla innych...

Jechaliśmy długo. Zdrzemnąłem się nieco, ale wkrótce znów dołączyłem do pijącego towarzystwa. Wszyscy mieli już mocno w czubach, jeden rechocząc opowiadał, że mu matka dała na drogę talerze i sztućce, bo niby w wojsku tego nie ma. Inny proponował dać miczmanowi w mordę, wyrzucić go z autobusu i wrócić do Kłajpedy. Wypytywał, kto potrafi prowadzić autobus. Dobrze, że tacy się nie znaleźli. Patrząc na nich wszystkich, nie miałem innego wyjścia, jak znów się ululać. Kiedy to załatwiłem, zacząłem tłumaczyć, jaki to ze mnie sprytny gość: ubrany jestem w koszulkę z krótkim rękawem, ale w plecaku mam waciak. Nie łapali, co w tym sprytnego, a ja im klarowałem, że jeśli wyślą nas na południe, to mi w koszulce będzie dobrze, jeżeli na Syberię – wyciągnę waciak, a oni w samych koszulach pomarzną. Pijany rechot. Miczman spał czy tylko udawał, bo czapkę miał zsuniętą na oczy. Wódka się skończyła.

Inkwizycja dlaczegoś nie nastąpiła, ale już nie baliśmy się jej, jak i całego tego wojska. Kilku chłopców z przodu siedziało całkiem trzeźwych, nie dołączając do nas. Zaczęliśmy ich namawiać po dobroci i nie tylko, żeby oddali nam sznaps, który wręczyły im na drogę ich mamusie, ale ci twierdzili, że nic nie mają. Jedni już się brali do bitki, inni jednak wołali, że ze swoimi zaczynać nie trzeba, bo zaraz dojedziemy do punktu przydziału poborowych w Wilnie, a tam chłopcy z Kowna, Kłajpedy i Wilna ciągle się między sobą tłuką. Nas jest bardzo mało, musimy więc trzymać się razem.

Uspokoiliśmy się i poszliśmy się zdrzemnąć. Nie poczułem, kiedy dojechaliśmy do Wilna. Budzę się – za oknem noc, w autobusie pali się światło, poborowi śpią. Zacząłem budzić swoje towarzystwo. Kiedy przybyliśmy na miejsce, miczman oświadczył, że będziemy czekać w autobusie kilka godzin, bo komisja lekarska w punkcie przydziału zaczyna pracę dopiero o ósmej. Czasu mieliśmy dużo, więc pomyśleliśmy, że nieźle byłoby obalić jeszcze kilka butelek. Obudziliśmy innych, zrobiliśmy zrzutkę, zostało tylko posłać kierowcę autobusu do jakiejś meliny, ale okazało się, że kierowca sam jest meliniarzem, więc no problem. Co prawda, kiedy się targowaliśmy, obudził się miczman i chciał posadzić mnie na miejsce, ale go odepchnąłem i posłałem na trzy litery. Zaczął straszyć, że wyśle mnie służyć na białe niedźwiedzie, więc posłałem go jeszcze raz. Wtedy zapewnił, że Północ już mnie nie minie.

Nie dali nam spać. Jednych trzeźwych, innych pijanych jak świnie – spędzono nas do jakiegoś niby to kościoła, niby byłego klasztoru. Zwracały na siebie uwagę grube mury budynku i okratowane okna. Kazano nam rozebrać się do naga. Chłopcy, którzy mieli dużo pieniędzy, niepokoili się, że mogą ich, rozebranych do gołego, okraść. Ktoś poradził bogaczom, żeby wsadzili sobie pieniądze do dupy, a kiedy zaczną ich uwierać, niech przełożą w policzek. Chodziliśmy jeden za drugim z gabinetu do gabinetu jak stado baranów, a na czele stada – niezastąpiony miczman. Cała ta komisja lekarska była czystą formalnością. Wszystkie nasze dokumenty z orzeczeniami lekarzy „zdatny” i „niezdatny” gotowe były jeszcze w Kłajpedzie.

Zdaniem wszystkich konowałów, byłem zdatny. W Wilnie poważniej badano tylko tych chłopców, którzy jakoś się nie spodobali medykom kłajpedzkim: słabszy słuch czy wzrok, doznane urazy i temu podobne. Faktycznie już w Kłajpedzie byliśmy posortowani jak byczki w rzeźni: gatunek najwyższy, pierwszy i tak dalej. W Kłajpedzie też decydowano, w jakich jednostkach każdy może służyć. W Wilnie było tylko ostatnie namaszczenie. W Kłajpedzie wzrok miałem sokoli. W Wilnie pijany nie mogłem dojrzeć ani literki nawet oboma oczyma. Po przejściu komisji kazano nam się ubrać, miczman nas odprowadził, pożegnał się, życzył wszystkim pomyślnej służby, do mnie mrugnął i poprosił o przywiezienie niedźwiedziej skóry. Byłem zielony i pewny na sto procent, że już jestem marynarzem Floty Północnej. Dopiero później zrozumiałem, że w wojsku jest jak w życiu: im niższa ranga, tym więcej udawania wielkiej władzy.

Żołnierzyk zaprowadził nas za żelazną bramę, dzielącą na pół ogrodzony wysokim murem dziedziniec, przypominający raczej więzienie niż taką niewinną instytucję, jak punkt przydziału chłopców w wieku poborowym.

Na dziedziniec za żelazną bramą wychodziło kilkoro drzwi – wysokich, wiekowych. Żołnierz machnął nam: „Idźcie, odpoczywajcie” i sam został przy bramie. Taszcząc swoje rzeczy, weszliśmy przez jedne z drzwi – wewnątrz smród szczyn, wódki, ryby i potu. Piętrowe prycze, a raczej półki zbite z grubych desek. Na nich i na posadzce leżą poborowi, wsadziwszy pod głowy jedyny swój majątek – walizkę lub plecak z włożoną przez mamę kiełbasą, szynką i konserwą. Jedni grają w karty na pieniądze czy rzeczy, inni piją wódkę.

Rozeszliśmy się po sali. Postanowiliśmy we dwóch wyjść na zewnątrz, bo spać się nie chciało, a siedzieć w prześmiardłym pomieszczeniu w piękny letni poranek nie mieliśmy ochoty. Kiedy wychodziliśmy, zbliżyło się do nas kilku facetów. Gotowi byliśmy do bójki, bo ci mieli wsadzone za pasy długie noże kuchenne. Spytali, dokąd idziemy i kim jesteśmy. Odpowiedziałem, że to nie ich zasrana sprawa. Słowem, bójka prawie gotowa. Jeden z nich zdążył jednak spytać, skąd nas przywieźli, a kiedy usłyszał, że z Kłajpedy, zmienił ton i zaprosił do wypitki. Opowiedział, że oni wszyscy są z Wilna, siedzą tu już tydzień i jest ich dużo, kilka autobusów. Kiełbasę i szynkę odbierają wieśniakom, tak samo pieniądze, za które można kupić wódkę u wartowników. Naparzają się z Kownem i Szawlami, z Kłajpedą – pokój.

Po dobrej półgodzinie przez głośnik wydano rozkaz zbiórki. Wyszliśmy na dziedziniec. Z szeregu wywoływano niektórych po nazwisku i kazano im stawać przy bramie. Moje nazwisko nie padło. Reszcie kazano się rozejść. Poszedłem pogadać do wywołanych, bo wśród nich było kilku kłajpedzian. Pojawili się kupcy – żołnierze i oficer z dystynkcjami jednostek budowlanych, rodzaj dalszej służby chłopców był więc jasny. Podeszli do nas dwaj żołnierze w mundurach komandosów. Okazało się, że to moi starzy znajomi – Donatas i Wołod’ka, z którymi się uczyłem. Opowiedzieli, że otrzymali przydział do dywizji desantowej w Kownie, a że mają specjalność kamieniarzy, więc tymczasem pracują w willi pułkownika.

*

Znów komenda: „Do szeregu przy bramie” – trzy nazwiska i wśród nich moje. Podszedł do nas sierżancik w mundurze komandosa i powiedział, że jedziemy do Fergany. Spytałem, czy to na Północy. Uspokoił mnie, że na pewno nie zmarznę. Kazał nam zaczekać, a sam poszedł załatwiać jakieś formalności. Donatas i Wołod’ka, kiedy usłyszeli nazwę Fergana, powiedzieli, że ich pułk był na szkoleniu w Ferganie, że jest tam bardzo gorąco i latają muchy wielkości dobrego ziemniaka. Kiedyś jechali ciężarówką, kilku żołnierzy stało w nadwoziu i taka mucha tak walnęła jednego z nich w łeb, że go znokautowała.

Wrócił nasz kupiec. Pokwitowaliśmy bezpłatne bilety i pieniądze na wyżywienie – pięć rubli z groszami na pięć dni.

Do Moskwy dojechaliśmy szybko. Tam wsiedliśmy do pociągu Moskwa–Taszkient. Jechaliśmy przez całą Rosję i nie mogłem się nadziwić, jaki wszędzie niespotykany burdel. W Kazachstanie jeszcze gorzej. Nigdy dotąd nie wyjeżdżałem poza granice Litwy. Jeżeli coś widziałem, to tylko w telewizji. Kazachskie auły – to ubogie chatynki sklecone z gliny, żwiru i jeszcze jakichś materiałów, ze sterczącymi z rzadka antenami telewizyjnymi. Na stacjach do okien wagonów rzucał się tłum wyrostków, za kopiejki tańcząc boso po peronie i śpiewając gęsto okraszane przekleństwami czastuszki. Kobiety nosiły na głowach tace z owocami i okrągłym chlebem zwanym lepioszkami. Byliśmy zszokowani takimi widokami, tylko sierżant się śmiał. Słowem, od czasów basmaczy2nie zmieniło tu się nic...

Nasz kupiec sierżancik był niewysokiego wzrostu, ale krzepkiej postury, dumny bardzo ze swej służby w wojskach powietrzno-desantowych, co stale starał się podkreślać, w istocie jednak był tchórzem. Zebrał nasze pieniądze i dokumenty. Łaził po wagonach, grając na gitarze ładniejszym dziewczynom i podrywając je na bajki o potędze i chwale wojsk WDW3. Z początku nam imponował, później jednak przekonaliśmy się, że to tylko piana na szczynach: im więcej potrząsasz, tym więcej piany, on zaś im więcej gadał, tym więcej łgał.

Pociąg stawał przy każdym aule, odległości zaś między tymi „terenami zaludnionymi” były jak przez całą Litwę. Wszędzie nieznośny upał, powietrze faluje, a po obu stronach torów jak okiem sięgnąć niekończąca się równina – ani drzewa, ani krzaczka, tylko pożółkła trawa. Jedyne żywe stworzenia to świstaki. Stoją na tylnych łapkach przy swoich norach i z ciekawością obserwują pociąg.

W podróży nie obeszło się bez przygód. Przyszedł młody żołnierzyk ze służby ochrony wagonów i żalił się, że go czurki4 krzywdzą, żyć nie dają. Nasz orzeł sierżant zerwał się, dla powagi założył marynarkę od munduru, beret i, lekceważąc naszą propozycję pomocy, ruszył, jak powiedział, leczyć czurków. Kiedy długo nie wracał, udaliśmy się na poszukiwania, spodziewając się zwałów pokrwawionych ciał. Patrzymy, a tu czurki jego „leczą”. Nie biją. Gdyby bili, pomoglibyśmy mu. Ale to była tylko „praca wyjaśniająca”.

*

W pociągu jechali też Kirgizi z jednostek budowlanych po odbyciu służby w batalionach karnych i Uzbecy z wojsk wewnętrznych. Kirgizi urżnęli się jak świnie i zaczęli rozrabiać po pociągu. Takich ohydnych pijanych mord jeszcze nie widziałem. Obrywali żołnierze innych narodowości lub służący w innych rodzajach wojsk za to, że ich pagony są czerwone, zielone czy jeszcze inne, a nie czarne, krótko mówiąc, za to, że są czmo – gówno. Szczególnie się dostało kilku Uzbekom z wojsk wewnętrznych: pobito ich do krwi. Uzbecy skupili siły w jednym wagonie, do Kirgizów dołączyli Kazachowie, a linią frontu stał się nasz wagon, akurat tam, gdzie były nasze miejsca. Przejście wąskie, ledwie dwie osoby mogą się rozminąć, atak zmasowany jest niemożliwy, w ruch poszły więc puste butelki i zebrany z nasypów tłuczeń (widocznie do boju szykowano się zawczasu).

Kiedy walka zawrzała, wdrapaliśmy się na najwyższe półki. Strony z wrzaskiem rzuciły się na siebie. Co za mordy, samego wyglądu można było się wystraszyć. Uzbecy atakowali, bijąc sprzączkami pasów i butelkami, Kirgizi bronili się tym samym orężem. Starcie, pierwsza krew, pierwsze nieprzytomne ofiary wywlekane przez swoich na zaplecze. Ataki szły jeden po drugim. Na najbliższej stacji ktoś zerwał hamulec awaryjny i Kirgizi z Kazachami skapitulowali – otworzyli okno i powyskakiwali na zewnątrz, zostawiając walizki z rzeczami osobistymi.

ROZDZIAŁ II

Fergana. Przyjechaliśmy 10 czerwca. Ulice niepodobne do naszych, gęsto obsadzone drzewami, naokoło pełno zieleni i cienia, bo ledwie słońce wzejdzie – już upał. Wszędzie aryki – kanały nawadniające. Ciekawe stroje miejscowych: dziewczyny w spódnicach i spodniach, w plażowych klapkach, włosy splecione w mnóstwo warkoczyków. I mężczyźni, i kobiety, i dzieci – wszyscy w ładnie wyszywanych tiubietiejkach5. No i żywe osły – tych nigdzie oprócz cyrku dotąd nie oglądałem.

Przenocowaliśmy w jednostce. Ktoś obudził mnie w nocy i wymienił moje buty na parę o dwa numery większych, żołnierskich. Ciekawe, że obudził i spytał: „Czy mogę wziąć twoje buty? Dam ci za to moje. To tylko do kwarantanny, potem otrzymasz inne”. „Bierz” – mówię. Widocznie „kot”6, bo „dziadek”7by nie pytał, jeszcze by kazał przynieść samemu.

Całe miasto Fergana i okolice leżą w głębokiej kotlinie, otoczonej ze wszystkich stron górami o pokrytych śniegiem szczytach, które na tle błękitnego nieba wyglądają niezwykle pięknie. Dziwne tylko było, że tu taki piekielny skwar, a wierzchołki gór w śniegu.

Rano zawieziono nas ciężarówką do jednostki szkoleniowej, dziesięć kilometrów za miastem. Jechaliśmy asfaltową drogą, naokoło pustynia – ani krzaczka, ani drzewa, ani trawy, tylko kępy pojadanej przez wielbłądy kolczastej bożodajni i falujące powietrze.

*

Ośrodek szkoleniowy. Parterowe baraki, nieduże domki dla dowództwa. Wszędzie transparenty z hasłami sławiącymi bohaterską i niezwyciężoną Armię Radziecką i z różnymi frazami autorstwa naszych byłych i obecnych przywódców ideowych. Wszędzie idealny porządek: nie uświadczysz rzuconej zapałki czy niedopałka, nawet kamyki wszystkie na swoich miejscach. Nie było tu już cienia jak w mieście, słońce piekło bezlitośnie. Jedni maszerują, inni pracują – każdy ma zajęcie. Rzuca się w oczy niezwykły uniform: na głowie kapelusz o szerokim rodzie i egzotycznej nazwie panama, spodnie bananki zapinane u dołu na guzik i kamasze-czołgi, jakie wydają w zawodówkach podczas praktyk. Wszystko w kolorze khaki, z wyjątkiem niebieskich pagonów i marynarskich podkoszulków w białe i niebieskie paski.

*

Zaprowadzono nas do punktu medycznego. Ogolony byłem na łyso, więc do łaźni iść nie musiałem, siedziałem nieopodal na ławce. Drzwi punktu były uchylone, śmierdziało lekarstwami i chlorkiem. Przechodzący obok rozebrany do pasa żołnierzyk wyglądał dość nędznie: skóra i kości, oczy wpadnięte. Poprosił o papierosa, odpowiedziałem, że nie palę, ale zaraz wrócą z łaźni Egidijus i Romas (koledzy z Litwy), może oni będą mieli... Przysiadł się do mnie, pogadaliśmy. Okazało się, że jest z Poniewieża, ma teraz piętnaście minut wolnego, rozgląda się za petem – bardzo mu się chce palić.

– Trafiłeś w najgorsze miejsce w Sojuzie – mówił. – Upały są tu straszliwe. Jestem tutaj już prawie dwa miesiące, wzięli mnie od razu po ogłoszeniu poboru wiosennego. Niedawno zebrano plon kapusty, rano więc mamy kaszę kapuścianą, na obiad kapuśniak i kaszę kapuścianą na drugie danie, wieczorem znów kasza kapuściana. Ganiają bez litości – nie ma spokoju w dzień ani w nocy...

Nagle urwał i rzucił się po schodkach w dół – nie rozumiałem, dlaczego. W drzwiach ukazał się chłop wzrostem około 190 centymetrów i chyba ze 100 kilo wagi. Przetarł zaspane oczy, przeciągnął się, pierdząc głośno, i dopiero wtedy zauważył mnie.

– A to co za chuj? – spytał, marszcząc brwi.

– Przybyłem na służbę – odpowiedziałem, siedząc.

– A to bezczelność! Dlaczego nie wstajesz, kiedy rozmawiasz z sierżantem WDW?

– Kiedy zacznę służbę, wtedy wstanę... – odpowiadam.

– A w ogóle, kto ty jesteś i czego tu siedzisz? – znów pyta.

– Pewnie będę tu służył, a przyjechałem z Litwy – odrzekłem.

– O, ziomek! – jego tłusta morda pojaśniała. – Ja jestem z Rygi!

Chciałem powiedzieć, że Kłajpeda nie jest tak znów blisko Rygi, ale nie zdążyłem nawet otworzyć ust, jak oświadczył, że jest instruktorem sanitarnym i kazał mi wejść do środka, a on pokaże mi cyrk. Wchodząc, ryknął: „Izba chorych, zbiórka!” i nieco ciszej:

– Suki, ja was wszystkich wyjebię, będziecie wiedzieć, kurwy, jak bumelować. Do kompanii nie chcecie, siedzicie tu obesrani. Ja, was, kurwy, wyleczę!

W czasie jego przemówienia chorzy jeden przez drugiego, przepychając się, z szaleństwem w oczach, boso, w samej bieliźnie i marynarskich podkoszulkach wypadali przez drzwi na korytarz – z obandażowanymi rękami i nogami, niektórzy, jak było widać, z rozwolnieniem. Stanęli w szeregu według wzrostu i czekali w milczeniu na koniec mowy sierżanta.

– Równaj, kurwy! Baczność, psy! Żebyście tu leżąc zanadto nie piździeli, nie tracili formy sportowej, ja was wypierdolę – mówił, podnosząc i zniżając głos, a komendy wywrzaskując.

Przekleństwa płynęły monotonnie, bez ich podkreślania, jak to czynimy my, kiedy klniemy, po prostu lały się z ust równym potokiem. Byłem zachwycony. Nigdy czegoś takiego nie słyszałem. Nagle komenda: „Do boju!”.

Chorzy padali jeden na drugiego: pierwszy szereg na podłogę, drugi na pierwszy, bo korytarz był wąski. „Dziwna komenda: do boju!” – myślałem sobie, stojąc w końcu korytarza. Sierżant wkroczył na ten stos ciał ściśniętych jak szprotki w puszce i przeszedł się po nim jak palce po klawiszach pianina. Chodząc, kontynuował swój wykład o chorobach, urazach i w ogóle o tym, że izba chorych przeznaczona jest do leczenia chorych, tymczasem on, instruktor sanitarny WDW, musi tu grzebać się z nimi, zajebańcami itp. Mówił ojcowskim tonem, przeplatając perorę przekleństwami, w które język rosyjski jest bardzo bogaty. Nie były to oklepane przekleństwa, z każdego z nich powstawał tuzin neologizmów. Brzmiało to całkiem, całkiem. Brał mnie śmiech. Stos ciał pierdział i stękał, ale żaden z leżących nie odważył się głośniej krzyknąć z bólu. Jeżeli któryś stęknął głośniej, sierżant wracał, przerzucał cały ciężar ciała na jedną nogę na stękającym i jeszcze robił zwrot na pięcie. Wreszcie zszedł. Wszystko to trwało pięć, może sześć minut.

Nagle komenda: „Wstać!”. Warstwa górna skoczyła na nogi dość lekko, dolna wolniej.

– Wróć! Za wolno! – i znów: – Do boju! Wróć! Za wolno.

Tak ich kładł i podrywał, kładł i podrywał, aż wreszcie ryknął: „Do snu, 45 sekund!”. Wszyscy jeden przez drugiego rzucili się do sal, kilku upadło, reszta deptała po nich. Łóżka były piętrowe. Ci, którzy spali na górze, przybiegłszy, stawali tyłem do łóżka, chwytali za górną krawędź i wykonując salto do tyłu, padali na pościel. Śpiący na dolnych łóżkach nurkowali w wąskie przejścia między łóżkami. Wszechmogący lekarz stał, trzymając palącą się zapałkę. Ta jeszcze nie wypaliła się do końca, a na trzech salach panowała już cisza. Ryknął:

– Nie słyszę chrapania!

I cała izba chorych zatrzęsła się od chrapu. Na komendę „Wróć!” chrap ustał.

Bóg izby chorych zaprowadził mnie do gabinetu zabiegowego i pokazał pigułę – plecak z ołowianą płytą ważącą około 20 kilogramów. Chwalił się, że to bardzo skuteczny środek na sraczkę: zakłada choremu plecak, jeżeli się nie leni, to biegnie razem, a pacjent siniejąc, wlecze swój ładunek, aż go brzuch zupełnie przestaje boleć. Piguła zrobiła na mnie niezatarte wrażenie.

Wyszedłem odetchnąć świeżym powietrzem. Moich chłopców jeszcze nie było. Słońce nadal piekło bez zmiłowania. Obok biegła półnaga kompania (strój: spodnie, buty i panama). Ziomek z Rygi zawołał po nazwisku jednego z żołnierzy, ten pokazał wzrokiem na biegnącego obok sierżanta, sierżant kiwnął ręką: „Idź”. Wywołany żołnierz podbiegł do instruktora i zameldował przybycie. Ryżanin kazał mu biec do koszar po harmonię. Po kilku minutach instrument był na miejscu. Instruktor spytał:

– Serekin, chcesz wody?

– Tak, towarzyszu sierżancie!

– To siadaj i graj!

Sam udał się do swoich apartamentów i wrócił ze szklanką wody, którą postawił na harmonii, jak stawia się na wiejskim weselu kieliszek wódki dla muzykanta. Serekin grał i spierzchniętymi zbielałymi ustami śpiewał ładne rosyjskie piosenki ludowe.

– To i wody tu nie ma? – spytałem.

– Jest, do chuja, ale nie pozwalamy pić nieprzegotowanej, a gotowanej nie wystarcza. Pół pułku zasrane. Jeśli złapią kogoś pijącego z kranu – wyjebią bez litości. A ja mam lodówkę, wkładam, ochładzam – dla mnie wystarczy.

Wrócili Egidijus i Romas w towarzystwie żołnierza, który kazał mi iść z nimi. Zaprowadził nas do kompanii samochodowej w ośrodku szkolenia kierowców. Przed pójściem do wojska ja i Egidijus ukończyliśmy kursy kierowców przy DOSAAF8, Romka zaś naprawiał samochody, tak że nasz los był przypieczętowany jeszcze w domu, w gabinetach komisji poborowej. Kazano mi udać się z rzeczami do dowódcy kompanii, lejtnanta Mosina. Ten kazał wyłożyć wszystkie rzeczy na stół. Z wyglądu lejtnant sprawiał wrażenie mężczyzny oschłego i silnego, poza tym imponowały mi jego pagony i oficerski pas z pendentami9. Szczegółowo wypytał mnie o rodzinę i bliskich, czy wśród krewnych nie było leśnych braci10, szukając w mojej biografii przejawów nacjonalizmu czy faszyzmu. Na pytania odpowiadałem poważnie, ponieważ nie rozumiałem, że jest on takim samym prostakiem jak ja, tylko nafaszerowanym różnymi ideami i wszyscy o nierosyjskiej narodowości są dla niego podejrzani. W końcu wziął mój notes i osłupiał: prócz adresów, pełno w nim było aforyzmów i przysłów po angielsku i francusku z tłumaczeniem na litewski i bez, poza tym powklejane były fotki nagich panienek z zagranicznych czasopism i zdjęcia niezwykle popularnego w tamtych czasach kulturysty Sergio Olivy. Pochylił się ku mnie (siedział na biurku) i patrząc w oczy, zaczął ze mnie wyciągać, co tu nawypisywałem. Udowadniałem, że to aforyzmy... „Dlaczego nie po rosyjsku?” – dopytywał się. W końcu, wskazując na zdjęcia w notesie, pouczył mnie:

– Łabus11 (nazywano tak wszystkich nas z republik bałtyckich), czy ty wiesz, że to szkodliwy wpływ Zachodu, a my jesteśmy obywatelami sowieckimi, dla nas jest to obce.

Stałem przed nim, z początku ogarniał mnie śmiech, ale pomału zaczynałem rozumieć, że śmiesznego tu coraz mniej...

– Niejasne – mówi – co tu notowałeś, może chcesz podżegać wszystkich Łabusów przeciwko armii i wyrżnąć nas, Rosjan. Nikomu z was nie można ufać.

W końcu doszliśmy do kompromisu: pozwolił usunąć adresy, a to, co z notesu zostało, zabrał, mówiąc, że pokaże żonie, która dobrze zna angielski. Nie spodobała mu się też moja bluza, bo na plecach był napis z szablonu z nazwą zespołu Slade. Kazał ją zdjąć i natychmiast podrzeć. Usłuchałem. Zaprowadził do kaptiorki (składu ubrań i innych rzeczy). Wydali mi tam nowe spodnie – bluz nie było, zresztą panam, skarpet, butów, pasów też. Wróciłem do Romki i Egidijusa, którzy przyszywali pagony do nowych mundurów. Do spodni dodano mi znoszoną, wypłowiałą bluzę i choć stary, ale z prawdziwej skóry pas.

*

Koniec. Życie cywilne skończyło się wraz z wysraniem mamusinych bułeczek.

Aparat wojskowy, składający się z mnóstwa większych i mniejszych trybików, wciągnął i nas – zielonych, nieco wystraszonych i zupełnie niemających pojęcia o armii, nie tej z filmów, książek czy ładnie narysowanych plakatów, tylko armii prawdziwej – w kolorach czarnym i białym, z nieznośnym poniżeniem i podniebnym wywyższeniem, beznadziejną nędzą i niewyczerpanym bogactwem, gdzie słowo przełożonego może zadecydować o twoim losie, zdrowiu, a nawet życiu. Wywyższenie pustoty do szczytu absurdu, poniżenie świętości do poziomu błota.

*

Kompanią dowodzili trzej sierżanci: dwóch z wywiadu dywizyjnego i jeden z kompanii samochodowej. Obaj zwiadowcy byli twardymi facetami: jeden były bokser, drugi – zapaśnik z połamanymi uszami. Cholernie dobrze przygotowani fizycznie, ganiali nas według swoich możliwości.

Rano pobudka i strój do gimnastyki (komplet nr 1 – spodenki i buty). Biegniemy „do gwiazdki” – około dwóch i pół kilometra z górki do bramy ośrodka szkoleniowego z przykręconą u góry gwiazdą. W tamtą stronę biegnie się jeszcze jako tako, ale pod górę... Biec musi cała kompania w szyku, nie wolno odstawać, bo wtedy padnie rozkaz „nieść nienadążających”. Średnia przyjemność biec pod górkę samemu i jeszcze nieść jakieś „czado”12, lepiej więc biec ze wszystkich sił, siniejąc, oblewając się potem, nie zwracając uwagi na bolesną kolkę w boku. Lepiej umrzeć w biegu, niż pozwolić, by cię ktoś niósł. Pokonawszy górkę, biegniemy na plac sportowy, tam jeszcze kilka rundek, potem ćwiczenia na koźle, poręczach i drążku... Do posinienia. Potem – do koszar. Pół godziny na doprowadzenie się do porządku. Dalej apel poranny po nazwiskach. Kiedy usłyszysz swoje, masz odkrzyknąć: „Ja!”.

Komenda:

– Panamy zdjąć!

Szybkim ruchem zdejmujemy panamy i kładziemy na lewym ręku.

– Całą zawartość kieszeni do panam!

Sierżanci sprawdzają, czy przyszyte są świeże podkołnierzyki, czy guziki trzymają się mocno, czy sprzączka pasa wypolerowana, czy mundur czysty, a buty wypastowane margiełowką13 (śmierdzącą pastą do obuwia). Sprawdzenie zawartości panamy: w kieszeniach żołnierza mogą być tylko dokumenty i chustka do nosa. Cała reszta – listy, materiał na podkołnierzyki, zapasowe sznurowadła do butów itp. – ma być na miejscu przez właściciela zjedzona. „Niejadki” wesoło rżą...

Do stołówki – z pieśnią na ustach. Obok każdego zasranego sierżanta, oficera czy podoficera maszerujemy na baczność. Przed stołówką myjemy ręce i znów do szeregu, sierżanci stają przy drzwiach z pasami w ręku. Na komendę „Do stołówki pojedynczo biegiem marsz!” rzucamy się jeden za drugim, starając się uchylać od uderzeń pasami, którymi częstują nas sierżanci. Tuż za drzwiami cztery stopnie w dół na salę. Najczęściej przelatuje się je, nawet nie dotykając stopami, nie wolno się zatrzymać. Padamy jedni na drugich. Pierwsi i ostatni podrywają się i biegną do przygotowanych stołów. Nie ma czasu troszczyć się o innych, pomagać wstać, każdy walczy tylko o siebie – nie podpaść, nie dostać w skórę, jak najmniej pokazywać się na oczy, jeżeli czegoś nie masz – ukraść, ale nie wpaść. To główne zasady życia na kwarantannie.

Dopadamy stołów, ale jeść bez komendy też nie można. Stajemy na swoich miejscach po obu stronach stołu. Na stole stoją talerze i gar z obrzydłą już kaszą kapuścianą. Dzielimy chleb, a dokładniej – kto pierwszy, ten chwyta najgrubszą kromkę (bochenek chleba foremkowego pokrojony jest na pięć kromek). Kto się zagapił, temu może zostać kromka bez skórki, a to wielka strata i możliwy powód do bójki.

Wchodzą sierżanci. Dla nich jest przygotowany osobny stół, a na nim – mięso, masło i dużo białego chleba. Uznają, że jest za głośno, wydają komendy: „Siąść! Wstać! Siąść! Wstać!”. I tak gdzieś z pięćdziesiąt razy, potem komenda: „Położyć chleb na stole i biegiem marsz ze stołówki!”. Stoimy na placu głodni i źli, przeklinamy wszystkich, wyzywając od pederastów i czadów, słabsi dostają w kość – profilaktycznie. Winnych zawsze wśród siebie znajdowaliśmy, byli to najsłabsi i największe ofermy. Po „pożywnym obiedzie” można się rozejść i pięć minut popalić. Kto nie pali, może się zdrzemnąć, bo i snu też bardzo brakuje. Palacze polują na pety.

*

Taktyka. Dreszcz przeszywał na sam dźwięk tego słowa. Po śniadaniu wyganiali nas na pustynię. Szorowaliśmy brzuchami po usianej ostrymi kamykami i cierniami ziemi, raniąc sobie drzazgami kolana, łokcie i dłonie, które i bez tego pokryte były u wielu ropiejącymi wrzodami. Otaczaliśmy rzekomego przeciwnika, atakowaliśmy go, padaliśmy na ziemię i podrywaliśmy się znów... Pot ściekał strumieniami. Mundury na plecach i pod pachami były białe od soli po schnącym pocie. Wypełnione z rana wodą manierki szybko pustoszały, męczyło pragnienie. Powietrze aż drgało od skwaru, ziemia była nagrzana jak piekarnik. Trudno było oddychać, tak jakby się stało bardzo blisko płonącego ogniska.

*

Najlepsza rzecz – szkolenie polityczne. Najczęściej prowadził je lejtnant Mosin. Czytał o wydarzeniach na świecie z „Czerwonej Gwiazdy”14 i innych tego rodzaju szmatławców. Robiliśmy po kilka kartek notatek. Czasem, ukrywszy się za plecami innych, można było zdrzemnąć się z otwartymi oczyma. Nie daj Boże jednak dać się na tym złapać!

*

Zajęcia z musztry też nic dobrego nie rokowały. Mieliśmy nauczyć się maszerować całą kompanią z pieśnią i bez pieśni, maszerując salutować dowódcę czy inny oddział, robić zwroty w marszu itd. Nigdy nie sądziłem, że może być tyle różnych elementów marszu. Butów nikt mi nie zmienił – zamiast rozmiaru 40 nosiłem 42. Na obu piętach zrobiły mi się duże odciski, które podeszły wodą. Skarpet nie miałem. Podczas ćwiczeń z taktyki i musztry cierpiałem okropny ból, stawałem tylko na palcach. Gorzej było, kiedy w marszu dawano komendę „Baczność!” – wtedy trzeba było walić w asfalt całą stopą. Nie chciałem zwracać się do izby chorych, bo tych, którzy tam „wypoczywali”, uważano za bumelantów. Sierżanci kilka dni „mieli ich na uwadze”, a to oznaczało poważne wykroczenie, za które wieczorem ofiara obowiązkowo dostawała kocówę. Później jednak nie wytrzymałem, bo ciecz w odciskach stała się już żółta. Pokazałem sierżantowi i ten zaprowadził mnie do izby chorych. Był tam już nowy instruktor sanitarny, żołnierz o dziewczęcych rysach twarzy. Ten poprzecinał mi odciski, które były już na pół stopy, obandażował nogi i w karcie chorego zapisał: „Zwolnić z ćwiczeń fizycznych i musztry, aż zostaną mu wydane skarpety lub onuce”.

Sierżant przeczytał to, ryknął śmiechem, przyniósł mi skarpety i pogonił na ćwiczenia.

Nie było mi tak źle, jak niektórym innym. Nie byłem zbyt rozpieszczony, nie brakło mi zdrowia i cierpliwości. Trudniej było tym, którzy stawili się do wojska słabsi fizycznie. Jedni, nie mogąc znieść naprawdę dużego obciążenia fizycznego, znęcania się i piekielnego upału, starali się dostać na ciepłe posadki – palili w łaźniach, zostawali magazynierami lub ich pomocnikami, wynosili ze stołówki resztki jedzenia, które po upływie dnia śmierdziały straszliwie. Zgadzali się na każdą brudną robotę, byle przeżyć dzień. Inni zostawali wiecznymi chorymi – potrafili chorować całe dwa lata: sprzątali teren wokół szpitala, doglądali świń. Cała ta grupa chytrusów i oferm była w pułku pogardzana, nazywana czadami, przez wszystkich bita i pomiatana, a ci, prześmiardli, brudni, odtrąceni i znienawidzeni przez wszystkich, starali się nie wchodzić nikomu w drogę i pomykali jak cienie.

Dni wlokły się bardzo powoli. Ogarniała mnie apatia i beznadzieja, pojawiła się nawet myśl o samobójstwie, byle tylko nie taka służba przez dwa lata. Zdawało się, że już nie wytrzymam, ciągle jednak uspokajałem siebie, że trzeba wycierpieć tych pierwszych dwanaście miesięcy. Potem zostanę „weteranem” i wszystko będzie już dobrze. Ale to była dopiero kwarantanna, tylko przygotowanie do zostania żołnierzem.

Dobrze, że te dwa półgłówki sierżanci ze zwiadu dywizyjnego, nie do zdarcia sami i gotowi do ganiania nas bez odpoczynku w dzień i w nocy, wybrali z pułku dwunastu młodziaków, przyszłych zwiadowców – po jednym z każdej setki chłopców – i zaczęli ich szkolić osobno. Wybrana grupa biegała jak łosie bez chwili odpoczynku. Wybiegali rano, wracali późnym wieczorem, zmordowani, poczerniali. Stanowili rezerwę przyszłej jednostki zwiadowczej, podległej bezpośrednio samemu dowódcy WDW generałowi pułkownikowi Suchorukowowi.

Tymczasem nami zaopiekowali się dwaj nowi sierżanci, wyjątkowe dranie. Zwiadowcy nie znęcali się nad nami specjalnie, a te dwie sierżanckie kreatury były z natury sadystami. Lenili się biegać, uprawiać sporty czy organizować zajęcia taktyczne, wszystko to robili na odczepnego, być może z powodu swojej słabości fizycznej. Ale w znęcaniu się byli prawdziwymi mistrzami! Kiedy się dostawało w mordę od zwiadowcy, czuło się naprawdę winnym, tymczasem kiedy się spojrzało na umięśnienie nowych „opiekunów”, brał śmiech, dlatego kiedy dostawało się w ryj od takiego – odruchowo chciało się oddać.

Byliśmy już jednak robotami, prawie niemyślącymi, każdy tylko się starał nie pokazywać na oczy „wychowawcom”. Stu dwudziestu szykowanych na żołnierzy rekrutów kompanii już było podzielonych według licznych narodowości, z których każda została w ten czy inny sposób wyśmiana. Każdy zamykał się w swojej skorupie, dbał wyłącznie o siebie i tylko z rzadka, kiedy wypadała krótka wolna chwila, rozmawiając ze sobą, czuliśmy coś podobnego do przyjaźni, o której od razu zapominaliśmy na dźwięk kolejnej komendy. Wszyscy byliśmy jeszcze zieloni. W krótkim czasie chciano wyrobić nam mięśnie i wbić do głowy mnóstwo niewidzianych i niesłyszanych dotąd rzeczy. I nie daj Boże zapomnieć, czego cię uczono – z takimi sierżant pracował indywidualnie i trzeba było drogo płacić za jego cenny czas. Poza tym, nigdy się nie wiedziało, co nowego może strzelić do głowy „wychowawcy”. Zwrot „towarzysze żołnierze” można było usłyszeć tylko od oficerów, sierżanci nazywali nas „psami” i „kotami”. Czasem, kiedy maszerowaliśmy w szyku gdzieś dalej od koszar, dawali komendę: „Psy, szczekać!”. Idziemy więc i wyszczekujemy jakąś melodię.

Kiedy nareszcie nadchodził wieczór i apel wieczorny, nadal zostawaliśmy pod opieką sierżantów, bo oficerowie wyjeżdżali do rodzin, mieszkających niedaleko, w Ferganie. W pułku zostawał tylko oficer dyżurny. Zaczynała się wtedy „część rozrywkowa”. Kiedyś podczas apelu wieczornego ktoś na dźwięk swojego nazwiska głośno pierdnął. Natychmiast po tym zabrzmiała komenda: „Do boju!” – wszyscy padliśmy na twarz. Od razu druga: „Pozycję odpoczywającego warana przyjąć!” – ramiona na wpół zgięte, jak przy robieniu pompki, jedna noga wyprostowana i uniesiona – jaszczurczy ogon, i zadarta do góry głowa. Pozycja warana jest bardzo dobrym ćwiczeniem dla grup mięśni ramion, piersi, pleców i brzucha. Wkrótce jednak ręce i nogi zaczynają drżeć, a spływający z czoła pot tworzy kałużę na podłodze. Słabsi zaczynają szemrać, ale, broń Boże, nie na sierżanta, tylko na kolegów:

– Kurwy, przyznajcie się, kto nasmrodził.

Któryś nie wytrzymuje, wali łbem o podłogę. Dłoni pod głowę podłożyć się nie da, bo są jak przyrośnięte do posadzki. Znów komenda przybrania tej samej pozycji, znów kałuża potu rośnie, aż znajduje się ktoś odważniejszy i bierze winę na siebie. Komenda „Do snu!” jeszcze nie oznacza, że można już spocząć. Najpierw z dziesięć razy podrywanie, ubieranie się, znów rozbieranie, aż cała kompania rozbierze się i znajdzie w łóżkach w 45 sekund. Pod koniec, już stojąc w szeregu, potrafimy niepostrzeżenie rozpiąć guziki na mankietach, rozporek, odpiąć pas, a to oznacza sporo zaoszczędzonych sekund.

Przed snem jeszcze czeka „drążek” albo „klirens”. „Drążek”: jeśli, chwyciwszy za górną krawędź łóżka, zrobisz sześć salt do tyłu z wyprostowanymi nogami, możesz się kłaść. Gorzej z tymi, którzy nie potrafią – przywiązują ich do poprzeczki górnego łóżka i tak wiszą, aż utracą siły. Ale nawet i ci, którzy salta zaliczą, nie są pewni, że będą mogli zasnąć. Jeżeli sierżantowi strzeli do głowy, będziemy stać w szeregu i patrzeć, jak wiszą czada. Klniemy ich i staramy się przy lada okazji walnąć po nerkach czy wątrobie. „Klirens poziomy” to ćwiczenie fizyczne wykonywane przed snem. Leżymy w łóżkach. Na komendę: „Klirens poziomy przyjąć!” opieramy się rękami o górną poprzeczkę łóżka u wezgłowia, a nogami o poprzeczkę przeciwległą. Cały ciężar ciała trzeba utrzymać, napinając mięśnie pleców i brzucha. Między materacem a ciałem w poziomym położeniu musi być spory odstęp. Piętrowe metalowe łóżko całe drży i klekoce. Kolejna komenda: „Każdy liczy do dwudziestu!”. W naszym „kubryku” jest sześć piętrowych łóżek, dwanaście osób, suma wynosi więc 240. Zaczyna liczyć pierwszy – „klirens” trzymamy, po nim drugi – trzymamy, trzeci – trzymamy. Czwartego, piątego poganiamy:

– Licz prędzej, ofermo!

Ten zaczyna trajkotać liczby. Sierżant śmieje się i mówi, że takie liczenie jest nieważne. Liczy sam, bardzo powoli. Dochodzi do piętnastu, wraca znów do dziesięciu, śmieje się, pedzio! Mówi: zepsuł się licznik. W końcu zaczyna powtarzać tę samą liczbę, znów się śmieje, mówi: płyta porysowana, zacina się. Nie wytrzymujemy: spadamy – jeden, drugi, cała reszta. Dyszymy ciężko, mokrzy jak wyciągnięci z wody, a ten idiota rży ze szczęścia i zachłystując się śmiechem, powtarza:

– Ja wam, świńskie ryje, nie dawałem komendy „Do snu!”.

Leżymy nieruchomo i myślimy: toż jakimi kretynami muszą być rodzice, którzy narobili takich debilów. Ale ni cienia myśli o proteście, bo od pierwszego dnia wbito nam do głów, że jesteśmy tylko posłusznymi i niemyślącymi wykonawcami. I to już zaczyna być podobne do prawdy: tępiejemy z dnia na dzień, nawet myśleć zaczynamy frazami z regulaminu.

Uporawszy się z atakiem śmiechu, ten kretyn znów stawia nas w pozycji „klirens”. Ćwiczenie to jest bardzo trudne dla niedorostków; wysocy mogą bardziej wygiąć się do góry. Dzięki temu mniejsze jest obciążenie pleców i brzucha, bo pracują też inne grupy mięśni. Niscy zaś muszą ze wszystkich sił przeć na oparcia, żeby się utrzymać.

Znów liczymy. Tym razem nie czepia się. Zatrzymuje i wydaje komendę:

– Górne piętro – do snu!

Całym ciężarem spadamy na pościel, strącając dolnych, bo ci, trzymając „klirens”, swoim ciałem nieco podnoszą materac z góry. Ogier znów rży i mówi:

– Komenda była tylko dla górnych, dlaczego dolni też przerwali? Trzeba po-wtó-rzyć!

„Pierdoła. Osioł. Cwel” – przeklinamy w duchu ciężko i głęboko dysząc, mokruteńcy, zziajani.

Czasem na „klirensie” wszystko się kończy, czasem na dokładkę jest jeszcze sport. Kiedy sierżant wychodzi, szukamy czada – który źle liczył czy pierwszy spadł. Kiedy znajdujemy, kto się nie leni, wstaje i daje mu w ryja. Wszystko po cichu, bo, nie daj Boże, usłyszawszy, ON wróci. Winien jest nie ON, winne czado. On jest niewinny. ON JEST SIERŻANTEM. Winne jest czado. Zapadamy w ciężki, pełen strachu sen: może wrócić ON i wszystko zacząć od nowa, czado nie wytrzyma, to i my znów ucierpimy.

*

Stu sierżantów zmienia tysiąc pięciuset rekrutów w ciemną masę. Młodym nawet do głowy nie przychodzi oceniać logikę ich rozkazów. W łepetynie całkowita pustka. „Rozkazy się wykonuje, nie dyskutuje” – te słowa z regulaminu wypierają wszelką myśl. Koniec. Smykałkę należy włączać, tylko wykonując rozkaz, żeby wykonać go szybciej i lepiej.

Pojawia się żołnierski spryt – jak najrzadziej pokazywać się tamtym na oczy, potrafić, nawet nic nie robiąc, sprawiać w każdej chwili wrażenie zajętego jakąś ważną robotą, bo mieć czas wolny – to bezczelność budząca słuszne oburzenie. Co więcej, przez kogoś jednego, niezajętego czymś pożytecznym, może ucierpieć reszta – wszyscy dostaną dodatkową robotę i wtedy ten ktoś zostanie czadem. Przemęczeni, o przekrwionych oczach jesteśmy wszyscy, ale nie wszyscy tępieją i uczą się sprytu jednakowo. W ten sposób powstają: I – czada permanentne: wszędzie i zawsze krzywdzeni i pogardzani przez wszystkich; II – czadowaci: pomiatani tylko czasami i III – roztropni: którzy potrafią kombinować, a nawet czasami myśleć.

*

Przed snem proszę dyżurnego, żeby w nocy mnie obudził: trzeba przyszyć świeży podkołnierzyk, wypolerować sprzączkę u pasa i miedziane guziki, wypastować buty. Czado przyszywa podkołnierzyki sierżantom, czyści im buty, pierze i prasuje mundur – nie daj Boże, z rana będzie jeszcze wilgotny. Snu nikt mu nie przedłuża, na swój mundur nie zostaje czasu. Dyżurni stoją przez noc „przy szafce”, zmieniają się co dwie godziny i notują nazwiska tych, którzy w nocy chodzą do toalety więcej niż raz. Z rana lista zostaje wręczona sierżantowi, który aplikuje delikwentom „gimnastykę leczniczą”. Siadają oni na poręczy, splatają ramiona i całym szeregiem ćwiczą mięśnie brzucha, aż się zesrają w dosłownym tego słowa znaczeniu – w ten sposób rozstrój żołądka daje się wyleczyć w ogóle bez medykamentów.

*

Na niedożywienie też są metody.

Jeżeli podczas sprawdzenia w czyjejś kieszeni znajdą się kruszyny cukru czy chleba, ten staje się „niedożywionym”. Wszyscy z niego szydzą i dają kuksańce, aż z kuchni zostaną przyniesione dwa bochenki razowego chleba. Dwa czy trzy taborety stawia się jeden na drugim. „Niedożywiony” wdrapuje się na nie. Cała kompania na komendę „Do boju!” robi pompki, sierżant liczy, a „niedożywiony” pojada chleb. Jeść musi szybko, dużymi kęsami, na sucho, bo im dłużej trwa jedzenie, tym dłużej musi robić pompki kompania i tym więcej dostanie w kość „dożywiony”.

Wszyscy dyszymy ciężko. Ręce, pierś, ramiona stają się ołowiane. Rozlegają się okrzyki:

– Żryj, zasrańcu! Szybciej, czubku! Łykaj, kurwo!

„Dożywiany” doskonale ich rozumie i czuje zbliżające się kłopoty, z wytrzeszczonych oczu toczą się łzy, do suchej gęby jeden po drugim trafiają duże kęsy chleba. Przeżuwać nie ma czasu, wody też nikt nie poda. Pompujemy do posinienia, aż ostatni kęs chleba jest w ustach, na którego połknięcie brakuje już sił. Dolny taboret zostaje wybity, „dożywiony” spada na ziemię, a jak spada – to już jego rzecz, jest komandosem, czyż nie?

Takie „dożywianie” może też odbywać się w stołówce. Wszystko zależy od twórczej wyobraźni jego wysokości sierżanta.

W stołówce delikwent ma zeżreć gar kaszy przeznaczony dla dziesięciu żołnierzy. Najgorliwszymi oprawcami staje się dziesięciu poszkodowanych, których kaszę pacan właśnie pożera. Ponadto cała kompania doznaje krzywdy moralnej, bo kiedy w trakcie konsumpcji kotła my robimy pompki, żołnierze z innych kompanii śmieją się i wyzywają nas od czadów i czubków, a cała stołówka jednym głosem wyraża nam chóralną pogardę:

– Uu... uu... uch... kurwy!

Pogarda wyskandowana na komendę przez kilkaset gardeł brzmi bardzo efektownie. Kiedy następnym razem „dożywiany” był żołnierz z innej kompanii, z kolei my chętnie i z radością rewanżowaliśmy się:

– Uu... uu... uch... kurwy!

„Dożywieni” stawali się czadami. Pierwszeństwo w biciu miała ich drużyna, po niej pluton i wreszcie cała kompania. Sierżanci nie bili, to my biliśmy jedni drugich, kształtując w sobie poczucie kolektywizmu.

*

Mając kilka minut na odpoczynek po zajęciach z taktyki czy musztry, przepychając się, przysysaliśmy się do kranów z wodą. Usta bywały tak wyschnięte, że ciepławą wodą trudno było ugasić pragnienie. Pijąc, liczyliśmy łyki, starając się połykać jak najmniej. Rozum mówił, że im więcej się pije, tym większe szanse na rozstrój żołądka. Organizm jednak brał swoje – gardło wciąż łaknęło płynu i mózg kapitulował... Piło się, aż żołądek stawał się ciężki i w brzuchu bulgotało. Można było zwymiotować i pić od nowa. Trudno było tylko „wybić korek” – wzbudzić odruchy wymiotne, bo później wraz z wodą łatwo wychodziła cała reszta zawartości, wystarczyło tylko napiąć mięśnie brzucha.

Jeżeli na piciu wody czy jedzeniu owoców przyłapał sierżant, stosowana była „kuracja antybakteryjna”: trzy kilometry biegu przełajowego w gumowym AZK15, z maską przeciwgazową, w upale 30–35 stopni Celsjusza, czasem w dodatku z wypełnionym kamieniami plecakiem. Po takim biegu pot z butów i maski wylewaliśmy, a mundur trzeba było wyżymać.

Szukaliśmy też znajomości w izbie chorych, żeby dostać lewomycetynę. W stołówce starałem się jeść tylko chleb z herbatą, kapustę oddawałem innym.

*

Wieczorami z czadami, czubkami i innymi zdechlakami odbywały się zajęcia indywidualne. Wszystkie ćwiczenia dobierane były dla „rozwoju” siły, wytrzymałości i otępienia, bowiem sam człowiek nigdy się nie zmusi do robienia pompek czy „trzymania kąta” aż do skurczów i po nich. Ćwiczeń było mnóstwo, przekazywanych z rocznika na rocznik przez całe lata, z różnymi elementami sportowymi, musztrowymi czy taktycznymi – sierżanci urozmaicali sobie nimi monotonną codzienność. Po latach to my przy pomocy tychże metod będziemy „kształtowali”żołnierzy z kogoś innego, ci po upływie kolejnych lat – jeszcze z innych. Słowem, są to najtrwalsze tradycje, jakie tylko być mogą.

*

Przed komendą „Do snu!” doskonalimy sobie narząd błędnikowy. Stajemy w szeregu tak, by wyciągniętymi rękami sięgać sąsiadów. Na komendę kciuk prawej ręki przystawiamy do palców prawej nogi – to będzie oś. Sierżant liczy do dwudziestu, a my obracamy się wokół osi szybko, jak tylko się da. Od razu po liczbie dwadzieścia tak pożądana komenda „Do snu!” i wszyscy rzucamy się do swoich łóżek. Podczas kręcenia się kompletnie wyparowywało z głowy, gdzie jest to łóżko, szafka czy inne większe przedmioty, ciało niosło w tę samą stronę, w którą się obracało, nie dało się stanąć w miejscu i zorientować. Nie szło też wyhamować przed kolumną czy stołem, a trafienie w przestrzeń między łóżkami było prawie niemożliwe. Wszystkie przeszkody po drodze zaliczało się, waląc w nie z całej siły łbem.

Sierżanci leżeli na górnych łóżkach i sikali w majtki, patrząc, jak trzaskamy się łbami ze sobą i o wszelkie przeszkody.

*

Zbliża się 22 czerwca – dzień składania przysięgi wojskowej. Oficerowie i sierżanci pienią się, tłumacząc wagę zbliżającej się misji, odpowiedzialność wobec prawa itd.

Nas, którzy przybyliśmy później, wycofano, mówiąc, że mamy zaczekać na pobór specjalny – absolwentów techników. Wraz z nimi przejdziemy kurs młodego żołnierza. Wykonamy po cztery skoki ze spadochronem z samolotu. Takich jak ja było dwudziestu, pułk zaś rozrzucono po Fergańskiej Dywizji Desantowej. Słowem, w żyły starego ogiera dolano świeżej krwi.

*

W przededniu przysięgi kazano nam wyprać i wyprasować mundury. Przez całą noc wkuwaliśmy tekst przysięgi na pamięć.

Nastąpił poranek. Byliśmy niewyspani, ale mundury mieliśmy wyprane, wyprasowane i wymuskane, a w łepetynach tekst przysięgi. Wsiedliśmy do ciężarówki, która zawiozła nas do jakiegoś obelisku. Tu uroczystość składania przysięgi już trwała. Wczorajsi nasi koledzy stali napuszeni: paradne mundury, błękitne berety, kałasze na piersi. Wokół tłoczył się pstry tłum cywilów; aż dziwnie wyglądało, że ktoś żyje jeszcze jakimś innym życiem niż nasze – wojskowa dyscyplina i pieskie traktowanie wyparły wszelkie niepotrzebne myśli.

Udało się nam zamienić kilka słów z wystrojonymi kolegami. Tłumaczyli po cichu, że powinniśmy się cieszyć, zostając w kwarantannie, bo w pułku ganiają jeszcze srożej. Mówili też, że dziś dla nich jest prawdziwe święto, do niektórych nawet rodzice przyjechali, będzie świąteczny obiad i koncert. W nocy też nie spali, bo był wielki rwetes.

Wobec nich, wystrojonych, wyglądaliśmy żałośnie – wypłowiałe od słońca i potu mabuty16, obwisłe panamy.

Przyszło kilku wypucowanych oficerów, przynieśli jednego kałasza AKS-74, pogadali ze sobą i postanowili, że takich czubków jak my trzeba odprowadzić dalej od innych. Wzięliśmy stół i odbębniliśmy przysięgę na uboczu, bez uroczystości.

Po wszystkim załadowaliśmy się do ciężarówek i wróciliśmy do ośrodka szkoleniowego. Po drodze sierżant tłumaczył nam, że od dziś wszystkie nasze wykroczenia będzie rozpatrywać trybunał wojskowy. A świąteczny obiad będzie u babajów17, gdzie mamy pleć cebulę. Byliśmy bez śniadania, ale pielenie to nie biegi czy musztra, wyglądało więc niczego sobie. Zresztą o zdanie i tak nas nikt nie pytał. Razem z pułkiem szkoleniowym wyjechali też wszyscy kucharze i magazynierzy, o tym zaś, że trzeba nas karmić, po prostu zapomniano.

Cebulą obsadzonych było kilka hektarów. Pola nawadniane były przez aryki, inaczej słońce wszystko by wypaliło. Sunęliśmy na kolanach do przodu, wyrywając chwasty. Sierżanci leżeli i opalali się, a wyznaczony człowiek od czasu do czasu polewał ich wodą z aryku.

O zmroku, kiedy już strzelało nam w krzyżach, dostaliśmy gęstej uzbeckiej zupy z pomidorów, ryżu i diabli wiedzą czego jeszcze. Myślałem, że pęknę, jedząc – po obrzydłej kapuście ta zupa była jak z bajki. Podjadłszy, drzemaliśmy, czekając, aż jedzący osobno sierżanci napompują się czaszmą – tanim uzbeckim winem.

Do koszar wróciliśmy późno w nocy.

Pełliśmy cebulę kilka dni, zarabiając na jadło i na wino dla sierżantów. Przyjechał jednak oficer – nasz nowy wódz – i już następnego dnia pojawili się kucharze i dawna lura w miskach.

*

Znów zaczęto zabierać nas na roboty, tylko już nie do czarnodupych18 Uzbeków, a do wyższej kasty wojskowej. Stawialiśmy kurnik dla pułkownika, murowaliśmy płot dla majora. Przewoziliśmy też do nowego mieszkania rzeczy jakiejś – sądząc z jakości mebli i rozmiarów kałduna – większej szychy. Jego żona cholernie nam się spodobała, bo choć była nie pierwszej już młodości, spoglądała na nas jak na obiekty seksualne smutnym krowim wzrokiem. Mąż cierpiał na lustrzycę19, ale my naprawdę nie mieliśmy czasu...

*

Nasz stan osobowy się powiększył – przyjechało piętnastu chłopców z Tiumienia. Wszyscy po ukończeniu tego samego technikum. Sierżanci spotulnieli, stali się znacznie łagodniejsi, zwłaszcza wobec tych z Tiumienia, bo zdarzył się błąd, odchylenie od wojskowej reguły: dziel i rządź. Piętnastu chłopa z jednego miasta, z tego samego technikum! Jest to zespół, który trudno złamać moralnie i skłócić, bo ten może mieć własne zdanie, a to jest w wojsku niepożądane.

*

Zaczęły się różne ćwiczenia wojskowe, ale przebiegały jakoś tak ospale. Sierżanci leniuchowali i pili, oficer dojeżdżał tylko raz na kilka dni.

*

Doszło jeszcze dziesięciu nowicjuszy narodowości Nuri. Wszyscy ostrzyżeni na zero, wąskoocy, twarze tłustawe, na wszystko jedna odpowiedź: „Ni panimaja...”20. Wydano im mundury, ale bez butów, pasów i panam.

Maszerując, kładliśmy ze śmiechu w portki: my z przodu, dla których mundurów jeszcze od biedy starczyło, idziemy czwórkami, a ostatnie dwa szeregi wloką się bez panam, pasów i butów, ciągle łamiąc szyk i odstając, niby jeńcy wojenni. Biedowali tak trzy dni, dopóki od bicia, okaleczeń i kolców nie zaczęły im puchnąć i ropieć nogi... Zwolniono ich ze wszystkich ćwiczeń, bo i tak nie rozumieli komend i po kilku dniach wywieziono do batalionu budowlanego – strojbatu.

Przybyło jeszcze kilka dodatkowych grup. Czuliśmy się przy nich jak stare wiarusy.

*

Zaczęły się przygotowania do skoków ze spadochronem.

W ośrodku szkoleniowym były specjalne symulatory i makiety do nauki skakania z samolotu, układu ciała, unikania zderzeń w powietrzu itd. Tak nas przez te dni wymusztrowano, że jeszcze przed skokami śniło się nam po nocach „swobodne spadanie”.

Zaczęliśmy się uczyć układania spadochronu. Na świętym miejscu – placu, po którym nie wolno chodzić na spocznij, rozwijaliśmy i składaliśmy, znów rozwijaliśmy i znów składaliśmy spadochrony. Zaplataliśmy węzły, rozwiązywaliśmy i zaplataliśmy od nowa. Wszystko to powtarzaliśmy dziesiątki razy pod nadzorem sierżantów, którzy wobec wolniej myślących stosowali „środki dodatkowe”.

Po ostatnim sprawdzeniu, wykonawszy zadania na czas, złożyliśmy podpisy w książeczkach skoków, zapamiętaliśmy numery obu spadochronów i czekaliśmy dnia skoków.

Pogoda w tych stronach była lotna przez niemal cały rok, wkrótce więc wrzuciliśmy spadochrony do ciężarówki i pojechaliśmy na lotnisko.

Choć byliśmy wytresowani, ale odpowiednio nastraszeni wchodziliśmy na pokład samolotu z drżącym sercem i wymuszonym uśmiechem na twarzy. Im wyżej unosił się, kołując, kukuruźnik, tym bardziej rzedły nasze miny. Wyglądaliśmy przez iluminatory. Samolot chwiał się i podskakiwał.

Instruktor zaczepił karabinki naszych spadochronów za naciągniętą w samolocie linę. Zapaliła się czerwona lampka, zawyła syrena. Otwarto drzwi. Siedzieliśmy według wagi, pierwsi skakali najciężsi. Skoki następowały co trzy sekundy. Jeden za drugim posuwaliśmy się w stronę drzwi. Ostatnie trzy sekundy w samolocie trwały całą wieczność. Znikła zagradzająca drzwi ręka instruktora, rozległa się komenda „Paszoł!” i tuż po niej silne pchnięcie.

Zapomniałem wszystkiego, czego nas uczono: że skacząc z samolotu, trzeba odepchnąć się koniecznie lewą nogą, że w powietrzu należy policzyć – 521, 522, 523 – i dopiero wtedy pociągnąć za pierścień głównego spadochronu. Ledwo wyskoczywszy, pociągnąłem za pierścień i dopiero kiedy poczułem szarpnięcie, otworzyłem oczy. Patrzę: nad głową czasza, ale, o Boże, wszystkie linki skręcone. Sierżanci mówili: jeżeli jedna linka otrze się o drugą, pękną obie jak nożem ucięte. U mnie skręcone wszystkie, więc zaraz nie będzie ani jednej. Automatycznie prawą ręką złapałem lewą taśmę sterowniczą, lewą ręką – prawą taśmę i zacząłem ciągnąć je w przeciwległe strony. Wszystko dookoła zaczęło się obracać. Linki odkręciły się i z rozpędu zakręciły w drugą stronę, na szczęście, znów się odkręciły i... w porządku – wszystko na swoim miejscu, żadna linka nie pękła, choć kiedy się kręciły, trzeszczały od napięcia. Teraz dobrze, opuszczam się zgodnie z instrukcją.

Wokół ogłuszająca cisza, wydaje się, że wiszę w powietrzu, a nie spadam. Splunąłem, ale ślina uleciała do góry. Spodobało mi się... Plułem, dopóki mi w ustach nie zaschło.

Kiedy na zbliżającej się ziemi widoczne stały się samochody, a potem ludzie, poczułem prędkość spadania. Samochody szybko rosły, ludzie też. Zacząłem wypatrywać wiatrowskazu. W porządku. Opadałem tyłem do wiatru. Zwarłem nogi, nieco zginając je w kolanach, żeby przyjęły uderzenie po równo. Ostatnich kilkanaście metrów ziemia zbliżała się z zawrotną szybkością. Ogarnął mnie strach i poczułem wszystkie wnętrzności, które jak gdyby podeszły razem pod gardło. Wczepiłem się jednak w przednie taśmy sterownicze, ciągnąc je ku sobie. Nad samą ziemią gwałtownie je zwolniłem, chcąc ustawić czaszę spadochronu poziomo i w ten sposób złagodzić uderzenie o ziemię. Puściłem jednak za wcześnie czy może za mało je pociągnąłem do siebie, bo walnąłem o ziemię tak cholernie mocno, że aż w nogach zadzwoniło. Uderzenie spotęgowały jeszcze moje buty, o dwa numery za duże i wzute na bosą nogę – skarpetki dawno znosiłem i wyrzuciłem.

Choć czułem silny ból w nogach, to szkolenie zrobiło swoje – od razu po wylądowaniu zacząłem „doić” przednie linki, chcąc „zgasić” czaszę – zlikwidować jej opór podmuchom wiatru. Ktoś wskoczył i zgasił czaszę mego spadochronu. Stanąłem na nogi, odpiąłem karabinki uprzęży, zdjąłem plecak, zapasowy spadochron i zacząłem zbierać linki w warkocz. Ktoś przejechał obok wleczony przez unoszoną wiatrem ogromną czaszę. Zostawiłem swój spadochron, podbiegłem i wskoczyłem na czaszę tamtego, tłumiąc jej opór. „Jeździec” klął, zwijając się z bólu i pokazując zakrwawione łokcie. Szybko, zgodnie z instrukcją, zwinęliśmy swoje spadochrony, zarzuciliśmy je na ramiona i pobiegliśmy na punkt zbiórki, który wypatrzyliśmy jeszcze z powietrza. Teraz szukaliśmy go na wyczucie, starając się odtworzyć obraz widziany z góry.

Przybiegliśmy w czas. Kilku naszych jeszcze nie było. Wokół snuli się sierżanci i oficerowie. Po cichu dzieliliśmy się w grupkach wrażeniami – tak jak bezwąse młodziaki w towarzystwie dojrzałych wąsatych chłopów nie mogą wytrzymać, by się nie pochwalić dopiero co zaliczoną kurewką – pierwszą w ich życiu kobietą.

Przerywając sobie nawzajem, opowiadaliśmy o swoim skoku, święcie przekonani, że to właśnie on był najciekawszy. Pokazywaliśmy pokłute kolcami brzuchy, łokcie, nogi.

Sierżanci pokrzykiwali z rzadka:

– Cicho, psy! Co to za hałas? Przebieżki się zachciało, gówniarze?!

Jednak tak jak koń przyzwyczaja się do popędzania go przez woźnicę, tak i my już rozróżnialiśmy, którego sierżanta należy się obawiać, a które groźby rzucane są tylko tak sobie, dla wypełnienia pustki.

Wkrótce przybiegają pozostali. Stajemy w szeregu. Sierżanci sprawdzają, czy nie pogubiliśmy bagnetów. Liczą pierścienie czaszy głównej, które po wyskoczeniu z samolotu i odliczeniu trzech sekund powinniśmy byli szarpnąć, zrywając blokady, a potem zawiesić na karabinku na pasie przy ramieniu. Nie wszyscy o tym pamiętali. Dwunastu, którzy nie mieli pierścieni, ustawiono rombem i sierżant zrobił użytek z tęgiej linki spadochronowej. Rzadko który nie podskoczył przy tym do góry.

Potem ustawiliśmy się w tyralierę i przeczesaliśmy lądowisko w poszukiwaniu zgubionych pierścieni. Znaleźliśmy ich więcej niż zgubiliśmy, widać, również dla tych, którzy skakali przed nami, nie były one rzeczą w życiu najważniejszą.

Za skok zarobiliśmy po 1,20 rubla, ale ani za ten, ani za trzy późniejsze skoki nikt nam nie zapłacił.

*

Drugi skok był następnego dnia. Poczułem wspaniały smak swobodnego spadania, ale znów odbiłem sobie podeszwy. Jeden Tatar, który miał na stopach wytatuowane grubymi literami: „Moje nogi są zmęczone, ale do baru dojdą”, kiedy do ziemi zostało kilkanaście metrów, zaczął wspinać się po linkach do góry, ale gdy zobaczył, że czasza niebezpiecznie się pochyliła, a ziemia i tak się zbliża, podniósł nogi w nadziei uniknięcia zderzenia. Krzyczeliśmy do niego, żeby wyprostował nogi, on jednak widocznie postanowił wziąć uderzenie na tyłek. Walnął! Wokół chmura kurzu. Podbiegliśmy, zgasiliśmy czaszę. Kurz się rozszedł, Tatar stoi jak słup z wytrzeszczonymi oczyma. Stoi, nie rusza się, na pytania nie odpowiada.

Kwiczeliśmy jak zarzynane świnie, a Tatar po kilku chwilach doszedł jako tako do siebie, zebrał spadochron i nic nie mówiąc, pokuśtykał. Ledwie się nie poszczaliśmy...

*

Skoki odbyły się jak najbardziej pomyślnie – nie było ani jednego poważniejszego urazu, nikt nie odmówił skakania.

Tylko jedno czado z Moskwy zaparło się w samolocie rękami o odrzwia, ale instruktor walnął mu po rękach, sierżant kopnął w dupę i – swobodne spadanie. Po zakończeniu odbył indywidualną rozmowę z sierżantem i następny skok gotów był wykonać choćby ze skrzydła samolotu. Słowem, nie umiesz – nauczymy, nie chcesz – zmusimy...

Wieczorem przywieziono film. Najpierw jednak trzeba było nań zasłużyć. Zrobiliśmy woreczki z papieru i przystąpiliśmy do wykonywania normy – po dwieście much na osobę. Z wcześniejszych „łowów” znaliśmy najbardziej „umuszone” miejsca i biliśmy na potęgę. Każdy liczył swój łup, wkładając go do woreczka. Po upolowaniu dwustu much nieśliśmy woreczki do wyznaczonego księgowego, który liczył muchy i jeśli norma była wykonana, stawiał na liście obok nazwiska ptaszek. Muchy były jak waluta wymienna – pożyczaliśmy je, wymienialiśmy na papierosy czy chomikowaliśmy do następnego razu, jeżeli były ponadnormowe.

Po wykonaniu zadania szliśmy na film, który wyświetlano w stołówce. W czasie filmu można było półtorej godziny pospać. Reszta zapieprzała, sprzątając koszary.

*

Trzeci skok – z automatem. Wkłada się go ze złożoną kolbą w brezentowym futerale do bocznej kieszeni RD (riukzak diesantnyj – plecak desantowy). Z góry na plecak nakłada się spadochron. Oficer ostrzegał surowo: jeśli padać, to tylko na boki lub na brzuch, bo jeśli się upadnie na wznak, automat może pogruchotać żebra. Skok wykonałem zgodnie z instrukcją, blisko ziemi jednak dopadł mnie podmuch wiatru i poniósł tyłem. Ciągnąłem taśmy sterownicze na krzyż, nie zdążyłem jednak obrócić się tyłem do wiatru...

Kiedy doszedłem do siebie, w głowie dzwoniło mi sto dzwonów. Czasza leżała ugaszona. Nie wiem, jechałem czy nie. Uszy miałem jak zatkane. Nijak nie mogłem się zorientować, gdzie jestem i co mam robić dalej, automatycznie jednak zebrałem spadochron do plecaka. Obok przebiegał Czuwasz Szorokin. Ciągle półprzytomny, spytałem, dokąd biegnie. Ten stanął i spytał: „Jebnąłeś się?” – znaczy: „Uderzyłeś się?”. Odpowiedziałem, że chyba tak. Pomógł mi zanieść spadochron do punktu zbiórki.

Kilka dni głowa mocno mnie bolała. Gdyby nie hełmofon czołgisty, nie wiadomo, jak by się wszystko skończyło.

Dopadło mnie ostre zapalenie spojówek. Parę dni cierpiałem, ze wzrokiem było jednak coraz gorzej. Nocą powieki tak się sklejały od ropy, że rano trzeba je było odrywać od siebie palcami. Oczy bolały, jakby w nie ktoś piasku nasypał.

Zawieziono mnie do szpitala wojskowego. Tam złapałem na dodatek żółtaczkę zakaźną i omal nie przejechałem się na tamten świat – pięć dni leżałem nieprzytomny, bo z początku leczyli mnie na grypę i dopiero kiedy zacząłem przypominać cytrynę, połapali się, że to żółtaczka.

Pobyt na oddziale zakaźnym udało mi się przeciągnąć do 45 dni. Ciągnąłem dlatego, że po 30 dniach spędzonych w szpitalu dawano 30 dni urlopu, niby dla rehabilitacji po chorobie. Jeśli się przeleżało ponad 40 dni, urlop wynosił 45 dni, a dwa tygodnie w wojsku i dwa tygodnie w domu – to wielka różnica.

Przedłużaliśmy sobie pobyt w prosty sposób: przed oddaniem krwi z żyły na analizę robiliśmy dużo pompek dla zwiększenia zawartości bilirubiny we krwi. Inni chwytali się metod więziennych: łykali coś twardego na mocnym sznurku, na przykład kawałek słoniny, i po jakimś czasie wyciągali, powtarzając operację kilkakrotnie.

W czasie choroby schudłem 12 kilogramów i komisja lekarska dała mi 45 dni urlopu.

Jeszcze tydzień spędziłem w kompanii batalionu sanitarnego, bo nikt nie załatwiał mi dokumentów podróżnych – nikogo nie obchodziłem.

Kilka razy tu się pobiłem, broniąc swoich racji, aż w końcu tęgo dostałem w kość: złamano mi nos i kilka żeber.

Nic, człowieku, nie poradzisz – kolektyw to kolektyw.