Amerykańska Polka. Z milości do mężczyzny i jego kraju - Dorothy Adams - ebook

Amerykańska Polka. Z milości do mężczyzny i jego kraju ebook

Dorothy Adams

3,6

Opis

Wspomnienia Adams z II RP to swego rodzaju list miłosny do męża i jego ojczyzny, łączący w sobie wielkie uczucie i szczęście z ogromną tragedią rodzinną oraz tragedią kraju, który w 1939 roku stanął nad przepaścią.

Dorothy Adams (1901–1965) – urodziła się w Nowym Jorku i wychowała w Bostonie, w 1921 roku ukończyła Goucher College w Towson. Po studiach działała w Bezpartyjnym Stowarzyszeniu Ligi Narodów w Baltimore, które reprezentowała na konferencjach międzypaństwowych. W lipcu 1925 przyjechała do Warszawy jako przedstawicielka Stowarzyszenia na IX Kongres Międzynarodowej Unii Stowarzyszeń Ligi Narodów. W trakcie pobytu w Polsce poznała Jana Kostaneckiego, za którego w 1927 roku wyszła za mąż. Po ślubie zamieszkała wraz z nim w Warszawie. W 1934 roku urodził się ich syn, Andrzej. Tuż przed wybuchem II wojny Adams wyjechała z nim do Stanów Zjednoczonych. W 1944 roku ukazały się jej wspomnienia z Polski We Stood Alone, w których opisała między innymi tragiczną śmierć męża. Po wojnie wspierała Polaków przebywających w USA, a także zaangażowała się w prace Nowojorskiego Komitetu Pomocy Niewidomym w Polsce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 402

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (7 ocen)
3
1
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dorothy Adams (1901–1965) – urodziła się w Nowym Jorku i wychowała w Bostonie, w 1921 roku ukończyła Goucher College w Towson. Po studiach działała w baltimorskim Bezpartyjnym Stowarzyszeniu Ligi Narodów, które reprezento wała na konferencjach międzypaństwowych. W lipcu 1925 przyjechała do Warszawy jako przedstawicielka Stowarzyszenia na IX Kongres Międzynarodowej Unii Stowarzyszeń Ligi Narodów. W trakcie pobytu w Polsce poznała Jana Kostaneckiego, za którego w 1927 roku wyszła za mąż. Po ślubie zamieszkała wraz z nim w Warszawie. W 1934 roku urodził się ich syn, Andrzej. Tuż przed wybuchem II wojny Adams wyjechała z nim do Stanów Zjednoczonych. W 1944 roku ukazały się jej wspomnienia z Polski We Stood Alone, w których opisała między innymi tragiczną śmierć męża. Po wojnie wspierała Polaków przebywających w USA, a także zaangażowała się w prace Nowojorskiego Komitetu Pomocy Niewidomym w Polsce.

Dorothy Adams, Amerykańska Polka. Z miłości do mężczyzny i jego kraju

Tytuł oryginalny: We Stood Alone

© by Ośrodek KARTA, 2021

© by Longmans, Green & Co., New York–Toronto 1944

© for the Polish translation by Ewa Horodyska, 2021

REDAKTOR SERII Agnieszka Knyt

WPROWADZENIE I REDAKCJA Adam Safaryjski

KOREKTA Anna Richter

OPRACOWANIE GRAFICZNE SERII

SKŁADTANDEM STUDIO

ZDJĘCIE NA OKŁADCE Dorothy Adams, lata 40. Fot. ze zbiorów Andrew Kostaneckiego

DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW

Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury

Ośrodek KARTAul. Narbutta 29, 02-536 Warszawatel. (48) 22 848-07-12kontakt do wydawnictwa: [email protected]: [email protected]ęgarnia internetowa: ksiegarnia.karta.org.plwww.karta.org.pl

Wydanie I

Warszawa 2021

ISBN 978-83-65979-96-4

WPROWADZENIE

„Ani przez chwilę nie rozważałam pozostania w Polsce na dłużej i nie miałam najmniejszego zamiaru stać się Polką” – pisała Dorothy Adams o tym, jak w połowie lat 20. przyjechała ze Stanów Zjednoczonych do tego odległego kraju. Losy młodej Amerykanki potoczyły się jednak inaczej. Po ślubie z ukochanym mężczyzną przeprowadziła się na stałe do Polski, tutaj zbudowała wraz z nim dom, urodziła syna, zaczęła „mówić, myśleć i śnić po polsku”; tutaj spędziła młodość i najszczęśliwsze lata. Śmiertelny wypadek męża w 1937 roku i nadchodząca wojna przerwały jednak ten etap życia Adams. Jej książka to zapis prawie piętnastu lat, dla których historia II Rzeczpospolitej stanowi znaczące tło.

Autorka urodziła się w 1901 roku w Nowym Jorku, wychowała w Bostonie, gdzie jej ojciec był dyrektorem Lincoln House – centrum kulturalno-społecznego, wspierającego osoby biedne i wykluczone. Następnie ukończyła Goucher College w Towson oraz zapisała się do baltimorskiego Bezpartyjnego Stowarzyszenia Ligi Narodów, dzięki któremu miała okazję podróżować po Europie jako delegatka na konferencje międzypaństwowe.

Tak trafiła do Polski w lipcu 1925. W Warszawie odbywał się wtedy kongres Międzynarodowej Unii Stowarzyszeń Ligi Narodów, organizacji propagującej pokojowe idee Ligi. Krótki pobyt w tym egzotycznym – dla młodej Amerykanki – kraju, szokującym biedą i zacofaniem, okazał się momentem zwrotnym w jej życiu. Na przyjęciu poznała Jana Kostaneckiego, syna wybitnego krakowskiego profesora Kazimierza Kostaneckiego. Młodzi zakochali się w sobie i wzięli ślub w 1927 roku.

Odtąd Dorothy Adams związała swoje życie z Polską, która stała się jej nową ojczyzną. Trafiła do rodziny wybitnych intelektualistów: Jana uważano za niezwykle zdolnego dyplomatę i ekonomistę; Kazimierz, teść, był profesorem medycyny, byłym rektorem Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz wiceprezydentem Krakowa w trakcie I wojny światowej, a także prezesem Polskiej Akademii Umiejętności; Antoni, stryj, również był profesorem (ekonomii) i byłym rektorem Uniwersytetu Warszawskiego. Natomiast Janina, teściowa, angażowała się w działalność charytatywną jako jedna z najbliższych współpracowniczek arcybiskupa Adama Sapiehy.

Rodzice Kostaneckiego pokochali młodą Amerykankę i przyjęli ją do rodziny niczym córkę. Ona, odcięta od Stanów Zjednoczonych i języka angielskiego, odnalazła dzięki nim poczucie bezpieczeństwa i ciepła rodzinnego. Pomimo różnic, choćby w podejściu do katolicyzmu, który w Adams początkowo budził przerażenie, stworzyli wspólnie bliskie relacje.

Po ślubie z Janem Adams stała się nie tylko żoną wpływowego Polaka, akceptując, chociaż nie bez trudu, tę rolę społeczną – lecz w pewien sposób stała się również Polką. Nauczyła się języka i uznała Polskę za swój kraj, mimo początkowego oporu i prób nakłonienia Jana do zamieszkania w Stanach. Niezwykle przejmującym fragmentem wspomnień jest opis tragicznego wypadku lotniczego z 11 listopada 1937, w którym zginęli Jan i jego matka. Wybrzmiewa w nim prawdziwa siła uczucia łączącego małżonków.

Tuż przed wybuchem II wojny światowej, za namową rodziny i przyjaciół, Dorothy wypłynęła wraz z synem do Nowego Jorku, gdzie zamieszkali na stałe. W 1941 roku wyszła powtórnie za mąż, za architekta Francisa Dodda McHugha, dyrektora nowojorskiego Departamentu Urbanistyki. Adams wspierała Polonię amerykańską, a w 1946 roku była jedną ze współzałożycielek Nowojorskiego Komitetu Pomocy Niewidomym w Polsce, wspierającego Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi w Laskach (zwiedziła je, gdy mieszkała w Warszawie). Prowadziła także spotkania autorskie, na których opowiadała o Polsce. Zmarła z powodu choroby nowotworowej w 1965 roku.

Wspomnienia Dorothy Adams ukazały się w Stanach Zjednoczonych w 1944 roku pod tytułem We Stood Alone. Ich publikacja została zauważona, niewątpliwie na fali popularności książki Virgilii Sapiehy Polish Profile, która wyszła drukiem cztery lata wcześniej (polskie tłumaczenie wspomnień Sapiehy, pod tytułem Amerykańska księżna, ukazało się w 2019 roku, również nakładem Ośrodka KARTA).

Poza podobieństwami między autorkami – obie były młodymi Amerykankami, które trafiły do obcego pod prawie każdym względem miejsca, obie weszły również do polskich wyższych sfer: Sapieha arystokratycznych, a Adams mieszczańskich – jest jednak wiele różnic. Dla Sapiehy pobyt w Polsce był etapem, nigdy nie zaaklimatyzowała się w nowym środowisku ani nie przyjęła „polskiego” światopoglądu. Tymczasem Adams przeszła w nowej ojczyźnie przemianę tożsamościową, owo „stawanie się Polką”, a do tego przeżyła ogromną tragedię rodzinną. Wspomnienia Sapiehy cechuje rys zewnętrznej obserwacji, podczas gdy relacja Adams to przede wszystkim zapis uczucia do męża, które przechodzi niejako w miłość do Polski, stąd taki obraz II Rzeczpospolitej – jako kraju modernizującego się, zyskującego siłę i właściwy rytm funkcjonowania, boleśnie przerwany jednak przez wybuch wojny.

Niektórych – dziś wyraźnie widocznych – problemów II RP Autorka nie dostrzega. Trauma straty oraz tęsknota do ukochanych osób mogły sprawiać, że chciała widzieć przeszłość (i zapisać jej obraz dla syna) w dobrym świetle. Adams rejestrowała w swych zapiskach świat, który bezpowrotnie utraciła w tak drastyczny sposób – i to dwukrotnie: najpierw przez śmierć męża i teściowej, a potem przez całkowite oderwanie od nowej ojczyzny, upadającej w 1939 roku. Polska lat 20. i 30. była miejscem, w którym Adams spędziła najszczęśliwsze lata, nie dziwi zatem taka perspektywa. Z drugiej strony Autorka zapisała również prawdę swego środowiska – elity, niedostrzegającej bądź niechcącej dostrzec ówczesnego antysemityzmu, cierpienia mniejszości narodowych, biedy chłopów czy coraz bardziej autorytarnych rządów sanacji.

Adams czytała relację Virgilii Sapiehy i – choć nie wypowiada tego wprost – swoje wspomnienia pisała zapewne również w odniesieniu do niej. Książka Sapiehy spotkała się z falą krytyki wśród Polonii amerykańskiej – możliwe, że Adams także odczytała ją jako cios w przedwojenną Polskę. Obie autorki wyniosły odmienne doświadczenia z kraju, w którym przez pewien czas żyły, i inaczej go zapamiętały.

Chociaż Dorothy Adams z dużą uwagą śledziła wydarzenia w Polsce, a także poznawała jej historię, pojawiają się niekiedy w jej tekście zrozumiałe błędy bądź niejasności. Przygotowując polską edycję, zastosowaliśmy nieliczne skróty wobec wersji oryginalnej, w miejscach, gdy autorka daleko odchodziła od przeżyć osobistych, referując mniej lub bardziej ściśle fakty z polskiej historii.

Wspomnienia Adams to cenny zapis z wnętrza II Rzeczpospolitej. Pozwala poznać różnice kulturowe, społeczne i polityczne, jakie widziała Autorka, spojrzeć na życie krakowskiego i warszawskiego establishmentu, wsłuchać się w puls ówczesnych zdarzeń, nadziei i emocji towarzyszących polskim obywatelom w sytuacji coraz bliższego zagrożenia wojną. II RP była państwem pełnym kontrastów, zatem jej obrazy również mają różne odcienie. W przypadku wspomnień Adams to wyznanie miłości do utraconej osoby, tęsknoty do najpiękniejszych chwil i do nowej ojczyzny, w której odnalazła swoje miejsce.

Adam Safaryjski

Dla Andrzeja

Tacy byli Twoi rodzice –

taki był Twój kraj

ROZDZIAŁ PIERWSZY

„Herbata! Mleko! Herbata!”

Wybudzona ze snu, spojrzałam na pogrążony w półmroku peron kolejowy, na którym wczesnoporanny wiatr kołysał pelargoniami w koszykach. Chłopiec unosił tacę ze szklankami ku mężczyźnie z sąsiedniego przedziału. Ktoś biegł wzdłuż peronu. Później pociąg wytoczył się spokojnie ze stacji.

Nie mogłam już spać, chociaż dzień ledwo co zaświtał. Od wyjazdu z Berlina byłam wtłoczona na siedząco między siedem innych osób w przedziale pierwszej klasy, w którym były cztery miejsca. Przez całą noc trwały wędrówki na korytarz i z powrotem.

Gdy spoglądałam przez okno, pociąg zdawał się pełznąć przez rozległą równinę. W nikłym świetle poranka przygarbione postacie z bańkami mleka na plecach i owiniętymi wokół głów pelerynami przemykały po polach. Czy w ten sposób mleko docierało do miast? Szare niebo, jeszcze bardziej szary krajobraz, mroczne postacie i żałosne okrzyki sprawiły, że łzy napłynęły mi do oczu. To niemądre, wpadać w sentymentalny nastrój z powodu ludzi, których nigdy się nie znało i nie mogło poznać. Lecz nieustannie w rytm kół sunących po szynach wplatały się słowa: „Polaków przytłaczają smutki... te polskie smutki”.

Jednakże melancholia prysła, gdy wyjrzało słońce i dojechaliśmy do Warszawy. Stacja była pięknie udekorowana na powitanie delegatów Międzynarodowej Unii Stowarzyszeń Ligi Narodów1, z którymi podróżowałam. Rozłożono dla nas czerwony dywan. Wskazano poczekalnię pierwszej klasy, niewielki salonik w stylu wiktoriańskim, obity czerwonym pluszem, z sofami, krzesłami i palmami w donicach, gdzie ktoś wygłaszał mowę powitalną po francusku. Ale ta poczekalnia była jak oaza. Na zewnątrz w szaleńczym pośpiechu przesuwano i toczono olbrzymie pakunki (niczym kufry na statku), ogromne bele materiałów i kosze z pokrywkami. Było tam więcej brodatych Żydów w chałatach, niż widziałam przez całe życie, a wieśniaczki, dźwigające w ramionach koszyki i niemowlęta, ciągnęły za sobą sznury dzieci.

Wytworny, mały budynek stacji zapewne stanowił kiedyś właściwe tło dla przechadzających się niespiesznie wiktoriańskich dam przybranych w koronki i atłasy. Obecnie, podobnie jak pociąg, którym przyjechaliśmy z Berlina, zupełnie nie mógł pomieścić napływającego tłumu rozpaczliwie biednych uchodźców. Setki tysięcy osób przepychało się przez te wąskie drzwi, powracając, by odbudowywać Polskę. Z samej Rosji przyjechały setki tysięcy Żydów.

W pociągu nie było zarezerwowanych miejsc dla około stu delegatów, do których należałam. W wagonach pierwszej klasy, podobnie jak w trzeciej, ustępowaliśmy miejsca tym, którzy całą noc stali na korytarzu. Był rok 1925. Zaledwie pięć lat wcześniej bolszewicy obozowali na przedmieściach Warszawy. Gdy tylko Polacy zdołali wyprzeć Niemców, ze wschodu zaatakowali ich rosyjscy komuniści. Strudzone polskie wojska z powrotem przemierzyły kraj, drogami w większości zniszczonymi podczas I wojny światowej. Amunicję wysłaną przez aliantów zarekwirowali Niemcy w Gdańsku oraz Czesi, którzy wcześniej zajęli Cieszyn. Udało się jednak powstrzymać bolszewików na długość bagnetów. Choć najeźdźcy wycofali się z terenów należących kiedyś do Polaków, naciski zagraniczne zmusiły rząd w Warszawie do zawarcia korzystnego dla Rosji sowieckiej traktatu, na mocy którego nowa granica przebiegała pośrodku wschodnich ziem dawnej Rzeczpospolitej.

Polacy pragnęli pokoju, żeby mieć sposobność odbudowania zniszczonej ojczyzny. Dumni z odzyskanego kraju, polscy delegaci należeli do najwcześniej zapraszających inne stowarzyszenia na konferencję międzynarodową. Uczestnictwo w niej okazało się moim pierwszym zadaniem po ukończeniu college’u. Ponieważ rodzice nie pozwoliliby, żebym jechała sama tak daleko, towarzyszyła mi przyjaciółka z Bostonu. Była w moim wieku i francuskim czy niemieckim władała nie lepiej niż ja. Razem przybyłyśmy do Warszawy i zostałyśmy przez komitet powitalny odesłane starym fordem model T do hotelu Bristol, gdzie zarezerwowano dla nas jeden z najlepszych pokojów.

Z oknami sięgającymi podłogi, konsolami, lustrami w pozłacanych ramach, purpurowymi adamaszkowymi zasłonami i gotyckimi mosiężnymi ramami łóżek stojącymi w niszy i dyskretnie zasłoniętymi, bardziej przypominał bawialnię niż sypialnię. Wkrótce jednak nabrałyśmy wstrętu do całej tej elegancji. Gdy przebudziłyśmy się po krótkiej drzemce, odkryłyśmy, że nasze ramiona pokrywają brzydkie czerwone bąble. Naciągnąwszy na siebie stroje, wezwałyśmy konsjerża. Ani żarliwe zapewnienia pokojówki, ani zaprzeczenia kierownictwa, iż pchły występują jedynie na południu, nie przekonały nas, że zostałyśmy pogryzione w pociągu. Teraz przypuszczam, że dostałyśmy pokrzywki, ale wówczas, ulegając typowo amerykańskim wyobrażeniom, sądziłam, iż miejsce to roi się od robactwa. Czerwone ślady znikły dopiero po tygodniu, a w tym czasie podczas częstych spotkań i bali musiałyśmy nosić suknie z długimi rękawami lub zakładać długie skórzane rękawiczki!

Pomiędzy posiedzeniami kongresu usiłowałyśmy kupić coś, co wydawało się nam typowo polskie. Poszukiwania skarbów niezmiennie okazywały się bezowocne. Odkrywałyśmy ubogie sklepiki spożywcze, sklepy ze świecami lub naftą albo drogerie, w których kilka flakoników francuskich perfum i mydełek najwyraźniej stanowiło dekorację wystawy. Ale przy każdej ulicy znajdowały się rozmaite sklepy ze starzyzną. Powiedziano mi, że można w nich znaleźć istne skarby, lecz nadgryzione przez mole futra oraz brudne orientalne dywaniki, spiętrzone w witrynach, budziły we mnie dreszcz grozy i nigdy nie przestąpiłam sklepowych progów. Kobiety podobne do tych, które widziałam z pociągu, boso przemierzały ulice, dźwigając żywą kurę, kilka jajek bądź mleko na grzbiecie. Żadna nie nosiła kapelusza. Te obute miały na nogach ciężkie botki i grube pończochy. Większość kobiet była od stóp do głów spowita w chusty.

Pewnego razu zabrano nas, abyśmy zwiedziły Zamek Królewski, obecnie zamieniony w muzeum, w którym niegdyś zatrzymał się Napoleon. Inne pałace w Warszawie zostały wykorzystane jako siedziby urzędów, sądów i ministerstw. Na próżno wyglądałam oznak przepychu i niezrównanego bogactwa, o których tak często słyszałam. Wszyscy prezentowali się równie ubogo, jedyna różnica zasadzała się na wykształceniu bądź jego braku. Wiele budynków, do których pozwolono nam wejść, wydawało się równie odrapanych. Żadnego nie odmalowano ani nie remontowano od 1914 roku. Dokądkolwiek się udałyśmy, nawet w arystokratycznych domach, podawano jedynie herbatę z suchymi ciasteczkami. Jednocześnie czułyśmy, że starano się nas podejmować z jak największą gościnnością.

Kiedy odjeżdżałyśmy do Krakowa, na stacji wręczono nam róże. Czyż mogłam przypuszczać, że te przywiędłe kwiaty, które wyrzuciłam przez okno natychmiast, jak tylko pociąg ruszył, kosztowały ponad 5 dolarów? W kraju, gdzie nikogo nie było stać na zbytki.

Podróż okazała się bardzo wygodna. Zarezerwowano dla nas specjalne kuszetki, a pociąg sunął gładko przez rozległą równinę. Niewielki hotel, w którym się zatrzymałyśmy, był czysty i bezpretensjonalny. W Krakowie poczułyśmy, że znowu jesteśmy w Europie. Tutaj wyraźnie widać było domy stanowiące własność prywatną, a także wille z ogrodami. Oleandry w donicach stały przy otwartych bramach, dzięki czemu można było zerknąć na dobrze nawodnione dziedzińce, chłodne i zapraszające. Z wielu otwartych okien unosił się śpiew ptaków. Na żadnym z domów nie było śladów po kulach. Chropowatych brukowych kamieni nie wyrywano ostatnimi czasy na barykady. Ulicami przechadzali się dobrze ubrani ludzie. Pokojówki w mundurkach i dzieci w ludowych strojach spacerowały po parkach. Nikt się nie przemykał, nie przebiegał płochliwie i było oczywiste, iż wojna nie dotarła tu tak blisko jak do umęczonej Warszawy.

Ponieważ w Krakowie nie przewidziano już żadnych zebrań, cały czas wypełniało zwiedzanie i bywanie na przyjęciach2. Pierwszego popołudnia zabrano nas do wielkiego prywatnego pałacu. Tamtego słonecznego lipcowego popołudnia budynek wydawał się bardzo wilgotny i ponury. Na korcie tenisowym przygrywała orkiestra i kilka osób tańczyło. Ponieważ moja przyjaciółka i ja byłyśmy jedynymi młodymi osobami wśród delegatów, prosiło nas do tańca wielu partnerów, różniących się od siebie wiekiem i tuszą. Lecz parę podskoków i podrygów na twardej cementowej nawierzchni kortu sprawiało, że chwiejne krzesła i niestabilne stoliki pod drzewami bardzo zyskały na atrakcyjności. Przedstawiło nam się dwóch młodych Polaków, którzy znaleźli dla nas zaciszne miejsce. Pytali, w jakim celu przyjechałyśmy, podziwiali nas za odwagę w tańcach z delegatami i podśmiewali się z naszej żarliwości. Poprosili o nasze domowe adresy, zapewniając gorąco, że nigdy nas nie zapomną. Z całą pewnością spotkamy się ponownie, choćby mieli w tym celu przepłynąć ocean! Po powrocie do hotelu raz jeszcze przeczytałyśmy ich imiona: Zbigniew Grabski, Warszawa; Jan Kostanecki, Kraków.

Każdy z nich mierzył 6 stóp3 przy proporcjonalnej budowie ciała, miał szlachetne rysy i kipiał wesołością romantycznego Polaka. Obie byłyśmy zachwycone tym, jakie zamieszanie czynią wokół nas dzielni kawalerowie podczas długich wycieczek po mieście, uczonych wykładów w galeriach sztuki i obfitych kolacji wydawanych przez miejskich notabli. Przy moim boku zawsze był Jan Kostanecki. Potrafił wyszukać jakiś mało znany obraz na samym końcu galerii i umiejscowić go w historii, porównując z podobnymi malowidłami w innych europejskich przybytkach, zupełnie jakby miał pod ręką katalog. Malarze, o istnieniu których nawet nie miałam pojęcia, stanowili dla niego niezbędne odniesienie do zaprezentowania, jak rozwijały się różne style. W kwestiach architektonicznych nigdy nie używał ogólnych terminów, takich jak sztuka romańska, gotycka czy barokowa. Klasyfikował rozmaite budynki, przypisując je do kierunków i szkół związanych z poszczególnymi miastami. Był również wielkim miłośnikiem muzyki i na koncercie siedemnastowiecznej polskiej muzyki kameralnej popisał się wiedzą o przedbachowskich związkach pomiędzy Anglią a kontynentem. Potrafił wyszukać rozmaite motywy muzyczne i wskazać te, które je poprzedzały. Kiedy nasze towarzystwo musiało odjechać wcześniejszym pociągiem do Pragi, było mi smutno, że się z nim nie pożegnałam. Dzięki swej erudycji sprawił, że czułam się w Krakowie swobodnie.

Spędziliśmy w Pradze trzy dni jako goście czeskiego ministerstwa spraw zagranicznych, spotkaliśmy się zarówno z Benešem, jak i z Masarykiem4, i oprowadzono nas po mieście. Zaprzyjaźniłam się z wieloma spośród angielskich delegatów, w tym z Wilsonem Harrisem, Philipem Noelem-Bakerem i lady Asquith5. Podczas długiej podróży pociągiem do Genewy nakłaniali mnie, abym udała się do Anglii i pisała o granicy polsko-niemiecko-śląskiej. To, że nie miałam o tym bladego pojęcia, nawet nie wiedziałam, gdzie dokładnie przebiega, dla nich nie stanowiło tak wielkiej przeszkody jak dla mnie – podobnie jak fakt, że byłam zatrudniona przez Bezpartyjne Stowarzyszenie Ligi Narodów z Baltimore.

„Powinna to pani zrobić – nalegali. – Łatwo uzyska pani zgodę na roczny urlop”.

I tak zostało to załatwione. Hugh Dalton, doradca ekonomiczny brytyjskiego ministerstwa spraw zagranicznych, dopilnował, abym spotkała się z Francisem Bourdillonem. Był to brytyjski członek międzynarodowej komisji do spraw śląskiego plebiscytu, złożonej głównie z Francuzów i Włochów, generałów oraz ich podwładnych. Nowa polska granica nie została wytyczona zgodnie z etnograficznymi mapami Cesarstwa Niemieckiego, ukazującymi rozmieszczenie polskiej ludności przed wojną, lecz na podstawie plebiscytu. Nawet gdy ten wykazał polską większość, skrupulatnie rozważono niemieckie roszczenia i przyznano Polsce zaledwie jedną trzecią tego okręgu6. We wszystkich zwycięskich krajach Sprzymierzonych sporo o tym pisano, wielokrotnie opowiadając się po niemieckiej stronie. Na przykład Lloyd George7 uważał za niedorzeczne przekazanie Polsce bogatych śląskich złóż węgla. „Polska jest zbyt ubogim krajem, by wydobywać takie zasoby – stwierdził – podczas gdy Niemcy są zbyt wielkim narodem, by odbierać im możliwość dostępu do surowców”.

„Polacy znajdą się w lepszym położeniu, kupując za swoje produkty rolnicze dobry towar od Niemców” – tłumaczyli mi mężczyźni sprawujący władzę. Wszyscy pisali zgodnie, iż Niemcy z pewnością będą sprzedawać węgiel Polsce, której nie można zaufać, że będzie sama prowadzić wydobycie.

Wszystkie współczesne niemieckie opracowania statystyczne usiłowały dowieść, że śląski węgiel posiada szczególne właściwości, niezbędne dla funkcjonowania ich przemysłu metalurgicznego. Nie trzeba było wielkiej znajomości statystyki, by pojąć, że węgiel potrzebny jest na miejscu i Niemcy nie będą go eksportować – mimo iż statystyki z lat 1900–14 dowodziły, że węgiel ten był podstawą przedwojennego handlu wymiennego z Rosją, niezbędnego dla wyżywienia Niemiec. Dziwnym zbiegiem okoliczności znalazłam w różnych książkach te same argumenty, użyte do udowodnienia dwóch przeciwnych tez. Zdałam sobie wówczas sprawę, że jestem zupełnie nieprzygotowana do podjęcia tak poważnych badań. Dlatego zdecydowałam się spędzić zimę 1926 roku w London School of Economics i zapisać się na podyplomowy kurs statystyki i prawa międzynarodowego. Moim opiekunem został Philip Noel-Baker.

Oprócz zajęć w London School of Economics, pracowałam w Królewskim Instytucie Spraw Międzynarodowych, gdzie uzyskałam dostęp do niepublikowanych dokumentów Brytyjskiej Komisji do spraw Górnego Śląska. Nie pozwolono mi sporządzać żadnych notatek. Co chwilę wybiegałam na zewnątrz, na St James Square, aby zapisać to, co właśnie przeczytałam. Po spędzeniu lata w Genewie na studiowaniu raportów Ligi Narodów zgromadziłam zadziwiającą kolekcję sprzecznych danych.

Wielu moich znajomych, między innymi przedstawiciele brytyjskiej prasy, uważało, że cały region powinien przypaść Niemcom. Powtarzali mi: „Sama myśl, że Niemiec miałby pracować dla Polaka, jest nieprzyzwoita”; albo: „Jakie szanse wydobywania węgla mieliby Polacy bez niemieckich ekspertów, niemieckiego kapitału czy niemieckich urządzeń?”; czy: „W końcu Polacy to po prostu barbarzyńcy!”.

Słysząc tak wiele nieprzychylnych zdań na temat Polaków, sama zaczęłam myśleć w ten sposób. Zapomniałam o prawie, rygorystycznie stosowanym od czasów Bismarcka, zabraniającym Polakom inwestowania pieniędzy w cokolwiek poza uprawą roli i gospodarstwami rolnymi, co utrzymywało polski kapitał z dala od Śląska. Widziałam wcześniej kobiety dźwigające mleko do miasta na własnych plecach, widziałam pożałowania godny stan Warszawy.

Zagraniczni studenci w London School of Economics mieli swój klub, gdzie przechowywano wydawnictwa encyklopedyczne i spotykano się po wykładach. Uczęszczali tam studenci hinduscy i chińscy, polscy i holenderscy, niemieccy i francuscy, a także dość duża liczba Amerykanów. Gdy tylko niemieccy studenci dowiedzieli się, czym się zajmuję, zaprosili mnie na lunch, aby porozmawiać o mojej pracy. Nie mieli żadnych wątpliwości, że cały okręg powinno się zwrócić Niemcom. Było „duchową obelgą” dla wielkiego narodu upokorzenie go przed małym. Zajmowali mi całe godziny, udowadniając rasową niższość Polaków i kończyli oświadczeniem: „Należy odzyskać niemieckie kolonie. Nie wolno trzymać wielkiego narodu w okowach”.

Polacy nie mieli gotowych sloganów i argumentów, ale pragnęli pomóc mi w zapoznaniu się z wynikami statystycznymi publikowanymi w Niemczech od 1910 do 1917 roku. Odrzucili propagandowe broszury, które wręczyli mi Niemcy, i szukali przytaczanych przez nich danych liczbowych. Ze zdumieniem odkryłam, że więcej węgla wydobywa się pod nowymi polskimi rządami niż wcześniej pod zarządem niemieckich koncernów.

– Dlaczego wy, Polacy, nie podejmujecie żadnych działań kontrpropagandowych? – zapytałam. – Dlaczego pozwalacie Niemcom przejmować inicjatywę? Czemu nie opublikujecie tych faktów i nie pokażecie światu?

– Nie warto marnować pieniędzy na propagandę – brzmiała odpowiedź. – Z biegiem czasu prawda wyjdzie na jaw, a tymczasem jest zbyt wiele innych rzeczy do zrobienia.

– Cóż to za niedorzeczny pomysł! – powiedziałam. – Niemcy, przykuwając uwagę światowej opinii, zapanują nad światem.

– Wierzy pani – zapytali – że gdyby Niemcy najechali Polskę, Amerykanie, jakkolwiek mocne mają poczucie moralności, spróbowaliby ich powstrzymać?

Wiedziałam, że polscy studenci mają słuszność, żałowałam jednak, że amerykańska opinia publiczna jest nieświadoma faktu, iż w czasie, gdy Niemcy gromadzą w swojej sprawie argumenty przeciw mniejszym narodom, owe mniejsze narody są zbyt biedne, aby wydać pieniądze niezbędne do przedstawienia własnej opinii.

Podczas jesiennego semestru zagraniczni studenci pojechali na długi weekend do Kentu. W autobusie jeden z Polaków usiadł obok mnie. Powróciłam do naszej rozmowy z poprzednich dni o zwrocie Górnego Śląska Niemcom.

– Kluczowym problemem jest to – zaczęłam – czy Polacy potrafią stworzyć współczesne, demokratyczne państwo z rozwiniętym przemysłem?

Nie odpowiedział, a ja przytoczyłam argumenty, które udało mi się zgromadzić. Wreszcie wybuchnął:

– To, co pani mówi, w ostatecznym rozrachunku sprowadza się do wiary w niemiecką wyższość rasową. Poświęcilibyście polską ludność i wszystkie zasoby naturalne Śląska, byle tylko zadowolić niemiecką megalomanię.

– W szeroko rozumianym interesie jak największej liczby ludzi Polacy powinni pójść na kompromis.

– Tu nie ma kompromisu! – zaprotestował z gniewem. – Albo opowiadacie się po stronie Niemiec, albo zgodnie z czternastoma punktami Wilsona pozwalacie Polakom się zjednoczyć.

Siedzieliśmy obydwoje w milczeniu, dopóki się nie odezwał:

– Nie pamięta mnie pani? Spotkaliśmy się w Krakowie. Nazywam się Jan Kostanecki.

Po wyjeździe z Polski celowo o nim zapomniałam. Byłam zdecydowana napisać sprawiedliwą i bezstronną rozprawę „w szeroko pojętym interesie nauki”. Odrzuciłam jako sentymentalną i nieracjonalną tę natychmiastową sympatię, jaką wzbudziła we mnie Polska. Aby ocenić rzecz sprawiedliwie, zdławiłam wszelkie przyjazne dla Polaków uczucia. Gdy spotkaliśmy się po sześciu miesiącach, wspomnienie Jana tak zblakło, że nie pamiętałam jego imienia. Postanowiłam jadać z niemieckimi studentami i to ich prosić o pomoc w mojej pracy. Jan posiadał jednak jakąś magnetyczną właściwość, która zmuszała mnie do podążania wzrokiem za każdym jego ruchem. Jego obecność w naszym towarzystwie stała się tak rozpraszająca, że nie potrafiłam skupić się na swoich badaniach. Jego ubrania, choć znoszone i wytarte, były zawsze starannie wyprasowane i wyczyszczone. Buty błyszczały, koszula prezentowała się nieskazitelnie, a nienaganny wygląd stanowił ogromny kontrast z niedbale noszącymi się studentami. Teraz, nawet w zimnym, podskakującym na wybojach autobusie, czułam, jak spowija mnie sieć uroku niczym ciężki, duszący narkotyk.

W przebłysku samoświadomości zdałam sobie sprawę, że utożsamiłam Jana z Polską i mój zawzięty opór przed zrozumieniem polskiego punktu widzenia był odzwierciedleniem lęku przed zrozumieniem Jana. To mnie uciszyło i przejęło niepokojem. Przysięgłam sobie, że nigdy więcej nie zostanę z nim sam na sam i przez resztę podróży starałam się rozmawiać wyłącznie z innymi.

Jednak tamtego wieczoru po kolacji, gdy wszyscy siedzieliśmy przy kominku, Jan przysunął się z krzesłem do mnie. W jakiś tajemniczy sposób poczuliśmy, iż jesteśmy przyjaciółmi. Najpierw rozmawialiśmy o książkach, potem o malarstwie, później o architekturze – o całym tym oszałamiającym świecie abstrakcji, który rozciągał się przed nami. Wciągnęło nas odkrywanie siebie nawzajem, jak kogoś, kto pochłania pierwszy rozdział nowej fascynującej książki. Radość wzajemnego poznawania się była tak odurzająca, że nie zdawaliśmy sobie sprawy z upływu czasu. Nie zauważyliśmy, że pozostali studenci, jeden po drugim, wyszli z pokoju i zapewne od dawna już spali. Omawialiśmy z ożywieniem wcześniejszy kształt niewielkiego celtyckiego kościoła leżącego w pobliżu i zmiany, które przesłoniły jego oryginalną strukturę. Jan mówił:

– Wie pani, przedsionek został dobudowany do fasady, to była prosta rotunda. Jeśli zostanie pani po mszy, pokażę gdzie. Saksońska chrzcielnica należy do najpiękniejszych w Anglii.

– Jeśli zostanę! O nieba!

Spojrzałam na zegarek. Była druga nad ranem. Wyszłam natychmiast, pełna obaw, jak on zinterpretuje moje przesiadywanie do tak późnej pory – przerażona, że połowę nocy spędziłam na rozmowie z osobą, której postanowiłam unikać. Skarciłam samą siebie za uleganie takiemu zauroczeniu. Nie do pomyślenia było zakochać się w Polaku! Niczym królik schwytany w pułapkę! Ale żaden wysiłek woli nie mógł powstrzymać wirujących w mojej głowie urywków naszej rozmowy. Tamtej nocy niewiele spałam. „Nic z tego nie będzie – pomyślałam – jutro nie zostanę dłużej po mszy”.

Przy śniadaniu, uzbrojona w niezłomne postanowienie, nie patrzyłam na innych studentów wchodzących kolejno do jadalni, z obawy, że jeśli tam będzie Jan, od razu przejrzy moje wysiłki. Przy każdej osobie przekraczającej próg moje serce zamierało jednak w oczekiwaniu na dźwięk znanego mi już teraz chrapliwego głosu. Kilka miesięcy później powiedział mi, że spóźnił się, ponieważ chciał zapytać swego bliskiego przyjaciela Tony’ego o moją rodzinę. Jan już wtedy wiedział, że się ze mną ożeni.

W ciągu dnia wybraliśmy się na długi spacer. Dzień przesycony był wilgocią i chłodem później jesieni. Jan zabrał pudełko z przyborami malarskimi, a gdy malował, ja położyłam się na jego płaszczu Burberry, który rozpostarł dla mnie na płaskim kamieniu, i obserwowałam niekończącą się wędrówkę obłoków po bladobłękitnym niebie. W końcu Jan odłożył swoje akwarele. Dłonie mu zgrabiały. Zacytował dziecięcą piosenkę: „Zimne me dłonie, nikt nie kocha mnie, usiądź na swych dłoniach, bo Bóg kocha cię”.

Następnie wdał się w długą i zawiłą opowieść o tym, jak w czasach dzieciństwa w Krakowie matka wysłała go do szkoły tańca w białym marynarskim mundurku i jak bardzo mu się to nie podobało.

Słuchałam jak urzeczona. W tych samych dziecięcych latach ja także ze łzami protestu w wykrochmalonym lnianym mundurku maszerowałam do szkoły tańca w hotelu Somerset. Pamiętałam, jak matka powiedziała: „W marynarskim mundurku taka pulchna dziewczynka jak ty wygląda korzystniej”. Jakże pragnęłam się skryć, jak inne dziewczęta z mojej klasy, w szkole pani Windsor, pod sukienką z falbankami, kokardkami i szarfą, i mieć zakręcone loczki.

To mogłoby wymazać moje najwcześniejsze wspomnienie, gdy siedziałam na podłodze pod stołem w bibliotece, a rodzice czytali na głos o życiu madame Brieszkowskiej8 – o tym, jak bardzo cierpiała wieziona w łańcuchach kibitką na Syberię. Jej historia obudziła głębokie współczucie, które przez całe dzieciństwo coraz głębiej wtapiało się w moje serce. W nocy potrafiłam zalać łzami całą poduszkę z powodu ciężkiego losu biednej emigranckiej rodziny w domu, który wynajmował mój ojciec, pogromu Żydów w Rosji, nieszczęsnych Serbów konających w wysokogórskiej twierdzy albo niedoli strajkujących w opuszczonych dzielnicach przemysłowych wokół Bostonu. Najszczęśliwsze chwile, które mogę sobie przypomnieć, wiążą się z drobnymi przysługami, o które prosiły mnie biedne matki przyjeżdżające do Osterville, gdzie mój ojciec nadzorował wynajem mieszkań na lato.

Ojciec porzucił obiecującą karierę literacką, by zarządzać Lincoln House w Bostonie9. Uwaga moich rodziców w pełni skupiała się na codziennych problemach domowych, zbieraniu pieniędzy na zakup węgla lub żywności dla jakiejś rodziny pozbawionej środków do życia oraz wszelkich rutynowych zajęciach związanych z dużym wspólnym domem. W odróżnieniu od rówieśniczek byłam na kilku przyjęciach i wieczorach tanecznych, gdzie przeważnie nosiłam przerabiane ubrania. Nawet moje lektury były odmienne. Na naszych półkach obok prac współczesnych socjologów stały najnowsze powieści autorstwa Thomasa Hardy’ego lub George’a Mereditha. Kiedy w tajemnicy pożyczyłam Sagę rodu Forsyte’ow10, ojciec ostrzegł mnie, że uczyniłam krok na drodze do stania się „szkarłatną kobietą”. Czytywaliśmy jedynie klasyków. Kiedy miałam dziewięć lat, podarowano mi Dzieje Pendennisa11, a najlżejszą dziewczęcą lekturą była Louise May Alcott.

Ściemniało się, kiedy wracaliśmy aleją. Pozostali czekali już na nas w aucie. Podczas podróży do Londynu nadal porównywaliśmy czasy naszego dzieciństwa. Oboje doświadczyliśmy takich samych dziecięcych smutków i uniesień. Żadne z nas nie czuło się częścią powszechnie uznawanego układu społecznego, w którym dorastaliśmy: Jan w spokojnym, zaściankowym Krakowie, ja w Bostonie, oboje ubierani w lniane marynarskie stroje, nieznoszący szkoły tańca i dziecięcych przyjęć urodzinowych, do uczestnictwa w których nas przymuszano, żywiący przeczucia, nawet jeśli niejasne, że Los ma wobec nas inne plany.

– Nie możesz dłużej mieszkać w Kensington. To najbardziej mordercza dzielnica Londynu – oznajmił Jan. – Gdy wrócimy, znajdę ci coś w Chelsea, gdzie mieszkam.

Uświadomiłam sobie, że odpowiadam:

– Wkrótce wyjeżdżam na kontynent. Byłoby głupotą przeprowadzanie się przed wyjazdem.

Kiedy to powiedziałam, poczułam się lepiej. Wyjazd to doskonały sposób na przełamanie tego uroku. „Poza wszystkim innym – pomyślałam – nie mogę sobie pozwolić na zakochanie się w Polaku”. Głośno dodałam, chcąc wysunąć ostateczny argument:

– Jeśli mam dokończyć pracę, jak należy, muszę nauczyć się niemieckiego.

Powróciwszy do pokoju, kiedy przebierałam się na noc, wciąż na nowo słyszałam odbytą rozmowę i chrapliwy głos Jana. I znowu nie mogłam zasnąć. Zniecierpliwiona, zapaliłam światło i zabrałam się za lekturę.

Gdy rano zeszłam na śniadanie, przy moim talerzu leżał liścik: „Droga Dorothy, będę oczekiwał wspólnego lunchu, Soho nr 11, chyba że w szkole otrzymam wiadomość, iż nie możesz przyjść. Mam nadzieję, że pan Cranford nie ma innych zobowiązań i do nas dołączy”.

Pan Cranford był moim wujem. Przyjechał do Londynu, aby się mną opiekować, gdyż rodzice, którzy nie mogli znieść londyńskiego klimatu, spędzali zimę w Nicei. Kilkakrotnie widział Jana na uniwersytecie, kiedy przyjeżdżał po mnie wieczorem.

– Nic dobrego z tego nie wyniknie, Dotty – ostrzegał. – Przypuszczam, że olśniewająca powierzchowność tego Polaka po prostu zbija cię z nóg.

– Czyżby miał olśniewającą powierzchowność?

– Nie wymiguj się – powiedział. – Nie chcę mieć nic wspólnego z tym romansem.

Zawiadomiłam go, że zdecydowałam się opuścić Londyn i wyjechać do Niemiec, aby uczyć się języka, a poza tym jestem umówiona na kolację z holenderskim architektem.

Rano nie byłam zdolna usiąść do pracy. W autobusie znalazłam się godzinę za wcześnie. Kręciło mi się w głowie, a mijane domy wyglądały jak niewyraźne plamy. Wysiadłam przy Regent Street, aby zabić czas, oglądając wystawy sklepów. Ale zdałam sobie sprawę, że unoszę wzrok w nadziei, iż Jan tędy nadejdzie. „Nie mogę aż tak tracić głowy – powiedziałam sobie w duchu – bo do czego to doprowadzi?” Sama myśl o staniu się Polką tak mnie rozstroiła, że nie zauważyłam, jak on się zbliża. Jego głos przejął mnie dreszczem.

– Co za szczęście, że cię tu spotykam!

Zamiast się z nim przywitać, przemówiłam najbardziej rzeczowym tonem, na jaki potrafiłam się zdobyć:

– Rozglądałam się za nową portmonetką – wyjaśniłam. – Będzie mi potrzebna w podróży.

Jedwabne portmonetki na wystawie były całkowicie nieodpowiednie, aby trzymać w nich bilety lub paszport. Ale przewrotnie uparłam się, że wejdę do sklepu, a Jan ma na mnie zaczekać.

Podczas obiadu opowiedziałam mu o swoich planach wyjazdu na uniwersytet w Heidelbergu, gdzie miałam przyjaciół. Ponieważ droga wypadała przez Belgię, Jan namawiał mnie, abym poświęciła tydzień na obejrzenie obrazów Rubensa.

– Jak możesz znieść te wszystkie zwały różowego tłuszczu? – zapytałam.

– Rubens to nowa era – tłumaczył – całkowicie nowa koncepcja w malarstwie. Zaczekaj, aż zobaczysz Zdjęcie z krzyża. Chciałbym ci to pokazać.

Po lunchu poszliśmy do biura Cooka12 zostawić mój paszport i dokonać rezerwacji na pociąg. Jan wiedział wszystko o statkach pływających do Ostendy i zdecydował, który wybrać. Miałam wyjechać za dwa dni. Poszliśmy przez Mall w stronę Galerii Narodowej. W dziale flamandzkim znajdowały się dzieła, które chciał mi pokazać. Minęliśmy Fransa Halsa i spędziliśmy popołudnie przed Rembrandtem i Rubensem. Chciał mi również pokazać Chardina, ale raptem zrobiło się bardzo późno i musiałam wracać czym prędzej, aby przebrać się przed kolacją z holenderskim architektem.

Ostatni dzień w Londynie spędziłam z wujem. Pod wieczór zjawił się posłaniec z paczką książek, podniszczonym bedekerem13, katalogami muzeów i broszurami poświęconymi poszczególnym artystom. Do tego dołączono krótką notkę: „Przyjdę na pociąg, aby się pożegnać”.

W usilnym dążeniu, aby nie zjawić się na stacji zbyt wcześnie, omal się nie spóźniłam. Tak się złożyło, iż kilkoro moich znajomych z Ligi Narodów znalazło się na peronie, odprowadzając lady Asquith, która miała podróżować tym samym pociągiem. Zdumieli się na mój widok.

– Myśleliśmy, że dopiero co wróciłaś – powiedzieli.

– Co, znowu do Berlina?

Byłam zbyt zmieszana, aby udzielić sensownej odpowiedzi. Lady Asquith ujęła mnie za ramię.

– Usiądź w moim przedziale, dziecko, będzie bardzo miło nie podróżować samotnie.

Pociąg ruszył. Nie pożegnaliśmy się z Janem. Biegł tuż obok wagonu.

– Napiszę do ciebie na poste restante do Brukseli i Heidelbergu! – zawołał.

Lady Asquith była bardzo miła. Zadała wiele pytań związanych z moimi studiami, ale będąc zbyt wytrącona z równowagi, nie potrafiłam na nie odpowiedzieć. Delikatnie próbowała się dowiedzieć, kogo poznałam w Londynie.

– Lady Astor przyjmuje gości w niedziele. Proszę dać mi znać po powrocie. Musimy dopilnować, aby poznała pani odpowiednich ludzi.

W Brukseli nieustannie padał deszcz. Przez pierwszy tydzień byłam tak przygnębiona, że prawie nie wychodziłam. Spędzałam czas w hotelu, pracując nad notatkami. Pewnego dnia nadszedł telegram: „Dlaczego nie odpowiadasz na moje listy wysyłane na poste restante?”. Telegram wysłany po prostu „do Brukseli” dotarł do mnie niemal bezzwłocznie, ze względu na obowiązujący system rejestrowania przez policję wszystkich przyjezdnych. Na poczcie czekała cała paczka listów. Usiadłam w najbliższym bistro i otwierając wszystkie, ułożyłam je kolejno na stoliku. Ledwo znalazło się tam miejsce na likier cassis à l’eau. Jan pisał codziennie.

Poniedziałek: „To był wspaniały dzień. Długa podróż do Dartmouth, później plażą do Slapton Sands i z powrotem przez pagórkowaty Devon, z ludźmi wystarczająco nudnymi, bym zdał sobie sprawę, że to nie sen. Przemawiałem do Ciebie tak często, jak tylko mogłem, starając się uniknąć jawnej nieuprzejmości wobec innych, a nawet czegoś poważniejszego. Szczególnie spodobałby Ci się wspaniały kościół w Dartmouth, mieszanka normańsko-staroangielska, z tudorowską nastawą ołtarzową – rzeźbiony i pomalowany na złoto dąb. Kilka widoków ze szczytów wzgórz tak bardzo przypominało okolice Krakowa, że poczułem nostalgię, co rzadko mi się zdarza”.

Wtorek: „Spędziłem dzisiaj pierwszy naprawdę miły poranek, leżąc na skałach i wpatrując się w morze. Oczywiście, nie w pełni szczęśliwy. Wiesz dlaczego. Wyczuwam tutaj coś niezwykle uspokajającego, związanego z les sentiments de la nature. Wielokrotnie bywałem na wybrzeżu, lecz niektóre części tutejszej plaży są z pewnością czymś najpiękniejszym, co zdarzyło mi się oglądać. Z coraz większą niecierpliwością czekam na Twoje listy. Dzisiaj nawet śnił mi się ktoś cierpiący na chorobę morską. Czy to nie przykład freudowskiego snu?”.

Środa: „Dni pełne są wzlotów i upadków nadziei przy każdej doręczanej poczcie. Rozumiem, że nie mam prawa niczego oczekiwać, ale list z Brukseli od Ciebie bardzo podniósłby mnie na duchu”.

Czwartek: „Nigdy nie czułem się tak bardzo odcięty od świata jak obecnie. Jutro rano wyjeżdżam do Exeter, a później do Londynu, gdzie mam nadzieję zastać przy Oakley Street pewną pocztę (wyobraź sobie, jak bardzo bije mi serce na samą myśl o tym), a następnie pojadę do Brukseli. Mam nadzieję, że otrzymasz ten list w Brukseli czy gdziekolwiek indziej, gdzie Ci go prześlą, jeśli w tym czasie wyjedziesz. Nie potrafię rozstrzygnąć, czy spotkanie z Tobą jest tylko marzeniem, czy nie”.

Wracając do hotelu, zastanawiałam się, co powinnam zrobić. Był piątek. Jan mógł przyjechać wieczorem tego dnia. Zadałam sobie pytanie, jak szybko mnie odszuka. Udałam się na górę do pokoju i ponownie przeczytałam listy. Nagle ten pokój wydał mi się niewymownie nędzny. Zdałam sobie sprawę, że drżę z zimna. Gdy przysiadłam na łóżku, otulając się sztywnym czerwonym pledem, poczułam, jak po moich plecach płyną strumienie powietrza. Nagle zrozumiałam, że Jan to szeroko otwarte drzwi, przez które wlewa się słońce, to nieograniczone morze z tańczącymi falami, bezkresna wizja nieograniczonej przestrzeni. Przyszłość bez niego byłaby równie ponura jak ten ciasny pokój. Powtarzałam sobie nieustannie, że zapewne nie odnajdzie mnie tego wieczoru, że powinnam rozebrać się i położyć do łóżka, żeby odzyskać spokój. Za każdym razem jednak, gdy ktoś przechodził korytarzem, wstrzymywałam oddech, dopóki nie minął moich drzwi. Choć głowa mi płonęła, trzęsłam się z zimna, gdy nocny portier zastukał do drzwi. „Un monsieur est en bas. Mademoiselle descendra?”14. Pospiesznie, ledwo zerknąwszy na fryzurę, pochwyciłam płaszcz i zbiegłam starymi, żółtawymi marmurowymi schodami. Jan stał na dole okryty obszernym płaszczem Burberry.

– Kiedy przyjechałeś? – zapytałam niedorzecznie.

– Pół godziny temu. Zatrzymałem się w hotelu po drugiej stronie ulicy – odparł z uśmiechem.

– Więc wiedziałeś, że tu jestem?

W głowie wciąż mi szumiało. Na zewnątrz mżył deszcz i zapadał zmrok. Ozdobne pseudogotyckie budynki w przyćmionym świetle lamp miały w sobie tajemnicze, łagodne piękno.

– Przyjechałem zabrać cię z powrotem. Już nigdy nie możesz mnie opuścić – powiedział, delikatnie prowadząc mnie wąskim chodnikiem i przestępując nad brzegiem kałuży.

– Ale ja nie mogę zostać Polką – zaprotestowałam. – Jestem na wskroś i całkowicie Amerykanką. Wychowano mnie na unitariankę15. Przeraża mnie wasz katolicyzm i nie budzi zaufania. Zadławiłabym się nim.

Chodnik przed katedrą był szeroki. Krążyliśmy tam i na powrót, nogi nam przemokły. Nikogo nie było na ulicy. Usłyszałam, że mówię głosem, który jakby nie należał do mnie.

– Nie, nigdy nie zamieszkam w Polsce – oznajmiłam. – Byłabym głęboko nieszczęśliwa w kraju, w którym wszystko i wszyscy budzą we mnie podświadomą wzgardę. Wiem, że to uczucie by narastało.

Jan nie odpowiedział, ale kiedy mówiłam, wylała się ze mnie cała trucizna i nie miałam już poczucia wyższości. Poczułam, że chyba pęknie mi serce. Próbowałam uciec, usiłowałam wrócić dzień przed tym, jak pojechaliśmy do Kentu. Wiedziałam jednak, że moje życie jest wciąż równie mocno związane z Polską jak owego dnia, gdy po raz pierwszy wczesnym rankiem wyjrzałam na peron stacji i ogarnął mnie smutek oraz współczucie dla tego kraju tak szarego i płaskiego, tak gorzko doświadczonego.

– Wiem – zaczęłam błagalnym tonem – że wybaczysz mi wszystkie niegodne i nieuprzejme słowa, ponieważ istotnie nic nie może nas rozdzielić. To nie kwestia podjęcia decyzji. Klamka zapadła w dniu, gdy się poznaliśmy. A to całe uciekanie było dziecinadą z mojej strony. Wrócę do Londynu.

Jan poprosił jednak, bym została na kilka dni, gdyż chciał mnie oprowadzić po muzeach Brukseli, Antwerpii i Brugii. Choć stało się dla mnie oczywiste, podobnie jak dla Jana, że oboje zostaliśmy porwani przez koło przeznaczenia. Podczas naszych wędrówek od galerii do galerii wciąż szukałam sposobu uwolnienia się – rozdarta między moją miłością do niego a obawą przed zostaniem Polką czy urodzeniem polskich dzieci i wreszcie śmiercią w obcym kraju, byciem pochowaną w polskiej ziemi.

– Najpierw powinnam odwiedzić twoją rodzinę – powiedziałam, myśląc, że znalazłam wymówkę, by odłożyć ostateczną decyzję. – Mogą mnie nie polubić. Ja mogę poczuć do nich głęboką niechęć. Przebywając w Polsce bez ciebie, będę mogła się przekonać, czy to nie chwilowe zadurzenie i czy naprawdę postanowię stać się Polką.

Ustaliliśmy, że wrócę na miesiąc do Londynu, a następnie, tak szybko, jak tylko uda się to zorganizować, pojadę do Krakowa i złożę wizytę rodzinie Jana.

W marcu raz jeszcze przepłynęłam kanał La Manche. Przesiadając się w Berlinie, zdążyłam na odjeżdżający o północy do Krakowa pociąg z wagonami sypialnymi.

ROZDZIAŁ DRUGI

Przyjechałam do Krakowa o jedenastej przed południem. Dzień był wczesnowiosenny. Na polach nadal stała woda, a drzewa pozostawały bezlistne. Odrapane domki robotników były zbryzgane błotem – ale podobnie przedstawiały się i lepsze domy, stojące przy niewybrukowanych ulicach. Natychmiast rozpoznałam Michała16, mojego przyszłego szwagra. Ponieważ zupełnie się tego nie spodziewał, miałam kłopot z zatelegrafowaniem do Jana – z informacją, że dotarłam bezpiecznie – nim opuściliśmy stację. Michał namawiał mnie na taksówkę. Ale ja miałam ochotę przejechać się otwartym powozem, pod wielką niedźwiedzią skórą, którą rozpięto nad siedzeniami. Dla niego jednak dorożka była reliktem przeszłości i nawet stan najwyższej konieczności nie skłoniłby go, jak wyraźnie widziałam, aby zgodził się do którejś wsiąść.

– Z pewnością przyjemniej byłoby się przejść – powiedział Michał. – Przejażdżka dorożką wcale nie trwa krócej niż spacer.

Jazda autem, jak stwierdziłam, nie miała nic wspólnego z wygodą. Była to wyłącznie kwestia szybszego dotarcia do celu. Z pewnością dorożka byłaby nieskończenie wygodniejsza niż stara austriacka taksówka na twardych resorach, której siedzenia, wypchane sztywnym końskim włosiem, nie zapewniały ani oparcia, ani komfortu, kiedy toczyliśmy się zatłoczoną ulicą. Lawirowaliśmy między wozami targowymi, a do każdego zaprzężony był jeden koń, uwiązany do długiego drąga, niebezpiecznie kołyszącego się z boku. Za każdym gwałtownym szarpnięciem spodziewałam się, że zostanę nadziana jak na rożen. Pomyślałam sobie: „Nigdy z własnej woli nie wezmę taksówki!”.

Michał wzdrygnął się, gdy zauważyłam: „Ach, jakie to urocze!”, wskazując na kobiety w chustach w barwne kwiaty, siedzące na słomie na tych rozpędzonych wozach. Te chłopskie furmanki bardzo go zasmucały, podobnie jak jednakowe czynszowe domy z bali, które mijaliśmy. Wyjaśnił mi:

– Zbudowano je dwa lata temu w tym dziwacznym stylu dla uchodźców z Rosji. Prawdę mówiąc, inne materiały budowlane byłyby tańsze, ale zrzeszenie artystów i rzemieślników stosuje zewnętrzne formy autentycznego stylu w nieautentyczny sposób.

Mimo to owe domy bardzo mi się spodobały. Były dwurodzinne, rozmieszczone nieregularnie, aby pozostawić więcej przestrzeni na ogród. Nie widziałam nic złego we wznoszeniu domów z bali na przedmieściach. Ale w ciągu dziesięciu lat zostały uznane za przestarzałe i zastąpione przez nowoczesne budynki mieszkalne. To jedyne domy, o których wyburzeniu mi wiadomo w kraju zbyt biednym, by równać z ziemią cokolwiek, choćby z powodu wadliwej konstrukcji czy złego planowania.

„Oto nasz dom” – oznajmił Michał, gdy skręciliśmy za róg. Był w stylu kolonialnym, z dużym kolumnowym portykiem i wysokim otynkowanym murem przesłaniającym ogród. Kiedy podjechaliśmy, drzwi otworzyły się gwałtownie i wybiegły przez nie psy oraz służba, podczas gdy profesor i jego żona17 stali na schodach z wyczekującymi uśmiechami. Ucałowano moje ręce, bagaż pochwyciła starsza kobieta, która ku mej zgrozie wybrała najcięższą torbę i pomknęła z nią na piętro.

– Miałaś wygodną podróż? Od razu rozpoznałaś Michała? Obiad zostanie wkrótce podany. Na pewno zechcesz odpocząć w swoim pokoju.

Poprowadzono mnie w górę szerokich schodów, zanim zdążyłam powiedzieć coś więcej niż „bonjour”. Całe ściany przy schodach obwieszone były rycinami, a w szerokim korytarzu powyżej stały cztery masywne, rzeźbione skrzynie, na których umieszczono wazy z Delftu.

Przypomniałam sobie objaśnienia Jana, że wazy należy ustawiać w kompletach po pięć, by podkreślić linię owych skrzyń. W każdym polskim domu w takich gdańskich komodach trzymano ubrania i bieliznę pościelową, jeśli nie w tych starych, to w ich bogato rzeźbionych kopiach. Mosiężny żyrandol u sufitu również budził skojarzenia z Holandią.

– To pokój Jana.

Miałam zamieszkać w pokoju Jana! Zmieszana wymamrotałam, że jest bardzo przytulny.

– Masz godzinę, aby się położyć i odpocząć – powiedziała łagodnie matka Jana, zamykając drzwi.

Rzeźbione łoże było rozścielone. Leżały na nim prześcieradła z najcieńszego lnu, zdobione starymi koronkami i pięknymi monogramami. Tworzyły komplet z kapą w odcieniu starego złota, również miękką, z delikatnego atłasu. Dwie olbrzymie wygładzone poduszki nie pozostawiały mi wiele miejsca, żeby się wyciągnąć, lecz gdy umościłam się w tej chłodnej świeżości, poczułam, jak spływa na mnie wielki spokój.

Pokój Jana! Był zupełnie inny, niż się spodziewałam. Jan wydawał się łowcą przygód. A ten pokój był taki bezpieczny. Stare perskie szale wisiały na ścianach i okrywały dużą, głęboką otomanę z ułożonymi na niej kaszmirowymi poduszkami. Wszystkie jasne kolory w pokoju ściemniały do łagodnego, monotonnego odcienia. Jabłkowozielone zasłony z mory w oknach tłumiły światło. Na jednej ścianie dostrzegłam szkice Jana i polskich malarzy. Nad łóżkiem znalazła się fotografia obrazu Święta Rodzina Luiniego.

Leżałam tak, przyglądając się wszystkim szczegółom i na regale dostrzegłam znajomą brązową okładkę Małych kobietek Louisy May Alcott, czerwoną Alicji w Krainie Czarów i niebieską O czym szumią wierzby, obok serii o Piotrusiu Króliku, która zawsze stała w moim pokoju w Bostonie. Wyobraziłam sobie, że głębię umysłu Jana rozjaśniały te same co u mnie obrazy z dzieciństwa. Krzepiący widok tych książek sprawił, że zapadłam w błogą drzemkę, gdy nagle z zewnątrz, z ulicy, dobiegł mnie dziwny, chrapliwy okrzyk. Pobiegłam zobaczyć, co się dzieje. Okazało się, że to tylko krzyczała kobieta na jednym z tych licznych ciężkich wozów, które mijaliśmy po drodze ze stacji.

Ulicę wypełniały nowe budynki. Wokół nas znajdowały się podobne ulice, obramowane rzędami niewielkich przysadzistych drzewek i wielkie białe domy, w większości pokryte czerwoną dachówką, zbyt duże jak na działki, na których je wzniesiono. Z piętra mogłam zajrzeć ponad murami do cudzych ogrodów. Pośród gęsto rosnących krzewów wiły się kręte ścieżki i stały ławki. Tu i ówdzie wciśnięto w kąt altanę, w daremnej próbie zgromadzenia odrobiny roślinności na skrawku miejskiego terenu. Jednakowe domy robotników, z wiciokrzewem przy gankach i trawą obok, wydawały się o wiele lepiej wykorzystywać przestrzeń niż ich szlachetniejsi sąsiedzi.

Gdy wyglądałam przez okno, otworzyły się drzwi i weszła starsza kobieta, która wcześniej wniosła bagaż. Z jej uśmiechów i gestów jasno wynikało, że obiad jest gotowy i że chciałaby rozpakować moje rzeczy. Przebrałam się pospiesznie i zeszłam na dół.

Profesor i jego żona stali pod olbrzymią palmą, w pokoju tak wypełnionym meblami, że było niepodobieństwem nie potrącić czegoś. Promienie słońca, wpadające przez podwójne drzwi balkonowe, odbijały się od złotawego brązu empirowych mebli i złotych nici tkanin na ścianach, i połyskiwały w kryształowym żyrandolu. Cały pokój zamigotał mi przed oczami. Możliwe, że wciąż byłam rozstrojona po dwóch bezsennych nocach w podróży, gdyż poczułam zawroty głowy. Jak przez mgłę dosłyszałam przeprosiny, że tylko oni mnie witają. Pragnęli dowiedzieć się czegoś o synu. Na kolację zaprosili kilku przyjaciół Jana ze studiów. Na jutrzejszy obiad – profesorów z uniwersytetu, którzy mogli dopomóc mi w badaniach. Jeden z najdawniejszych przyjaciół Jana zaprosił mnie na następny wieczór na kolację.

Lunch podano w innym olśniewającym pokoju, którego okna wydawały się nieproporcjonalnie wielkie. Meble, dywany i wykładziny zostały kupione w 1900 roku, kiedy rodzice Jana się pobrali. Między innymi wykonane w Paryżu przez Galleta krzesła, których oparcia przedstawiały płatki lilii! Wzór na dywanie był identyczny. Jedwabne zasłony, zaprojektowane przez Williama Morrisa, sprowadzono z Anglii. Ściany były ozdobione malowanymi w kwiaty kopenhaskimi talerzami. Zawierający w sobie całą epokę pokój pochłonął moją uwagę i zaparł dech w piersi. Kulawa francuszczyzna z pewnością nie potrafiła usprawiedliwić tak wyraźnego rozproszenia uwagi.

– Jesteś zmęczona – odezwała się łagodnie matka Jana. – Nie można wypowiadać się w obcym języku, kiedy ktoś jest tak zmęczony.

Byłam zdumiona, że ona i Michał tak dobrze mówią po angielsku, lepiej nawet niż Jan, który mieszkał w Anglii.

– Żadne z nas nigdy nie było w Anglii – powiedziała mi.

– Niewiarygodne! Jak to możliwe? – zapytałam.

– Nauczyłam się angielskiego od szwajcarskiej guwernantki. Uczyła mnie angielskiego i niemieckiego. Moja matka była Francuzką, siostry i ja wciąż rozmawiamy z sobą w tym języku.

Profesor przeprosił za nieznajomość angielskiego. Wyrósł w zajmowanej przez Niemców części Polski, pod rządami Bismarcka, i studiował na Uniwersytecie Berlińskim, gdzie potem wykładał, zanim objął katedrę w Krakowie.

– Jak wygląda u Jana znajomość angielskiego? – zapytał po francusku. – Obaj z Michałem chodzili do angielskiej szkoły w Szwajcarii, lecz Jan do pierwszej klasy poszedł w Krakowie, z językiem niemieckim, rzecz jasna. Żona zabrała dzieci za granicę, kiedy Michał miał siedem lat, żeby nie rozpoczynał nauki szkolnej pod niemieckimi rządami. Zamierzała tam pozostać jedynie przez dwa lata. Ale wybuchła wojna i mogli wrócić dopiero po klęsce Rosjan.

Zwrócił się do mnie ze smutkiem:

– Teraz już nigdy nie wyzbędzie się tego okropnego gardłowego „r”.

Pomyślałam: „Jeśli się pobierzemy, coś takiego nigdy nas nie rozdzieli”.

Głos mi drżał, kiedy musiałam mówić o Janie. Miałam nadzieję, że pomyślą, iż nie znam go wystarczająco dobrze, aby powiedzieć im coś, czego sami nie wiedzą.

– Vous ne suiviez pas les mêmes cours?18 – zapytał mnie profesor z uroczym uśmiechem.

– Nie, studiuję wyłącznie prawo międzynarodowe i nauki polityczne.

Aha, czyżby coś podejrzewali?

– Przez ostatni miesiąc Jana bolało gardło – powiedziałam, zamierzając dać do zrozumienia, że nie wiem dokładnie, czym się ostatnio zajmuje.

To ich wprawiło w panikę. Jaki lekarz go badał? Czy przedsięwziął środki ostrożności? W Londynie panuje duża wilgotność – mają nadzieję, że jego pokój jest wygodny i dobre ogrzany. Wdałam się w entuzjastyczny opis jego nowej kwatery przy Oakley Street i sztuk miśnieńskiej porcelany, które prawie za darmo nabył na szkockim targu, gdy nagle poraziło mnie pytanie: „Co oni sobie pomyślą, słysząc, że tak wiele wiem o jego mieszkaniu?”. Ale nic sobie nie pomyśleli i nadal ze szczerą troską dopytywali o syna.

Kawę podano w dużej bibliotece. Książki na półkach zielonych biblioteczek sięgały powyżej mojej głowy. Nad nimi obrazy i ryciny wisiały obok siebie na całej ścianie. Dywany, meble, zasłony, wszystko było ciemnozielone i mimo ognia na kominku pokój przyprawiał o dreszcz. Tutaj także stłoczono mnóstwo krzeseł z wysokimi oparciami przy długim stole, nakrytym grubym zielonym obrusem zwisającym w ciężkich fałdach z aplikacją o ciemniejszym odcieniu zieleni. Trudno było sobie wyobrazić tak ciemny pokój w niedawno zbudowanym domu.

Matka Jana zajęła się haftem, podczas gdy ojciec i syn przemierzali pokój. Co kilka minut profesor zerkał na swój zegarek, choć ładny francuski zegar na marmurowej półce zdawał się pokazywać właściwy czas. Gdy minęło pół godziny, oznajmił: „Je vais à l’Université19. Mój syn oprowadzi panią po Krakowie”. Wyraźnie powtórzony szereg nazw, które nic mi nie mówiły, wskazywał, co powinnam zobaczyć.

Było piękne popołudnie. Słońce przygrzewało, lecz z ziemi unosił się chłód wilgoci. Na szerokiej ulicy, którą jeździły tramwaje, zamiatacz zgarniał błoto w niewielkie wzgórki. Mimo to miejscami zapadało się w nim po kostki. Ponieważ nie można było wziąć taksówki, zaproponowałam przechadzkę. Teraz chciałam porozmawiać o Janie.

– Pokaż mi jego szkołę. Czym się zajmował w wolnym czasie? – Próbowałam wyraźnie zasugerować, że bardziej interesuje mnie ich życie niż muzea Krakowa.

Michał nie chciał tego zrozumieć.

– Od zeszłego lata, gdy tu byłaś, udostępniono dla zwiedzających trzy nowe komnaty na Wawelu.

Nie chciałam zwiedzać Wawelu.

– Czy ołtarz Marii Panny był wówczas otwarty?

– Który to kościół Marii Panny? – spytałam.

Po wysiłkach, aby objaśnić, która to świątynia, stało się jasne, że nie widziałam kościoła Mariackiego.

Kiedy szliśmy przez miasto, Michał wskazywał renesansowe domy, odejmując od nich rozmaite dodatki i modyfikacje. Wstępowaliśmy w otwarte bramy, aby zobaczyć kasetonowe sufity lub arkadowe dziedzińce. Zanim dotarliśmy do kościoła Mariackiego, słońce nie wpadało już przez złociste okna, a pięknie rzeźbiony drewniany tryptyk ołtarzowy Wita Stwosza był zamknięty. Poszliśmy na Wawel. Okazało się, że również jest zamknięty.

Przemarzłam do szpiku kości. Była dopiero czwarta, ale kilka kawiarni, które mijaliśmy, było wypełnionych po brzegi.

– Co powiesz na coś ciepłego? – zasugerowałam.

– Doskonale!

I wtedy odkryłam, że musimy minąć sześć czy osiem przecznic, by dotrzeć do kawiarni, którą Michał zazwyczaj odwiedzał. Wyjaśnił, że nigdy w życiu nie był w żadnej z kawiarenek, które mijaliśmy.

– Coś jest z nimi nie w porządku? – zapytałam. – Czy wszędzie nie podają takiej samej kawy?

– No tak – odparł pokornie.

– Więc po co iść dalej?

Trudno było pojąć, że istnieją tylko dwa miejsca, które cieszą się poparciem Michała i jego znajomych.

– Czy Jan podziela te uprzedzenia? Zmarzłam i dość się nachodziłam – powiedziałam wojowniczym tonem. – I tak nie jestem w nastroju do spotykania się z kimkolwiek.

– Tamta by się nadała, ale nie spodobałaby ci się tak bardzo, jak nasze stałe miejsce – rzekł, odsuwając na bok zawieszoną w drzwiach ciężką filcową kotarę, która zatrzymywała wewnątrz cały dym.

Przy kawie usiłowałam wyśledzić rodzinne uprzedzenia i tradycje.

– Czy musicie chodzić do kościoła?

– Oczywiście, chodzimy w każdą niedzielę.

– Ponieważ musicie?

– Ponieważ chcemy.

Nie rozumiałam dlaczego, jeśli nie z poczucia obowiązku, nie dlatego, że porządni ludzie tak postępują; ani po to, by spotkać się ze znajomymi, ani z obawy przed karą, jeśli się tego nie uczyni. Wydawało się to częścią życia, podobnie jak ustalony porządek jedzenia i picia, pracy i rozrywek. Wygładzało kanty egzystencji. Cóż, moja egzystencja nie potrzebowała tego rodzaju wygładzenia.

Na zewnątrz było ciemno i zimno. Michał wezwał taksówkę. Kiedy przyjechaliśmy do domu, rodzice niecierpliwie czekali w holu.

– Nie macie zbyt wiele czasu, żeby się przygotować – powiedzieli. – Kolacja jest o ósmej.

Na piętrze, na moim biurku, leżał list od Jana: „Najdroższa, kiedy wyjechałaś, byłem tak nieszczęśliwy, że nie miałem nic lepszego do roboty, niż wrócić do Elm Park Mansions. Wszystko wydaje się obce, lecz zmiana jest tak wielka, że nie do końca zdaję sobie sprawę, iż naprawdę wyjechałaś. Nie przypomina to tego samego świata, bez Ciebie są to dwa zupełnie odmienne światy. Załączam «liścik». Mam nadzieję, że będzie z nim jak z zabieraniem parasolki i okaże się niepotrzebny. Nie ma tam nic więcej ponad to, o czym rozmawialiśmy ostatniego wieczoru. W istocie nie jest naprawdę ważne, czy do Ciebie piszę, czy nie – wiem, że ich oczarujesz. Mam jedynie nadzieję, że da Ci to większą pewność siebie. Moje myśli zawsze są z Tobą. Nieustannie spoglądam na zegarek, zastanawiając się, co robisz w każdej chwili. Mam nadzieję, że ten list dotrze przed Tobą”.

Czy rodzina Jana domyśli się, jeśli nawet nic im nie powiem? Czy uznają, że postępujemy słusznie? Ponieważ, mimo wszystko, poślubienie Jana oznaczało też poślubienie jego rodziców. Przeczytałam list jeszcze raz, zanim zaczęłam się przebierać, a potem znowu, gdy byłam już ubrana. Kiedy zeszłam na dół, dwoje gości już przybyło i zasiedli pod palmą w bawialni, gdzie głębszy cień podkreślał ich wyostrzone rysy. Dżentelmen, profesor Heydel20, był zaledwie po trzydziestce, ale jego rude włosy zaczynały przybierać barwę wosku, a piegi jedynie uwydatniały jasną karnację. Damą, jak dowiedziałam się później, była Maria Rosner. W bladej twarzy, obramowanej smoliście czarnymi włosami, dostrzegało się jedynie ciemne oczy. Mogła mieć czterdzieści lat, ale potem dowiedziałam się, że liczyła sobie zaledwie dwadzieścia trzy. Po pięciu minutach rozmowy zapomniałam jednak o ich bladości i szpetocie. Opinie wyrażane w prosty sposób z racji ubogiej angielszczyzny zdradzały inteligencję, która aż mnie zawstydziła. Pogrążyłam się w namiętnej dyskusji o sztuce dziewiętnastego wieku, której nigdy, pomijając francuskich impresjonistów, nie uważałam za godną uwagi. Podczas gdy oni zagłębiali się w szczegóły, mówiąc o konkretnych malarzach czy obrazach, ja pozwoliłam sobie na podsumowanie całego okresu. Wkrótce stało się jasne, że skupiają się na różnorodności technik, kolorystyki i tematów konkretnych malarzy i nie mają skłonności do uogólnień, do czego przywykłam w czasach studenckich dyskusji. Nie chodziło o kwestię, czy im się to podoba, czy nie – oceniali muzea bardziej pod kątem liczby reprezentowanych szkół niż liczby płócien Rafaela, Rembrandta i Van Dyke’a. Wielkie i uznane nazwiska zostały odsunięte na bok jak odkryte planety w dążeniu do znalezienia nowych gwiazd i konstelacji. Uznałam to, rzecz jasna, za wielce zaskakujące. Wkrótce stwierdziłam, że jestem ponaglana do ponownej wizyty w niewielkim muzeum w pobliżu rynku. Profesor Heydel wyjaśnił:

– To prawda, że Matejko malował sceny historyczne, które zapewne wydadzą się pani nudne, ale stosował zupełnie inną technikę niż współcześni artyści: Anglik Burne-Jones czy Francuzi Delacroix, Ingres czy David. Tematy przez niego podejmowane dyktowała epoka. W tamtym okresie nie dopuszczano do obiegu żadnych polskich książek historycznych. Długa i wspaniała historia Polski została przebiegle zatarta przez niemieckich i rosyjskich historyków, których twierdzenia były uznawane za fakty przez historyków amerykańskich i angielskich. Nikt nie kwestionował niemieckiej wersji, że Polska zawsze podlegała rozbiorom, że krótkie okresy niepodległości naznaczone były wewnętrznymi zamieszkami i anarchią i że gdy Polska stała się zbyt wielkim utrapieniem, Niemcy poczuli się powołani, w interesie pokoju w Europie, do dokonania podboju.

Przyznałam, że takie było moje mgliste pojęcie o zamierzchłych dziejach Polski.

Podczas naszej dysputy pokój się wypełnił. Nie chcąc przeszkadzać w rozmowie, pozostali goście zgromadzili się w pobliżu drzwi przy małym stoliku, na którym stały małe kieliszki wódki i taca wypełniona niezliczonymi zakąskami. Gdy tylko wstaliśmy, cała falanga ruszyła w naszą stronę i każdy z dżentelmenów kłaniał się sztywno, ściskając moją dłoń. Jeśli chodzi o panie, odniosłam wrażenie, że były albo niskie i pulchne, albo wysokie i chude. Z nieumalowanymi twarzami, ubrane w obszerne, fałdziste, brzydkie suknie przywodziły na myśl podwieczorki z czasów mojego dzieciństwa w Bostonie. Mężczyźni, gdy tylko mogli wrócić do pogawędki, krążyli w małych grupkach, trzymając głowy blisko siebie. Gospodarz uwijał się między nimi, proponując małą białą wódkę jednemu, bursztynową małą wódkę innemu, podczas gdy gospodyni usadowiła dwie najstarsze damy na sofie, przysunęła ku nim mały stolik i kazała pokojówce podać kanapki.

Nieświadomie schroniłam się w kącie pod palmą, skąd bezpiecznie mogłam obserwować całą scenę i rozmyślać o Janie. Choćbym nie wiadomo jak się starała, nie potrafiłam dopasować znanego mi wcześniej jego obrazu do tych ram. Zasłony z falbanami, ozdobne abażury, wykwintna tapicerka krzeseł, nawet fryzura mojej gospodyni, wszystko to przypominało rysunki Charlesa Dany Gibsona. Jak wspomnienie uciech, które skrystalizowano i przechowano w czasie wojny i zniszczeń. Utrwalony za wszelką cenę fin de siècle – polska tradycja utrzymywana wbrew naporowi stylów. Ale Jan był na wskroś współczesny, całkowicie pochłonięty problemami nowej Polski.

– Jak pojmuje pani Boga? – odezwał się głos tuż obok mnie. – Będę pani towarzyszył przy kolacji. Czy mogę podać pani ramię?

– Boga? – Zatchnęło mnie. – Jestem unitarianką.

– Dlatego właśnie ja poprowadzę panią do kolacji – ciągnął dżentelmen. – Jestem wikariuszem jedynej unitariańskiej kaplicy w Polsce. Wzniósł ją jeden z Radziwiłłów podczas wojny trzydziestoletniej.

– Myślałam, że to była niemiecka wojna.

– Bo była. Przybywało tu wówczas wielu uchodźców z powodu prześladowań religijnych w Niemczech. Wszystkie protestanckie kongregacje datują się od tamtych czasów.

– Przecież to katolicki kraj!

– Jeśli rozumie pani przez to – powiedział ze śmiechem – że mamy tutaj mieszaninę wszelkich obrządków religijnych, to owszem21. Mamy muzułmanów, żydów, grekokatolików, prawosławnych, luteranów i kogo tylko jeszcze pani sobie życzy.

Dotarliśmy do stołu, przy którym zasiadło osiemnaścioro gości, jedni w strojach wieczorowych, inni nie. Było tak wiele świec, chińskich figurek, zabytkowych wazonów z kwiatami, że cała szpetota mebli Galleta i ścian obwieszonych talerzami nikła w otaczającym nas blasku. Nie potrafiłam określić, wobec obfitości kwiatów, ile mogły kosztować. Niestety, kiedy chciałam posłać kilka mojej gospodyni, odkryłam, że są warte swojej wagi w złocie. Kilka nędznych róż kosztowało 5 dolarów; ładny kwiat 15.

Nie było oliwek, selera, orzechów ani galaretek, za to jadłospis składał się z wielu osobliwych i smacznych potraw. Barszcz, a w nim uszka z grzybami; olbrzymi szczupak duszony z rakami; przepiórki na grzankach, nadziewane jagodami jałowca i podawane z surówką z czerwonej kapusty; a jako zwieńczenie uczty – ciasto z lodami, po którym wniesiono na srebrnej tacy stertę owoców.

Po kolacji goście kolejno przechodzili obok gospodyni i próbowali całować ją w rękę, dziękując za posiłek. Ona zaś z uroczym uśmiechem odpowiadała jednemu: „To była czysta przyjemność!” lub: „Powinien pan częściej przychodzić”, kolejnemu: „Masz jakieś wieści o Marysi?” albo: „A pana matka dłużej pozostanie w mieście?”. Czy uśmiechała się z uprzejmości, czy z nieśmiałości i poczucia nierzeczywistości? Jakże była odmienna od pobożnej kobiety, zawsze działającej na rzecz ubogich, którą opisywał Jan.

Wszystkie drzwi były teraz pootwierane na oścież i mroczna biblioteka jarzyła się od blasku. Masywne fotele z wysokimi oparciami były bardzo wygodne po ciężkim posiłku. Przy zaciągniętych zasłonach, ogniu płonącym na kominku i jasnym świetle nawet ciemne zakamarki wydawały się łagodne i zapraszające. „Pokój budzi się do życia nocą” – pomyślałam. Mogłam tutaj zobaczyć coraz liczniejsze grono rodzinne przy długim stole, a każdy przedstawiał owoce swej pracy.

– Zapewne jest pani bardzo zmęczona po długiej podróży z Londynu – zauważyło kilka osób.

Daremnie próbowałam skupić uwagę na tym, co mówiono. Z każdej strony dobiegały mnie burzliwe rozmowy po polsku. Wydawało się, że co najmniej połowa gości sprzecza się między sobą. Wielu sprawiało wrażenie rozwścieczonych, a ich zaciśnięte pięści wzywały niebiosa na świadka prawdziwości przytaczanych argumentów. Każdy z gości kolejno siadał przy mnie, uprzejmie ustępując miejsca, gdy zjawiał się następny.

Byłam zbyt oszołomiona otaczającym mnie gwarem w obcym języku, by zrozumieć, co do mnie mówiono, nawet jeśli ktoś próbował posłużyć się językiem angielskim. Kiedy podszedł profesor Heydel, z którym miałam rano iść oglądać obrazy Matejki, i usiadł obok, poczułam się tak, jakbym spotkała starego przyjaciela. Przynajmniej był kimś, z kim prowadziłam dysputę i kogo, jak wiedziałam, Jan kochał.

– O co oni się kłócą? – zapytałam.

– Nie kłócą się – odparł z uśmiechem.

– Czy to jest rozmowa?

– Tamta pulchna dama wydała właśnie tomik poezji. Rozmawiają o jej książce. Wszyscy głęboko ją podziwiają. Wiersze są bardzo świeże i pełne prostoty. Może zechciałaby pani ją poznać?

Gdy podeszłam do grupy, w której zasiadała poetka, jakiś dżentelmen, nie przestając perorować, przysunął bliżej siedzącą obok niego osobę, umożliwiając mi wciśnięcie się z krzesłem do kręgu. Dama uniosła oczy z zatroskanym uśmiechem, oznajmiła: „Nous discutons mon livre, qui vient d’être publié”22 i zalała wezbranym potokiem polszczyzny mężczyznę, który zrobił dla mnie miejsce.

Siedziałam cierpliwie, ale ponieważ nikt nie zwracał na mnie uwagi i nie rozumiałam ani słowa z tego, co mówiono, dalsze siedzenie tam i uśmiechanie się byłoby bezsensowne, podniosłam się więc, aby odejść. Poetessa złapała mnie za ramię.

– Czy przyjdzie pani na herbatę w czwartek? Zaledwie kilkoro przyjaciół. Jest tak wiele pytań, które chciałabym zadać. Opowie mi pani, co się ukazało w Anglii i Ameryce. Być może wzięła pani ze sobą jakieś wiersze... T.S. Eliota? Albo, oczywiście, najnowszego Aldousa Huxleya?

Wybąkałam coś o podróżowaniu z niewielkim bagażem.

– Kiedy przyjdzie pani na herbatę o piątej, przekaże mi pani mnóstwo spostrzeżeń. Będzie cudownie. Madame wskaże pani drogę.

– Przywiozę ją – obiecał profesor Heydel, uwalniając mnie od prób dowiadywania się o jej nazwisko i adres, daremnych, jak przeczuwałam.

Goście powiedzieli dobranoc i mogłam umknąć. Psy, które wcześniej były uwiązane w kuchni, czekały teraz w holu, by przyniesiono dla nich posłania. Gdy tylko ułożono legowiska, skoczyły ku swoim stałym miejscom: doberman Jock pod ścianą, a mały jamnik Jip zepchnięty w kąt.

Usiłowałam wyrazić wdzięczność za uroczy wieczór, lecz na twarzy mojej gospodyni pojawił się wyraz roztargnienia. Przyjęcie się skończyło i należało do przeszłości. Jej umysł błądził gdzieś daleko. Profesor otulił psy, zagrodził schody („Inaczej w nocy spróbują wepchnąć się do pokoju”) i zapytał, kto wydał mi się najbardziej interesujący. Całym sobą przeżywał przyjęcie. Zwracając się do żony, zauważył:

– Podawanie dobrego wina kobietom nie ma sensu. Widziałaś, że Marysia nie tknęła swojego burgundu aż do deserów, a potem pierwsza napiła się tokaju? Tylko Janio odmówił. Pozostali nie zwrócili uwagi. Pomyślałem, że Franek lepiej zna się na winach. Pozwolił pokojówce napełnić kieliszek, a potem go nie tknął. Jak miło było widzieć Rostworowskiego wychylającego dwa kieliszki sauternes’a. Nawiasem mówiąc, kupiono go w 1864 roku na ślub ojca jego żony.

Wspomniany sauternes był tak dojrzały, że wzięłam go za sherry. Nierozważnie się odezwałam:

– W życiu nie piłam niczego tak wybornego. I to bez lodu!

– Ależ oczywiście – odparł niecierpliwie. – Czy smakował pani sos rakowy do szczupaka? To mój pomysł.

Pragnienie, by pójść wreszcie do swojego pokoju, niezauważone przez profesora, dla którego był to kulminacyjny moment wieczoru, było jasne dla jego żony.

– Panna Adams ma za sobą długą podróż. Powinna udać się na spoczynek – zauważyła łagodnie i zwracając się do mnie, zapytała: – Czy moja pokojówka może służyć pani pomocą?