Rob Halford. Wyznanie. Autobiografia wokalisty Judas Priest - Halford Rob  - ebook

Rob Halford. Wyznanie. Autobiografia wokalisty Judas Priest ebook

Halford Rob

4,4

Opis

**Nazwana jedną z najlepszych muzycznych książek 2020 roku przez magazyny „Rolling Stone” i „Kirkus Reviews”**

 

Legendarny frontman Judas Priest – jednej z najpopularniejszych grup heavymetalowych wszech czasów – świętuje pięć dekad swojej kariery w niezwykle szczerych wspomnieniach.

Rob Halford, frontman znanych na całym świecie ikon metalu – grupy Judas Priest – to prawdziwy „Metalowy Bóg”. Na jego charakter oraz twórczość wypływ miało dorastanie w Black Country – sercu przemysłu Wielkiej Brytanii.

Wyznanie, jego szczera autobiografia, to niezapomniana rockandrollowa opowieść o drodze z osiedla komunalnego w Walsall ku wielkiej sławie, z przystankami na alkoholizm i uzależnienie od narkotyków, zaliczenie kilku cel w aresztach, niezbyt fortunne seksualne przygody, wielką osobistą tragedię, ale także odwyk, coming out i duchowe odnowienie oraz… miłość.

Teraz wyznaje całą prawdę o swoich wzlotach i upadkach.

Wyznanie to historia niezwykłych pięciu dekad w branży muzycznej, opowiedziana z typowym dla Halforda autoironicznym humorem rodem z Black Country. To także opowieść o nietypowych spotkaniach z przeróżnymi postaciami – od Supermana po Andy’ego Warhola, Madonnę, Jacka Nicholsona i królową. To jednak przede wszystkim hołd dla siły ognia i potęgi heavy metalu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 462

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (50 ocen)
28
14
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Norberto666

Nie oderwiesz się od lektury

genialna
00
Isenor_Tarpanito

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę szczera, momentami za szczera autobiografia Boga Metalu Roba Halforda. Artysta ma olbrzymi dar do opowiadania, i zdecydowanie spory dystans do siebie, oraz wrażliwość. Autobiografia która stanowi tło do rozważań na temat: samotności, seksualności, nałogów oraz innych demonów. Opisy powstania płyty oraz tras koncertowych pozostawiają niedosyt, ale książka na jeden chaps!
00
agata_han

Nie oderwiesz się od lektury

Obowiązkowa pozycja dla fanów mocnego brzmienia. Mimo wielu wątków homoseksualnych wplecionych w biografię nie są one tak rażące jak to opisują inni recenzenci. Jest to "wyznanie" jak mówi Rób Halford. Część jego życia . Polecam.
00
jeremy9

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka niesamowitego wokalisty
00
krankimuun
(edytowany)

Całkiem niezła

Emocjonalna podróż, okraszona tylko gdzieniegdzie faktami z życia zespołu w trasie. Fani muzyki nie znajdą tu za dużo rzeczy związanych stricte z muzyką, więc jak dotrwacie do połowy książki, to druga połowa powinna zlecieć z górki. Chyba, że odrzucą was co chwila dygresje dotyczące fizycznych podbojów miłosnych ze szczegółami. Czerwona czcionka "Wyznanie" nie została tu zaimplementowana przypadkowo. Jest to inaczej skonstruowana autobiografia, niż w przypadku np. książki "What does this button do?" Dickinsona czy "Marek Piekarczyk. Zwierzenia kontestatora" Gnoińskiego. Te dwie wymienione czytałem z lekkością i zaciekawieniem, a "Wyznanie" wydało się rzuconym na siłę nie tyle wyznaniem, co wyzwaniem, aby za dużo nie opowiedzieć (gdy menagment stoi nad tobą) ale jednak zachęcić do skończenia czytania tej książki, co utrudniały wcześniej wspominane dygresje.
00

Popularność




Uwaga

Jestem w tych wspomnieniach całkowicie szczery.

Odkrywam całego siebie, ale nie mogę oczekiwać tego samego od innych ludzi.

Zmieniłem więc kilka imion i innych szczegółów ułatwiających identyfikację niektórych osób – by chronić zarówno niewinnych, jak i winnych.

WprowadzenieDuszę się!

Początek lat 60. Jest wpół do dziewiątej rano w środku tygodnia. Czas do szkoły. Mówię mamie „papa” i wychodzę. Za furtką skręcam w lewo, idę do końca naszej ulicy, znowu skręcam w lewo, w Darwin Road. Idę nią przez chwilę, potem w prawo, biorę głęboki oddech… i przechodzę przez kanał.

Tuż przy tym kanale – przy „skrócie”, jak nazywamy w Walsall to miejsce – znajdowała się huta metali G. & R. Thomas Ltd. Było to jedno z tych miejsc z piekła rodem, dzięki którym Black Country[1] otrzymało swój przydomek w czasach rewolucji przemysłowej – hałaśliwa, śmierdząca, okropna fabryka, gdzie pracowała większość chłopaków z Walsall.

W czasach mojego dzieciństwa zakład hałasował i zasmradzał okolicę przez całą dobę. Wygaszanie wielkich pieców, a następnie ponowne ich uruchamianie następnego dnia było zbyt pracochłonne i kosztowne, więc huta pracowała bez przerwy. Trudno uwierzyć, jaki syf się stamtąd wydobywał.

Zakłady obróbki metali, takie jak G. & R. Thomas Ltd., ukształtowały i zdominowały nie tylko krajobraz miejsca, w którym mieszkałem, lecz także styl naszego życia. Gdy mama zrobiła pranie, rozwieszała białe prześcieradła na sznurkach przed domem. Kiedy wnosiła je z powrotem, były pokryte szaro-czarnym osadem. Gdy na lekcjach usiłowałem pisać, moja ławka wibrowała w rytm pracy olbrzymiej prasy parowej znajdującej się w zakładzie po drugiej stronie ulicy.

ŁUP! ŁUP! ŁUP!

Czasami w drodze do szkoły widziałem sylwetki pracowników G. & R. Thomas Ltd., którzy przechylali olbrzymi kocioł nad piaszczystym dołem. Stopiony metal spływał niczym lawa i natychmiast tężał, tworząc wielkie bloki hutniczej surówki.

Surówka. Brzmi strasznie i tak też to wyglądało.

Przechodzenie obok zakładu w trakcie mojej codziennej drogi do szkoły było sporym wyzwaniem, któremu nie zawsze potrafiłem sprostać. Spowijające nasz skrót opary z huty były silnie trujące. Jeśli wiało w złą stronę – a chyba nigdy nie wyglądało to inaczej – w powietrzu przemieszczały się spore ilości piasku, które wpadały do oczu i zostawały tam na całe dni. Co za ból!

Zawsze mówiłem, że miałem doświadczenie z ciężkim metalem, zanim wymyślono muzykę o takiej nazwie…

Nabierałem powietrza, mocno ściskałem szkolną torbę i przebiegałem przez most, jak najszybciej się dało. W niektóre dni, gdy smog był tak gęsty, że można by kroić powietrze nożem, mój umysł panikował i buntował się w trakcie wyzwania:

Duszę się!

Tak naprawdę nigdy się nie udusiłem i zawsze udawało mi się jakoś przedostać na drugą stronę kanału, nawet jeśli potem kasłałem i się krztusiłem. Ta sama próba czekała mnie w trakcie powrotu do domu. Przyzwyczaiłem się do tego. Tak wyglądało życie w Black Country.

Wiele razy w życiu miałem wrażenie, że się duszę. Przez lata miewałem klaustrofobiczne lęki, czułem, że jestem w potrzasku. Byłem wokalistą jednej z największych grup heavymetalowych na świecie, a jednocześnie bałem się wyjawić światu, że jestem gejem. Gdy nie mogłem spać w nocy, często się zastanawiałem:

Co by się stało, gdybym się ujawnił?

Czy stracilibyśmy fanów?

Czy oznaczałoby to koniec Judas Priest?

Ten strach zawiódł mnie w niezwykle mroczne miejsca. Pogrążony w nałogach, często nie byłem w stanie oddychać. Dusiłem się także wtedy, gdy angażowałem się w kolejne związki z mężczyznami, którzy nawet nie mieli tej samej orientacji seksualnej. A najtrudniejszy okazał się dzień, gdy mój trapiony problemami osobistymi kochanek przytulił mnie na pożegnanie… a kilka minut później przystawił sobie pistolet do głowy. I nacisnął spust.

Tak właśnie kończą często ci, którzy się duszą. Ze mną było bardzo podobnie. Mój destrukcyjny styl życia prawie mnie wykończył. Sam też próbowałem się zabić. Ale przetrwałem! Przedarłem się na drugą stronę. Wziąłem głęboki oddech i przeszedłem przez most na drugi brzeg.

Dziś jestem czysty, trzeźwy, zakochany i szczęśliwy… a także nieustraszony. Jestem wobec siebie szczery, a to oznacza, że nikt i nic nie jest mnie w stanie zranić. Jestem rockowym odpowiednikiem mojego idola z czasów dzieciństwa, Quentina Crispa (który jeszcze pojawi się w tej opowieści). Jestem homoseksualnym dostojnikiem heavymetalowego świata.

Wymyśliłem idealny tytuł dla tych wspomnień: Wyznanie. Nie mógłby być trafniejszy. Uwierzcie mi: ten sprzedajny kapłan grzeszył na potęgę, a teraz przyszedł czas, by wyznać wszystkie grzechy. Może dojdziecie nawet do wniosku, że warto dać mi swoje błogosławieństwo.

Zatem pomódlmy się.

Wyznanie to opowieść o tym, jak nauczyłem się znowu oddychać.

1Naprzód, śliczna łódeczko…

Wszystko zaczęło się w Beechdale Estate.

I było bardzo dobrze.

Po zakończeniu drugiej wojny światowej Brytyjczycy podziękowali Winstonowi Churchillowi za jego starania, odsuwając go od władzy i wybierając laburzystów. Nowy rząd szybko wprowadził rozległe programy socjalne, zakładające między innymi budowę setek tysięcy nowych domów, których tak brakowało po wojnie.

Za rządów premiera Clementa Attlee i odpowiedzialnego za odbudowę kraju ministra Aneurina Bevana zaczęły masowo pojawiać się nowe osiedla, które miały zastąpić zbombardowane domy i zapewnić dach nad głową brytyjskiej klasie robotniczej. Jednym z tego typu osiedli było Gypsy Lane Estate w Walsall, przemianowane wkrótce na Beechdale.

Beechdale powstało na początku lat 50. na dawnych terenach pofabrycznych – 15 minut pieszo od centrum Walsall i 16 kilometrów na północ od Birmingham. Był to mój dom przez pierwsze dwie dekady życia – centrum mojego świata, moich nadziei, marzeń, obaw, triumfów i porażek. Ale to nie znaczy, że się tam urodziłem.

Moi rodzice, Joan i Barry Halfordowie, pobrali się w marcu 1950 roku i zamieszkali z rodzicami mamy w Birchills, dzielnicy Walsall. Dom był malutki, więc gdy mama zaszła w ciążę, przeniosła się z tatą do swojej siostry, Gladys, która mieszkała z mężem w Sutton Coldfield, miejscowości znajdującej się przy drodze do Brum (tak my, ludzie z Black Country, mówimy o Birmingham).

Urodziłem się 25 sierpnia 1951 roku – Robert John Arthur Halford. Arthur to częste imię w naszej rodzinie. Mój tata miał tak na drugie imię, identycznie nazywał się też mój dziadek. (On z kolei na drugie miał Flavel. Całe szczęście, że mi tego oszczędzono!)

Rok później urodziła się moja siostra Sue i rodzice otrzymali dom komunalny przy Lichfield Road w Walsall. W 1953 roku nasza rodzina przeniosła się na osiedle Beechdale, do domu przy Kelvin Road 38.

Solidne, zbudowane z czerwonej cegły bliźniaki i szeregowce w Beechdale oferowały dość podstawowe udogodnienia, jak to zwykle brytyjskie domy komunalne, ale podobnie jak w przypadku innych przedsięwzięć ery Bevana, z ich budową wiązała się spora dawka idealizmu. Były większe, niż zakładało rozporządzenie rządowe, miały nawet małe ogródki z przodu i z tyłu.

Zapewne władze Walsall sądziły, że wokół domów powstaną piękne trawniki i kwietne ogrody… ale nie do końca tak wyszło. W powojennej rzeczywistości wciąż racjonowano wiele rzeczy, więc rodziny z Beechdale wykorzystywały przestrzeń wokół domów, by hodować ziemniaki i inne warzywa. Wychodziło się z domu prosto na działkę.

Wciąż mam w głowie dokładny plan budynku przy Kelvin Road 38. Na parterze znajdowały się salon, kuchnia i mały pokój, na górze zaś mieliśmy ubikację, malutką łazienkę, sypialnię rodziców, graciarnię oraz drugą sypialnię, którą dzieliłem z Sue. Moje łóżko stało przy oknie.

W Beechdale panowała miła, sąsiedzka atmosfera. Ludzie ciągle do siebie zaglądali. Niektórzy uważali, że okolica była nieciekawa, ale miałem na ten temat inne zdanie. Mama ostrzegała mnie, żebym trzymał się z dala od pewnych ulic – „Choćby nie wiem co, nie zapuszczaj się tam!” – ale nigdy nie zobaczyłem przy nich niczego gorszego niż kilka starych, zardzewiałych lodówek stojących w ogródku. Nic, co można by porównać z Gorbals[2].

Tata, podobnie jak wszyscy mężczyźni z klasy robotniczej w Black Country, był zatrudniony w zakładach branży metalowej. Zaczynał jako technik w firmie Helliwells, która produkowała części do samolotów i znajdowała się przy od dawna już nieistniejącym lotnisku w Walsall.

Praca ta mu pasowała, bo zawsze interesował się samolotami. Był rezerwistą RAF-u i marzył o tym, by dostać powołanie do sił powietrznych, ale zamiast tego trafił do lądowych i całą drugą wojnę światową spędził w bazach wojskowych na równinie Salisbury.

Odziedziczyłem po tacie zainteresowanie samolotami, więc często sklejaliśmy razem modele Flying Fortress, Spitfire czy Hurricane. Tata zabierał mnie na lotnisko, gdzie obserwowaliśmy startujące szybowce. Raz czy dwa pojechaliśmy też do Londynu, żeby oglądać maszyny na Heathrow. To dopiero było przeżycie.

Po Helliwells tata pracował w fabryce wytwarzającej rury stalowe. Gdy jeden z pracowników otworzył własny interes, firmę o nazwie Tube Fabs, ojciec do niego dołączył. Opuścił halę produkcyjną, by zostać kupcem. Nie musieliśmy już uprawiać w naszym ogródku ziemniaków, więc posialiśmy mały trawnik, pośrodku którego biegła ścieżka. Kupiliśmy też samochód. To było coś. Nic specjalnego, zaledwie ford prefect, ale w jakiś sposób czułem, że poprawiliśmy status społeczny. Podobało mi się to, że zamiast jeździć wszędzie autobusem, czasami byłem wożony autem.

Gdy ja i Sue byliśmy mali, mama zajmowała się domem – jak większość kobiet w tamtych czasach. Codziennie sprzątała i utrzymywała go w nieskazitelnym porządku. Żyła zgodnie z angielskim przysłowiem, że porządek stoi zaraz obok boskości. O każdej porze dnia i nocy nasz dom wyglądał niczym podczas prezentacji dla potencjalnych kupców.

Mieliśmy piecyki na węgiel i mama zawsze zrzędziła na jednego z naszych dalekich krewnych, Jacka, gdy ten dostarczał nam wielkie worki węgla. Obserwowałem przez okno, jak zdejmował je z ciężarówki i szedł cały w sadzy w stronę domu – mijając po drodze motocykl taty – by wrzucić ładunek do szopy.

– Ino mnie tam nie nabrudź za bardzo, Jack! – strofowała go mama.

– To węgiel, złociutka! – mówił ze śmiechem Jack. – Nic nie poradzę.

Przyszłość dotarła do naszego domu w postaci grzałki zanurzeniowej. Aby zaoszczędzić pieniądze, mama pozwalała nam jej używać przed kąpielą zaledwie na kwadrans, więc myliśmy się w kilkunastu centymetrach letniej wody. Czasami nagle w domu gasły światła, bo zapomnieliśmy zasilić licznik.

Rodzice wkładali monety do licznika znajdującego się w schowku w naszym salonie. Było w nim tak zimno, że mama stawiała tam często galaretkę, by stężała. Gdy pojawiał się u nas człowiek zbierający opłaty, czasami zostawało pięć czy sześć pensów. Jeśli mieliśmy szczęście, dostawaliśmy z Sue po jednym czy dwa.

W zimowe noce dom przy Kelvin Road 38 przypominał Syberię. Zakopywałem się pod kocami i obserwowałem wzory tworzone przez szron po wewnętrznej stronie okien. Na podłodze w sypialni mieliśmy linoleum, więc jeśli chciałem skorzystać w nocy z ubikacji, musiałem biec po lodowatej podłodze.

Sama ubikacja była maleńka. Gdy siadało się na kiblu, człowiek dotykał kolanami ścian. Tata dużo palił. Często zabierał do toalety gazetę i przesiadywał tam przez godzinę, cały czas z zapalonym papierosem.

Gdy tam zmierzał, mama często go napominała: „Ej! Otwórz tam okno!”. Zimą nigdy tego nie robił. Gdy wychodził, musieliśmy odczekać dobre pięć minut, żeby wywiało papierosowy dym. I nie tylko to.

W każdy piątkowy wieczór tata kładł na stół zarobione pieniądze. Mama zajmowała się wszystkimi sprawami finansowymi. Jedliśmy proste posiłki: mięso i warzywa lub ryba z frytkami ze sklepu sprzedającego jedzenie na wynos czy z furgonetki z frytkami, która jeździła po naszym osiedlu co piątek. Trafiała się też smakowita miejscowa potrawa: fagot z groszkiem (do wszystkich moich znajomych amerykańskich gejów: tak, w Anglii naprawdę istnieje potrawa mięsna, na którą mówi się fagot z groszkiem!)[3].

Przyszedł czas na szkołę. Byłem przerażony, gdy szedłem pierwszego dnia do Beechdale Infant School, ściskając mamę za rękę. Przedzieraliśmy się przez błoto, bo budowa osiedla jeszcze się nie skończyła. Szkoła znajdowała się zaledwie dwie ulice od naszego domu, ale dla mnie było to jak sto kilometrów.

Cóż za tragedia! Gdy dotarliśmy na miejsce i mama mnie uściskała, a następnie pożegnała się ze mną w dziwny, typowy dla Black Country sposób – „papatki, Rob!” – i poszła… odbiło mi. Porzucili mnie! Wyłem jak szalony.

Pierwsze dni w szkole były dla mnie traumatycznym przeżyciem, ale potem zbliżyłem się do wspaniałej nauczycielki, która w moich pięcioletnich oczach wyglądała niczym gwiazda filmowa. Co rano chwytałem się jej spódnicy. Jeśli ona tu jest, to szkoła musi być w porządku!

Nauczycielka ratowała mi życie, była dla mnie prawdziwym aniołem. Gdybym tylko mógł sobie przypomnieć, jak się nazywała! Tak naprawdę niewiele pamiętam z tej pierwszej szkoły, poza początkowym przerażeniem – a także tym, że zmuszono mnie do udziału w jasełkach.

Jak co roku przyszło Boże Narodzenie i zostałem obsadzony w roli jednego z trzech królów. Wciąż pamiętam swoją kwestię: „Dostrzegliśmy gwiazdę na Wschodzie!”. Mój problem polegał na tym, że – jak to bywa w przypadku prawdziwych królów – musiałem nosić koronę.

Była z kartonu. Z tyłu spinał ją zacisk do papieru, który wpijał mi się w skórę. Gdy tylko nauczycielka wkładała mi ją na głowę, czułem, jakby wiercono mi dziurę w czaszce. Ciągle więc majstrowałem przy koronie, a nauczycielka traciła do mnie cierpliwość.

– Robercie, zostaw ją w spokoju!

– Ale, psze pani, to boli! Ała!

– Zaraz przestanie!

Nie przestawało. Przez całe nasze dziecięce przedstawienie ukazujące narodziny naszego Pana Jezusa Chrystusa ten cholerny zacisk wbijał mi się w czaszkę i sprawiał potężny ból.

Nigdy tak naprawdę nie poznałem rodziców mamy, bo zmarli, gdy byłem młody, ale uwielbiałem rodziców taty, Arthura i Cissy. Mieszkali trzy kilometry od nas i spędziłem u nich w domu wiele weekendów. Tata często zawoził mnie do dziadków w piątek wieczorem i odbierał w niedzielę po południu.

Ubikacja znajdowała się tam na zewnątrz, więc nocne wyprawy do niej były jeszcze gorsze niż u nas. Zbierałem się na odwagę, by otworzyć kuchenne drzwi i przemknąć w ciemności do małego ceglanego wychodka postawionego w ogródku za domem. Zimą siedzisko było tak lodowate, że bałem się, że do niego przymarznę.

Dziadek nie należał do zwolenników papieru toaletowego. „Po co marnować na to pieniądze? Wystarczy gazeta! W czasie wojny tak właśnie sobie radziliśmy!” – mówił. Gdy miałem zatem siedem lat, przesiadywałem w egipskich ciemnościach w wychodku postawionym w ogródku, szczękając zębami z zimna, i podcierałem się numerami „Walsall Express & Star”.

Babcia i dziadek potrafili znakomicie opowiadać. Mówili, jak uciekali do schronu przeciwlotniczego w czasie wojny i spoglądali w niebo na nazistowskie bombowce, które leciały na Coventry. Wciąż pamiętam ich książeczki z przydziałami na mleko i cukier, włożone w pomarańczowo-brązowe okładki. Przypominały arkusze z losami na loterię.

Dziadek walczył w trakcie pierwszej wojny światowej w bitwie nad Sommą, ale podobnie jak większość mężczyzn, którzy przetrwali piekło wojny, nigdy o tym nie mówił. Pewnego dnia jednak, gdy myszkowałem w domu dziadków, dokonałem niezwykłego odkrycia.

Babcia przygotowywała mi małe posłanie w ich pokoju, łącząc ze sobą dwa krzesła i kładąc na nich kilka poduszek – nigdy nie spałem na wygodniejszym łóżku. Obok niego znajdowała się mała szafka, schowana za zasłonką. Pewnego dnia ją odsłoniłem i zobaczyłem walizkę.

Po jej otwarciu… znalazłem masę pamiątek z pierwszej wojny światowej – pistolet Luger, maskę gazową i mnóstwo niemieckich insygniów mundurowych. Ale najbardziej niesamowitym znaleziskiem był prawdziwy stary hełm w stylu generała Kitchenera, ze szpikulcem na czubku.

Włożyłem hełm i postanowiłem poszukać babci i dziadka. Głowa kiwała mi się pod ciężarem znaleziska. „Co to, dziadku?” – spytałem. Gdy mnie zobaczył, z początku nieco się zdenerwował i krzyknął, żebym to zdjął… Ale dziadkowie nigdy nie złościli się na mnie zbyt długo.

A ja coraz chętniej spędzałem z nimi weekendy, bo w domu między rodzicami co rusz wybuchały straszne awantury.

Nigdy nie kłócili się przy nas, ale gdy tylko ja i Sue szliśmy spać, robiło się nerwowo. Krzyczeli na siebie i nie przebierali w słowach. Nie wiedzieliśmy, o co im idzie, ale słuchając tych awantur, krzywiliśmy się w łóżkach.

Gdy już zaczęli, krzyczeli coraz głośniej, a zdarzało się i tak, że tata uderzył mamę. Nie działo się to zbyt często, ale bywało, że pośród wrzasków słychać było odgłos uderzenia i płacz mamy. Dla dziecka nie ma gorszego dźwięku.

Od czasu do czasu to jedno, to drugie odgrażało się, że odejdzie. Tata raz spełnił tę zapowiedź. Ja i Sue byliśmy akurat w salonie. Awantura rozpoczęła się w kuchni i w pewnym momencie usłyszeliśmy jego krzyk: „To koniec – wynoszę się!”.

Pobiegł na górę, spakował walizkę i wyszedł, trzaskając drzwiami. Gapiłem się przez okno, obserwując, jak znika w półmroku na końcu ulicy. Byłem załamany. Odszedł! Tata odszedł! Już nigdy go nie zobaczę!

Doszedł do końca drogi, po czym zawrócił, ale przez tych kilka sekund czułem się tak, jakby zawalił się cały mój świat. Wysłuchiwanie tych karczemnych awantur wpłynęło na mnie, choć w pełni pojąłem to dopiero na późniejszym etapie mojego życia.

Ale nie zamierzam się w tej książce żalić – zdecydowanie nie! Te kłótnie miały na mnie spory wpływ, ale sytuacja nieco się uspokoiła, gdy ja i Sue podrośliśmy. Mama i tata byli kochającymi, opiekuńczymi rodzicami. Nigdy w życiu nie napisałbym, że miałem nieszczęśliwe dzieciństwo.

Mama była niezwykle spokojną, zrównoważoną osobą, prawdziwą opoką dla nas. Gdy spędzaliśmy czas w gronie rodzinnym, nigdy nie zauważyłem, by straciła nad sobą kontrolę… poza tym jednym razem, gdy poszliśmy na zawody wrestlingu.

Wciąż byłem bardzo młody, ale pamiętam ten dzień, jakby zdarzyło się to wczoraj. Udaliśmy się do Walsall Town Hall. Mieliśmy dobre miejsca, w pobliżu ringu. Usiedliśmy, a kiedy zaczęła się pierwsza walka, mamie puściły hamulce.

Jeden z wrestlerów zastosował nieprzepisowy chwyt, a ona wstała i zaczęła go wyzywać: „Nie możesz tak robić, ty cholerny oszuście! Sędzia! Sędzia! Zdyskwalifikuj go!”. Zachowywała się jak w amoku. Nigdy wcześniej nie widziałem jej w takim stanie.

Osłupiałem, a tata był przerażony. „Siadaj, kobieto! – syknął do niej. – Robisz z nas pośmiewisko!”

Mama usiadła, ale wciąż narzekała pod nosem: „Powinni go za to wywalić z ringu!”.

Na tym się nie skończyło. Gdy ten zły znowu spróbował brudnych gierek, mama wyskoczyła ze swojego miejsca i popędziła niczym błyskawica w stronę ringu, a następnie zaczęła okładać go zza lin torebką. Łup!

Wciąż mam przed oczami wyraz twarzy taty. Rodzina Halfordów już nigdy nie wybrała się na wrestling.

Lubiłem zaglądać do centrum miasta. Podobał mi się zgiełk Walsall. Mama, Sue i ja wsiadaliśmy do trolejbusu na przystanku przy pubie Three Men in a Boat[4] i jechaliśmy na bazarek na wzgórzu prowadzącym do kościoła św. Mateusza.

Sue i ja błagaliśmy mamę, żeby wejść po słodycze do sklepu Woolworth przy Park Street, głównej ulicy Walsall. Pewnego razu dostałem tam ataku paniki. Usłyszałem komunikat sprzedawców, że wkrótce zamykają, i wpadłem w popłoch.

„Mamo – krzyczałem – musimy wychodzić! Szybko! Zamykają!” Byłem przerażony. Wyobrażałem sobie, że spędzimy noc uwięzieni w sklepie. Chwilę później pomyślałem jednak: Zaraz, zamkną nas z tymi wszystkimi słodyczami? No to nie tak źle…

W niektóre weekendy mama zabierała nas do miejscowego kina Savoy na poranne seanse dla dzieci. Oglądaliśmy różne filmy albo odcinki serialu The Cisco Kid. Niewiele było słychać, bo panował olbrzymi gwar – dzieciaki pod wpływem napojów gazowanych biegały jak w amoku i darły się na cały głos.

W 1957 roku do Walsall przybyła królowa. Poszedłem do miejscowego arboretum. Byłem niezwykle podekscytowany. To przecież królowa! Ta z telewizji! Miała na sobie niezwykle jaskrawy płaszcz. Gdy machała do zgromadzonego tłumu, wyobrażałem sobie, że robi to tylko dla mnie.

Później dowiedziałem się, że właśnie w Walsall wytwarzali dla niej siodła, co napawało mnie niezwykłą dumą. Miasto to jest znane z wyrobów skórzanych. Pewnego razu wybrałem się z klasą do jednej z fabryk, w których je produkowano. Obserwowałem, jak wytwarzano tam bicze i inne skórzane przedmioty z łańcuchami czy ćwiekami. Musiało mi się spodobać, bo 60 lat później wciąż noszę takie rzeczy. Skóra, łańcuchy, baty i ćwieki – to mógłby być dobry tytuł dla tej książki!

Walsall w czasie Bożego Narodzenia przeradzało się w magiczne miejsce pokryte śniegiem. Pewien gość o wyglądzie włóczęgi sprzedawał gorące ziemniaki i pieczone kasztany. Jego dłonie były całe czarne od pieca, którego używał, ale to mnie nie zniechęcało. „Mamo, mogę ziemniaka? Proszę!”

Gość wręczał mi posolonego ziemniaka zawiniętego w gazetę. Dla mnie było to coś egzotycznego i smakowało niczym kawior – nie żebym miał wtedy jakiekolwiek pojęcie o tym, jak smakuje kawior. W sumie to dalej nie mam.

Wszystkie Boże Narodzenia w moim dzieciństwie wyglądały podobnie. Nie mogłem spać całą noc, nerwowo wyczekując momentu, kiedy będę mógł rozpakować prezenty, a już o ósmej rano było po wszystkim. Dostawałem mieszankę słodyczy – wafelki KitKat, żelki Rowntree’s Fruit Pastilles czy cukierki Smarties – i przez cały dzień nie myślałem o niczym innym.

– Mamo, mogę kitkata?

– Nie, już szykuję indyka! Napchasz się przed świąteczną kolacją!

– No, mamo! A mogę smartie?

– Dobrze, ale tylko jednego!

– Dzięki, mamo!

A dziesięć minut później zaczynałem znowu:

– Mamo, mogę kitkata?

I tak w kółko, aż do tradycyjnego orędzia królowej, a nawet dłużej.

Pewnego razu dostałem od taty świetny prezent – małą kolejkę parową z kotłem. Wlewało się do niego spirytus i podpalało, następnie fioletowy płomień trafiał do małego bojlera, do którego dolewało się wody, a to napędzało koła. Piękny cud techniki.

W 1958 roku poszedłem do szkoły Beechdale Juniors, znajdującej się tuż obok placówki dla najmniejszych dzieci. Nauka była teraz nieco trudniejsza, musiałem opanować sztukę pisania… wiecznym piórem! To niesamowite, że ich wtedy używaliśmy.

Gdy nauczyłem się czytać, zainteresowałem się komiksami. Co tydzień dostawałem kolejne numery Beano i Dandy. Wrzucano je przez nasze drzwi tuż przed moim wyjściem do szkoły i przez cały poranek marzyłem o przerwie na lunch, podczas której mogłem iść do domu i wreszcie je poczytać.

Uwielbiałem historyjki z postaciami takimi jak Dennis Rozrabiaka, Korky the Cat czy Minnie the Minx, ale te komiksy nie zawierały chyba najodpowiedniejszego przesłania dla dzieci. Pamiętam jednego z bohaterów Beano o imieniu Little Plum. Mówił: „Ja palić fajkum pokojum!”. Brytyjskie dzieci dorastały, sądząc, że Indianie mówią właśnie w ten sposób!

Cóż, lata 50. w Wielkiej Brytanii nie były czasem poprawności politycznej. U dziadków miałem swoją skarbonkę na kieszonkowe, metalowe popiersie czarnego faceta z nienaturalnie wielkimi ustami. Wkładało się mu w dłoń wielkiego starego pensa i naciskało na ramię, a ręka unosiła się, po czym moneta wpadała między usta. Jak nazywała się ta wspaniała zabawka? Black Sambo.

Jakoś nie sądzę, żeby jeszcze kiedyś wznowiono jej produkcję…

Uwielbiałem telewizję i w porze lunchu biegłem co sił w nogach ze szkoły do domu, żeby zdążyć na programy dla dzieci. Wciągnąłem się w czarno-białe seriale animowane Gerry’ego i Sylvii Andersonów. The Adventures of Twizzle opowiadał o chłopcu, którego ręce i nogi się wydłużały, bohater Torchy the Battery Boy miał lampkę zamontowaną w głowie, a Four Feather Falls było o szeryfie mającym magiczną broń i gadającego konia.

Później historyjki Andersonów stawały się coraz bardziej wyszukane. Powstały takie seriale jak Fireball XL5, Stingray czy Thunderbirds. Uwielbiałem je, podobnie jak programy typu Muffin the Mule, w którym wytworna dama śpiewała przy pianinie, akompaniując tańczącemu, zabawkowemu osłu, czy The Woodentops – jego bohaterami byli poruszający się dziwacznie członkowie rodziny lalek.

Byłem więc zwykłym dzieciakiem robiącym zwykłe rzeczy pod koniec lat 50. Pewnego dnia wszystko się zmieniło. Mówią na to chwila olśnienia – moment, w którym czujesz, że wszystko w życiu nabiera sensu.

A wyglądało to tak.

Uczyłem się wtedy w Beechdale Juniors. Podczas lekcji muzyki nauczycielka wybierała osoby do szkolnego chóru. Siedziała przy pianinie, a wszyscy uczniowie z klasy mieli po kolei wstawać i śpiewać.

Nauczycielka grała szkocką kołysankę o Ślicznym Księciu Karolku zatytułowaną The Skye Boat Song. Znałem ją, bo kiedyś już śpiewaliśmy ją w szkole, więc gdy przyszła moja kolej, stanąłem przed całą klasą i zaśpiewałem:

Prędzej, śliczna łódeczko, pędź jak na skrzydłach ptak

Naprzód, woła załoga, przed siebie gnaj

Zabierz chłopca, co królem ma być

Przez morze na wyspę Skye.

Lubiłem tę piosenkę, więc zaśpiewałem ją śmiało. Gdy skończyłem, zauważyłem, że nauczycielka uważnie mi się przypatruje. Przez chwilę milczała, a następnie powiedziała:

– Zaśpiewaj nam jeszcze raz.

– Tak jest, proszę pani.

Odwróciła się w stronę pozostałych dzieci.

– Uwaga, wszyscy, bądźcie cicho i posłuchajcie Roberta – nakazała. – Słuchajcie!

Nie byłem pewny, o co chodzi, ale zagrała ponownie The Skye Boat Song, więc znowu zaśpiewałem. Gdy skończyłem, stało się coś dziwnego: klasa zaczęła spontanicznie klaskać.

– Chodź ze mną – powiedziała nauczycielka, a następnie zaprowadziła mnie do sali obok. Tam zamieniła kilka słów z innym nauczycielem, który kiwnął głową.

– Dzieci, chcę, żebyście posłuchały, jak Robert Halford śpiewa tę piosenkę – powiedział.

Robiło się coraz dziwniej.

Ponownie zaśpiewałem tę samą piosenkę, tym razem bez akompaniamentu pianina. Gdy skończyłem, wszyscy zaczęli klaskać, zupełnie jak chwilę wcześniej w mojej klasie. Stałem przed nimi i całym sobą chłonąłem ich podziw.

To było cholernie przyjemne uczucie!

Wiem, że każdy dzieciak uwielbia być podziwiany i domaga się uwagi, ale w moim przypadku chodziło o coś więcej. To właśnie wtedy po raz pierwszy pomyślałem: OK, właśnie to chcę robić w życiu! Czułem się wspaniale. Gdy opowiadam, że był to pierwszy dzień mojej kariery w branży muzycznej, nie jest to do końca żart. W pewnym sensie tak właśnie było.

Na koniec nauki w Beechdale Juniors czekały mnie egzaminy. Pisał je każdy dzieciak w Wielkiej Brytanii. Ich wyniki pokazywały, czy jesteś na tyle kumaty, żeby iść do lepszej szkoły, czy trafisz do słabszej. Zdałem nieźle, ale nie chciałem rozstawać się z kumplami, więc zrezygnowałem z tej lepszej.

Zresztą moją głowę zaprzątały wtedy inne sprawy.

Gdy zacząłem dojrzewać, zrozumiałem, że nie jestem taki jak inni chłopcy.

2Pomocna dłoń

Już gdy miałem dziesięć lat, wiedziałem, że jestem gejem.

No, może nie do końca. Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, co znaczy „być gejem”. Z pewnością jednak doskonale wiedziałem, że lepiej czuję się w towarzystwie chłopaków niż dziewczyn i że to oni bardziej mi się podobają.

Po raz pierwszy objawiło się to jeszcze w Beechdale Juniors, gdy zakochałem się w pewnym gościu o imieniu Steven. Byłem nim naprawdę zauroczony i cały czas chciałem przebywać w jego towarzystwie. Łaziłem za nim w trakcie przerw, żeby się z nim bawić.

Wątpię, czy Steven cokolwiek zauważył. Pewnie myślał, że jestem po prostu natrętnym, wkurzającym kolesiem. Zapewne jeszcze mniej niż ja rozumiał, co się działo, ale z pewnością wywoływał u mnie szybsze bicie serca.

Na szczęście moje zauroczenie Stevenem szybko przeminęło, jak to bywa z uczuciami w tym wieku. Przyszedł czas na placówkę edukacyjną dla większych dzieciaków. Poszedłem do dużej szkoły średniej im. Richarda C. Thomasa w sąsiednim miasteczku Bloxwich.

Co rano zakładałem szare spodnie, blezer i niebieski krawat ze złotym paskiem, brałem teczkę i szedłem 20 minut do szkoły. Po sprincie obok śmierdzących zakładów G. & R. Thomas Ltd. zbaczałem na chwilę z głównej drogi, by zajrzeć do piekarni, gdzie za pół pensa kupowałem gorącą bułkę prosto z pieca. Część zjadałem od razu, resztę zostawiałem na później.

Pokonywałem tę trasę do szkoły każdego dnia nauki, nawet jeśli lało i wiało. Przy takiej pogodzie wszyscy z mojej klasy docierali na lekcje przemoczeni, a nad naszymi głowami unosił się obłok pary ze schnących ubrań. Przynajmniej dostawaliśmy darmową butelkę mleka.

Szybko się odnalazłem w szkole średniej. Mimo wczesnych oznak niepewności związanej z orientacją seksualną stałem się pewnym siebie chłopakiem. Miałem grupę bliskich kumpli. Nie byłem ani przesadnie nieśmiały, ani głośny – zachowywałem się jak zwykły chłopak z Walsall.

Uczyłem się nieźle. Lubiłem zajęcia z literatury angielskiej. Interesowałem się poezją takich twórców jak W.B. Yeats. Lubiłem też lekcje muzyki i dobrze radziłem sobie na geografii. Wierzę w przeznaczenie, więc wszystko to układa się dla mnie w logiczną całość: przez całe życie piszę teksty, gram muzykę i jeżdżę po świecie!

Byłem też dobry z rysunku technicznego, ale ten przedmiot zupełnie mnie nie interesował. Nawet trochę się go bałem. Wszystko, co miało związek z inżynierią, kojarzyło mi się z tymi przeklętymi zakładami zajmującymi się obróbką metali. Z całym szacunkiem dla taty, który przepracował w tej branży całe życie – nie chciałem skończyć w jednym z nich. Nie miałem jeszcze wtedy pojęcia, co chcę robić w życiu, ale wiedziałem, że na pewno nie to.

Po raz pierwszy znalazłem się za granicą. Gdy miałem 13 lat, pojechaliśmy ze szkołą na weekend do Belgii. Zatrzymaliśmy się w Ostendzie. Nocowaliśmy w wieloosobowych pokojach w hostelu znajdującym się niedaleko plaży.

Wyjazd do innego kraju okazał się dla mnie nie lada przygodą i ważnym wydarzeniem. Pamiętam, że zdumiało mnie to, jak wszystko tam było inne: jedzenie, samochody, ciuchy, ludzie oraz – co oczywiste – język. Każda z tych rzeczy, na czele z lnianymi obrusami w hotelowej restauracji, sprawiała wrażenie bardziej wyrafinowanej niż w Walsall.

Moim najlepszym kumplem w szkole był inny chłopak z Beechdale, Tony. Łączyło nas podobne poczucie humoru. Wracając do domu, recytowaliśmy skecze Petera Cooka i Dudleya Moore’a, które prezentowali jako Derek i Clive, albo wymyślaliśmy własne. Były bardzo mocne, co oczywiście zawsze podoba się dorastającym chłopcom.

Inną niesamowicie fascynującą dorastających chłopców rzeczą jest oczywiście seks, który wkrótce zaczął odgrywać niezwykle ważną rolę w moim życiu. Wszystko zaczęło się od nauki masturbacji.

Moim nauczycielem w tej kwestii został dzieciak starszy ode mnie o rok czy dwa lata. Mieszkał niedaleko mnie w Beechdale. W któryś weekend spędzałem czas na osiedlu z kumplami, gdy nagle do nas podszedł.

– Chcecie się nauczyć czegoś fajnego? – zagadał.

– Jasne, OK! W porząsiu!

– Dobra. To za mną!

Poszliśmy do jego domu. Zaprowadził nas do pokoju w piwnicy, zamknął drzwi i… wyciągnął fiuta.

– Tak to się robi – powiedział. – Trzymacie go w ten sposób.

Zaczął wykonywać ruch ręką, w górę i w dół, coraz szybciej.

– Jeśli robi się to szybciej, wrażenia są coraz lepsze! – dodał nieco już czerwony.

Nie wiedziałem, co mam o tym wszystkim myśleć, ale moi dwaj kumple opuścili spodnie i zaczęli go naśladować, więc uznałem, że należy się przyłączyć. Na początku byłem nieco zawstydzony – a kto by nie był w takiej sytuacji? – ale po chwili trochę się wczułem i wiecie co? Gość miał rację – jeśli robiło się to szybciej, faktycznie człowiek czuł się świetnie!

Koleś był pewnie dorastającym zbokiem, ale nie dotykał nas ani nie proponował, że nas wyręczy. Po prostu uznał, że jego powołaniem jest nauczyć nas pradawnej, niezbyt wyszukanej sztuki masturbacji. Tym samym otworzył przede mną całą gamę przyjemności.

Od tamtej pory ciągle to robiłem. Wyniosłem się z sypialni, którą dzieliłem z Sue. To ona wyszła z tym pomysłem. Chciała mieć więcej miejsca i prywatności. Wyprowadzka do dawnej graciarni zupełnie mi nie przeszkadzała. Dzięki temu dużo łatwiej było mi się zabawiać z samym sobą.

Robiłem to przy każdej nadarzającej się sposobności. Podobnie było w szkole. Spotykałem się z kumplami, którzy razem ze mną przeszli szybki kurs masturbacji w Beechdale, albo z kilkoma innymi… i robiliśmy sobie dobrze nawzajem.

Mieliśmy idealnie nadający się do tego kąt. Wciąż nieźle się uczyłem i w nagrodę zostałem szkolnym bibliotekarzem. Podobało mi się to. Lubiłem też chodzić codziennie do kiosku po gazety do biblioteki.

Najlepsze w tym wszystkim było jednak to, że miałem do swojej dyspozycji małe pomieszczenie, w którym katalogowałem zbiory. Nikt nas tam nie widział – a przynajmniej tak nam się wydawało – więc gdy naszła nas ochota, mogliśmy się wymykać, żeby szybko się wzajemnie zadowolić. A zdarzało się to… bardzo często.

Pewnego popołudnia byłem tam z moim dobrym kumplem, Pete’em Higgsem. Wszystko działo się jak zwykle – pracowaliśmy pilnie przy projekcie na lekcję angielskiego, a chwilę później robiliśmy sobie nawzajem dobrze.

Siedzieliśmy akurat na ławce – z ubraniami w nieładzie i spodniami opuszczonymi do kostek – gdy spojrzałem w stronę zamkniętych drzwi. Nad nimi znajdowało się wąskie, szklane okienko, którego nigdy wcześniej nie dostrzegłem. W tym właśnie okienku pojawiła się zszokowana twarz nauczyciela angielskiego.

Cholera!

„Schyl się!”, syknąłem do Pete’a i obaj zanurkowaliśmy pod ławkę. Serca waliły nam niczym młoty parowe w fabryce po drugiej stronie ulicy.

Nauczyciel nie wszedł do pomieszczenia, ale i tak żołądek podjechał mi do gardła.

O, kurwa!

Nie było dobrze.To nie mogło ujść nam na sucho. Przez kilka kolejnych dni nic się nie działo, ale bałem się kolejnej lekcji angielskiego. Same zajęcia przebiegły normalnie, ale gdy zadzwonił dzwonek i wszyscy ruszyliśmy do wyjścia, nauczyciel nas zatrzymał:

– Halford! Higgs! Zostańcie!

Przywołał nas do siebie, więc niepewnie poszliśmy w jego stronę.

– Dłonie!

Obaj wystawiliśmy dłonie.

– Oczywiście doskonale wiecie, za co to?

Spojrzeliśmy na siebie z Pete’em, a potem razem na nauczyciela.

– Tak, proszę pana – odparłem, kiwając głową.

Walnął nas mocno kijem. Po trzy szybkie uderzenia w każdą z dłoni – w sumie sześć na osobę.

– Nigdy więcej nie będziecie tego robić w tej szkole! – grzmiał.

– Tak, proszę pana!

– A teraz wynocha!

Na obu moich dłoniach pojawiły się pulsujące krwią pręgi. Z trudem powstrzymywałem łzy, które napływały mi do oczu pod wpływem przenikliwego bólu. Oczywiście nie powstrzymało nas to przed powtarzaniem tego ponownie… wiele razy…

Może zabrzmi to dziwnie, ale w tym naszym robieniu sobie dobrze nie było nic gejowskiego. Byliśmy kumplami, dobrze się razem bawiliśmy i, no cóż, służyliśmy sobie pomocną dłonią. Moi kumple byli hetero. W późniejszych latach zostali ojcami, teraz pewnie są już dziadkami.

Ale to oni. Ze mną sprawa miała się zupełnie inaczej.

Tego, że jestem gejem, domyślałem się już w wieku dziesięciu lat. Jako nastolatek nabrałem pewności. Wolałem chłopaków od dziewczyn – tak po prostu. To odkrycie wcale mną nie wstrząsnęło. Dla mnie było to coś naturalnego i normalnego, ale instynktownie wyczuwałem, że nie należy się tym chwalić.

Co właściwie mogłem wiedzieć o homoseksualizmie? W Walsall na początku lat 60. nie dało się dowiedzieć na temat seksualności czegokolwiek. Byłem zagubionym chłopakiem, który nie miał pojęcia o tym zakazanym świecie, do którego tak bardzo go ciągnęło. Czasami jednak dostawałem pewne wskazówki.

Wakacje spędzaliśmy skromnie, ale radośnie. Wyprawy za granicę traktowaliśmy wtedy niczym lot na Księżyc, ale i tak było świetnie. Najbardziej lubiłem jeździć do Blackpool. Na plaży było strasznie zimno i miało się wrażenie, że morze jest niesamowicie daleko. Biegłem po piasku, zderzałem się z morskimi falami, a potem ruszałem co sił z powrotem na plażę, gdzie mama czekała na mnie z kocem, żebym się nie wychłodził. Pewnego roku wynajęliśmy starą, wysłużoną przyczepę kempingową stojącą przy torach kolejowych w Rhyl, w północnej Walii. Trzęsła się za każdym razem, gdy obok przejeżdżał pociąg.

Miałem chyba 13 lat, gdy pojechaliśmy do Westward Ho! w hrabstwie Devon. Zatrzymaliśmy się na polu kempingowym tuż przy plaży. Pewnego popołudnia mi się nudziło, więc zajrzałem do znajdującego się przy polu sklepu.

Dostrzegłem książkę z okładką, na której widać było dwóch mężczyzn. Wziąłem ją do ręki i przejrzałem szybko kilka stron. Od razu mnie zainteresowała. Znalazłem w niej trochę gejowskiej erotyki, więc kupiłem ją i schowałem pod koszulą, gdy wracałem do naszej przyczepy.

Przez resztę wyjazdu zaglądałem do niej, gdy tylko nadarzyła się okazja. Zabierałem ją potajemnie do ubikacji. Nie stymulowała mnie seksualnie, ale wyjaśniła mi kilka zagadnień, których wcześniej nie rozumiałem. Aaa, OK, czyli tak to robią geje! Była niczym podręcznik i wypełniałem w ten sposób luki w wiedzy.

Gdy nadszedł czas powrotu do domu, czekałem, aż tata włoży wszystkie nasze rzeczy do bagażnika, a gdy się odwrócił, wrzuciłem książkę głęboko do środka. Nie chciałem, by ktokolwiek ją znalazł – a zwłaszcza tata! Co dziwne, choć tak bardzo zależało mi, by ją schować, potem zupełnie o niej zapomniałem. Podróż z Devon do Walsall nie należy do krótkich, więc rodzice uznali, że rozpakujemy nasze rzeczy dopiero następnego dnia po przyjeździe. Gdy zobaczyłem ich przy samochodzie, nagle dotarło do mnie: Kurwa mać! Książka!

Może jej nie znajdą? – próbowałem przekonać sam siebie. Akurat… Siedziałem właśnie w pokoju, oglądając telewizję, gdy wpadł tam tata. Rzucił we mnie moją książką.

– Co to ma być?

– O co ci chodzi?

– Dobrze wiesz! O tę książkę!

– To tylko książka.

– Czyżby? A wiesz, o czym ona jest?

– Tak – odpowiedziałem.

Spojrzał na mnie przenikliwym wzrokiem.

– Zaprzeczasz, że ci się to podoba?

Pewnie mogłem odpowiedzieć inaczej. Mogłem po prostu stwierdzić: „Tato, po prostu byłem ciekawy! To dla jaj!”. W pewnym sensie byłaby to nawet prawda. Ale odpowiedziałem inaczej.

– Nie – odparłem. – Nie zaprzeczam.

Tak właśnie w wieku 13 lat ujawniłem się przed tatą. Wpatrywał się we mnie przez chwilę, po czym odwrócił się, wyszedł i trzasnął drzwiami.

Nigdy więcej o tym nie wspominał – przynajmniej nie w mojej obecności. Książka narobiła jednak sporego zamieszania w naszej rodzinie. Wiem, że tata rozmawiał o niej z mamą, a jakiś czas później wieści dotarły także do mojej babci, Cissy. Gdy się z nią spotkałem, sprawiała wrażenie, jakby cała ta historia nie zrobiła na niej najmniejszego wrażenia. „Nic się nie martw, skarbie! Pamiętam, że twój tata też przechodził przez taki okres!” – uspokajała mnie.

Co? Wiedziałem, że tata w młodości był niezwykle przystojny, ale okazało się, że na długo zanim poznał mamę, zakochał się w nim na zabój jakiś koleś, który ciągle kupował mu prezenty. Tak przynajmniej opowiadała mi babcia. Czy kiedykolwiek do czegoś doszło? Nie mam pojęcia.

Nie byłem jakoś bardzo zszokowany słowami babci. Cała ta sytuacja przyczyniła się tylko do coraz większego zagubienia, które odczuwałem.

Pewnego dnia odkryłem, że tata też przechowywał w tajemnicy różne publikacje. Byłem akurat sam w domu i kręciłem się w sypialni rodziców bez konkretnego celu. Zajrzałem do ich szafy, odsunąłem kilka par butów… a pod nimi natknąłem się na trzy czy cztery magazyny.

Znalazłem numery „Health and Efficiency”, wydawnictwa dla naturystów, którymi moi rodzice zdecydowanie nie byli. „Co to tu robi? – zastanawiałem się. – Muszą być taty, bo na pewno nie mamy!” Nie chodziło o świńskie gazetki czy pornografię. Zdjęcia sprawiały wrażenie bardzo – no cóż – naturalnych. Odkryłem, że fotki nagich kolesi w zwyczajnych sytuacjach bardzo mnie podniecają.

Na kolejną niezwykle pomocną publikację trafiłem w klubie młodzieżowym w Bloxwich. Gdy poszedłem do kibla pewnego dnia, znalazłem tam album z czarno-białymi erotycznymi zdjęciami autorstwa Boba Mizera. Teraz już wiem, że to pionier wśród amerykańskich fotografów zajmujących się homoerotyką.

W wieku 14 czy 15 lat nie miałem pojęcia, kim był Bob Mizer, ale jego zdjęcia mnie oczarowały. W książce znajdowało się mnóstwo fotek napalonych kolesi w obcisłej bieliźnie, leżących na skałach albo stojących obok słupów. Przeglądałem album w kiblu i coraz bardziej mi się podobał.

Biłem się z sumieniem: podwędzić go czy nie? A pieprzyć to! Sumienie było w tym starciu bez szans. Schowałem książkę w spodnie, naściemniałem kumplom, że mam pracę domową do odrobienia, i popędziłem co sił w nogach do domu.

Okazała się prawdziwym skarbem! Pełno było w niej zdjęć wykonanych w inscenizowanych sytuacjach. Na pewnej fotografii znajdowało się dwóch gości w podkoszulkach. Jeden z nich mówił do drugiego: „Zepsuł mi się motocykl. Możesz zajrzeć i zobaczyć, w czym rzecz?”. Gdy ten drugi się pochylał, by sprawdzić, co się zepsuło, pierwszy mówił: „Masz świetny tyłek!” i zaczynał go obmacywać.

Fotki Mizera były genialne. Ciągle robiłem sobie przy nich dobrze. Niesłychane, jak wiele razy dorastający chłopak może to robić przy jednym zdjęciu, zanim mu się ono znudzi. Schowałem album w swoim pokoju. Mama sprzątała u mnie codziennie, więc to wręcz nieprawdopodobne, że nigdy go nie znalazła.

W tej samej toalecie klubu młodzieżowego w Bloxwich znalazłem pewnego dnia stojące na półce dildo. Umyłem je i potajemnie zaniosłem do domu, schowane w płaszczu. Zapewniło mi wiele godzin nieskrępowanej rozkoszy. Gdy go nie używałem, leżało ukryte w mojej szafie. Rodzice niczego nie podejrzewali.

Tak mi się przynajmniej zdawało. Pewnego wieczoru oglądałem telewizję we wspólnym pokoju. Tata czytał „Express & Star”. Nie odrywając nawet oczu od gazety, odezwał się do mnie: „Rob, lepiej pozbądź się tego przedmiotu”.

Zmroziło mnie. Skąd wiedział? Od jak dawna? Nie mogłem jednak zmusić się, by go wyrzucić. Czułbym się jak po stracie ręki! Dildo wciąż leżało schowane w szafie (to symboliczne), a tata nigdy więcej o nim nie wspomniał.

Byłem zagubionym nastolatkiem z szalejącymi hormonami. Poszukiwałem jakichkolwiek wskazówek, ale napotykałem problemy. Wszystko to stanowiło dla mnie wielką tajemnicę. To, co działo się podczas moich kolejnych zajęć pozalekcyjnych, tylko skomplikowało sytuację.

Niewielki miejscowy zakład obróbki metali stworzył program, w ramach którego dzieciaki wpadały tam po szkole i uczyły się używać tokarek, imadeł i wiertarek. Pewnie chodziło o to, żeby przyciągnąć młodych ludzi, by za rok czy dwa zgłosili się tam na praktyki.

Choć nie miałem najmniejszego zamiaru pracować w fabryce – jak już wspomniałem, sama myśl o tym mnie przerażała – i tak poszedłem tam z kilkoma kumplami. To w końcu tylko godzina po szkole, no i przynajmniej mieliśmy coś do roboty. Lepsze to niż nudzić się w domu.

Niestety szybko przekonaliśmy się, że koleś prowadzący te miniwarsztaty zwabiał tam młodzież w zupełnie innym celu. Nie był zainteresowany uczeniem nas obsługi maszyn, a raczej tym, by nas obmacywać.

Wąsaty gość w średnim wieku pokazywał nam, jak robić kielnie ogrodowe i pogrzebacze, a następnie się nad nami nachylał. Dawał mi kawałek metalu z oznaczonym miejscem, do którego miałem go spiłować. Gdy to robiłem, kładł rękę na moim tyłku, a następnie przesuwał ją do przodu.

Gość chodził po warsztacie i po kolei obmacywał wszystkich chłopaków, ale nikt nic nie mówił. Kiedy to robił, nie odzywał się do nas choćby słowem. Powtarzało się to co tydzień… a mimo to z kumplami nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Tak jakby nic się nie działo.

Wciąż nie do końca pogodziłem się z tym, że jestem gejem, lecz choć to, co robił ten gość, zupełnie mnie nie podniecało – było obleśne, chamskie i podłe – pomyślałem sobie: No cóż, OK. Czyli to właśnie robią geje? Tak to działa? Zacząłem się nawet zastanawiać, czy tak wygląda praca we wszystkich fabrykach.

Co dziwne, chodziliśmy tam przynajmniej przez sześć tygodni. Chuj wie po co! Zwyczajnie nie miałem nic innego do roboty. Pewnego razu, po tym jak gość był szczególnie nachalny, rzuciłem w trakcie powrotu do domu do jednego z kumpli, że już mnie nudzą te warsztaty.

– Mnie też! – odpowiedział z wyraźną ulgą w głosie. – To co, kończymy z tym?

– Ehe – odparłem.

I tyle. Nigdy więcej o tym nie rozmawialiśmy.

Podobali mi się chłopcy, ale umawiałem się też z dziewczynami. Co dwa tygodnie w łaźni w Bloxwich odbywały się imprezy taneczne – to było przed erą dyskotek.

Zawsze lubiłem tańczyć. Uczęszczałem nawet wcześniej na zajęcia z tańców salonowych, gdzie nauczyłem się lansjera oraz tańca znanego jako gay gordons. Gay gordons! To dopiero podniecająca nazwa! W czasach tych imprez przerzuciłem się na nowocześniejsze tańce i gdy któregoś razu zabrałem tam pewną dziewczynę o imieniu Angela, wygrałem konkurs twista. Nagroda mnie rozczarowała – był nią książkowy kalendarz wydany przez Eagle w plastikowej czerwonej okładce.

Angela była z pewnością jeszcze bardziej rozczarowana tym, co stało się później. DJ prowadzący zabawę miał przy swoim stoliku stertę kartek z prośbami o konkretną piosenkę czy dedykacjami. Coś mi strzeliło do mojego młodego, dojrzewającego łba i napisałem taką wiadomość:

Proszę o piosenkę These Boots Are Made for Walking Nancy Sinatry z następującą wiadomością: „Dla Angeli od Roba. Te buty stworzono, by w nich chodzić, ale to, co ja mam, stworzono w innym celu”.

Co sobie wtedy myślałem? Brzmiało to jak tekst starego zboka! Jestem pewny, że była to moja ostatnia randka z Angelą…

Zabieranie dziewczyn na tańce w Bloxwich nie należało do tanich rozrywek, więc postanowiłem, że w soboty będę dorabiał. Dziadek pracował w warsztacie i salonie samochodowym Reginald Tildesley. Na dziedzińcu stało 20 aut i przez kilka miesięcy ja i mój szkolny kolega Paul chodziliśmy tam w weekendy i wszystkie je myliśmy.

Praca okazała się męcząca, ale nie przeszkadzało mi to – czasami nawet cieszyłem się, że tam idę, bo czułem się wtedy jak dorosły. Właściciel dawał nam za to kilka funtów, co w połowie lat 60. było sporą sumą. Jednak pewnego dnia, po tym jak harowaliśmy przez cztery godziny, wręczył nam 50 pensów.

– A to co? – spytałem przerażony.

– Wasz zarobek.

– 50 pensów? Zawsze dostawaliśmy dwa funty!

– Więcej nie dostaniecie. Bierzcie albo nie.

Wzięliśmy, ale więcej tam nie wróciliśmy.

W tamtym czasie nauka języków obcych nie stała w słabszych szkołach średnich na zbyt wysokim poziomie, ale moja placówka wybrała kilku uczniów, którzy mieli uczyć się francuskiego – znalazłem się w tym gronie. Bardzo mi się podobało. Lubiłem naszą nauczycielkę – panią Battersby. Szybko stałem się jej najpilniejszym uczniem.

Lubiłem francuski, bo zdawał mi się nieco egzotyczny. Ciężko pracowałem, by mówić „bez akcentu”, a konkretnie bez akcentu typowego dla Walsall. Chciałem mówić „ouvrez la fenêtre”, a nie „u-wrej la fennetr-ej!”. Nikt nie chce słuchać pięknej francuszczyzny podanej w tak bełkotliwym stylu nazywanym yam-yam.

Czym jest yam-yam? To niezbyt uprzejme określenie stosowane przez mieszkańców Birmingham do opisania akcentu z Black Country. „Jesteś z Walsall?” „Taa!” („I yam”). Dla ludzi z innych regionów brummie (akcent z Birmingham) i akcent z Black Country brzmią podobnie, ale w rzeczywistości są zupełnie inne.

Wraz z miłością do wysmakowanej francuszczyzny pojawiło się też u mnie zainteresowanie muzyką, teatrem i… ciuchami. Nasza szkoła była dość liberalna i starsi uczniowie mogli porzucić oficjalny ubiór na rzecz własnego stroju. Zacząłem pilnie śledzić modowe trendy.

Jak każdy nastolatek chciałem być cool i na czasie. Kręciłem się po Beechdale w zamszowych mokasynach, które tak łatwo było zniszczyć, że za każdym razem, gdy je zakładałem, martwiłem się, że ktoś mnie podepcze albo będzie padać.

Miałem zielony sztruksowy płaszcz, który nosiłem tak często, że mama musiała mi naszyć łaty na rękawach. Zakładałem do niego szeroki krawat i szerokie spodnie. Dzięki jedynemu w miarę sensownemu butikowi w Walsall – Henry’s – byłem na czasie z wymogami mody.

Nie można się tak nosić w Beechdale i nie prowokować komentarzy. Pamiętam pewną sytuację, gdy miałem 15 lat i wracałem do domu z potańcówki w miejskiej łaźni. Zachciało mi się frytek, więc zatrzymałem się przy vanie z jedzeniem na terenie osiedla. W tamtym czasie zaczesywałem włosy do przodu, w stylu muzyków Small Faces. Mój wygląd zwrócił uwagę kilku patałachów wcinających hot dogi. „E, ty, jakżeś się ubrał, cioto! – przywitał mnie jeden z nich, mówiąc z mocnym miejscowym akcentem. – Tyś chłop czy baba?”

Nie odpowiedziałem na zaczepkę, ale to pytanie zostało w mojej głowie i w pewnym sensie prześladowało mnie przez jakiś czas. Wtedy byłem już pewny, że jestem gejem, ale komentarze tych gości, że wyglądam jak kobieta, mnie martwiły. Czy wszyscy tak uważają? Czy to część mnie?

Gdy zbliżały się moje 16. urodziny i przygotowywałem się do egzaminów końcowych, na rodzinę Halfordów spadły nieoczekiwane wieści. Ja i Sue z pewności byliśmy zaskoczeni, ale podobnie zareagowali też rodzice. Urodził się mój młodszy brat – Nigel.

Niewątpliwie nie był zaplanowanym dzieckiem, ale jego pojawienie się w naszym domu sprawiło nam wiele radości. Rodzice wydawali się zachwyceni, ja i Sue także otoczyliśmy go miłością. Jego narodziny okazały się magicznym wydarzeniem.

Mimo to po przyjściu Nigela na świat mama wpadła w depresję. Miewała wahania nastrojów i często sprawiała wrażenie wycofanej. Było tak do czasu, aż lekarz przepisał jej tabletki szczęścia – tak zawsze mówiłem na antydepresanty. Sam również wiele lat później musiałem mierzyć się z mrokami depresji.

Ale jak każdy nastolatek zajmowałem się przede wszystkim sobą… co doprowadziło do niecodziennego wydarzenia. W Belgii. To była bardzo dziwna sprawa.

Z jakiegoś powodu razem z moim najlepszym kumplem Tonym postanowiliśmy odtworzyć nasz szkolny weekendowy wypad do Ostendy. Kupiliśmy tanie bilety na przejazd i zabukowaliśmy miejsce w internacie. Był to pięcio- albo sześciopiętrowy budynek. Właścicielka dała nam pokój na najwyższej kondygnacji.

Nasze łóżka stały na dwóch końcach pokoju. Pierwszej nocy, tuż po tym, jak się położyłem, moje łóżko zaczęło się trząść.

– Rob, co ty wyczyniasz? – spytał podejrzliwie Tony.

– Nic! – odparłem przestraszony. – Moje łóżko się trzęsie!

Wyskoczyłem z niego i włączyłem światło. Z łóżkiem nie działo się już nic dziwnego. Gdy tylko wyłączyłem światło i znowu się położyłem, wszystko zaczęło się od nowa. Nie trwało to zbyt długo, ale za bardzo się tamtej nocy nie wyspałem.

Następnego dnia pokręciliśmy się z Tonym po Ostendzie, a ja cały czas stresowałem się kolejną nocą. I słusznie. Gdy tylko wyłączyłem światło, moje łóżko znowu zaczęło gwałtownie wibrować. Trzęsło się tak mocno, że bałem się, że z niego wypadnę.

Przypominało to scenę z Egzorcysty. Łóżko trzęsło się jak szalone i nawet obrazki zawieszone na ścianach zaczęły podskakiwać. Trwało to o wiele dłużej niż poprzedniej nocy. Byłem przerażony.

Następnego ranka, gdy właścicielka internatu podawała nam śniadanie, starałem się wytłumaczyć jej moją łamaną francuszczyzną wspomaganą kieszonkowym słownikiem, co się działo:

– Yy, excusez-moi, Madame! Hier soir, mon lit, yyy, tremblait!

Popatrzyła na mnie i pokręciła głową.

– O takich rzeczach nie rozmawiamy – burknęła i odeszła. I tyle z rozmowy…

Moja silna wiara w rzeczy nadprzyrodzone ma chyba źródła właśnie w tamtym weekendzie spędzonym w Belgii.

Po powrocie do domu zacząłem interesować się czymś, co – jak miałem nadzieję – mogło stać się moim przyszłym zajęciem.

Oglądałem wiele seriali telewizyjnych, takich jak Z Cars, Dixon of Dock Green, Święty czy The Avengers, a także sztuki nadawane przez BBC w paśmie Play of the Month. Telewizja, kino i teatr mnie fascynowały i coraz częściej myślałem o tym, by zostać aktorem.

Czy to moja przyszłość? Wkrótce kończyłem szkołę. Uczyłem się pilnie do egzaminów końcowych i poszło mi nieźle, ale nie zamierzałem kontynuować nauki. Dzieciaki z klasy robotniczej nie zostawały w tamtych czasach w szkole dłużej, niż musiały, a ja chciałem do tego wyruszyć w świat.

Rodzicom to nie przeszkadzało. Uznali, że pomogą mi bez względu na to, co postanowię robić w życiu. Mama często mnie pytała: „Rob, jesteś szczęśliwy?”. Gdy odpowiadałem twierdząco, mawiała: „Jeśli ty jesteś szczęśliwy, to ja też”.

Każde dziecko chciałoby usłyszeć coś takiego od rodziców.

Spędziłem z nimi kilka wieczorów na przeglądaniu efektownej broszury szkoły aktorskiej w Birmingham. Zastanawialiśmy się, czy właśnie tam powinienem szukać szczęścia po zakończeniu nauki w obecnej szkole.

We wspomnianej broszurce znajdowało się mnóstwo zdjęć chłopaków w obcisłych trykotach, pod którymi widać było wszelkie wypukłości. Zupełnie mnie to nie zniechęcało! Sądziłem jednak, że na przeszkodzie może mi stanąć całkowity brak doświadczenia aktorskiego. Uznałem, że dawny występ w jasełkach, z wpijającym się w czaszkę zaciskiem do papieru, raczej nie będzie się liczył.

Tata pogadał ze znajomym, który zajmował się teatrem amatorskim; kumpel powiedział mu, że występuje w produkcjach miejscowego teatru Grange Playhouse i szukają tam nowych talentów. „Powiedz Robowi, żeby do nas wpadł. Spodoba mu się!”

„W porządku, pójdę tam i zobaczę, jak będzie” – odparłem na tę propozycję. Założyłem zamszowe buty, zielony sztruksowy płaszcz i szeroki krawat.

Sprawdziłem i mi się… spodobało. Obsadzili mnie w dramacie z gatunku kitchen-sink[5], w którym zagrałem młodego chłopaka z dysfunkcyjnej rodziny. Pozostali aktorzy byli przeważnie starsi ode mnie, ale powitali mnie serdecznie. Niezwykle pomocny okazał się zwłaszcza kumpel taty.

Z chęcią chodziłem raz w tygodniu na próby i z zapałem uczyłem się swoich kwestii. Byłem jedyną osobą na scenie, gdy podnoszono kurtynę na początku sztuki. Siedziałem z przodu i czyściłem buty. Reżyser chciał, żebym nucił w tym czasie jakąś melodię z reklamy telewizyjnej.

– Z której? – spytałem.

– Wszystko jedno. Z którejkolwiek. Sam sobie wybierz.

Na myśl przychodziła mi tylko reklama pasty do zębów Pepsodent. Pojawiała się w niej radosna melodia, której trudno było się pozbyć z głowy, więc zaśpiewałem:

W mig zniknie z zębów osad ten

Gdy kupisz pastę Pepsodent!

Wystawialiśmy tę sztukę przez tydzień, a gazeta „Express & Star” przysłała nawet recenzenta, który mnie pochwalił: „Robert Halford prezentuje się bardzo przyjemnie i świadomie… Zapamiętajcie tego młodzieńca!”. Bardzo cieszyłem się z tych słów i postanowiłem nie wycierać więcej tyłka tą gazetą w toalecie u babci.

Chciałem kontynuować występy na scenie, więc ucieszyłem się, gdy kumpel taty ponownie się odezwał. Znał ludzi, którzy pracowali w Grand Theatre w Wolverhampton, prestiżowej sali teatralnej w Midlands. Mieli wpaść na drinka do Walsall. Spytał, czy chciałbym do nich dołączyć, żeby mógł mnie przedstawić.

No jasne, jeszcze jak! Powiedział mi, że mają się spotkać w pubie znajdującym się blisko domu moich dziadków. Ustaliłem, że przenocuję u nich, żeby oszczędzić sobie dłuższego nocnego powrotu do domu.

Dwa dni później kumpel taty przyjechał po mnie po południu na Kelvin Road. Najpierw pojechaliśmy do teatralnego magazynu kostiumów, do którego miał dostęp. Miejsce to przypominało jaskinię Aladyna. Poczułem się oszołomiony fantastycznymi kostiumami wzorowanymi na średniowiecznych ubiorach oraz strojami z innych epok. Zawsze byłem wielkim miłośnikiem przebieranek.

Potem poszliśmy do pubu. Ludzie z teatru byli może nieco wyniośli, ale bardzo sympatyczni. Pili jednego drinka za drugim. Kumpel taty kupił mi rum z sokiem z czarnej porzeczki. A nawet kilka.

Wcześniej nie miałem zbyt wielkiego doświadczenia z alkoholem. Babcia czasami nalewała mi trochę shandy, na święta pozwalała mi spróbować snowballa – koktajlu z adwokatu i lemoniady. Tu jednak miałem do czynienia z prawdziwym piciem – z rumem! I to z ludźmi z teatru! Oczywiście nie miałem odpowiednio mocnej głowy. Chciałem do nich dołączyć, więc piłem, ale wkrótce byłem całkiem zalany.

Pod koniec wieczoru całe pomieszczenie przede mną wirowało.

„Mam pomysł! Pójdziemy do mnie” – zaproponował kumpel taty. Było mi już wszystko jedno. Nim się spostrzegłem, wylądowaliśmy we dwóch w jego mieszkaniu.

Nie pamiętam już, czy dał mi coś jeszcze do picia. Cały czas gadał o teatrze, a w tle chodził telewizor. Starałem się trochę ogarnąć i dojść do siebie. Nagle zgasło światło, a on znalazł się tuż obok mnie.

Nie mówił już o teatrze. W ruch poszły dłonie. Obłapiał mnie – moje ręce, klatkę, a potem zszedł niżej. Panowała kompletna cisza. Znowu czułem się jak na warsztatach w fabryce, tyle że teraz szło to dalej.

Czułem się bezsilny. Gość wiedział, czego chce – i właśnie do tego zmierzał. Poradził sobie z rozporkiem, wyjął mojego kutasa, schylił się i wziął go do ust. Siedziałem w bezruchu, otępiały i oniemiały, a on robił mi pierwszego w moim życiu loda.

Co jest?

Co się dzieje?

Co mam robić?

Jak to powstrzymać?

Nic nie zrobiłem. Nie mam pojęcia, jak długo to trwało, ale po wszystkim kumpel taty wstał i bez słowa wyszedł z pokoju. Przypomniałem sobie, że jestem blisko domu dziadków, więc znalazłem płaszcz i wyszedłem chwiejnym krokiem w mrok nocy, spanikowany i zdezorientowany.

Nie wiedziałem, co myśleć o tym zdarzeniu. Nie byłem nawet pewny, co tak naprawdę się stało. Leżałem w tym dziwnym stanie w pokoju gościnnym u dziadków, a potem odleciałem. Rano obudziłem się ze swoim pierwszym kacem w życiu. Nie mogłem skupić myśli. Czy TO właśnie robią geje? Czy o to chodzi w byciu gejem? Czy tak zachowują się ludzie z teatrów? Czy to miał być casting?

Oczywiście teraz zdaję sobie sprawę, że gość był oprawcą seksualnym – pedofilem. Wiedział, że jestem młody i bezbronny, i w pełni to wykorzystał. Jednak wtedy nie miałem pojęcia, co powinienem czuć. Uznałem, że to pewnie moja wina.

Gdy wróciłem później do domu, tata spytał, jak minął wieczór.

– Świetnie – wymamrotałem.

– Mój kumpel zaopiekował się tobą?

– O tak – odparłem.

Nigdy mu nie zdradziłem, co zrobił jego kolega. To by go załamało. Nie zawarłbym tej historii w swoich wspomnieniach, gdyby tata wciąż żył.

W każdej sytuacji można jednak dostrzec jakiś pozytyw. Trudno doszukiwać się go w przypadku wykorzystania seksualnego, ale ten mroczny wieczór przyniósł jednak coś dobrego. Kilka dni później skontaktował się ze mną jeden z gości z teatru. W Wolverhampton Grand mieli wolną posadę asystenta inspicjenta. Spytał, czy jestem zainteresowany.

Byłem. Poszedłem na rozmowę z menedżerem teatru i od razu dostałem tę pracę. Zabezpieczyłem sobie najbliższą przyszłość… Dokładnie o to mi chodziło.

Wkraczałem do świata teatru.

[1] Czarna kraina – obszar w środkowej Anglii, pomiędzy Wolverhampton i Birmingham. Od XIX wieku słynął z przemysłu wydobywczego i metalowego, a swą nazwę zawdzięcza ogromnemu zanieczyszczeniu powietrza, którego efektem było pokrycie całej okolicy czarnym osadem (przyp. tłum.).

[2] Gorbals to niegdyś gęsto zaludniona i niezbyt przyjazna robotnicza dzielnica Glasgow, często pojawiająca się w literaturze (przyp. tłum.).

[3]Faggot to także potoczne angielskie określenie osoby homoseksualnej (przyp. tłum.).

[4] Nazwa pubu wzięła się od tytułu humorystycznej powieści sławnego syna Walsall Jerome’a K. Jerome’a, Trzech panów w łódce (nie licząc psa).

[5]Kitchen-sink drama to pojęcie związane z teatrem brytyjskim, odnoszące się do specyficznego realizmu w twórczości niektórych autorów, głównie w latach 60. i 70. Termin ten (dramat kuchennego zlewu) odnosił się do naturalistycznego tła akcji. Dzieła przypisane do tego gatunku poświęcone były przede wszystkim brytyjskiej klasie robotniczej i ukazywały rzeczywistość społeczną, nie miały natomiast zazwyczaj tradycyjnej fabuły (przyp. tłum.).

Confess. The Autobiography

Copyright © Rob Halford 2020

The right of Rob Halford to be identified as the Author of

the Work has been asserted by him in accordance with the

Copyright, Designs and Patents Act 1988

First published in 2020

by HEADLINE PUBLISHING GROUP

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2021

Copyright © for the translation by Jakub Michalski 2021

Redakcja – Grzegorz Krzymianowski

Korekta – Piotr Królak, Agnieszka Zygmunt

Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc

Adaptacja okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek

inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana

elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu

bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2021

ISBN EPUB: 9788382101676ISBN MOBI: 788382101669

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa, Grzegorz Krzymianowski

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka

Promocja: Piotr Stokłosa, Aldona Liszka, Szymon Gagatek, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Karolina Prewysz-Kwinto

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga

E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Paweł Kasprowicz

Administracja: Klaudia Sater i Monika Kuzko

finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl

Spis treści
Okładka
Strona tytułowa
Uwaga
Wprowadzenie. Duszę się!
1. Naprzód, śliczna łódeczko…
2. Pomocna dłoń
3. Sześć win jęczmiennych i tabletki na sen
4. Kapłaństwo
5. Nawet marnego piątaka!
6. Superman w futrze
7. Skóry w stylu Shirley Bassey
8. Strzał z bata dla Marie Osmond
9. Chwała dziurom w ścianie
10. Witaj, Phoenix…
11. Uwielbiam facetów w mundurach
12. Panie i panowie, prosimy zająć miejsca i nie pozbywać się ich!
13. To ten jedyny. To miłość!
14. Na dworze Króla w Filadelfii
15. Zapach kordytu
16. Popowy romans
17. Po-po-poprosiłem o miętówkę!
18. Długie języki zatapiają statki
19. Pukając do drzwi Sharon Tate
20. Królowa i ja
21. Poważne sprawy w prima aprilis
22. Heavymetalowy ogień i moc
Epilog. Będę się darł po wieki wieków
Metalowe błogosławieństwo
Strona redakcyjna