Świerczewski. Śmierć i kult bożyszcza komunizmu - Krzysztof Potaczała - ebook + audiobook

Świerczewski. Śmierć i kult bożyszcza komunizmu ebook i audiobook

Krzysztof Potaczała

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Przez ponad 60 lat do niewielkich Jabłonek w Bieszczadach rokrocznie "pielgrzymowały" tysiące Polaków. Pojedynczo i grupowo oddawali hołd poległemu właśnie tutaj generałowi Karolowi Świerczewskiemu, postaci wykreowanej przez ludową władzę nie tylko na narodowego bohatera, ale wręcz komunistycznego świętego. Świerczewski stał się bożyszczem peerelu. Jego imię nadawano ulicom, szkołom i zakładom przemysłowym, znalazło się na sztandarach wojskowych i harcerskich, a jego podobizna w końcu ozdobiła znaczki pocztowe i zielony pięćdziesięciozłotowy banknot.
Przed wystawionym generałowi pomnikiem w Jabłonkach składano przysięgi na wierność ojczyźnie, osądzano zmyślonych wrogów, śpiewano patriotyczne pieśni, ale też handlowano pokątnie złotą biżuterią i pito wódkę zakąszaną kiełbasą z rożna.

W 1977 roku w obchodach trzydziestolecia śmierci "Waltera" uczestniczyło - jak podały media - blisko 15 tysięcy osób. A ledwie na dwa lata przed upadkiem PRL-u ku czci generała zbudowano u podnóża gór gigantyczne muzeum, przez co zabrakło pieniędzy na nową szkołę w Baligrodzie.
Dlaczego nieprzebrane rzesze biły pokłony pomnikowi generała, choć pewna część wiedziała o jego zbrodniach? W pasjonującym reportażu autor odkrywa kulisy śmierci i kultu Świerczewskiego "Waltera" - bożyszcza komunizmu, alkoholika, kobieciarza, nieobliczalnego dowódcy i agenta sowieckiego wywiadu.

Krzysztof Potaczała - dziennikarz, reporter. Publikuje w prasie regionalnej i ogólnopolskiej. Do tej pory wydał: "KSU - rejestracja buntu", "Bieszczady w PRL-u" (trzy tomy), "To nie jest miejsce do życia", "Stalinowskie wysiedlenia znad Bugu i z Bieszczadów" oraz "Zostały tylko kamienie. Akcja Wisła, wygnanie i powroty". Mieszka w Ustrzykach Dolnych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 261

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 33 min

Lektor: Andrzej Hausner

Oceny
4,1 (24 oceny)
11
6
5
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
sciboRCz

Nie oderwiesz się od lektury

echhh..
00
Kasiakop

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo ciekawe ujęcie reportażowe, świetnie się słucha, szczególnie jeśli zna się rejony i miejscowości gdzie akcja się toczy.
00

Popularność




 

 

Copyright © Krzysztof Potaczała, 2021

 

Projekt okładki

Magda Palej

 

Zdjęcie na okładce

© Darek Delmanowicz/PAP

 

Redaktor prowadzący

Adrian Markowski

 

Redakcja

Renata Bubrowiecka

 

Korekta

Marta Stochmiałek

Bożena Hulewicz

 

ISBN 978-83-8234-758-6

 

Warszawa 2021

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

 

 

 

***

Białą kamienną twarz odbijają ostrożnie, żeby nie uszkodzić. Wiercą grubym świdrem, później kują. Po wszystkim ściągają z wysokości na stalowej linie z dźwigu i porzucają na ziemi. Leży tam dzień lub dwa pod krzakiem, nieopodal granitowych bloków. Prószy na nią śnieg, przez co robi się jeszcze bielsza.

 

Dwa dni wcześniej robotnik w seledynowym uniformie i ciemnych goglach próbuje odspawać blaszanego orła, osadzonego na sześciometrowym obelisku. Ptak, wbity szponami w beton, długo pozostaje niewzruszony.

Mróz sięga piętnastu stopni, lecz z mężczyzny leje się pot. Gapie zadzierają głowy w niecierpliwym oczekiwaniu i siłą woli próbują wesprzeć robotnika. Co kilkanaście sekund, gdy przystawia rozgrzany palnik do opornej materii, w powietrze wytryskuje strumień iskier jak zimne ognie odpalane dawniej w Boże Narodzenie. Ludzie przytupują, rozcierają drętwiejące dłonie, ale z ich twarzy nie schodzi uśmiech i dreszczyk podniecenia. Niektórzy opowiadają dowcipy, siorbią herbatę z termosów.

Orzeł poddaje się dopiero po czterech godzinach.

 

Kilka lat wcześniej, pod koniec marca, na placu u stóp pomnika rozgrywa się mała bitwa. Ktoś kogoś szarpie, opluwa, cienką strużką leje się krew jako zapowiedź większego mordobicia. Dopiero policja zaprowadza porządek, ale sporu nie zażegnuje. Ten co pewien czas odżywa, na nowo rozpala złe emocje. Potrwa z górą jeszcze dekadę.

***

Dwudziestego ósmego marca 1947 roku w Jabłonkach koło Baligrodu od kul Ukraińskiej Powstańczej Armii ginie generał Karol Świerczewski „Walter”. Umiera nad potokiem poniżej drogi w otoczeniu kilku podwładnych. Słynne zdjęcie, zrobione przez anonimowego oficera, ukazuje zwłoki leżące w rzadkiej trawie. Mimo że tego dnia śnieg ciągle miesza się z błotem, na nieostrej fotografii tego nie widać. Są nisko zawieszone chmury i zatrzymana w kadrze złowroga cisza. Generał leży z otwartymi ustami, ma przymknięte oczy, ręce złożone na piersi. Wokół szaro i ponuro. Gdyby ten kadr ożywić, wypłynęłoby z niego przenikliwe zimno.

 

Tego dnia rano Świerczewski pozdrawia mieszkańców na baligrodzkim rynku i słucha zaintonowanej przez dzieci piosenki z nieco zmienionym oryginalnym tekstem:

 

Mało nas, mało nas do pieczenia chleba,

jeszcze nam, jeszcze nam generała trzeba.

 

Sięga do kieszeni płaszcza, częstuje cukierkami. Potem uczniowie miejscowej szkoły machają mu na pożegnanie, a on odwzajemnia gest.

Nie musi jechać w głąb Bieszczadów, ale chce. Jest uparty, więc nie daje się przekonać swoim podwładnym o realnym niebezpieczeństwie ze strony ukraińskiego podziemia. Mówi lekceważąco, że i w Warszawie może mu spaść cegła na głowę. Ryzyko jest wpisane w życie.

Dwie godziny później Baligród tonie we łzach.

 

Rozdział I

Człowiek, który się kulom ukłonił

Generał Karol Świerczewski pośmiertnie zostaje odznaczony Orderem Virtuti Militari. 1 kwietnia 1947 roku w stolicy zaczynają się uroczystości pogrzebowe. Przed wyruszeniem na cmentarz trumna z ciałem jest wystawiona przez cały dzień w klubie oficerów Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Radio podaje, że hołd „zmarłemu bohaterowi” oddaje dwadzieścia tysięcy ludzi. Na ulicach tłumy. „Polska Zbrojna” relacjonuje:

Na trumnę spływa biel i czerwień sztandaru, spowijają ją ciepło, serdecznie, troskliwie. Rozdzierająco smutny jest płacz córki, który w tej ciszy brzmi jak daremny krzyk [najstarsza córka Antonina zawodzi po rosyjsku: papa, papa… – K.P.]. Ulice zamarły w bezruchu. W szpalerze tłumów, które stanęły na brzegach chodników, milkną rozmowy. Odkrywają się głowy i pozostają tak odkryte długo, znacznie dłużej, niż tego wymaga zwyczaj (…). To wielkość człowieczeństwa, uosobiona w pokrytej biało-czerwonym sztandarem trumnie żołnierskiej, każe milknąć rozmowom i stawać nawet nieżołnierzom na baczność.

W długim kondukcie ustawiają się generalicja, delegacje państwowe, mieszkańcy Warszawy, przyjezdni. W pierwszym rzędzie, przed lawetą z trumną, idą księża. Potem nad grobem odprawiają modły. Zatwardziały komunista ma katolicki pochówek, a prasa w relacjach podkreśla ważną rolę duchownych w wydarzeniu. Podobnie kronika filmowa. Polska Ludowa jest wprawdzie wrogiem religii, ale wojsko to co innego. Służą w nim kapelani, mają wysokie stopnie. Niech świat wie, jaka u nas demokracja.

Z uchwały Rady Ministrów: „W uznaniu wiekopomnych zasług i w celu uwiecznienia pamięci generała Świerczewskiego Rada Ministrów uchwala: 1) urządzić uroczysty pogrzeb na koszt państwa, 2) wznieść pomnik gen. Świerczewskiemu nad Nysą Łużycką, na cmentarzu żołnierzy II Armii oraz w miejscu jego bohaterskiej śmierci, 3) zwrócić się do ministrów obrony narodowej i skarbu o odpowiednie zaopatrzenie wdowy (…) oraz jego małoletnich dzieci”.

 

Osiemnastego kwietnia 1948 roku w Jabłonkach zostaje odsłonięty pomnik upamiętniający śmierć generała. Posadowiony jest na łące nieopodal szosy Baligród–Cisna. Z tyłu rozpościera się zalesiony masyw Woronikówki, od czoła zaś wzgórze Charchajka (616 m n.p.m), z którego rok wcześ­niej upowskie oddziały atakowały Świerczewskiego i jego ochronę. To dopiero początek tworzenia największego martyrologicznego mitu PRL.

Na tablicy przytwierdzonej do jasnego kamienia widnieje napis: „Tu zginął dnia 28.3.1947 r. generał broni Karol Świerczewski od kul faszystowskich UPA. Nieugięty bojownik o wolność narodów i Polskę Ludową. Społeczeństwo Baligrodu”. „Walter” jest już bohaterem, ale rychło po śmierci staje się też ikoną, punktem odniesienia dla mas. Do Jabłonek ludzie pielgrzymują z oddaniem i uwielbieniem.

***

Na wyblakłym zdjęciu z końca lat czterdziestych siedmioletnia na oko dziewczynka, otoczona tłumem doros­łych, składa przyrzeczenie. Za nią pręży się jak struna żołnierz w mundurze podhalańczyka, a inny mundurowy wyciąga dłoń, by pogratulować małej wejścia w szeregi Związku Harcerstwa Polskiego. Na wszystko z zawieszonego nad niskim pomnikiem portretu patrzy generał. Przysięgać w miejscu, w którym – jak pisze prasa – „od skrytobójczych kul ukraińskich faszystów zginął wiceminister obrony narodowej”, jest zaszczytem. Tylko on, najodważniejszy z odważnych, „kulom się nie kłaniał”.

Kadry z tamtego okresu ukazują powagę i skupienie. Biało-czerwone flagi, wieńce, płonące znicze. Żadnych szerokich uśmiechów, najwyżej lekkie, z zamkniętymi ustami. Uśmiechać się nazbyt otwarcie pod portretem poległego w walce herosa może oznaczać: wykpiwać, profanować.

Trzy lata po śmierci imię Karola Świerczewskiego noszą już dziesiątki placów i ulic, szkół i fabryk. Z czasem liczba ta kilkakrotnie wzrośnie. W 1948 roku powstaje pomnik generała w Poznaniu, a wkrótce potem w Bieszczadach szlak turystyczny ku jego czci, który w dziewiczym marszu przemierzają uczestnicy Ogólnopolskiego Rajdu Przyjaźni. W 1954 roku zostaje wyznaczony szlak wolnościowy. Rozpoczyna się na przełęczy między szczytami Jawornego i Wołosania, a wiedzie przez Łopiennik i Dołżycę do Jaworzca oraz przez Krysową na Przełęcz Orłowicza.

W tym samym roku działają już drużyny walterowskie, a jednym z ich założycieli jest Jacek Kuroń. Młodzieżowa organizacja harcerska nawiązuje do działalności radzieckich pionierów, którzy za swego patrona mają Włodzimierza Lenina. Podstawą ideologiczną funkcjonowania walterowców są wskazania radzieckiego pedagoga Antona Makarenki, choć Kuroń i inni opierają się też na doświadczeniach Aleksandra Kamińskiego – wychowawcy, instruktora harcerskiego i żołnierza Armii Krajowej, ideowego przywódcy Szarych Szeregów.

Walterowcy biorą udział w obozach terenowych i szkoleniach również zimą. Obozy są organizowane w całej Polsce, choć najczęściej w Bieszczadach, w promieniu kilku lub kilkunastu kilometrów od miejsca zasadzki UPA na Świerczewskiego. Komunistyczny hufiec po latach staje się, paradoksalnie, kuźnią kadr opozycji demokratycznej – stąd wywodzą się Jacek Kuroń, Adam Michnik, Jan Lityński i Seweryn Blumsztajn.

Anna Zechenter z krakowskiego oddziału IPN przywołuje na łamach „Dziennika Polskiego” wspomnienie Jacka Gawrackiego: „Nazwa Walterowcy, urobiona od rewolucyjnego imienia patrona, w naszej tradycji wiąże się ze składanym ślubowaniem, które po raz pierwszy odbyło się w miejscu, gdzie poległ Generał, w Jabłonkach pod Baligrodem. [...] Jacek [Kuroń] snuł gawędy o bohaterze. Z tym wyjazdem to nie było takie proste. Właściwie to byliśmy chyba jedną z pierwszych zorganizowanych wycieczek, która tam dotarła. Trzeba ją było załatwiać w Dowództwie Korpusu czy Dywizji w Rzeszowie. Pamiętam, że tam jeździłem”.

Z kolei Andrzej Kuroń, brat Jacka, opowiada: „Samochodów było cztery, bo nas było około 120 osób. Wyjechaliśmy po obiedzie, a kiedy przyjechaliśmy do Baligrodu, było już ciemno. [...] Rankiem ciężarówkami pojechaliśmy na miejsce śmierci Generała, do tego kamienia. I tam odbyło się to pamiętne pierwsze ślubowanie, które w imieniu drużyny złożył drużynowy: »Generale Walterze, drużyna, która nosi twoje imię, zgłasza swoją gotowość do walki, o co ty walczyłeś i za co ty poległeś«. Na uroczystości przy grobie wszyscy byliśmy ubrani na galowo. Potem pojechaliśmy na obiad do jednostki wojskowej”.

Harcerze spod znaku walterowców – jak również inni skupieni w dziesiątkach hufców ZHP – regularnie odwiedzają Jabłonki. Uczestniczą między innymi w wiosennych zlotach „ostatnim szlakiem bojowym generała Świerczewskiego”.

– Dla nas, nastolatków, takie wyprawy były przede wszystkim przygodą – mówi Maria. – Dostarczały mnóstwa wrażeń i radości, bo wiązały się ze spotkaniem setek rówieśników. Aspekt patriotyczny też był ważny, ale jednak drugoplanowy.

Elżbieta: – Do Jabłonek szliśmy zawsze umundurowani. Braliśmy prowiant, po drodze intonowaliśmy harcerskie piosenki. Przed pomnikiem zapalaliśmy znicze, a wyznaczona osoba odczytywała pean na cześć Świerczewskiego. W poszczególnych latach wyglądało to mniej lub bardziej pompatycznie, lecz kanon pozostał niezmienny.

Andrzej: – Nie wszyscy w tamtym czasie składali przysięgę u stóp pomnika, ale ci, którzy tego dostąpili, czuli się wyróżnieni. Nie było w Polsce bardziej godnego miejsca.

Podobną trasą podążają w marszobiegach patrolowych żołnierze i milicjanci, choć muszą wykazać się większą sprawnością.

– Należało pokazać, że jesteśmy dobrze wyszkoloną kadrą – opowiada emerytowany funkcjonariusz Milicji Obywatelskiej w Lesku. – Startowaliśmy w strojach sportowych z numerami na plecach. Biegliśmy po wertepach, rzucaliśmy na odległość niewybuchowym granatem, strzelaliśmy z kbks-u do wyznaczonego celu. To była rywalizacja między posterunkami, jednostkami wojskowymi, ale w zawodach brały też udział zakłady i instytucje, uczestniczyli w nich ludzie zrzeszeni w Lidze Obrony Kraju, Młodzieżowej Służbie Ruchu, Związku Młodzieży Socjalistycznej, Ochotniczych Hufcach Pracy. Ci ostatni, junacy, bardzo chcieli się wykazać. W ich szeregach istniała nawet większa rywalizacja niż wśród milicjantów czy żołnierzy Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego.

Na przełomie marca i kwietnia do Jabłonek przybywają rzesze zwykłych Polaków, delegacje województw i gmin. Oraz przedstawiciele państwa i wojska, prawie zawsze z zaproszonymi oficjelami z krajów komunistycznych. W płomiennych przemowach przypominają szlak bojowy „Waltera”, jego czyny i okoliczności śmierci. Potępiają „faszystowskich zabójców generała spod znaku UPA”, a także „imperialistów z Zachodu”, którzy nie ustają w wysiłkach, by „uciemiężyć narody”.

Tuż po śmierci Świerczewskiego w Wydziale Oświaty i Kultury KC PPR wykluwają się tematy do wykorzystania w twórczości artystycznej. Jak kraj długi i szeroki tworzone są pieśni, poematy, opowiadania… Zajmują się tym głównie literaci z ówczesnego panteonu. W tygodniku „Polityka” Jerzy Kochanowski tłumaczy:

Były to zaledwie pierwsze kroki (…). Pospiesznie opracowano (…) broszurę o Świerczewskim z masą błędów faktograficznych i edytorskich (nawet w tytule!). Wydana w 20-tysięcznym nakładzie książeczka została przez ministra oświaty z dniem 1 marca 1948 r. polecona jako lektura „do szkół wszelkich typów oraz do świet­lic”. Efemerydę zastąpiła już w tym samym roku praca Janiny Broniewskiej O człowieku, który się kulom nie kłaniał. „Ten literacki zapis życia Waltera – pisano w latach osiemdziesiątych – spełnił fundamentalną, jak się wydaje, rolę w spopularyzowaniu jego postaci w naszym społeczeństwie, zwłaszcza wśród młodego pokolenia”. Nic dziwnego. Sprawnie napisana (…) doczekała się między 1948 a 1987 r. kilkunastu wydań w łącznym nakładzie ponad miliona egzemplarzy. Do początku lat osiemdziesiątych była to także obowiązkowa lektura szkolna. Niezależnie od innych kilkunastu książek i broszur o generale Walterze ta właśnie odegrała największą rolę, a określenie użyte w jej tytule stało się jedną ze słownych ikon PRL, hasłem identyfikowanym zapewne przez większość społeczeństwa.

W roczniku „Bieszczad”Andrzej Burghardt pisze o Janinie Broniewskiej:

W czasie II wojny światowej pisarka przebywała na terenie ZSRR, gdzie (…) prowadziła m.in. działalność kulturalną oraz publicystyczno-propagandową. Po wstąpieniu do I Dywizji im. T. Kościuszki została korespondentem wojennym i w trakcie pełnienia swych obowiązków zawarła bliższą znajomość z generałem Karolem Świerczewskim. Ten, chcąc jej pomóc w pisaniu reportaży z bitewnych pól, zabierał ją na frontowe wyprawy w charakterze swego „adiutanta”. Z fascynacji Broniewskiej postacią legendarnego już podówczas „Waltera” narodziła się reportażowa opowieść O człowieku, który się kulom nie kłaniał.

Broniewska eksponuje wzorcowe cechy osobowościowe Świerczewskiego: odwagę, wierność przekonaniom, żarliwą ideowość, ojcowski stosunek do żołnierzy. „Jako dowódca wykazuje się zawsze najwyższej próby zawodowym profesjonalizmem. Potrafi wszystko: ustawić ogień artyleryjski, przemówić do buntujących się żołnierzy, poprowadzić każdą maszynę, nawet samolot, wszystkiemu też umie zaradzić. Dla siebie wymagający i surowy, żołnierzy traktuje tak, jak ojciec traktuje własne dzieci – nazywa ich pieszczotliwie «synkami», wizytuje podczas najcięższych frontowych walk i dodaje otuchy, udziela fachowej pomocy, świeci przykładem, dzieli ich codzienne trudy i troski, dba o aprowizację, a śmierć każdego z nich staje się dla niego sprawą osobistą, głęboko odczutą i przeżytą”.

Żołnierze także potrafią docenić zalety swego dowódcy. Obdarzają go miłością, szacunkiem, przywiązaniem, nazywają w zależności od nacji „el generale Polacco”, „mój Generale”, „dżeneral Uolter”, „nasz warszawski Generał”, „nasz Stary”. Ich sympatię zjednuje mu także jego brawurowa odwaga. W końcu generał ginie z rąk wroga, ale „jako do końca wierny swej postawie i przekonaniom patriota-męczennik”.

Jakby na dokładkę w 1949 roku Władysław Broniewski, mąż Janiny, wydaje Opowieść o życiu i śmierci Karola Świerczewskiego-Waltera, robotnika i generała.

Oto fragment:

 

Nie o każdym śpiewają pieśń,

nie każdemu stawiają pomnik.

Pieśni nieraz historia przekreśli,

pomniki zburzą potomni.

Trzeba wykuć swój łańcuch lat,

każdy rok – hartowane ogniwo.

Trzeba nieść go w trudzie przez świat,

życie piękne, tę prawdę żywą.

Tym łańcuchem ziemskie kolisko

przepasać jak narzeczoną.

Kto tak żył, temu sądzono zakrzepnąć

w ogromnym błysku.

Temu być jak Gwiazda Polarna

dla idących w oddali gdzieś.

Temu być jak czasza ofiarna.

Temu siać płododajne ziarna

i o takim śpiewają pieśń.

 

Przybywa peanów, ale to wciąż za mało. Władza potrzebuje, by w zbiorowej pamięci Polaków zachował się jeszcze pełniejszy portret Świerczewskiego, ukazany także na taś­mie filmowej. I taki film powstaje. Dwuczęściowy Żołnierz zwycięstwa Wandy Jakubowskiej wchodzi na ekrany 8 maja 1953 roku, choć już wcześniej zostaje podjęta próba realizacji innego obrazu. Nad jego scenariuszem pochyla się komisja, w której składzie znaleźli się Bolesław Bierut i marszałek Konstanty Rokossowski. Odrzuca go w całości i podkreśla, iż film nie spełni należycie zadania wychowywania młodzieży. Do scenariusza Jakubowskiej komisja nie ma większych zastrzeżeń; kobieta przechodzi do historii jako twórczyni filmowej biografii idealizującej postać Karola Świerczewskiego.

„W aspekcie politycznym utwór Jakubowskiej prezentował w sposób modelowy wypracowane podczas stalinizmu klisze fałszowania historii. Osią konstrukcyjną filmu uczyniła autorka zderzenie dwóch obozów: z jednej strony walczących o pokój i postęp proletariuszy wszystkich krajów, z drugiej – międzynarodowego kapitału, złączonego przekonaniem, iż wojna to najlepszy interes” – tłumaczy Andrzej Chojnowski. Mówi też: „To właśnie Świerczewski, zaufany stalinowski bojowiec, jest w filmie najważniejszym ojcem-założycielem nowej Polski. Ten bliski przyjaciel sowieckich marszałków, otoczony gronem doświadczonych rewolucjonistów z różnych stron świata, prowadzi wojsko do boju, pomaga odbudować zniszczony kraj (…). To do niego przychodzą ze swoimi problemami oficerowie, robotnicy i dyrektorzy odbudowywanych fabryk”.

Film nieoczekiwanie schodzi z ekranów już kilka miesięcy po premierze i aż do końca PRL nie jest pokazywany publicznie. Mimo że opowieść jest hagiograficzna, to jednak sama potyczka z UPA ukazuje „Waltera” – niezamierzenie – w niekorzystnym świetle. Autorka uwypukla pogardę generała dla śmierci, lecz jednocześnie czyni go człowiekiem nonszalanckim. I właśnie z tego powodu – podejrzewają krytycy – obraz zostaje objęty zakazem wyświetlania.

Oprócz filmu generałowi „Walterowi” poświęca się utwory muzyczne i ponad sto dzieł plastycznych, w tym prace Xawerego Dunikowskiego. W szkołach i przedsiębiorstwach ku jego pamięci organizowane są wieczornice, tworzone izby pamięci, podejmowane zobowiązania: lepszych wyników w nauce i sporcie, zwiększenia produkcji, wykonania czynów społecznych.

– Wszystko podporządkowaliśmy gloryfikacji imienia generała – nie ukrywa dawny działacz partyjny z Leska. – Wierzyliśmy święcie, że poległ za naszą wolność, więc byliśmy w niego zapatrzeni.

Bezbrzeżne oddanie generałowi najbardziej widoczne jest w Baligrodzie. Wręcz namacalne. Tutaj ludzie pamiętają dzień, gdy rozmawiał z nimi na plantach, obiecywał rozprawę z banderowcami, a potem z nimi walczył.

Uczniowie baligrodzkiej szkoły imienia Świerczewskiego opiekują się pomnikiem w Jabłonkach. Jego postać przywoływana jest na każdej lekcji wychowawczej, nader często też na zajęciach z historii. To historia wybiórcza, zafałszowana, jak cały życiorys generała. Ale kto jest tego świadomy? Młodzież na pewno nie, pedagodzy nieliczni. Lecz jeśli wiedzą, nie powiedzą. Nie chcą stracić pracy, może nawet trafić do więzienia za nieprawomyślność. To dopiero wczesne lata pięćdziesiąte, rządzi Bolesław Bierut, Urząd Bezpieczeństwa Publicznego wszędzie ma oczy i uszy.

Szary obywatel też nie zna prawdy, ale to nie jego wina. Skąd ma ją znać, z jakich książek, podręczników? Dla niego Świerczewski to ten, który „kulom się nie kłaniał”. Ktoś nadzwyczaj odważny, choć już dwa dni po jego śmierci w „Dzienniku Polskim” można przeczytać, że w Jabłonkach generał, „dowodząc walką, stał na środku szosy, lekceważąc niebezpieczeństwo”. Czy to odwaga, czy lekkomyślność? Jaki oficer przy zdrowych zmysłach zachowuje się w ten sposób?

***

A może, jak wynika z przecieków, „Walter” w czasie walki z upowcami jest podpity? Dzień wcześniej rano przylatuje samolotem do Rzeszowa. Ma jechać do sztabu, ale podejmuje niespodziewaną decyzję o wizycie w koszarach pułku. Jest uśmiechnięty, nawet wesoły. Z relacji podwładnych wynika, że Świerczewski chętnie rozmawia ze zwykłymi szeregowcami, którzy są mu najbliżsi. Jest dla nich jak ojciec, dlatego pyta pierwszego z brzegu:

– Bieliznę masz czystą? A kiedyś był w łaźni?

– W sobotę, panie generale! – odpowiada służbiście młodzian.

– No to pokaż karabin. – Generał wyjął zamek i spojrzał pod światło. Obejrzał lufę z jednej i z drugiej strony, po czym uczynił ramionami swój charakterystyczny gest zadowolenia: karabin był czysty.

I dalej:

Na podwórzu koszarowym (…) minęliśmy się z grupą żołnierzy. Nagle Generał przywołał do siebie jednego z nich. – Kulejecie – stwierdził autorytatywnie. – Ja, panie generale? Skądże – bronił się strzelec. – Prawy, gdzieś pod palcami. Gwoździe, co? Ano zdejmcie. – Panie generale, kiedy wcale… – Zdejmcie, zdejmcie. Szybko! – Żołnierz zdjął but, Generał zdjął rękawiczkę, wziął but do ręki i zaczął gorliwie macać palcami wewnątrz przyszwy. – No widzisz, synu. Masz gwoździe w bucie. Niespiłowane. A tak nie można. Nogi sobie zniszczysz. Kto podkuwał ten but? – W kilka minut później zasapany szewc tłumaczył się gęsto przed Generałem.

Z Rzeszowa „Walter” jedzie do Przemyśla, stamtąd do Krosna, potem do Sanoka. Stanisław Ziajka, starszy sierżant Wojska Polskiego, wspomina:

Byłem kierowcą w sztabie 8. dywizji w Sanoku w stopniu szeregowca. 27 marca 1947 roku otrzymaliśmy wiadomość: do jednostki przyjedzie na inspekcję generał Karol Świerczewski. Miał przybyć w południe. Czekali na niego żołnierze i znaczna część mieszkańców miasta. Chciano mu zrobić nie byle owację, powitanie miało jednak znacznie skromniejszy przebieg niż planowano, gdyż generał zjawił się w Sanoku dopiero wieczorem, kiedy społeczeństwo rozeszło się do domów.

Noc poprzedzającą podróż do Baligrodu „Walter” spędza w sanockiej siedzibie 32. Pułku Piechoty. Późnym wieczorem je kolację, najpewniej zakrapianą, choć po latach generał Mikołaj Prus-Więckowski, który towarzyszy wtedy Świerczewskiemu, twierdzi, że ten rankiem 28 marca zjada śniadanie i wypija jedynie 25 gramów wódki. Podobnie wcześniej, w czasie wizytacji garnizonów w Krakowie i Rzeszowie, unikał – jak zapewnia Prus-Więckowski – alkoholu.

Rankiem wyrusza do Leska, do sztabu 34. Pułku Piechoty. „Początkowo generał jechał wraz z dowódcą dywizji trofiejnym oplem. W Lesku, na skutek defektu w wozie, przesiadł się do doczkikomandorki” – relacjonuje szofer Ziajka. Wkrótce bez dalszych przygód dociera do Baligrodu, gdzie stacjonuje 2. batalion 34. pułku. Mieści się w willi lekarza Włodzimierza Kuźmaka przy głównej drodze. Kwaterują tam dowódca kapitan Henryk Karczewski i inni oficerowie; pozostali wojskowi rozlokowani są w domach prywatnych. W sztabie ruch, przyjmowanie meldunków, raport z ostatnich działań przeciwko sotniom UPA.

Zanim Świerczewski wysłuchuje informacji, odwiedza jeszcze cmentarz wojenny (leżą tu żołnierze Armii Czerwonej i Wojska Polskiego), rozmawia z miejscowym wójtem i kilkoma zaufanymi. Widzą, że generał jest „wczorajszy”. Od dawna ma problem z alkoholem, w pewnych sytuacjach nie umie się bez niego obejść. Kiedy wypije, jego twarz robi się czerwona. Podwładni nie muszą czuć zapachu wódki, żeby się domyślić, w jakim stanie jest wiceminister obrony narodowej, ale nikt nie śmie pisnąć słowa.

W baligrodzkim gnieździe 2. batalionu żołnierzom pomaga miejscowy cywil. Oporządza konie, sprząta, nosi wodę. W pewnym momencie staje kilka metrów od Świerczewskiego – to mu wystarcza, by uznać, że nie jest on w formie. „Walter” ma pięćdziesiąt lat, jego organizm jest wyniszczony długoletnim piciem i wolno spala procenty. Ale stara się trzymać fason. Podczas spotkania w rynku stoi w rozpiętym płaszczu, jakby mu było za ciepło. Tymczasem jest koniec marca, temperatura w okolicach zera. Po latach niektórzy wojskowi, obecni wówczas w Baligrodzie, a wcześniej w Sanoku i Lesku, stwierdzili, że to pod wpływem wódki ich szef upierał się przy inspekcji w strażnicy WOP w Cisnej. Nikt ze świty generała oficjalnie nie potwierdza tej informacji, a w ukazujących się przez dekady publikacjach o życiu Świerczewskiego temat alkoholu jest nieobecny. Wychodzi na jaw dopiero po upadku PRL, ale o tym później.

 

Dzień przed wymarszem na zasadzkę „Chrin” spotyka się ze swoimi czotami w lesie nad Sukowatem. Jest wyraźnie podekscytowany, bo otrzymuje informację od kobiety z Baligrodu (najpewniej łączniczki UPA o inicjałach J.G.; takie figurują w raporcie sporządzonym jakiś czas później przez sotennego), że w Lesku wojsko szykuje się na zaplanowaną nazajutrz wizytę kogoś ważnego ze stolicy. Skoro tak – myśli dowódca – to niewykluczone, że ten ktoś zechce pojechać jeszcze dalej na południe. Ale może być też inaczej – wojsko z Cisnej wyruszy na spotkanie wysokiego rangą gościa do Baligrodu. Dla UPA to więc okazja do przeprowadzenia udanego ataku gdzieś między tymi miejscowościami, na opustoszałym od wiosny 1946 roku terenie.

Kiedy Świerczewski śpi na kwaterze w Sanoku, „Chrin” krąży po leśnym obozowisku, wydaje rozkazy, sprawdza gotowość podkomendnych. Dwukrotnie upewnia się, czy wszystko jest dla nich jasne. Potem znika w ziemiance, kładzie się na pryczy, ale – jak później napisze – nie może zasnąć. W końcu wstaje, zapala papierosa i jeszcze raz studiuje plan akcji. Tak mijają godziny aż do trzeciej nad ranem, kiedy zarządza zbiórkę. Punktualnie o czwartej partyzanci wyruszają w kierunku szosy Baligród–Cisna. Jest jeszcze ciemno, a marcowa plucha nie nastraja do opuszczenia legowisk. Bojowcy są zmęczeni i obdarci, trapią ich przeziębienia, kończą się żywność i tytoń, ale właśnie dlatego muszą zaryzykować wypad. Żeby zdobyć prowiant, odzież i lekarstwa. Panuje niemal zupełna cisza, niektórzy zbrojni idą w półśnie, więc co chwilę potykają się o konary i kamienie. W szałasach na Chryszczatej zostają tylko ranni, ciężko chorzy, krawcy, szewcy i kucharze. Dziewięciokilometrowy marsz pod Jabłonki – gdzie rozegra się walka – zajmuje banderowcom pięć godzin.

Około dziewiątej trzydzieści zajmują stanowiska na porośniętym krzakami wzgórzu na wysokości Jabłonek. W tym czasie „Walter” w eskorcie kilkudziesięciu żołnierzy jest już w drodze. Mają trzy erkaemy, pistolety maszynowe i karabiny. Według Stanisława Ziajki generał koniecznie pragnął odwiedzić wopistów, którzy – choć bez zaopatrzenia i otoczeni banderowcami – radzili sobie bardzo dobrze. „Ruszyliśmy w drogę. W pierwszej doczce (samochodzie marki Dodge) jechał generał i część towarzyszących mu oficerów, w drugiej – którą ja prowadziłem – pozostali. Za nami jechały ZIS-y z ochroną. W czasie drogi doczki oderwały się od znacznie wolniejszych maszyn radzieckich. W Jabłonce dostaliśmy się pod ogień banderowców”.

W zasadzkę nie wpada cała polska załoga. Tuż za Baligrodem jeden ZIS-5 z częścią ochrony się psuje, a inne auta nie czekają, tylko jadą dalej. Ciężarówka ma awarię już wcześ­niej, zresztą ta marka nie jest szczęśliwa, nagminnie ulega defektom. Kierowcy i mechanicy ukuwają nawet powiedzenie: „Zis piat’ padł. Siedź i płacz”. Droga od Baligrodu do Cisnej przypomina wijącą się wstęgę – co chwila zakręty, wzniesienia i zjazdy – ale akurat w miejscu zasadzki wiedzie prosto, tyle że otoczona górami. Upowcy znają teren doskonale, nieprzypadkowo wybierają właśnie to miejsce.

Gdy po chwili nadjeżdża kolumna, na odcinku kilkuset metrów mają żołnierzy jak na patelni. Padają pierwsze strzały, Polacy wyskakują z samochodów i próbują się bronić. Także generał Świerczewski wyciąga pistolet i strzela na ślepo w kierunku wroga. Dowodzi obroną, wydaje rozkazy. „Po pierwszych strzałach samochody przejechały pod ogniem jeszcze kilkaset metrów, zatrzymując się w miejscu, gdzie mogły być rażone wyłącznie od tyłu” – pisze Grzegorz Motyka. „Samochód z gen. Świerczewskim stanął kilkadziesiąt metrów za mostkiem na Jabłonce, a ZIS z ochroną przed mostkiem (…). Żołnierze Wojska Polskiego na rozkaz gen. Świerczewskiego podjęli próbę zaatakowania stanowisk przeciwnika, ale zostali zmuszeni do odwrotu (…). Napastnicy wycofali się bez strat włas­nych, gdy na pole walki przybył samochód z tą częścią eskorty, której wóz doznał wcześniej awarii”.

Z relacji podpułkownika Jana Gerharda: „Około 9 generał Świerczewski wyraził życzenie skontrolowania jeszcze jednego garnizonu – 37. Komendy i 4. Konnej Grupy manewrowej WOP w Cisnej. Byliśmy zdumieni i zaskoczeni… Cisna oznaczała konieczność przesunięcia się przez cieśninę między masywami leśnymi Chryszczatej, gdzie po zachodniej stronie rozciągał się rejon działania «Hrynia» [Chrina] i «Stacha», a po wschodniej «Bira». Zasadzki były tam zjawiskiem częstym”.

W rzeczywistości na kilka miesięcy przed potyczką w Jabłonkach UPA nie przeprowadziła w tym rejonie żadnej akcji przeciwko polskim konwojom. Zimę banderowcy spędzili ukryci w lesie lub dobrze zadekowani w wioskach u ludności ukraińskiej.

Z meldunku generała Mikołaja Prusa-Więckowskiego po wyjeździe do Cisnej: „W odległości około 6 km od Baligrodu zostaliśmy ostrzelani (…) z kilku erkaemów. Początkowo strzelano do nas z prawej strony od tyłu, a za parę sekund również z prawej z boku i z przodu. Wówczas generał dał rozkaz zwiększyć szybkość (…). Lecz przy moście kazał samochód zatrzymać”. Potem pisze: „Generał Świerczewski, który siedział obok szofera, zeskoczył i ukrył się za kupą kamieni z prawej strony. Ja siedziałem z lewej strony i dlatego ukryłem się w rowie po lewej stronie szosy. Obok mnie znalazł się dowódca 8. DP – płk Bielecki. Dowódca pułku ppłk Gerhard zeskoczył na prawo. Szeregowi ukryli się dookoła samochodów (…). Ogień banderowców stopniowo wzmagał się. Zabity został w tyralierze por. Krysiński (…), wkrótce padł jeden z szoferów – Strzelczyk, który chciał jechać do Baligrodu po pomoc. Koło mostu paru ludzi zostało rannych (…). Wówczas generał Świerczewski dał rozkaz (…) zająć pozycje wzdłuż rzeki”.

Prus-Więckowski zeznaje też: „Towarzyszył mi ogień maszynowy upowców. Po kilku skokach podbiegłem do ukrycia na brzegu rzeczki, gdzie leżał gen. Świerczewski pomiędzy dwiema drewnianymi belkami i obserwował ruchy bandy. W pewnej chwili wyprostował się i w tej pozycji dostał kulę w brzuch. Na okrzyk «jestem ranny» (…) podbiegli w kierunku generała kapitan Cesarski, podporucznik Łucznik i kilku żołnierzy. W międzyczasie jednak (…) zmienił swoje miejsce, ruszył w kierunku strumyka i wszedł w jego koryto. W tym momencie trafiła go druga kula”.

Generał Więckowski mówi o dwóch postrzałach, tymczasem podczas oględzin zwłok „Waltera”, przeprowadzonych jeszcze w Baligrodzie, lekarz 34. Pułku Piechoty podporucznik Noworyta stwierdza trzy rany: „W połowie linii łączącej pępek z końcem kości biodrowej po stronie prawej, rana postrzałowa o brzegach równych. W odległości mniej więcej 3 cm w lewo i poniżej pępka rana postrzałowa. W ostatnim międzyżebrzu w linii łopatkowej lewej rana postrzałowa. Wszystkie trzy rany posiadają cechy wlotu pocisku kalibru ok. 7 mm oraz cechy strzałów oddanych z dalszej odległości (…). Jako przyczynę zgonu uważać należy najprawdopodobniej krwotok wewnętrzny do jam opłucnych z możliwością uszkodzenia mięśnia sercowego oraz jamy brzusznej”.

Oddziały UPA wracają do obozowiska, ale „Chrin” nie jest zadowolony z przebiegu akcji. Oskarża niektórych partyzantów o małe zaangażowanie w walkę. Ci, którzy dopadają do polskich samochodów, nic w nich nie znajdują. Pierwszy uśmiech na twarzy sotennego pojawia się dopiero dwa dni po zasadzce, gdy do kryjówki na Chryszczatej łącznik przynosi gazetę z informacją o śmierci generała Świerczewskiego. Po miesiącach nieustannego ukrywana się, kluczenia po lasach przed nieustępliwym wrogiem upowcy wreszcie odnoszą sukces na dużą skalę. Cieszą się do tego stopnia, że w listach i raportach zwielokrotniają liczbę zabitych przez siebie żołnierzy, mylą stopnie wojskowe i nazwiska. Piszą też bzdury o tym, jak to „Chrin” chodzi w generalskim płaszczu. Faktem jest natomiast, iż oznajmia: „Gdybym wiedział, że natrafię na taką grubą rybę, tobym wcześniej wyruszył z obozowiska”.

Otrzymuje pochwałę od przełożonych: „Gratulacje za «spucowanie» gen. Świerczewskiego! (…) Prześlijcie szczegółowy protokół w tej sprawie. To ważna robota! Ona poruszyła opinię całego świata. Wykonawcy powyższego zasłużyli się odpowiednio, dlatego proszę ich podać do góry (…). Sankt punkt (…) pomszczono godnie! A przy tym jeszcze i propaganda! Wiecie, że nie mogą się nacieszyć w całym świecie z tego wypadku” (wyciąg z meldunku UPA bez podpisu i daty, z nagłówkiem: „Do druha komandyra”).

 

Mieszkańcy Baligrodu dowiadują się o śmierci wiceministra obrony około jedenastej. W szkole nauczyciele przerywają lekcje, dorośli wychodzą na ulice i z przejęciem przekazują kolejnym przechodniom hiobową wieść. Płaczą kobiety i mężczyźni, wyczuwalny jest narastający lęk. Z kroniki szkolnej:

Jego [generała] ciało przywieziono do Baligrodu. Ludzie i młodzież szkolna idą popatrzeć ostatni raz na tego człowieka, którego przed niespełna dwiema godzinami żegnano. Widać nawet u mężczyzn (…) łzy w oczach, żołnierze płaczą, płacze i młodzież (…). W Baligrodzie ogólne przygnębienie, cisza złowroga krąży po całym miasteczku, ludzie chodzą z opuszczonymi głowami, nawet ludność ukraińska jakaś wystraszona, w ogóle z domów się nie pokazuje (…). Wieczorem ludność patrzy zaniepokojona na okolice i wydaje się, jakby jakaś siła przybliżała się, aby dokonać zniszczenia całego miasteczka. Ludzie uciekają i kryją się w kryjówkach, gdyż każdemu się wydaje, że banderowcy lada chwila uderzą na słabą placówkę WOP-u [powinno być: 2. Batalionu 34. Pułku Piechoty – K.P.] i dokonają zniszczenia i mordów. Ukraińcy między sobą mówią, że to będzie źle, że (…) Lachy nam toho ne darujut. Jednak noc minęła spokojnie.

Józef Kopczyński tak wspomina tamten dzień: „Służyłem wówczas w plutonie operacyjnym MO w Lesku. My, szeregowi funkcjonariusze, nic nie wiedzieliśmy o wizycie «Waltera» w Bieszczadach. Po południu w mieście zrobił się nagle ruch. Na plac zajechał samochód z odkrytą platformą przystrojoną jedliną. Leżało na niej ciało łysego mężczyzny w generalskim mundurze. Wtedy ja i koledzy dowiedzieliśmy się, że to Karol Świerczewski. Po bokach auta stali żołnierze i nie dopuszczali nikogo zbyt blisko. Potem kolumna odjechała do Rzeszowa, skąd ciało przetransportowano samolotem do stolicy”.

Nazajutrz po zasadzce kapral Józef Kopczyński wraz z milicjantami i żołnierzami pojechał do Jabłonek na wizję lokalną: „Najbardziej uderzyła mnie cisza. Zza chmur przebijało się słońce, topniał śnieg, a my łaziliśmy wokół i szukaliśmy śladów wczorajszego boju. Mieliśmy ich zabezpieczyć jak najwięcej, tyle że nic oprócz zrytej ziemi i połamanych gałęzi nie znaleźliśmy. Oficerowie i osoby z ekipy śledczej sporządzili dokładny plan miejsca zasadzki: narysowali drogę i mostek na potoku. Oznaczyli też punkty, w których zatrzymały się samochody po ataku banderowców. Uświadomiłem sobie, że nasi żołnierze i tak mieli dużo szczęścia. W tym miejscu nie mieli gdzie się ukryć, bo to otwarta przestrzeń. W trakcie wizji lokalnej przywieziono z Baligrodu parę młodych kobiet. Łamały gałęzie jodeł i we łzach plotły wieńce na pogrzeb generała”.

Dwa dni po śmierci „Waltera” na miejsce przylatuje kukuruźnikiem warszawski reporter Jerzy Ros. Wrażenia z pobytu w Bieszczadach publikuje w jednej ze stołecznych gazet, a dwadzieścia lat później w tygodniku „Dookoła świata”:

Sanok, niewielka, schludna mieścina, przywitał mnie klasycznym obrazkiem wojskowym: oddziały żołnierzy w hełmach przeciągały przez miasto w pełnym rynsztunku. Żołnierze byli zmęczeni, szarzy od pyłu – tak się wygląda w akcji, a nie w trybie koszarowego życia. Ulicami toczyły się ciężarówki wojskowe i wozy pancerne – łącznicy na motocyklach wymijali furmanki i snuł się przyfrontowy, biednie odziany tłum cywilów: baby zakutane w chuściny, chłopy w kożuchach i samodziałowych burkach, w baranicach i butach z cholewami. Środkiem jezdni, pod silną eskortą, kroczyło trzech banderowskich jeńców, dźwigając swoją broń. Twarze pokrywała im skorupa dawno już niegolonego zarostu i brudu, włosy mieli zmierzwione, usta zacięte. Cały ich wygląd przypominał owych Mickiewiczowskich zbójców, o których poeta pisał, że „wzrok ich dziki, suknia plugawa”.

W asyście żołnierzy jedzie do Baligrodu:

Im dalej od Sanoka (…), tym krajobraz stawał się dzikszy i surowszy. Gęstwina lasów pokrywała stoki gór wznoszących się kopiasto tuż od skraju szosy (…). Ciche przydrożne cmentarze, samotne groby i popalone wsie, nad którymi sterczą tylko kikuty kominów (…). Chevrolet zatrzymuje się w Jabłonce przy mostku. Także pozostałe samochody doszlusowują. Generał Mossor wysiada i wzywa do siebie dowódcę eskorty. – Wszyscy z maszyn! W dwuszeregu zbiórka! (…). W tym miejscu poległ przedwczoraj generał Świerczewski-Walter. Baczność! Prezentuj broń! (…). – Polny kamień zaznacza miejsce, w którym kula dosięgła Świerczewskiego. Kiedyś stanie tutaj zapewne obelisk.

W Bieszczadach pracują już dwie specjalne komisje. Jedna ze Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, druga – z Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Powstaje kilka wersji potyczki z UPA. Według części przesłuchiwanych żołnierzy i oficerów trwa około dwóch godzin, zdaniem innych nie dłużej niż czterdzieści minut, a kolejni uważają, że lekko ponad godzinę. Zapewne najbliższa prawdy jest ta środkowa wersja; podobny czas określają w swoich relacjach schwytani później ukraińscy partyzanci, którzy brali udział w zasadzce w Jabłonkach. Kilkunastu zostaje skazanych na śmierć, inni na długoletnie więzienia.

Również opis samej walki różni się w zeznaniach poszczególnych żołnierzy, chociażby tym, czy generał cały czas dowodzi na stojąco, lekceważąc zagrożenie, czy jednak na prośby podwładnych przyjmuje bardziej odpowiedzialną pozycję schyloną bądź leżącą. Wiadomo, że gdy razi go pierwsza kula, chwyta się za brzuch, ale twardo mówi, że to tylko draśnięcie. Kiedy otrzymuje drugi postrzał, jest już znacznie gorzej. Wycofuje się, wchodzi w koryto potoku, krwawi, przewraca się i wstaje, znowu się przewraca. Podkomendni pomagają mu przejść dalej, w ustronny teren, gdzie wkrótce umiera. Ale i tutaj są rozbieżności – po dwóch czy trzech postrzałach, a może też po pchnięciu nożem lub bagnetem, jak podejrzewają ci, którzy doszukują się na generalskim płaszczu dodatkowej dziury. Ta kwestia do dzisiaj nie jest rozstrzygnięta, lecz co do samej postawy Świerczewskiego w Jabłonkach kolejny raz głos zabiera, tym razem po dwudziestu latach od wydarzeń, podpułkownik Jan Gerhard:

Istnieje dość rozpowszechniona legenda, w myśl której generał Świerczewski niepotrzebnie w boju pod Jabłonką [prawidłowo: Jabłonkami – K.P.] brawurował. Zgodnie z tą wersją, gdyby się położył i ukrył w jakiejś rozpadlinie terenu, ocaliłby życie. Nie zgadzam się z taką interpretacją sprawy. Postępowanie generała w walce było absolutnie zgodne z regulaminem (…). Wziął na siebie pełną odpowiedzialność za prowadzenie walki. Nie uchylał się od niej, co było zgodne z całym jego postępowaniem na innych frontach (…). Przy tej konfiguracji terenu, jaka jest pod Jabłonką (stromy, pocięty stok górski), generał Świerczewski musiał stać, gdyż w przeciwnym razie nie mógłby ani obserwować, ani wydawać komend.

Dalej jest jeszcze pochwała:

Generał Świerczewski mistrzowsko rozegrał swój ostatni bój w życiu. Z jego rozkazu rozwinęliśmy się w klinową tyralierę, która wolno, metr po metrze, zaczęła się wspinać na wzgórze (…). Sądzę, że „Hryń” [Chrin – K.P.] prawidłowo ocenił sytuację. Gdyby chciał poderwać swych ludzi do ataku, musieliby oni biec albo po zewnętrznej stronie obu ramion klina, albo zbić się w gromadę między tymi ramionami. W obu wypadkach byliby po prostu rozstrzeliwani przez (…) żołnierzy. Wielkość i bohaterstwo generała Waltera, które potwierdziły się raz jeszcze w Bieszczadach, nie polegają w boju pod Jabłonką na jakiejś ułańskiej brawurze (…). Polegają na wzięciu przez generała odpowiedzialności za tę walkę i na mistrzowskim jej przeprowadzeniu, które uniemożliwiło banderowcom natarcie.

Śmierć wiceministra obrony narodowej powoduje, że Urząd Bezpieczeństwa Publicznego aktywuje się do bardziej wytężonej pracy. W sklepach, na ulicach, w zakładach mundurowi i tajniacy podsłuchują rodaków. Ludzie dyskutują. Na przykład sklepowa z warszawskiej Pragi pozwala sobie na publiczne wypowiedzenie opinii o generale: „Dobrze się stało, że on zginął, bo był wychowankiem Stalina, a podczas wojny domowej w Hiszpanii nie walczył uczciwie, tylko ludzi mordował (…). W dzień pogrzebu Świerczewskiego powinno być gradobicie”. Również w dziesiątkach jednostek wojskowych w Polsce żołnierze zostają objęci wzmożoną obserwacją. Wśród kadry podoficerskiej nie brakuje donosicieli. W koszarach trwają gorące dysputy, w jakich okolicznościach pada generał „Walter”, czy w momencie zasadzki jest należycie chroniony, a także czy istnieje pewność, że ginie z rąk ukraińskiego podziemia.

Komórki polityczno-wychowawcze w polskiej armii są rozbudowane; wszędzie działają specjaliści od czuwania nad poprawną postawą żołnierzy. Co mówią, na kogo, w jakim zabarwieniu, o jakim czasie. I tak dalej. Mnóstwo szeregowych to chłopscy synowie, nie zajmują ich dywagacje ani wątpliwości natury politycznej, ale w WP służą też potomkowie robotników i inteligentów. Z nimi inna sprawa, oni są bardziej chłonni na wiedzę, dociekliwi. Być może już w rodzinnym domu słyszą co nieco o zawiłej rodzimej historii – wojnie polsko-bolszewickiej z 1920 roku czy Katyniu. W obliczu śmierci Karola Świerczewskiego na pewno wyrażają swój pogląd, może nawet niezgodny z oficjalną linią państwa i partii.

W kwietniu 1947 roku generał Mikołaj Prus-Więckowski otrzymuje anonim nadany w Krakowie:

Towarzyszu! Sypać pochwały zmarłemu tragicznie Generałowi Świerczewskiemu to piękna rzecz, ale jakie skutki przyniosła jego działalność. Tyle ofiar w ludziach, a co otrzymała nasza Ojczyzna – Polska. Zabrali wschodnie rubieże, na których więcej śladów polskości aniżeli na zabranych Niemcom ziemiach, a dotychczas jeszcze nie oddanych Polsce. ŚP Piłsudski Józef nie poniósł tyle strat w ludziach, walcząc za wolność Ojczyzny, ale Polska była większa niż obecna. Dzisiejszym demokratom przyświeca pięcioramienna gwiazda, ale jej światło słabe.

Podobnych anonimów, bardziej lub mniej ostrych w treści, przychodzi więcej. Od razu wszczynane są śledztwa i niekiedy doprowadzają do ujawnienia sprawców, między innymi czynnych i byłych oficerów, którym nie podoba się powojenny porządek. Sprawdzani są też zwykli żołnierze. Oddział Informacji Wojsk Ochrony Pogranicza działa prężnie i śle meldunki do przełożonych. Major Redin, szef Oddziału Informacji 3. Wydziału WOP, pisze, że po bandyckim napadzie na „Waltera” „drogą agenturalną i oficjalną zanotowano szereg wypowiedzi ze strony oficerów, podoficerów i żołnierzy”. Przeważają głosy ubolewające nad tragedią generała: „Żołnierze samorzutnie zgłaszają się, by iść pomścić gen. Świerczewskiego”, „Teraz rząd nasz powinien konsekwentnie dążyć do zniszczenia band faszystowskich w Polsce. Dla takich ludzi więzienia być nie powinno, a tylko kara śmierci”, „Nawet dziś gotowi jesteśmy wyruszyć przeciw bandytom z UPA i nie żałować krwi”.

Są też zdania równie emocjonalne, lecz przeciwne, wskazujące na obojętność, a nawet na zadowolenie z powodu zgładzenia wiceministra obrony narodowej: „Niedługo Polską Demokrację diabli wezmą, jak jeszcze kilku takich jak gen. Świerczewski zabiją”, „Generał Świerczewski zginął dlatego, że był członkiem P.P.R., a wiadomo, że peperowców niszczą, bo to są komuniści”, „To był szerzyciel komuny w Polsce (…). Dobrze zrobili, że go ubili i to na tym jeszcze nie koniec, będą ich dotąd bić wszystkich, aż ich wytłuką”.

Z kolei podpułkownik Moran, pełniący obowiązki szefa tegoż oddziału informacji, donosi, że oficerowie i żołnierze w rozmowach o generale Świerczewskim wyrażają przeważnie smutek i współczucie, „wspominając generała jako dobrego dowódcę i troskliwego opiekuna. Szczególnie można to (…) zauważyć u wojskowych byłej 2. Armii WP, którą on dowodził podczas działań wojennych i u których cieszył się zasłużonym autorytetem. Odbyły się liczne żałobne manifestacje, pogadanki o życiu, walkach i zasługach gen. Świerczewskiego oraz apele, w czasie których dał się zauważyć (…) pęd chęci do pomsty nad bandami”.

Nie brakuje jednak głosów tak zwanego wrogiego elementu w Wojsku Polskim.

Kapitan Musiał: „Gdyby gen. Świerczewski był dobrym Polakiem, toby go nie zabili, ale że był komunistą, więc został sprzątnięty”.

Strzelec Sucharzewski: „Dobrze, że gen. Świerczewskiego zabili, teraz powinni jeszcze zabić Bolesława Bieruta i marszałka Żymierskiego, to wówczas dopiero może w Polsce byłoby lepiej”.

Plutonowy Fajfrowski: „Nie ma tam co żałować Świerczewskiego (…). Będzie mniej jednego komunisty w Polsce i on był właśnie tym, co sprzedają Polskę Sowietom. Przecież on wbrew rządowi Polskiemu przed wojną poszedł walczyć do Hiszpanii i tam tworzył brygady komunistyczne, to on już wtenczas był zdrajcą swego kraju, a to, że zginął, to obecnie jest plusem dla Polski”.

Wojskowe służby informacyjne pracują na najwyższych obrotach, bo oprócz takich wypowiedzi notowane są też o wiele groźniejsze, oskarżające o zabicie „Waltera” polskie i sowieckie organy bezpieczeństwa.

Porucznik Szewczyk: „Przyczyny śmierci gen. Świerczewskiego nie są podane i mogli go zgładzić sami enkawudziści, gdyż im się nie podobał”.

Szeregowy Nowakowski: „Nam wszystkich najlepszych generałów wyniszczą. Świerczewskiego to tak samo jak Sikorskiego zabili Rosjanie, a winę zwalają na bandy”.

Kanonier Pasiarowski: „Wyście głupcy [do kolegów – K.P.]. Nie żadna banda go zabiła, a polskie gestapo, bo im stał na drodze. Nie był im na rękę, więc go sprzątnęli”.

Kanonier Karski: „Gen. Świerczewski nie został zabity przez bandy UPA, lecz przez naszych, a dlatego, że był dobrym Polakiem i myślał inaczej jak obecni demokraci. Teraz pod płaszczykiem UPA zacierają ślady”.

To zaledwie fragment z dokumentacji dotyczącej nastrojów w Wojsku Polskim po śmierci Świerczewskiego. Ci, którzy wypowiadają negatywne opinie o generale, są potem przesłuchiwani, degradowani lub nawet wyrzucani z armii. Najbardziej podejrzani trafiają do ubeckich aresztów, gdzie przyznają się do rzeczy, których nigdy wcześ­niej nie robili ani nawet o nich nie myśleli. Siła perswazji przesłuchujących jest większa niż siła zaprzeczania wyimaginowanym oskarżeniom.

 

O działaniach UPA i zabiciu generała „Waltera” rozpisuje się prasa zarówno polska, jak i zagraniczna. W wydaniu z 16–17 kwietnia 1947 roku włoski dziennik „Corriere Lombardo” publikuje tekst na podstawie rozmowy z „jednym z przywódców partyzanckiej armii ukraińskiej”:

Zabiliśmy gen. Świerczewskiego dlatego, że był jednym z najzaciętszych naszych prześladowców. Uprzedzaliśmy go. Tyle razy zabijał i rozstrzeliwał naszych towarzyszy i prócz tego, że był naszym wrogiem, był nadto zależny od wskazówek Moskwy. Myśmy chwycili za broń nie tylko przeciwko Polsce, my walczymy i walczyć będziemy przeciwko Rosji, Polsce i tym wszystkim, którzy nas ciemiężą (…). Była to dzika bestia, ale los jego został przypieczętowany. Wysłaliśmy wybranych stu ludzi tam, gdzie wiedzieliśmy na pewno, że przejedzie (…), prócz tego inne możliwe przejścia były także obserwowane. Zaskoczenie się udało (…). Generał był pierwszym, za nim pójdzie wielu, wielu innych. Ich okrucieństwu odpowiemy takim samym okrucieństwem, póki nie osiągniemy swego celu.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

Wstęp

Rozdział I. Człowiek, który się kulom ukłonił

Rozdział II. Chłopiec znad Wisły

Rozdział III. Na wieki w sercach ludu

Rozdział IV. Ostatnim szlakiem bohatera

Rozdział V. Najlepszy generał na świecie

Rozdział VI. Wszystkie drogi prowadzą do Jabłonek

Rozdział VII. Tysięczne masy u stóp Charchajki

Rozdział VIII. Fałszywe pamiątki, prawdziwy płaszcz

Rozdział XIX. Skazy na legendzie

Rozdział X. Twarz porzucona na śniegu

Bibliografia

Ilustracje