Wszystko na swoim miejscu. Pierwsze miłości i ostatnie opowieści - Oliver Sacks - ebook

Wszystko na swoim miejscu. Pierwsze miłości i ostatnie opowieści ebook

Oliver Sacks

4,2

Opis

Oliver Sacks zastanawia się, co czyni nas ludźmi oraz dzieli się swoim zachwytem nad pięknem świata przyrody i treścią życia w XXI stuleciu.

W ostatnim zbiorze esejów Olivera Sacksa możemy zobaczyć, jak wielu pasjom się poświęcał, jak wielostronną i rozbudowaną miał wiedzę naukową – a zarazem że był właściwie monotematyczny, gdyż zachwycała go i olśniewała ludzka egzystencja w jej najróżniejszych postaciach.

Wszystko na swoim miejscu przynosi teksty poświęcone ogromnie różnorodnym tematom. Na co ludziom ogrody? Jak i kiedy lekarz ma oznajmić pacjentowi, iż ten cierpi na Alzheimera? Jak media społecznościowe oddziałują na nasze umysły? W niektórych z zamieszczonych w tomie tekstów autor po raz pierwszy podejmuje takie tematy jak depresja, psychoza czy schizofrenia, w innych powraca do kwestii, które od dawna go interesowały: zespół Tourette’a, starość, demencja czy halucynacje.

„Życie Olivera Sacksa zawsze pełne było zachwytu, pasji i wdzięczności… Przez ponad czterdzieści pięć lat swej aktywności pisarskiej Oliver Sacks tłumaczył nam, jak myślimy, spostrzegamy i pamiętamy, jak kształtujemy swój obraz świata i samych siebie. I dokładnie tak samo jest w jego ostatniej, fascynującej książce”.

Nicole Krauss, autorka Historii miłości

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 322

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (14 ocen)
6
5
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Oliver Sacks Wszystko na swoim miejscu. Pierwsze miłości i ostatnie opowieści Tytuł oryginału Everything in Its Place. First Loves and Last Tales ISBN Copyright © 2018, Oliver SacksAll rights reserved Copyright © for the Polish translation by Zysk i S­‍‑ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2021 Redaktor prowadzący Dariusz Wojtczak Redakcja Magdalena Wójcik Projekt graficzny okładki Przemysław Hajek Skład i łamanie Paweł Uniejewski Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

PIERWSZE MIŁOŚCI

Wodne dzieci

Moi trzej bracia i ja byliśmy wszyscy wodnymi dziećmi. Ojciec, mistrz pływacki (trzy lata z rzędu wygrywał organizowane na wyspie Wight piętnastomilowe wyścigi w morzu), kochał pływanie ponad wszystko na świecie i każdego z nas zapoznawał z wodą, kiedy mieliśmy niecały tydzień. Ponieważ w takim wieku pływa się instynktownie, w gruncie rzeczy nigdy nie „uczyliśmy się” pływać.

Przypomniało mi się to, kiedy odwiedziłem Karoliny w Mikronezji i zobaczyłem, że nawet niemowlęta bez najmniejszych obaw taplają się w lagunie, pływając stylem zwanym pieskiem. Wszyscy pływają, nie ma nikogo, kto by tego nie potrafił, a mieszkańcy wykazują najwyższe talenty w tej dziedzinie. Kiedy w XVI wieku do Mikronezji dotarł Magellan i inni podróżnicy, byli oni zaskoczeni tymi umiejętnościami, a obserwując, jak wyspiarze pływają i nurkują, przeskakując z fali na falę, bez namysłu porównywali ich do delfinów. Zwłaszcza dzieci czuły się tak dobrze w wodzie, iż, by użyć słów jednego z badaczy, „bardziej wydawały się rybami niż ludźmi”. (To właśnie od wyspiarzy Pacyfiku my, ludzie Zachodu, nauczyliśmy się w XX wieku kraula — tego pięknego, dynamicznego stylu pływackiego, który oni opanowali znakomicie, a który znacznie bardziej pasował do ludzkiej sylwetki niż żabka, oficjalnie nazywana stylem klasycznym i będąca do tego czasu niemal jedynym używanym stylem).

W ogóle nie pamiętam, żebym uczył się pływać. Myślę, że odpowiednie ruchy przyswoiłem sobie, pływając z ­ojcem. Niemniej sądzę, że musiałem wiedzieć, jak zachowywać się w wodzie, ponieważ jego powolne, miarowe, zamaszyste ruchy (był postawnym, liczącym około stu piętnastu kilo wagi mężczyzną) niezbyt nadawały się dla młodego chłopca. Dobrze jednak widziałem, jak ojciec — zwalisty i ociężały na lądzie — zupełnie zmieniał się w wodzie, w której był zwinny niczym morświn. Takiej samej przemiany, czyniącej ze mnie zupełnie inną istotę, doznawałem w wodzie i ja — zazwyczaj wycofany, nerwowy i dość niezgrabny. Świetnie pamiętam, jak miesiąc po moich piątych urodzinach, podczas letniego pobytu nad morzem w Anglii, wpadłem do pokoju rodziców i zacząłem szarpać ogromne, wielorybie cielsko ojca, wołając:

— No chodź już, tato! Popływajmy sobie.

On zaś z wolna przekręcił się i otworzył jedno oko.

— Co ty sobie myślisz? Jak można czterdziestotrzyletniego starca budzić w taki sposób o szóstej rano?

Teraz, gdy ojciec nie żyje, ja zaś jestem niemal dwa razy starszy niż on wtedy, dawne wspomnienie bardzo mnie porusza, sprawiając, że chce mi się jednocześnie śmiać i płakać.

Przyszedł trudny czas dojrzewania. Zapadłem na dziwną chorobę skóry: „Erythema annulare centrifugum” — oznajmił jeden specjalista. „Erythema gyratum perstans”1 — ocenił drugi. Ładne, melodyjne, napuszone słowa, żaden jednak z lekarzy nie potrafił znaleźć jakiegokolwiek środka zaradczego, a moje ciało pokrywały sączące się wrzody. Wyglądając — a przynajmniej czując się — jak trędowaty, nie śmiałem pokazać się na plaży czy na basenie i tylko od czasu do czasu szczęśliwie udawało mi się znaleźć jakieś odludne jezioro czy staw.

W Oksfordzie skóra znienacka się oczyściła, a poczucie ulgi było tak wielkie, że chciałem pływać nago, aby woda bez żadnych przeszkód opływała wszystkie zakamarki ciała. Niekiedy szedłem popływać w zakątku Cherwell, noszącym nazwę Parson’s Pleasure, a będącym od końca XVII wieku — albo może i wcześniejszych czasów — schronieniem dla nagich pływaków, w którym dało się odczuć obecność duchów Swinburne’a i Clougha. Letnimi popołudniami wypływałem łódką na Cherwell, a znalazł­szy miejsce, w którym mogłem bezpiecznie zacumować, pływałem sobie potem spokojnie przez cały dzień. Niekiedy wieczorami udawałem się na długie przechadzki po wydeptanych przez konie ciągnące barki drogach Isis i docierałem aż za Iffley, daleko poza granicami miasta. Wtedy zaś skakałem do wody i pływałem w rzece, aż wydawało mi się, że stapiam się z nią w jedno.

W Oksfordzie pływanie stało się moją główną pasją i potem nie było już od niej odwrotu. Kiedy w połowie lat sześćdziesiątych XX wieku przeniosłem się do Nowego Jorku, pływałem przy Orchard Beach na Bronksie, a zdarzało mi się też okrążyć City Island — co zabierało mi dobrych kilka godzin. Nawiasem mówiąc, to przy tej okazji znalazłem dom, w którym później przyszło mi mieszkać przez dwadzieścia lat. W połowie trasy zatrzymałem się, aby obejrzeć uroczą altanę na brzegu, a skoro już wyszedłem, to ruszyłem uliczką, przy której zobaczyłem mały czerwony domek wystawiony na sprzedaż. Nieco zdumieni właściciele oprowadzili mnie (ciągle ociekającego wodą), po czym udałem się do miejscowej agentki nieruchomości i zapewniłem ją, że naprawdę chcę go kupić (nie nawykła do klientów w kąpielówkach). Po drugiej stronie wyspy znowu wszedłem do wody i popłynąłem na Orchard Beach, a w połowie tej wyprawy stałem się właścicielem domu.

Od kwietnia do listopada pływałem na świeżym powietrzu — byłem wtedy całkiem zahartowany — w zimie jednak odwiedzałem miejscowe ośrodki YMCA. Na przełomie lat 1976/1977 w ośrodku YMCA w Mount Vernon w Westchester zdobyłem tytuł Najbardziej Wytrzymałego Pływaka. W zawodach przepłynąłem pięćset długości basenu — sześć mil — i mógłbym to jeszcze robić dalej, ale sędziowie orzekli: „Dość! Proszę już iść do domu”.

Komuś może się wydawać, że pięćset długości basenu to trasa monotonna i nużąca, ale dla mnie pływanie nigdy takie nie było. Sprawiało mi taką radość i dawało poczucie tak wielkiej błogości, że graniczyła ona niemal z ekstazą. Całkowicie zatapiałem się w czynności, w każdym ruchu, umysł zaś mógł w tym czasie swobodnie dryfować, niczym w transie. Nigdy nie poznałem niczego podobnie euforycznego i całkowicie się od tego uzależniłem, co trwa po dziś dzień; a jeśli nie mogę pływać, staję się bardzo rozdrażniony.

W XIII wieku Duns Szkot pisał o condelactari sibi, woli znajdującej ukojenie w sobie samej, a w czasach nam współczesnych psycholog węgierskiego pochodzenia Mihály Csíkszentmihályi mówi o „przepływie”. Jego teoria znakomicie stosuje się do pływania, podobnie jak do wszystkich czynności ciągłych, mających w sobie coś muzycznego. I jeszcze to wspaniałe unoszenie się, poczucie, jak podtrzymuje nas i okala ów gęsty, przejrzysty żywioł. W wodzie można tak się poruszać i tak z nią igrać, jak nie da się tego zrobić z powietrzem. Na różne sposoby można badać jej dynamikę, jej przepływ, można poruszać rękami niczym śmigłami wiatraka lub też uczynić z nich małe wiosła; dzięki temu można stać się małym hydroplanem albo okrętem podwodnym, na własnym ciele doświadczając fizyki płynów.

A do tego jeszcze dołącza symbolika pływania — najróżniejsze echa, które wzbudza, jej mityczny potencjał.

Mój ojciec nazwał pływanie „eliksirem życia” i wydaje się, że tym właśnie było dla niego: pływał codziennie, z czasem tylko zwalniając tempo, a robił to aż do zaawansowanego wieku dziewięćdziesięciu czterech lat. Mam nadzieję, że pójdę w jego ślady i będę pływał — aż do śmierci.

Wspomnienia z South Kensington

Jak daleko sięgam pamięcią, zawsze kochałem muzea. Odegrały kluczową rolę w moim życiu, pobudzając wyobraźnię i ukazując porządek świata w formie żywej i konkretnej, ale zarazem pomniejszonej i usystematyzowanej. Z tego samego powodu uwielbiam ogrody botaniczne i zoologiczne: pokazują naturę, ale uporządkowaną. Prezentują taksonomię życia. Książki w tym sensie nie są rzeczywiste; książki to tylko słowa. Muzea to podobne do książek zestroje realności; stanowią unaocznienie tej dziwnej metafory: „księga natury”.

Cztery wielkie muzea South Kensington — wszystkie na tym samym niewielkim obszarze, wszystkie zbudowane w tym samym stylu wiktoriańskiego baroku — zostały pomyślane jako jedna wieloaspektowa całość, która ma uczynić powszechnie dostępną historię naturalną i nauki przyrodnicze, a także umożliwić studiowanie ludzkich kultur.

Muzea South Ken — wraz z Royal Institution i organizowanymi przezeń wykładami bożonarodzeniowymi — stanowią wyjątkową wiktoriańską placówkę edukacyjną. I teraz, podobnie jak w dzieciństwie, ucieleśniają dla mnie istotę muzealnictwa.

Powstały więc: Muzeum Historii Naturalnej (Natural History Museum), Muzeum Geologiczne (Geology Museum), Muzeum Nauki (Science Museum) oraz Muzeum Wiktorii i Alberta, poświęcone historii kultury. Jako że najbardziej pasjonowały mnie nauki przyrodnicze, nigdy nie odwiedziłem tego ostatniego obiektu, ale pozostałe trzy traktowałem jak jedną instytucję i odwiedzałem je, ilekroć mogłem, wykorzystując wolne popołudnia, weekendy i święta. Nie znosiłem, kiedy musiałem je opuszczać z powodu zamknięcia. Pewnego wieczora udało mi się zostać w Muzeum Historii Naturalnej, gdyż w porze zamknięcia skryłem się w galerii bezkręgowców kopalnych (niestrzeżonej tak dobrze jak galeria dinozaurów czy wielorybów). Dzięki temu spędziłem cudowną noc zupełnie sam w muzeum, gdzie wędrowałem z jednej galerii do drugiej, przyświecając sobie latarką. Dobrze na pozór znane zwierzęta stawały się wówczas przerażające, obce, gdy tak spacerowałem po nocy; złowrogie paszczęki znienacka wyskakiwały z ciemności albo też ich widmowe postacie majaczyły na krańcach kręgu światła. Tonące w mroku muzeum stało się miejscem jak z delirium, nie bardzo więc żałowałem, gdy wreszcie nadszedł poranek.

W Muzeum Historii Naturalnej miałem wielu przyjaciół — kakopsy i eriopsy, wielkie kopalne płazy, których czaszki miały otwór na trzecie, ciemieniowe oko; meduzy z gromady kubopławów (Charybdea), najprymitywniejsze zwierzęta wyposażone w zwoje nerwowe i oczy; piękne modele promienic i słonecznic, zrobione z dmuchanego szkła — ale najgłębszą miłością, specjalnym uczuciem darzyłem głowonogi, których była tam wspaniała kolekcja.

Moje zoologiczne — czy, mówiąc ściśle, taksonomiczne — pasje dzieliłem z dwoma przyjaciółmi: Jonathanem Millerem oraz Erikiem Kornem. Każdego z nas fascynowała inna gromada: Jonathana — wieloszczety, Erika — szkarłupnie, mnie zaś, miłośnika ośmiornic, oczywiście — głowonogi.

Całe godziny spędzałem, wpatrując się w kałamarnicę (Sthenoteuthis caroli), wyrzuconą na wybrzeże Yorkshire w roku 1925; oraz w egzotyczną, czarną jak sadza wampirzycę piekielną (Vampyroteuthis; a raczej, niestety, tylko jej woskowy model) — rzadki, żyjący na dużych głębokościach gatunek, dla którego charakterystyczne są rozkładająca się jak parasol błona między ramionami oraz fotofory rozproszone po całym ciele. No i, rzecz jasna, także w kałamarnicę olbrzymią (Architeuthis), sczepioną w śmiertelnym starciu z kaszalotem.

Ale pasjonowały mnie nie tylko egzotyczne giganty. Uwielbiałem też galerie owadów i mięczaków. Tutaj wyciągałem spod gablot szuflady studyjne, aby śledzić zróżnicowanie odmian, ich ubarwienie, kształty ciał lub muszli, a także zastanawiając się nad tym, jakie każdy gatunek preferował miejsca. Nie mogłem jak Darwin udać się na Galapagos i porównywać zięby na różnych wyspach, niemniej muzeum dawało inną wspaniałą możliwość: mogłem stawać się wygodnickim przyrodnikiem, który dostawał bilet na podróż po całym wyobrażonym świecie, i to nie ruszając się z South Kensington.

A gdy pracownicy muzeum poznali mnie już, niekiedy otwierali przede mną masywne, zazwyczaj zamknięte na klucz drzwi, które prowadziły do oddzielnych przestrzeni nowego Spirit Building — i dopiero tam toczyły się prawdziwe prace muzealnicze: odbiór i selekcja egzemplarzy nadchodzących z całego świata, uważne ich badanie, selekcjonowanie, poznawanie nowych gatunków, a czasami przygotowywanie okazów do wystaw specjalnych. (Jednym z takich niezwykłych okazów była niedawno odkryta2 „żywa skamielina”, należąca do rzędu celakantokształt­nych Latimeria, o której sądzono, iż wymarła w epoce kredy). Przed wyjazdem do Oksfordu całe dnie spędzałem w Spirit Building; w przypadku Erica Korna trwało to cały rok. Wszyscy bezgranicznie kochaliśmy wówczas taksonomię, wszyscy byliśmy w głębi serca wiktoriańskimi przyrodnikami.

Uwielbiałem tradycyjny wygląd muzeum, szkło i mahoń, byłem więc wściekły, gdy w moich studenckich czasach w latach pięćdziesiątych zaczęło ono ulegać nowym, krzykliwym trendom wystawienniczym (co ostatecznie doprowadziło do powstania instalacji interaktywnych). Jonathan Miller podzielał moją niechęć i nostalgię. „Z utęsknieniem wzdycham do ery sepii”, napisał do mnie kiedyś. „Marzę o tym, aby całe to miejsce znienacka zanurzyło się w ziarnistej monochromii z roku 1876”.

Przed Muzeum Historii Naturalnej rozpościerał się piękny ogród, w którym królowały pnie sygilarii, dawno wymarłych drzew kopalnych, oraz kolekcja kalamitów. Z niemal bolesną intensywnością frapowała mnie paleobotanika; jeśli Jonathan marzył o ziarnistym monochromie z roku 1876, to ja tęskniłem do zielonego monochromu, na którym widniałyby sagowcowe lasy epoki jurajskiej. Jako nastolatkowi śniły mi się ogromne widłaki i skrzypy, wielkie pierwotne lasy nagozalążkowców otulające cały glob, gdy zaś budziłem się, z furią uświadamiałem sobie, że dawno już wyginęły, a świat przejęły we władanie pstrokato kolorowe, jakby uprzedzające współczesne gusta, rośliny okrytonasienne.

Od kopalnego ogrodu jurajskiego Muzeum Historii Naturalnej tylko sto jardów dzieliło Muzeum Geologiczne, niemal kompletnie opustoszałe, jak daleko sięgam pamięcią. Niestety teraz już ono nie istnieje, a jego zbiory zostały włączone do zasobów Muzeum Historii Naturalnej. Pełno tam było niezwykłych skarbów, dostarczających sekretnych przyjemności wtajemniczonym, cierpliwym oczom. Znajdował się tam na przykład pochodzący z Japonii ogromny kryształ antymonitu, siarczku antymonu. Ten wysoki na sześć stóp krystaliczny fallus, swego rodzaju totem, fascynował mnie w osobliwy, niemal kusicielski sposób. Był także fonolit, dźwięczny minerał odkryty w Devils Tower w stanie Wyoming. Kiedy pracownicy muzeum już mnie poznali, pozwalali mi uderzać weń dłonią, a wtedy minerał wydawał głuchy, wibrujący dźwięk, zupełnie jak gdyby uderzyło się w płytę rezonansową fortepianu.

Rozkoszowałem się przebywaniem w tym świecie nieożywionym, pośród piękna kryształów, porządku wpisanego w identyczne struktury atomowe, doskonałości. Jednak poza tą perfekcją jakby uprzedmiotowionej matematyki bardzo mnie poruszało również ich zmysłowe piękno. Całymi godzinami wpatrywałem się w bladożółte kryształy siarki, fioletowekryształy fluorytu — klejnoty, układające się w kiście niczym w meskalinowej wizji, czy też, na drugim krańcu, jakby już na granicy dwóch światów, w dziwne „organiczne” formy odmiany hematytu, które tak bardzo przypominały nerki gigantycznych zwierząt, że czasami zastanawiałem się, w którym właściwie muzeum jestem.

Ostatecznie jednak zawsze lądowałem w Muzeum Nauki, które właściwie było pierwszym przeze mnie odwiedzonym. Jeszcze przed wojną, gdy byłem dzieckiem, matka przyprowadzała mnie tutaj razem z braćmi. Przez magiczne galerie — pierwsze samoloty, przypominające dinozaury maszyny z czasów rewolucji przemysłowej, pierwsze stare konstrukcje optyczne — wiodła nas na sam szczyt, gdzie umieszczono rekonstrukcję kopalni węgla z jej oryginalnym wyposażeniem. „Patrzcie! — mówiła. — Spójrzcie tylko tutaj!”. I pokazywała nam starą lampę górniczą. „Wynalazł ją mój ojciec, a wasz dziadek!” — powtarzała, a my, pochylając głowy, czytaliśmy: „Lampa Landaua, wynaleziona w roku 1869 przez Marcusa Landaua. Zastąpiła używaną wcześniej lampę Davy’ego”. Opis ten zawsze budził we mnie osobliwie dziwne podniecenie oraz poczucie osobistego związku z muzeum i moim dziadkiem (urodzonym w roku 1837 i od dawna już nieżyjącym), tak jakby on i jego wynalazek ciągle w jakimś sensie pozostawali żywi i realni.

Ale prawdziwe olśnienie czekało mnie w Muzeum Nauki, gdy miałem dziesięć lat i odkryłem na piątym piętrze układ okresowy pierwiastków. Nie była to wcale jedna z tych brzydkich, wymyślnych współczesnych małych spirali, lecz solidny prostokąt na całą ścianę, z oddzielnymi kasetkami na próbki każdego pierwiastka, wypełnionymi (tam, gdzie to było możliwe): zielono­‍-żółtym chlorem, brunatnoczerwonym bromem, ciemnoczarnymi — choć z granatowym odcieniem — kryształami jodu, ciężkimi, bardzo ciężkimi pyłkami uranu, pływającymi w oleju granulkami litu… Ba, były tam nawet helowce (zwane gazami „szlachetnymi”, zbyt szlachetnymi, by wchodzić w reakcje chemiczne): hel, neon, argon, krypton, ksenon (ale nie radon, ponieważ, jak przypuszczam, byłoby to zbyt niebezpieczne). Nie dało się ich, rzecz jasna, dostrzec w zamkniętych probówkach, było jednak wiadomo, że tam są.

Owa cielesna obecność pierwiastków wzmagała poczucie, że stanowią one naprawdę elementarne składowe wszechświata, który obecny jest tutaj, na South Kensington, w postaci mikrokosmosu. Gdy przyglądałem się układowi okresowemu, nawiedzało mnie przemożne poczucie Prawdy i Piękna, przekonanie, że nie chodzi tutaj o arbitralną ludzką konstrukcję, lecz o wspaniałą wizję odwiecznego porządku kosmicznego, którego prawdziwość wszystkie przyszłe odkrycia i postępy w nauce będą tylko potwierdzać i wzmacniać.

W taki to sposób dziesięciolatka, którym wówczas byłem, stojąc w Muzeum Nauki na South Kensington przed tablicą z układem okresowym, zachwycała wielkość i niewzruszoność praw przyrody, a także to, iż jeśli tylko dołożymy odpowiednich starań, jesteśmy w stanie je uchwycić. To uczucie nigdy już mnie nie opuściło i teraz, pół wieku później, dalej trwa, ani odrobinę nieuszczuplone. Ponieważ w tym momencie osadziła się moja wiara i przesądziło się moje życie, mogę powiedzieć, iż muzeum stało się moim szczytem Pisga, moim Synajem.

Pierwsza miłość

W styczniu 1946 roku, sześć miesięcy po moich dwunastych urodzinach, przeniesiono mnie ze szkoły podstawowej The Hall na Hampstead do znacznie większej placówki St. Paul’s na Hammersmith. To właśnie tutaj, w Walker Library, po raz pierwszy zobaczyłem Jonathana Millera. Zaszyłem się w kącie i czytałem dziewiętnastowieczną książkę o elektrostatyce — nie pamiętam już, dlaczego zająłem się „elektrycznymi jajami” — kiedy na stronę padł jakiś cień. Gdy uniosłem wzrok, zobaczyłem niezwykle wysokiego, tyczkowatego chłopaka o bardzo ruchliwej twarzy, skrzących się, łobuzerskich oczach oraz wielkiej rudej czuprynie. Zaczęliśmy rozmawiać — i taki był początek trwającej aż do dziś przyjaźni.

Wcześniej miałem tylko jednego prawdziwego przyjaciela, Erica Korna, którego znałem niemal od kołyski. Kiedy Eric niemal rok później podążył moim śladem z The Hall do St. Paul’s, on, Jonathan i ja stworzyliśmy nierozerwalną trójkę, którą łączyły więzy nie tylko osobiste, lecz także rodzinne (trzydzieści lat wcześniej nasi ojcowie razem studiowali medycynę i odtąd rodziny utrzymywały bliskie kontakty). Jonathan i Eric w gruncie rzeczy nie podzielali moich pasji chemicznych, chociaż rok czy dwa wcześniej towarzyszyli mi przy efektownym eksperymencie, który polegał na wrzuceniu wielkiej bryły metalicznego sodu do Highgate Ponds przy Hampstead Heath. Zafascynowani przyglądaliśmy się, jak zapalił się i niczym zwariowany meteor krążył po powierzchni, ­podtrzymywany przez wielką płachtę żółtawego płomienia. Wszyscy natomiast ogromnie interesowaliśmy się biologią, nieuchronnie więc, gdy nadszedł czas, znaleźliśmy się w tej samej klasie biologicznej i wszyscy zakochaliśmy się w naszym nauczycielu biologii, Sidzie Pasku.

Znakomity jako nauczyciel, był niespecjalnie inteligent­nym bigotem o ograniczonych horyzontach, a na dodatek straszliwie się jąkał (w czym przedrzeźnialiśmy go w nieskończoność). Imając się argumentów, ironii, szyderstwa, a nawet przymusu, odciągnął nas od wszystkich pozostałych zajęć: sportu, seksu, religii, rodziny oraz od innych przedmiotów szkolnych. Wymagał, abyśmy stali się równie stronniczy jak on.

Większość uczniów uważała go za nieznośnie wymagającego, srogiego gnębiciela. Uczyniliby wszystko, co tylko w ich mocy, aby wymknąć się spod tej, jak sądzili, małodusznej tyranii. Walka toczyła się przez jakiś czas, ale w końcu nie musieli już stawiać żadnego oporu: stawali się wolni. Pask przestawał się nimi zajmować, nie oczekiwał już, że będą mu poświęcać swój czas i energię.

Jednak co roku niektórzy z nas odpowiadali na wezwanie Paska, a wtedy on w zamian oddawał całego siebie — cały swój czas i umiłowanie biologii. Aż do wieczora przesiadywaliśmy z nim w Muzeum Historii Naturalnej. Każdy weekend poświęcaliśmy na wyprawy, podczas których zbieraliśmy okazy roślin. W mroźne zimowe dni zrywaliśmy się o świcie, aby wyruszyć na jego styczniowe peregrynacje po słodkowodnych akwenach, a raz w roku — to wspomnienie ciągle wraca do mnie z jakąś nieznośną słodyczą — wyprawialiśmy się z nim na trzy tygodnie do Millport, aby studiować biologię morza.

W Millport, leżącym na wyspie Great Cumbrae, tuż obok zachodniego wybrzeża Szkocji, znajduje się znakomicie wyposażona uniwersytecka stacja biologii morskiej, w której zawsze serdecznie nas witano i zapoznawano ze wszystkimi aktualnie prowadzonymi eksperymentami. (Przede wszystkim badano tam wówczas jeżowce, a lord Rothschild, będąc właśnie w trakcie mających mu przynieść sławę eksperymentów związanych z zapładnianiem tych zwierząt, wykazywał nieskończoną cierpliwość, gdy tłoczyli się wokół niego rozentuzjazmowani uczniacy i gapili na szalki Petriego, na których znajdowały się przezroczyste Pluteus larvae, larwy jeżowców). Jonathan, Eric i ja przeprowadziliśmy kilka transektów na skalistym wybrzeżu, na kolejnych działkach o powierzchni stopy kwadratowej zliczając wszystkie zwierzęta i glony. Zaczynaliśmy od pokrytego porostami skalistego szczytu (najczęściej były to wodorosty ścienne o dźwięcznej łacińskiej nazwie Xanthoria parietina), a kończyliśmy na kałużach odpływowych i linii brzegowej. Eric wykazywał się niezwykłą pomysłowością; pamiętam, że kiedyś zależało nam na tym, aby wyznaczyć kierunek dokładnie prostopadły przy użyciu pionu, ale nie wiedzieliśmy, jak go umocować. Wtedy Eric wyszukał u podnóża skały pijawkę, umieścił pod nią koniec linki pionu, a następnie na szczycie wykorzystał jako naturalną pinezkę.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1 Rumień obrączkowaty, rumień pełzający (przyp. tłum.).

2 W 1938 roku (przyp. tłum.).