Kulawy - Mark Zupan, Tim Swanson - ebook

Kulawy ebook

Mark Zupan, Tim Swanson

0,0

Opis

Kulawy jest biografią jednego z najbardziej znanych rugbistów na wózkach – Marka Zupana. Niezwykle aktywny, żywiołowy i wysportowany osiemnastolatek w wyniku nieszczęśliwego wypadku zostaje tetraplegikiem. W tej książce opowiada o swoim cierpieniu, walce, przetrwaniu i powrocie do sportu, choć w trochę innym wymiarze. Wartka narracja i cięty język autora pozwalają Czytelnikowi z bliska przyjrzeć się codzienności sportowców niepełnosprawnych.

Mark Zupan opowiada inspirującą historię o tym, że niezależnie od okoliczności, zawsze możemy odnaleźć w życiu sens i walczyć o swoje marzenia. To mocny tekst, prawdziwe świadectwo hartu ludzkiego ducha.

Kulawy trafi do każdego, kto w życiu upadnie i potrzebuje motywacji, aby się podnieść.

Zastanawiałem się, co chciałbym, żeby ludzie wyciągnęli z moich doświadczeń, z jakim przesłaniem chciałbym ich zostawić. Moja nadzieja jest taka, że kiedy ludzie przeczytają tę książkę, przypomną sobie, że zawsze można powrócić do gry, nawet wtedy, kiedy wszystko wydaje się przegrane. Po wypadku wydawało mi się, że moje życie jest skończone. Myliłem się. Dopiero się zaczynało. Każdy z nas stanie naprzeciw niesprzyjającym okolicznościom losu – trudnościom, cierpieniom, śmierci. Każdego to czeka, bo nasz czas na tej planecie jest ograniczony. Tragedia może być brutalnym nauczycielem, ale może też pomóc zrozumieć prawdziwe piękno, które jest większe, niż ty sam. Nawet jeśli czujesz się słaby, samotny i przytłoczony, dopóki oddychasz, cały czas pozostajesz w grze. Jeśli Kulawy, jak ja, może dalej grać po tym wszystkim, przez co przeszedł, to każdy może.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 443

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: Gimp

Redakcja: Zofia Wysocka

Korekta: Wioleta Zielińska

Projekt okładki: Aleksandra Tatara

Copyright © by Mark Zupan and Tim Swanson. Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być wykorzystywana ani przetwarzana w żaden sposób, z wyjątkiem cytowania krótkich fragmentów w artykułach krytycznych i recenzjach, bez pisemnej zgody. Wszelkie informacje uzyskać można u wydawcy: HarperCollins Publishers, 10 East 53rd Street, Nowy Jork, NY10022.

Indifference, słowa Eddie Vedder, Stone Gossard, Jeff Ament, Mike McCready i Dave Abbruzzese; dzięki uprzejmości Innocent Bystander, Write Treatage Music, Scribing C-Ment Songs, PRI Music, Inc., Jumpin’Cat Music oraz Pickled Fish Music. Copyright © 1993. Wszelkie prawa zastrzeżone.

I’m Gonna Be 500 Miles, słowa i muzyka Charles Reid i Craig Reid. Copyright © 1988, 1993 Warner Bross, Music Ltd. Wszelkimi prawami w imieniu Western Hemisphere zarządza Warner-Tamerlane Publishing Corp. Wszelkie prawa zastrzeżone. Wykorzystanie wymaga zgody.Break On Through to the Other Side, słowa i muzyka The Doors. Copyright © 1967 Doors Music Co. Prawa odnowione. Wszelkie prawa zastrzeżone. Wykorzystanie wymaga zgody.

Copyright © for the Polish translation Grzegorz Więcław, 2016

Copyright © Wydawnictwo Element, 2016

ISBN 978-83-65532-11-4

Wydawnictwo Element

Ul. W. Pola 16

44-100 Gliwice

WWW.WYDAWNICTWOELEMENT.COM.PL

Skład wersji elektronicznej: Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

prolog

Ciągle śnię o bieganiu. Mój kręgosłup wibruje wraz z ciężarem każdego kroku, moje serce gra niczym solowa perkusja w klatce piersiowej, a moje płuca stają w ogniu. Czasami biegnę sprintem w moim starym stroju piłkarskim, szukając gdzieś na błękitnym niebie śladu piłki posłanej w moim kierunku. Albo kozłuję przez boisko koszykarskie, moje stopy łomoczą o parkiet, kiedy zwodzę obrońcę, wychylam się i rzucam za trzy. Albo jestem na trawiastym boisku piłkarskim gotowy pogrzebać marzenia napastnika nieprzyjemnym wślizgiem.

Niekiedy biegnę ulicą niedaleko mojego domu w Austin, w Teksasie, a wózek inwalidzki jedzie obok mnie, dotrzymując mi tempa, kilometr po kilometrze, tak jakby jakiś niewidzialny duch maratończyka pchał go przed sobą. Są noce, kiedy mogę go przegonić. Są i takie, kiedy nie potrafię.

To wcale nie są złe sny.

Wtedy budzę się, odkrywam kołdrę i wpatruję się w moje nogi. Wyglądają dokładnie tak, jak zwyczajne nogi trzydziestojednolatka, jednak ja widzę, jak dużo mięśni uległo zanikowi od czasu wypadku. Będąc na uniwersytecie, kiedy grałem w piłkę nożną, moja mama żartowała, że moje uda były grubsze i dwa razy silniejsze niż trzy pnie drzew. Teraz nie mogę nimi poruszać i muszę zażywać leki przeciwspastyczne, aby zapobiec ich mimowolnym drżeniom.

Mimo to jestem wdzięczny.

Kiedy zostajesz tetraplegikiem1, dowiadujesz się, że wszystko jest relatywne: strach, ból, siła, odwaga. I szczęście. Podam przykład. Kiedy złamałem sobie kręgosłup, dysk pomiędzy szóstym a siódmym kręgiem szyjnym pękł i uszkodził mi rdzeń kręgowy. Ludzkie ciało ma w sumie siedem kręgów szyjnych. Z zasady im wyżej złamany kręgosłup, a więc im bliżej czaszki, tym mniej funkcjonalne będą kończyny dolne i górne. A jeśli rdzeń zostanie przerwany na poziomie drugiego kręgu, najczęściej można o wszystkim zapomnieć. Mówi się o tym „złamanie wisielca”. Wtedy gasną światła. Dobranoc, kochanie.

Doznałem urazu w szyjnym odcinku kręgosłupa, dość nisko. Chociaż mam niedowład wszystkich czterech kończyn, co formalnie czyni mnie tetraplegikiem, to jednak daleko mi do całkowitego paraliżu, jakiego doświadczył prawdopodobnie najsłynniejszy tetraplegik, aktor Christopher Reeve, zanim odszedł w 2004 roku. Potrafię podnieść się z wózka i wstać na krótki czas, aby wsunąć sobie spodnie, sięgnąć po naczynie z szafki albo zatankować paliwo. Potrafię nawet zrobić kilka powolnych kroków, jeśli tylko mam się czego przytrzymać.

Nie myśl sobie, to wszystko osiągnąłem dzięki wieloletniej, ciężkiej pracy i bolesnej rehabilitacji. Mam dobrą funkcjonalność tułowia, klatki piersiowej, a moje ręce są wystarczająco silne, żeby cztery razy wycisnąć sto osiem kilo. Nie jestem zdolny całkowicie zamknąć mojej prawej dłoni, co jest do bani, bo jestem praworęczny. Pomimo utraty mięśni w lewym ramieniu, moja lewa ręka jest dość silna. Ogólnie uważam się za szczęściarza. Tak naprawdę jestem niczym zwycięzca w totka.

Ale o tym będzie później.

Oto moja historia w skrócie. Kiedy miałem osiemnaście lat, uległem wypadkowi, którego mogłem łatwo uniknąć. O mało w nim nie zginąłem, a resztę mojego życia spędzę przykuty do tego wózka. To trudne i twarde fakty, i nie mogę ich zmienić. Wiem to, bo przeżywałem ten wypadek w moim umyśle kilka milionów razy, sekunda po bolesnej sekundzie. W głowie rozegrałem każdy możliwy scenariusz wydarzeń, myślałem o wszystkich rzeczach, które mogłem zrobić inaczej, powinienem był zrobić inaczej, ale rzeczywistość zawsze pozostaje taka sama.

Przez lata zrozumiałem, dlaczego rozgrywający na poniedziałkowym treningu nigdy nie jest gościem, który rzuca piłkę meczową. Choć z perspektywy czasu zawsze jesteśmy mądrzejsi, to prawda jest taka, że większość z nas w codziennym życiu bardziej przypomina Raya Charlesa. Gdy byłem młodszy, zdrowy rozsądek przemawiał do mnie trochę za cicho i zdecydowanie za późno. Później nauczyłem się go słuchać. Przypuszczam, że mądrość rzeczywiście przychodzi z wiekiem.

Moje życie zmieniło się raz na zawsze 14 października 1993 roku, ponad dziesięć lat temu. Byłem już wtedy na Florida Atlantic University (FAU) w Boca Raton przez dobrych kilka tygodni, gdzie mieszkałem z moim przyjacielem Chrisem Igoe. W liceum razem graliśmy w futbol amerykański, razem chodziliśmy na siłownię, razem imprezowaliśmy, razem słuchaliśmy muzyki, razem zachowywaliśmy się jak kretyni – razem robiliśmy wszystko to, co się robi, kiedy jest się młodym i głupim, kiedy przyszłość wydaje się dopiero rozwijać niczym czerwony dywan na premierze w Hollywood. Już wtedy czułem, że byliśmy dla siebie jak bracia, ale nigdy nie przypuszczałem, jak bliskimi się w końcu staniemy.

Chociaż byłem tylko pierwszoroczniakiem, szybko wypracowałem sobie pozycję w składzie drużyny piłkarskiej FAU grającej w Dywizji I. Może nie grałem jak Freddy Adu, ale miałem dobre podanie, świetne przysposobienie w defensywie i strzał jak z bazooki. Byłem szybkim, agresywnym zawodnikiem, gotowym ograć i prześcignąć każdego znajdującego się na boisku. Byłem zdeterminowany i pragnąłem ciągłego zwycięstwa. Po prostu zrobiłbym wszystko, żeby umieścić piłkę w siatce.

W naszej drużynie mieliśmy takie powiedzenie: „Wygrani czy przegrani i tak będziemy pijani!”. Po każdym zwycięstwie u siebie, wczesnym wieczorem, drużyna wspólnie zmierzała do lokalnego baru Dirty Moe’s. Bar był znany z taniego piwa, shotów i niezbyt srogiej polityki dotyczącej sprawdzania wieku bywalców. Igoe nie grał w mojej drużynie, ale uwielbiał sport i zwykle kibicował z trybun. Był ze mną w barze tamtego wieczoru, piliśmy szklanka w szklankę, podrywaliśmy dziewczyny. Lokal był zapełniony kibicami, którzy wcześniej oglądali mecz, więc nie musiałem nawet kupować sobie drinków. Był taki moment, kiedy na barze czekały na mnie cztery szklanki – jakiś drink, piwo, shot, coś tam jeszcze. Wypiłem wszystko.

Wtedy sprawy zaczęły wydawać się nieco mgliste. Wiem, że wyszedłem z baru pijany około północy, błądziłem. Prawdopodobnie nie czułem się zbyt dobrze przez ilość alkoholu, którą skonsumowałem albo martwiłem się, że wychodzę na głupka przed jakimiś dziewczynami. Na zewnątrz mżyło. Byłem na strasznej kapie i szukałem jakiegoś cichego miejsca, żeby się schronić i odpłynąć. Na ciemnym parkingu znalazłem czarnego pick-upa Isuzu należącego do Igoe. Pomimo deszczu wspiąłem się na pakę, zwinąłem w kłębek i tam zasnąłem.

Czternaście godzin później strażacy wyciągali moje sparaliżowane ciało z płytkiego kanału niedaleko autostrady. Temperatura mojego ciała spadła do trzydziestu jeden stopni, a serce zwolniło do trzydziestu uderzeń na minutę. Od przebywania w zimnej wodzie przez wiele godzin dostałem hipotermii i zapalenia płuc. Złamałem kręgosłup i było raczej mało prawdopodobne, że kiedykolwiek będę jeszcze chodzić, o bieganiu nawet nie wspomnę.

Ale jak już mówiłem, o tym będzie więcej później.

Byłem sportowcem całe swoje życie. Piłka nożna, koszykówka, baseball, golf, tenis, futbol amerykański, przed wypadkiem grałem we wszystko. Teraz jestem znany jako gość z kozią bródką, ogoloną głową i tatuażami, który gra w murderball, czyli rugby na wózkach. Ta dyscyplina nie różni się zbytnio od innych sportów kontaktowych, oprócz tego, że toczymy nasze batalie w specjalnie zaprojektowanych wózkach, zrobionych z grubych aluminiowych rurek. Celem gry w rugby na wózkach jest spuszczenie lania drużynie przeciwnej w ciągu czterech kwart poprzez przeniesienie piłki przez jej linię końcową. To naprawdę świetna zabawa. Jednak dla mnie to więcej niż gra. To sport, który uratował mi życie.

Kiedy dorastałem, sport był dla mnie wszystkim. Można sobie wyobrazić jak się poczułem, dowiadując się, że spędzę resztę swojego życia na wózku inwalidzkim. Myślałem, że nigdy więcej już w nic nie zagram, nie poprowadzę samochodu, nie zdobędę pracy, ani dziewczyny, nie kupię domu, nie założę rodziny – wiadomo, o co chodzi. Warto wziąć pod uwagę, że kiedy zostałem tetraplegikiem, miałem jedynie osiemnaście lat. Byłem bardziej chłopcem niż mężczyzną. Miałem jeszcze dużo nauki przed sobą. Zresztą cały czas mam.

Biegacz długodystansowy, filozof i pisarz George Sheehan napisał taki fragment, który idealnie opisuje mój stosunek do sportu i tłumaczy, dlaczego uwielbiam go uprawiać:

W sporcie całe życie może być skondensowane w kilku godzinach, można w nim poczuć emocje całego życia na akrze ziemi, w sporcie człowiek może cierpieć i umierać, a potem powstać na dziesięciokilometrowej trasie przez park w New York City. Sport jest teatrem, w którym grzesznik może stać się świętym, a zwyczajny śmiertelnik niezwykłym bohaterem, gdzie przeszłość i przyszłość mogą scalić się z teraźniejszością. Sport sam w sobie ma możliwość dawania nam doświadczeń szczytowych, w których czujemy się jednością ze światem, przekraczamy wszelkie bariery i w końcu stajemy się własnym potencjałem.

Uraz może mieć podobny efekt. To taki olbrzymi obiektyw, który pozwala złapać ostrość w życiu. To rentgen, który prześwietla wnętrze, duszę. Najwyższy test. Sprawdza z czego tak naprawdę się składamy – poprzez zgrubiałe warstwy oszukiwania samego siebie, do samej kości i szpiku prawdziwego jestestwa. Złamanie kręgosłupa szybko pozwala poznać samego siebie. Intymnie. Uczy, kto jest prawdziwym przyjacielem. Pozwala dowiedzieć się, co oznacza posiadanie rodziny. Sprawia, że człowiek przestaje się przejmować głupim, nic nieznaczącym gównem. W zamian staje się wdzięczny za chwile, które w oczach większości ludzi byłyby nieistotne.

Ludzie stwierdzili, że to, w jaki sposób poradziłem sobie z moim urazem, było „inspirujące”. Mam nadzieję, że tak jest, ale nie moja rola, żeby to oceniać. Jedna rzecz, którą mogę stwierdzić na pewno to fakt, że zawsze podchodziłem do urazu jak do wyzwania. Nauczyłem się, że prawdziwą miarą człowieka nie są przeciwności, którym stawia czoło, ale to, w jaki sposób to robi. Nauczyłem się też, że żałowanie jest dużo bardziej do bani od przepraszania. Moim celem jest, abyś czytając o tym, przez co przeszedłem, zmienił swoje przekonania dotyczące ludzi na wózkach, przyjaźni i życia. Tak właśnie było ze mną.

Kiedy podróżowałem po całym świecie, grając i promując rugby na wózkach, ludzie często pytali mnie, jak to jest być na wózku. Pewnie to trochę tak, jakby najgorszy koszmar stał się rzeczywistością. Czasami dokładnie tak jest. Kiedy jesteśmy młodzi, mamy zwykle ostrzegają nas, że jeśli nie będziemy ostrożni, to złamiemy sobie kark (moja – swoją drogą – miała rację). Co sprawia, że moja historia jest odmienna od historii innych sportowców niepełnosprawnych? W niektórych aspektach nie ma zbyt wielkiej różnicy. Z drugiej strony, ilu znacie tetraplegików, którzy zostali wyniesieni przez tłum na koncercie Pearl Jamu, albo śpiewali na scenie wspólnie z Eddiem Vedderem albo lecieli na paralotni, albo zdobyli medal paraolimpijski w Atenach, albo ścisnęli dłoń prezydenta Stanów Zjednoczonych, albo wypili piwo z Johnnym Knoxvillem z Jackassów? Ilu znacie tetrusów, którzy uprawiają sport, w którym wjeżdżają sobie nawzajem w dupy? Jeszcze lepiej, ilu znacie ludzi, którzy zrobili cokolwiek z tej listy?

Prawda jest taka, że wypadek to najlepsze, co mnie w życiu spotkało. Wcale nie chcę być tutaj banalny, ani tłumaczyć się z moich błędów, ani serwować czytelnikom stek pięknych bzdur, które uzdrowią ich dusze. Chcę powiedzieć jedynie, że było to najbardziej definiujące zdarzenie w moim życiu. Bez niego nie byłbym w stanie zobaczyć rzeczy, które zobaczyłem, dokonać tego, czego dokonałem i spotkać tylu niesamowitych ludzi. Nie zostałbym sportowcem światowej klasy. Nie zrozumiałbym, jak ważni w życiu są rodzina i przyjaciele. Nie kochałbym ich tak bardzo, jak teraz.

Innymi słowy, nie byłbym sobą, proste.

Nauka życia z ograniczoną ruchomością zmusiła mnie, żeby dobrze się sobie przyjrzeć. Kiedy dzieje się coś tak katastroficznego, wówczas złość, frustracja i rozpacz mogą być przytłaczające. Zwykle tego typu emocje wylewa się na najbliższych ludzi, choć najbardziej dotykają jednak nas samych. Były takie momenty, kiedy patrzyłem w lustro i nienawidziłem swojego odbicia. Miałem dużo więcej wspomnień, które są gorszące i zawstydzające, wykazują moją głupotę, szał, samolubstwo i słabość, niż jestem w stanie przyznać. Jednak uraz może być jak ponowne narodziny, gdyż uczy, że nie można żyć w przeszłości. Albo idzie się naprzód albo powoli obumiera.

Powrót do czasu poczucia ciągłej desperacji zaraz po wypadku jest jak rozdrapywanie głębokiej rany, która nigdy się dobrze nie zagoiła. Obiecuję, że nie będę kaznodzieją, ani nie będę podkolorowywał swojego życia, czy sprawiał wrażenia, że byłem mądry i twardy, kiedy wcale tak nie było. Jednocześnie nie będę też trzymał języka za zębami. Zamierzam opowiadać o życiu, śmierci, bólu, radości, przebaczeniu i innych trudnych sprawach. Prawdopodobnie momentami będę też mówił o penisach i waginach. Mam nadzieję, że moje doświadczenia będą świadczyły same o sobie. Proszę też, czytelniku, żebyś zapomniał o wszystkim, co wiesz na temat tetraplegików i spojrzał na mnie jak na człowieka i na sportowca – bo tak właśnie siebie postrzegam.

W ostatnim roku spotkało mnie wielkie szczęście, na mój temat pisano przeróżne artykuły, ponieważ byłem jednym z bohaterów dokumentu Murderball, który wygrał nagrodę publiczności na festiwalu filmowym Sun Dance i został nominowany do Oscara. Najczęstszy epitet, którym określano moją osobę to „nieustraszony”. Podoba mi się, bo oddaje on prawdę. Nie chcę zadzierać nosa, ale taki właśnie jestem. Nieustraszony. Jednak nie z powodów, które przychodzą ludziom do głowy. Większość z nas boi się bólu. Ja natomiast dowiedziałem się, że od bólu dużo bardziej przerażający jest jego brak. Czasami nawet zgrywam się, że lubię ból i sprawia mi on przyjemność.

Inne stwierdzenie, które często czytam na swój temat dotyczy tego, że gram w rugby na wózkach po to, aby zapomnieć o mojej niepełnosprawności. To mnie trochę wkurza. Rozumiem, co dziennikarze starają się przez to przekazać i jestem im wdzięczny za komplementy, ale w moim odczuciu jedno z drugim nie ma niczego wspólnego. To trochę tak, jakby powiedzieć: „Denzel Washington jest tak dobrym aktorem, że może zapomnieć o tym, że jest murzynem”. Mogę być niepełnosprawny, a na boisku nakurwiać naprawdę mocno.

Przepraszam, powinienem był ostrzec. Nie jestem najbardziej poprawnym politycznie gościem na wózku.

Tak na marginesie, nienawidzę, kiedy ludzie mówią na mnie upośledzony. Kurwa, nienawidzę. Już lepiej mówić „kaleka”, „połamaniec” albo, jeśli ktoś chce być trochę bardziej uprzejmy – „niepełnosprawny”. Nie wiem, dlaczego tak strasznie mnie to wkurza. No dobra, może dlatego, że w sporcie istnieje coś takiego jak handicap. To sztuczna przewaga dana stronie, żeby mogła współzawodniczyć na równym poziomie. Ja nie chcę dostawać żadnej dodatkowej przewagi. Bez niej też mogę być zwycięzcą na boisku i poza nim.

Najważniejsze jest jednak to, że w którymś momencie życie zabije każdego, bardzo mocno kopnie go w jaja. Nie można sprawować kontroli nad wszystkim, co się dzieje, ale można próbować to zrozumieć. Dla mnie to tylko jedna z mądrości, jakich nauczyłem się w tym bolesnym, pięknym, kijowym, głupim, wartościowym życiu, w dniu, kiedy wylądowałem na wózku. Myślałem, że wózek będzie dla mnie jak krzyż, a okazał się prawdziwym zbawieniem.

rozdział pierwszylusterko wsteczne

Kurt Cobain śpiewał właśnie Smells Like Teen Spirit. Podkręciłem głośność i wjechałem na autostradę. Był rok 1993, a album Nirvany Nevermind na okrągło puszczany był w radiu. Tamten sierpień w Coral Springs na Florydzie był tak gorący i wilgotny, że aż trudno to sobie wyobrazić. Oddychanie przypominało wciąganie powietrza przez spoconą skarpetę. Wciskając gaz do dechy, zjechałem moim czarnym Fordem Mustangiem na lewy pas. Samochód cały załadowany był ubraniami, płytami CD i sprzętem piłkarskim. To była wielka chwila w moim życiu. Wiedziałem, że jestem na rozdrożu, o którym często mawiają dorośli z łezką w oku, wspominając swoje lata młodości. Jechałem tam, by rozpocząć pierwszy semestr nauki na uniwersytecie Florida Atlantic University w Boca Raton. Byłem jednym z pięciu pierwszorocznych zwerbowanych do gry w uniwersyteckiej drużynie piłkarskiej.

Kampus FAU znajdował się trzydzieści minut drogi od Coral Springs, gdzie ukończyłem liceum Marjory Stoneman Douglas High School. Coral Springs to bogata gmina, która wciśnięta jest pomiędzy miasta Fort Lauderdale oraz Boca Raton, gdzie Park Narodowy Everglades wojuje z rozrastającymi się betonowymi centrami handlowymi i jak na razie przegrywa tę walkę. Jednak jak większość miast i miasteczek na południowym wybrzeżu Florydy, Coral Springs zachowało swoją ekscentryczność. W kanałach nawadniających, przecinających miasteczko wzdłuż i wszerz, można spotkać żurawie, flamingi, a nawet aligatory. Rybacy sprzedają kraby i inne połowowe zdobycze na składanych stołach, znajdujących się niedaleko od odgrodzonych osiedli mieszkaniowych z wartymi miliony dolarów willami. W prawdziwym florydzkim stylu seniorzy zapełniają restauracje o czwartej trzydzieści, żeby załapać się na okazyjną ofertę kolacji.

Jadąc na północ autostradą I-95 do Boca Raton, patrząc we wsteczne lusterko, myślałem o tym, co zostawiałem za sobą. Od ukończenia liceum w czerwcu przeżywałem najlepsze wakacje w życiu. Na świadectwie końcowym udało mi się całkiem nieźle wypaść z ocenami, pomimo braku specjalnego wysiłku. Byłem czterdziesty trzeci z około pięciuset uczniów w moim roczniku w liceum Douglas High. Wyróżniałem się w matematyce i naukach ścisłych. Z tej okazji moi rodzice, którzy byli wspaniałymi, twardo stąpającymi po ziemi ludźmi, pozwolili mi zrobić w domu imprezę dla dwudziestu znajomych. Mieszkaliśmy wtedy w jednopiętrowym domku w kolonii zwanej Eagle Trace. Był tam basen i pole golfowe, na którym grałem wspólnie z moim tatą i młodszym bratem Jeffem. Mark „Super” Duper, były gracz drużyny futbolu amerykańskiego Miami Dolphins, mieszkał przecznicę dalej. Whitney Houston również miała niedaleko swoją posiadłość. Powiedzmy tylko, że jej dom był dużo większy od naszego.

Moi rodzice doskonale wiedzieli, że podczas imprezy kończącej liceum będziemy pić alkohol, więc zamiast chować głowę w piasek, pozwolili nam się upić pod ich nadzorem. Warunek był taki, że wszyscy mieli oddać im swoje kluczyki od samochodów zaraz na wejściu. Przyszli wszyscy moi kumple, aby się napić, pogadać i świętować to ważne wydarzenie w naszym życiu. Był Steve Nelson, lewonożny zawodnik z mojej licealnej drużyny piłkarskiej, z którym pracowaliśmy wspólnie w lokalnej restauracji, byli Jeff Nickell i Frank Cava, z którymi zaprzyjaźniłem się, grając w futbol amerykański w ostatniej klasie liceum, był też oczywiście Chris Igoe, największy klaun i samozwańczy casanova.

Igoe był wysokim, chudym i pokrytym plejadą piegów chłopakiem, o którym w Douglas High krążyły jedynie skrajne opinie. Ludzie albo go kochali albo nienawidzili. Nie było niczego pomiędzy. Był zabawny, bystry, zuchwały i całkowicie poza wszelką kontrolą. Igoe miał obsesję na punkcie gangsterskiego rapu, lubił w szczególności N.W.A. i Snoop Doga. Ubierał się w dresy Nike, czasami z szyi zwisał mu stoper, który kupił podczas jednego z pobytów w szkole wojskowej. W liceum chodził korytarzami i skandował swoje imię „I-G-O-E” do melodii piosenek Snoop Doga.

W klasie maturalnej Igoe podczas meczów futbolu amerykańskiego nosił na prawej dłoni coś, co nazywał rękawicą „czarnej mocy”. Składał tę dłoń w pięść i unosił ją nad głową na kilka sekund przed każdym meczem. Co oznaczał ten gest? Kto do cholery to wie? Tak naprawdę była to jedynie rękawica do jazdy samochodem, którą musiał chować przed trenerem Mathisenem, gdyż ten przyrzekł, iż wyrzuci Chrisa z drużyny, jeśli założy ją na jeszcze jednym meczu. Oczywiście Chris dalej ją nosił.

Przez swoją wieczną arogancję i przekorę Igoe zachowywał się jakby był gwiazdą jakiegoś taniego serialu, a my mieliśmy być sztucznym śmiechem w tle. Moi pozostali kumple z drużyny futbolu amerykańskiego – Cava, Nickell, Ari Levy, bracia McCarthy – też nie byli aniołkami, więc wszyscy mieliśmy swoje za uszami. Jednak to było nic w porównaniu do Chrisa Igoe. Nikt nie mógł mu dorównać. Igoe był typem gościa, który idąc na licealną imprezkę, mógłby ukraść butelkę jakiegoś alkoholu z barku, uprawiać seks w łazience z czyjąś dziewczyną, wszcząć bójkę na pięści, a potem zrobić gówno prosto do pralki. Wszystko to było naprawdę przezabawne do momentu, kiedy nie musiałem być osobą, która miała po nim sprzątać następnego dnia.

W noc zakończenia liceum Igoe nie sprawiał zbyt wielu kłopotów, oprócz tego, że przygwoździł mnie całym swoim ciałem na łóżku. Takie tam pijackie zabawy, które pozostawiły mnie z lekkim zawrotem głowy. Ale to nie miało prawie żadnego znaczenia. Wypiliśmy wystarczająco dużo piwa, żeby nie zamulać. Urządziliśmy sobie zapasy w basenie i puszczaliśmy piosenkę szkockiej grupy The Proclaimers pod tytułem I’m Gonna Be. Ile sił w płucach śpiewaliśmy w kółko zaraźliwy refren „I would walk five hundred miles”, co zdecydowanie nie podobało się naszym sąsiadom.

Mój tato, który pracował w branży gastronomicznej przez większość swojego życia, był prawdziwym geniuszem w kuchni. Bawił się z nami przez całą noc i jednocześnie obsługiwał grilla, przygotowując kurczaki i steki. W pewnym momencie zaczął dawać mi i moim znajomym „mądre”, życiowe rady.

– Kiedy jesteś gotowy, aby się ożenić, wystrzegaj się kobiet z grubymi kostkami – powiedział nam, tylko trochę żartując. – Jeśli młoda dziewczyna ma grube kostki, możesz być pewien, że z biegiem lat, będzie z niej tęga kobieta.

Później sam wszedł w stan upojenia, gdyż pomógł nam przygotować drinka, którego nazwaliśmy „Dobranoc, kochanie”. Oto przepis: nalać wódki do shakera. Dodać lodu. Wstrząsnąć. Wypić. Powtórzyć. Po kilku takich, naprawdę mogliśmy sobie powiedzieć – „dobranoc, kochanie”.

Tamtej nocy strasznie naśmieciliśmy na naszym tarasie. Wszędzie walały się puszki po piwie, plastikowe kubki, puste talerze. Ludzie spali na każdej dostępnej sofie albo fotelu. Mój ojciec, Nickell i Igoe pływali sobie po basenie na dmuchanym materacu, kompletnie pijani. Rozważali przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Tata jest dość krępym gościem i wygląda trochę jak owłosiony hydrant strażacki z rękami i nogami oraz twardym, okrągłym brzuchem. Nie mówi zbyt dużo, no chyba, że o gotowaniu albo golfie. Nie jest też zbyt emocjonalny, więc jeśli się odzywa, mówi dokładnie to, co chce powiedzieć. Tamtej nocy gratulował chłopakom ich osiągnięć dziwnym, poważny tonem. Dawał im rady zgodnie ze swoją naturą – krótko, zwięźle i na temat.

– Życie będzie ciężkie, chłopaki – powiedział łagodnie, kiedy świt pokazywał się różowymi strzępami na płaskim, ciemnym niebie Florydy. Igoe i Nickell słuchali go w wielkim skupieniu, gapiąc się we własne odbicia na powierzchni wody. Tata wziął łyka drinka „Dobranoc, kochanie” westchnął i powiedział: – Nie macie pojęcia, co was jeszcze czeka.

Chciałbym móc usłyszeć tamtą przemowę mojego taty. W życiu sam do wszystkiego doszedł – od pracownika fizycznego do menedżera. Miał dużo cięższe dzieciństwo niż ja. Niestety na tamtym etapie imprezy już dawno zaliczyłem zgon w swoim łóżku.

Jaki byłem w tamtym okresie mojego życia? W porównaniu do moich przyjaciół - nie byłem tak wrażliwy jak Steve, tak zakręcony jak Igoe, tak sumienny w nauce jak Nickell (dostawał same A na wszystkich lekcjach przygotowujących na studia, na które chodziliśmy razem), ani tak dobroduszny i opiekuńczy jak Cava, który choć był okrutny na boisku futbolowym, na co dzień bardziej przypominał pluszowego misia.

Moi przyjaciele prawdopodobnie powiedzieliby, że byłem cichy, lojalny, zaciekły i bardzo sprawny fizycznie. Podczas gdy większość dzieciaków nie lubiła ciężkich treningów, ja brałem je na poważnie. Wiedziałem, że jeśli poświęcę czas na wzmocnienie mojego ciała, opłaci się to potem na boisku. Pod koniec klasy maturalnej mierzyłem sto osiemdziesiąt centymetrów i ważyłem siedemdziesiąt osiem kilogramów. Byłem bardzo silny jak na swoje gabaryty. Byłem w stanie przebiec pięćdziesiąt metrów w cztery i pół sekundy, a po treningu na siłowni często biegłem dziesięć kilometrów z powrotem do domu. Bieg ścieżką dookoła Eagle Trace na jedną mile (tysiąc sześćset metrów) zajmował mi nieco ponad pięć minut.

Byłem też pracoholikiem. Latem, kiedy przygotowywaliśmy się do sezonu futbolu amerykańskiego, rano zwykle ćwiczyliśmy zagrania, a popołudniu podnosiliśmy ciężary na siłowni. Zaraz potem wskakiwałem do auta i jechałem na stadion piłkarski, aby odbyć kilkugodzinny trening wieczorny z moją drużyną w Boca Raton.

Mimo że uwielbiałem grać w futbol amerykański i oglądać rozgrywki w telewizji razem z tatą i młodszym bratem, piłka nożna była zawsze dla mnie sportem numer jeden. Igoe lubi nazywać piłkę nożną grą dla komuchów, ale są przecież powody, dla których różni ludzie na świecie widzą w niej piękno. Piłka nożna jest prawdziwie męskim sportem, w którym potrzebna jest inteligencja i finezja a nie tylko agresja. Chociaż z drugiej strony – nic nie dorówna pięknu brutalnej rzeczywistości futbolu amerykańskiego. Wejście komuś kaskiem w klatę i przybicie go do ziemi, jest jednym z najlepszych uczuć, jakich doznałem. W futbolu intensywność rozgrywki jest dość stabilna z gorącymi zastrzykami adrenaliny. Piłka nożna pozwala na wolność ekspresji, gra rozwija się płynnie i naturalnie. Futbol amerykański z kolei jest bardziej przewidywalny, zorganizowany, trochę jak kampania militarna. Jeśli piłka nożna to jazz, futbol amerykański bardziej przypomina rock and rolla puszczonego na pełny regulator. Moje doświadczenia na boisku piłkarskim sprawiały, że stawałem się lepszym futbolistą i odwrotnie. Każda z tych dyscyplin pozwoliła mi wyrazić część mojej osobowości.

To, co podobało mi się najbardziej w obydwu sportach to budowanie spójności drużyny. Przyjaźnie, które miały trwać całe życie, zaczynały się na boiskach. Aby wygrać w jakiejkolwiek rozgrywce, często trzeba poświęcić cząstkę siebie dla dobra drużyny. Jednocześnie każda drużyna potrzebuje gwiazdy, która zrobi różnicę w najważniejszym momencie. Jeśli jest się prawdziwie dobrym graczem, trzeba balansować jak linoskoczek pomiędzy samolubstwem a bezinteresownością. Trzeba uważać, żeby nie odizolować się od kolegów z drużyny. Najlepszy zawodnik w drużynie zawsze powinien sprawiać, żeby wszyscy grający u jego boku wyglądali znacznie lepiej. To jest właśnie wspaniała demokracja sportów drużynowych. Zarówno w futbolu amerykańskim, jak i piłce nożnej, w ostatecznym rozrachunku nie jest istotne jak dobry jest indywidualny zawodnik. Nikt nie może wygrać meczu w pojedynkę. Całość zawsze będzie większa, niż suma jej składników.

Tamtego lata, pomiędzy liceum a studiami, sport nie był moją jedyną miłością. Była jeszcze ona. Nazywała się Kati Hanson. Była zielonooką brunetką z ciemną karnacją i perfekcyjnie białym uśmiechem. Była dziewczyną, która rysowała serduszka zamiast kropek nad „i” w swoim imieniu, kiedy podpisywała się pod jakąś notatką.

Kati była rok młodsza ode mnie i należała do drużyny pływackiej. Zaczęliśmy ze sobą chodzić, kiedy byłem w drugiej klasie, zaraz po przeprowadzce do Coral Springs z Pewaukee, w stanie Wisconsin. Przygotowywała mi kanapki z masłem orzechowym i bananem, które potem zostawiała w moim samochodzie, żebym mógł coś przekąsić pomiędzy treningiem futbolowym a piłkarskim. Kiedy większość moich znajomych szalała w weekendy, my z Kati często zostawaliśmy w domu, żeby obejrzeć film. Albo szliśmy na podwójną randkę razem ze Stevem i jego dziewczyną, niewielką brunetką Daną Lewis, która pracowała z nami w lokalnej restauracji. Po jakimś czasie załatwiłem tam pracę kelnerki dla Kati.

Po pracy jechałem do Kati, parkowałem przy innej ulicy, szedłem pod dom i pukałem delikatnie w okno jej pokoju. Możecie sobie wyobrazić, co robiliśmy później. Rano wykradałem się z pokoju i chowałem się w garażu, aż jej rodzice nie wyjechali do pracy.

W ramach prezentu na ukończenie szkoły mój tata wykorzystał część swoich punktów stałego klienta linii lotniczych, żeby zabrać naszą rodzinę do St. John na Wyspach Dziewiczych. Mój brat wziął ze sobą przyjaciela, a ja zaprosiłem Kati. Wieczór przed naszym wylotem pracowałem w restauracji razem ze Stevem. Własny zarobek znaczył dla mnie bardzo wiele, więc podchodziłem do pracy bardzo poważnie. Moi rodzice przekazali mi silną etykę pracy. Już w wieku czternastu lat zacząłem dostarczać gazety, kiedy mieszkaliśmy w stanie Minnesota. Potem pracowałem w restauracjach po kilka wieczorów tygodniowo. Moi rodzice mieli się dobrze finansowo i dawali nam wszystko, czego potrzebowaliśmy, ale nie byliśmy tak bardzo bogaci jak inne rodziny w Coral Springs. Tym lepiej czułem się z tym, że sam zarobiłem część swoich pieniędzy.

Gdy pracowałem jako pomocnik kelnera, moim zadaniem było wynoszenie chleba i masła na stół, napełnianie wodą szklanek i zbieranie talerzy. Szybko zorientowałem się, że dużo więcej zabawy jest przy barze, więc jak w restauracji nie było ruchu, pomagałem barmanom, myjąc szklanki w niewielkim zlewie i przynosząc im wielkie wiadra pełne lodu. Pod koniec jednej zmiany, razem ze Stevem, przekonaliśmy jedną z kucharek, żeby dała nam butelkę Goldschlagera, dziwnego alkoholu, w którym miały podobno znajdować się prawdziwe płatki złota. Smakował jak cynamon i powodował strasznego kaca. Piliśmy go razem ze znajomymi i nie spaliśmy przez całą noc. Następnego ranka obudziłem się na obcej podłodze, a moja głowa była niczym ściśnięta w imadle. Popatrzyłem na zegarek.

– O kurwa! – powiedziałem.

Wskoczyłem do samochodu i pojechałem do domu. Zaparkowałem. Miałem podkrążone oczy i cuchnęło ode mnie alkoholem. Mama i tata stali przed domem razem z moim bratem i jego przyjacielem, rozmawiając z Kati i jej rodzicami. Wszystkie walizki były ładnie poukładane w bagażniku samochodu. Moja mama szybko przestała martwić się o to, co robiłem przez całą noc i naprawdę się wściekła. Rodzice zawsze byli dla mnie dość łagodni, jeśli tylko unikałem problemów i nie robiłem jakichś gównianych głupstw. Gdy jednak tak się działo, dostawało mi się. I to mocno. Mama raz uziemiła mojego brata Jeffa na cztery pełne miesiące za to, że ją okłamał. Tym razem wiedziałem, że przekroczyłem granicę. Zacząłem się tłumaczyć. Przerwał mi tata.

– Ciągle jesteś pijany? – zapytał. – Nieważne, niczego już nie mów i wskakuj do auta.

Zrobiłem, jak kazał. Ledwo zdążyliśmy na nasz lot. Później przeprosiłem rodziców za to, że nie spałem tamtej nocy i sprawiłem, że się o mnie martwili. Obiecałem, że nigdy więcej tego nie zrobię. W końcu zeszło z nich ciśnienie i dobrze bawili się na wyjeździe. Spędziliśmy tam pełny tydzień w wielkim, rodzinnym apartamencie. Dzieliłem z Kati pokój z królewskim łożem. Pływaliśmy w turkusowym oceanie, wylegiwaliśmy się przy basenie, zamawialiśmy jedzenie i tropikalne drinki z kawałkami świeżych owoców i parasolkami. Pamiętam, że na tamtym wyjeździe po raz pierwszy w moim życiu poczułem się dorosły. Pamiętam też, że bardzo cieszyłem się bliskością z Kati.

– Będę za tobą tęsknić, kiedy pójdę na studia – powiedziałem. Byliśmy wtedy na plaży, leżeliśmy na ręcznikach, zanurzając palce u stóp w piasku o kolorze wanilii. Zauważyłem, że jej ramiona opaliły się na piękny brązowy kolor, a oczy stały się niezwykle jasne.

– Też będę za tobą tęsknić – powiedziała.

Pocałowaliśmy się, ale po raz pierwszy w ciągu trwania naszego związku poczułem ukłucie w sercu.

Kati była ważnym powodem, dla którego wybrałem studia na FAU. W pewnym momencie marzyłem o Duke University, ale wydawało się to zbyt dalekie i nieosiągalne. W trzeciej klasie liceum moi rodzice wzięli mnie na wycieczkę po uniwersytetach na atlantyckim wybrzeżu. Chcieli, żebym miał szansę porozmawiać z różnymi trenerami. Moje wyniki SATów2 były dobre, ale nie rewelacyjne. W klasie maturalnej byłem jednym z kapitanów drużyny piłkarskiej. Moja gra była odnotowywana w lokalnej prasie, wygrałem nawet jakieś nagrody. Dzięki temu zostałem przyjęty na kilka uczelni, włącznie z FAU, ale miałem wielką nadzieję, że Clemson w stanie Południowej Karoliny zaoferuje mi także sportowe stypendium. Nie zaoferowali. Tamtejszy trener powiedział, że mogę spróbować na własne ryzyko. Powiedziałem rodzicom, że jestem pewny dostania się do składu. Spojrzeliśmy wtedy krytycznym okiem na finanse. Na końcu moich studiów, rodzice zostaliby z sześciocyfrowym kredytem do spłaty. Byli gotowi na takie poświęcenie, ale wtedy ja odpuściłem. Zdecydowałem się na jedną z uczelni w moim stanie, gdyż było to dużo bardziej oszczędne dla moich rodziców. Myślałem o University of Florida w Gainesville, gdzie dostali się Nickell i Cava. Florida State University w Tallahassee był kolejną możliwością. Był też FAU, który niedawno sportowo awansował z Dywizji II do Dywizji I. Co więcej, zaoferowano mi tam sportowe stypendium. Wydawało się to najlepszą opcją. Było blisko do domu, blisko do Kati i stosunkowo niedrogo. FAU nie miał najlepszej opinii naukowej, ale wtedy nauka nie była dla mnie priorytetem. Chciałem na uczelni przede wszystkim grać w piłkę nożną. Kropka.

Igoe dobrze radził sobie na sprawdzianach, ale średnia jego ocen, gdyby tylko było to możliwe, zeszłaby poniżej zera. On również myślał o pójściu na FAU. Został jeszcze przyjęty na University of Central Florida, gdzie miał grać w drużynie futbolu amerykańskiego. Trwało to trochę, ale w końcu przekonałem go, żeby jednak poszedł na FAU. Miałem mu pomóc z rachunkami różniczkowymi i chemią. Igoe, jako że był dość elokwentny, w rewanżu miał pomóc mi pisać eseje z języka angielskiego.

– Razem będziemy nie do pokonania – powiedział Igoe. – Za kilka tygodni będziemy rządzić tym miejscem. Tylko patrz.

Nasza przyjaźń rozwinęła się jeszcze bardziej, kiedy dowiedzieliśmy się, że będziemy na tej samej uczelni. Mimo tego że czasem bywał bezczelny, uważałem go za naprawdę w porządku gościa z dobrym sercem. Spędzanie z nim czasu zawsze dostarczało rozrywki, no chyba, że akurat nas aresztowano. W ciągu dnia chodziliśmy na siłownię dźwigać ciężary albo na plażę ze znajomymi. Wieczorami natomiast, jeśli nie byłem zajęty z Kati, jeździliśmy po okolicy i upijaliśmy się z kolegami z drużyny futbolowej. W Coral Springs nie było zbyt wiele do roboty. Na ukończenie liceum Igoe dostał czarnego pick-upa Isuzu w prezencie od ojca, który był właścicielem firmy produkującej oprogramowania dla banków. Jego tata w dniu rozdania świadectw pracował zagranicą i nie mógł zobaczyć Chrisa w todze wchodzącego na podest. Igoe żartował, że samochód był „prezentem z wyrzutów sumienia”. Jego poprzednie auto, żółty Cadillac El Dolarado, było strasznie gówniane. Miało automatyczną skrzynię biegów, klimatyzację, w której gnieździły się mrówki i karaluchy oraz rozsuwany dach, który nietrzymany przez pasażera miał tendencję do samoistnego otwierania się na autostradzie. Nowy samochód Igoe miał manualną skrzynię biegów. Z początku nie umiał jej obsługiwać, więc musiałem go nauczyć.

Igoe zawsze i wszędzie chciał słuchać rapu. Ja też lubiłem rap, ale postawiłem sobie cel, że poszerzę jego muzyczne horyzonty ponad ciężki bas i teksty o dziwkach. Mój romans z muzyką zaczął się kilka lat wcześniej, kiedy w radiu królował metal. Pierwsze koncerty na których byłem to występy grup Kiss i White Lion. Zespół Poison widziałem na żywo trzy razy. Poprosiłem starszą siostrę mojego znajomego, żeby kupiła mi album Motleya Crüe’a Dr Feelgood w dzień, w którym wszedł do sklepów. Niestety nie chcieli mi go sprzedać ze względu na ostre teksty. Kiedy grali u nas Megadeth, Iron Maiden albo Guns N’Roses zawsze miałem bilety i przepychałem się przez tłumy długowłosych dzieciaków, żeby znaleźć się zaraz pod sceną.

W liceum mój gust się zmienił, dojrzał. Muzyka grunge została zastąpiona przez metal. Metallica, Tool, Stone Temple Pilots, Alice in Chains, Pearl Jam, Nirvana – właśnie tych zespołów słuchałem. Poezję odnajdywałem w tekstach i dźwiękach gitar. Słuchałem tych płyt, kiedy biegałem rundy dookoła Eagle Trace, popychając siebie samego do przodu, budując wytrzymałość na kolejny sezon piłkarski. Moje muzyczne upodobania zaczęły przypadać do gustu Igoe. Przedstawiałem mu nawet klasykę, choćby The Doors. To zrobiło mu z mózgu miazgę. Pod koniec lata zapytałem go, czy nie chce dzielić ze mną pokoju na FAU.

– Jasne, stary – powiedział Igoe. – To będzie, kurwa, niesamowite!

rozdział drugiprzyjdź, jaki jesteś

Witajcie na pierwszym treningu, panowie – powiedział Kos Donev, trener piłkarski FAU. – Oczekuję, że będziecie w stanie przebiec dwie mile w mniej niż dwanaście minut.

Obóz przygotowawczy rozpoczął się dokładnie o godzinie 5.30 rano. Był to jasny sygnał, że Donev nie ma w zwyczaju żartować. Chciał wygrywać. Chciał też dowiedzieć się, kto zrealizował program treningowy przez wakacje, a kto obijał się, goniąc za dziewczynami i pijąc piwo na plaży. Prawda jest taka, że większość z nas prawdopodobnie robiła jedno i drugie. Tak czy inaczej, poranny bieg wokół stadionu był poważnym sprawdzianem formy.

Donev pochodził z Macedonii, części byłej Jugosławii. Przyjechał na Florydę jako nastolatek, żeby grać w piłkę na FAU. Ściskałem już jego dłoń kilka razy, kiedy przyjeżdżał oglądać moje mecze, rekrutując lokalnych graczy do swojej drużyny. Donev był towarzyskim trzydziestoparolatkiem, który mówił tak szybko, że część słów grzęzła mu między zębami. Znał się na piłce nożnej i bardzo cenił sobie sprawność fizyczną, dużo bardziej niż moi poprzedni trenerzy. Wiedział, że przez awans do konferencji atlantyckiej drużyna FAU Owls będzie toczyła same ciężkie boje w nadchodzącym sezonie. Mieliśmy stawić czoło naprawdę dobrym drużynom uczelni: University of North Carolina Greensboro, Florida International University, Georgia State, College of Chartleston, czy University of South Florida. Jeśli chcieliśmy się im przeciwstawić, musieliśmy się przyłożyć i poświęcić mnóstwo sił na treningi.

– Po dwóch milach biegu – mówił dalej Donev do grupy zaspanych piłkarzy w krótkich spodenkach, koszulkach i korkach – pobiegniemy jeszcze pół godziny. Teraz rozciąganie.

Zawodnicy drużyny piłkarskiej przybyli na kampus kilka tygodni przed resztą studentów, żeby móc przygotować się do sezonu. Donev zarządził dla nas treningi trzy razy dziennie, pięć dni w tygodniu, z lżejszymi obciążeniami podczas weekendu. Rano, zanim wilgotność powietrza uniemożliwiała oddychanie, trenowaliśmy kondycję. Ćwiczenia techniczne działy się w upalne popołudnia, a wieczorami graliśmy. Jedliśmy, spaliśmy i oddychaliśmy piłką nożną.

– Dla mnie w porządku – pomyślałem. Byłem w życiowej formie. Zresztą byłem bardzo podekscytowany, że w ogóle mogłem tam być. Od kiedy tylko pamiętam, razem z ojcem i bratem oglądałem rozgrywki sportu uniwersyteckiego. Współzawodnictwo na tak wysokim poziomie było moim marzeniem.

Po tym jak wielu kluczowych graczy ukończyło studia, drużyna była w przebudowie i było dalece prawdopodobne, że młodzi zawodnicy będą mieli szanse zaistnieć nie tylko podczas treningów. W przeszłości FAU mocno polegało na transferach, żeby wzmocnić swój skład. Jednak w tym roku Donev zdecydował się zainwestować w przyszłość poprzez dobranie pięciu perspektywicznych pierwszorocznych (w tym również mnie), którzy mieli rozwijać się i dojrzewać razem z nowym składem. Stanęliśmy w kręgu, na środku zroszonego boiska, a Donev przeprowadził nas przez kilka ćwiczeń rozciągających na wszystkie partie mięśniowe, zaczynając od kończyn dolnych. Popatrzyłem na pozostałych czterech pierwszorocznych. Znałem się już z jednym z nich. Nazywał się Chris Shafiei i grał ze mną w Boca Raton przez kilka ostatnich lat. Mieszkał w tym samym akademiku, w którym wynajmowałem moje lokum wspólnie z Igoe. Był z niego kawał dobrego pomocnika, miał niesamowite zdolności kontroli nad piłką i strzał niczym błyskawica. Było dla mnie jasne, że nie będzie łatwo załapać się na miejsce w pierwszej jedenastce. Światło świtu przechodziło z odcienia niebieskiego w złoty, w miarę jak się rozgrzewaliśmy. Wszyscy mieli poważne miny, ale ja byłem w stanie wyczuć niepokój w oczach niektórych zawodników, usłyszeć jak motyle trzepotają skrzydłami w ich brzuchach. Wielu z nich było poza swoją strefą komfortu, z dala od domu, pierwszy raz w życiu musieli sprawdzić się przed grupą nieznajomych. Byli wystraszeni. Ja nie byłem. Postawa outsidera była dla mnie czymś normalnym. Moja rodzina często się przeprowadzała, przez co wielokrotnie zmieniłem szkoły czy drużyny klubowe – w ciągu ostatnich pięciu lat aż cztery razy. Bycie „tym nowym” wcale mnie nie ruszało. Przyjmowałem to po prostu. Wydawało mi się, że zgromadziłem dodatkowe zasoby wewnętrznej siły jedynie na potrzeby tychże sytuacji.

Po rozgrzewce drużyna ustawiła się w jednym rogu boiska i przygotowała się do wyścigu.

– Panowie – powiedział Donev swoim specyficznym akcentem. – Do startu: start! Wystartowaliśmy niczym konie wyścigowe z bramek. Wystrzeliłem na czoło stawki, mocno pracując łokciami i kolanami, plasując się na pozycji lidera. Po jednym okrążeniu odnalazłem swój rytm.

Dla tych, którzy nie spędzili zbyt wiele czasu na bieżni, powiem, że przebiegnięcie dwóch mil poniżej dwunastu minut to wcale nie taki prosty wyczyn. Cały ten dystans biegnie się prawie pełnym sprintem. Grupa najpierw przypominała balon, ale potem rozpadła się na mniejsze grupki, niczym jakiś kulisty organizm dzielący się kilka razy pod rząd. Ten wyścig był ćwiczeniem na odpadanie. Bardzo szybko okazało się, kto był w formie, a kto nie. Moje wakacyjne przygotowania zaczęły przynosić zamierzone efekty. Czułem, że moje mięśnie pracują luźno, a moje ciało zaczyna pokrywać ciepła, cienka warstwa potu. Pomimo szybkiego tempa oddychałem głęboko i równo. Kiedy kończyłem pierwszą milę, byłem na trzecim miejscu. Goniłem wtedy dwóch zawodników – jakąś gazelę w spodenkach piłkarskich i ciemnowłosego Jeffa Sharona, kapitana drużyny. Kilka sekund później byłem już przy Sharonie. Odwrócił głowę w moim kierunku, popatrzył na mnie i wyszczerzył zęby:

– Cześć chłopie – powiedział, nie przestając przebierać nogami. – Gdzie biegniesz tak szybko?

Nie odpowiedziałem. Nie byłem tam, żeby gawędzić. Biegłem dalej.

– Jak się nazywasz? – zapytał.

– Mark Zupan.

– Jeff Sharon – powiedział. – Dobrze cię spotkać. Jesteś pierwszorocznym?

– Tak. Przesunąłem się odrobinę przed niego, ale Sharon niczym cień podążał za mną krok w krok. Nie mogłem go zgubić z ogona. Gość miał płuca niczym śpiewaczka operowa.

– Jest pewnie pomocnikiem – pomyślałem. Pomocnicy biegają po całym boisku, angażują się zarówno w ofensywie, jak i w defensywie, są niczym most między obrońcami a napastnikami. Ja także grałem w pomocy, ale miałem głównie przysposobienie defensywne. Zdarzało się nawet, że grałem jako środkowy obrońca. Sharon grał dokładnie na tej pozycji, na której zdarzyło mi się grać w szkole średniej. Zastanawiałem się, czy miałem szansę, żeby go zastąpić już w tym sezonie.

– Raczej nie – pomyślałem, ale sama myśl sprawiła, że uśmiechnąłem się do samego siebie. Byłem wielkim, zarozumiałym sukinsynem.

Dalej biegliśmy w ciszy. Zostało nam jeszcze trochę do mety, ale nie na tyle, żeby znacząco zmienił się rozkład sił w stawce. Wiedzieliśmy, że nie dogonimy już gazeli i że nikt nam nie zagrozi z tyłu. Szliśmy łeb w łeb, walcząc o drugie miejsce, całkiem chwalebne, biorąc pod uwagę fakt, że w teście brało udział dwudziestu pięciu zawodników. Przygotowywałem się na mocny finisz. Wydawało mi się, że rozstrzygniemy to z Sharonem poprzez pojedynek sprinterski przed samą metą. Pomimo zmęczenia byłem pewien, że mogę go pokonać. Musiał przeczytać moje myśli.

– Hej – powiedział Sharon, dysząc. – Chciałem, żebyś wiedział, że w tej drużynie pierwszoroczni ustępują starszym kolegom i pozwalają im finiszować nieco przed sobą. To oznaka szacunku.

Popatrzyłem na niego jakby mi się właśnie zrzygał na koszulę.

– Pierdolić tego gościa – pomyślałem. – Jeśli chce ze mną wygrać, to musi sobie na to zasłużyć jak każdy inny.

Na pierwszym treningu nie miałem zamiaru klękać przed nikim, nawet przed kapitanem drużyny.

Zredukowałem bieg w mojej głowie, zwiększyłem obroty i kazałem nogom przyspieszyć. Moje gałki oczne odbijały się w czaszce w górę i w dół. Łydki i uda płonęły, moja krew zamieniła się w kwas, a dodatkowo wypracowałem sobie jakąś dziurę w płucu, która pozwoliła ulatniać się tlenowi w zawrotnym tempie. Udało mi się jakoś przejść przez tę strefę dyskomfortu fizycznego. Ból nigdy nie był dla mnie problemem na treningach. Prawda jest taka, że jeśli nie cierpiałem, zwykle oznaczało to, że nie pracowałem wystarczająco ciężko. Mimo tego zrywu, Sharon cały czas był tuż obok.

– A co, gdybyśmy zrobili tak – zaproponował Sharon. Biegł, jakby miał cały czas pełne pół baku energii, choć jego oddech niesamowicie świszczał.

– Dlaczego nie zwolnimy tempa i nie przebiegniemy przez linię mety razem? – zaproponował. – Tym sposobem obydwaj będziemy drudzy i nie zabijemy się przy tym. To zabrzmiało jak rozsądna i sprawiedliwa propozycja, powiedziałbym nawet, hojna. Zależało mi na tym, żeby być lepszym od wszystkich i jak najszybciej wyrobić sobie pozycję, ale chciałem też być lubiany w drużynie, szczególnie przez starszych zawodników, którzy grali w pierwszym składzie. Co więcej martwiłem się, że ten bieg mnie całkowicie wykończy. Wiedziałem, że czekają mnie kolejne testy, choćby trzydziestominutowy bieg, o którym wspominał Donev oraz masa sprintów. Okrągłe i pomarańczowe słońce w końcu wzeszło na horyzoncie, oblewając boisko jasnym i intensywnym światłem. Wilgotne powietrze zaczęło powoli podnosić swoją temperaturę, jak woda w czajniku postawionym na herbatę. Pot lał się ze mnie strumieniami, musiałem wyglądać jakbym właśnie wyszedł z basenu. – Dobrze – powiedziałem, skracając krok i troszeczkę zwalniając tempo. – Przekroczmy linię mety razem. Wbiegliśmy na ostatnią prostą. Donev stał może dziesięć metrów od nas, z głową pochyloną, wpatrzoną w stoper wywoływał czasy: „11:10, 11:11, 11:12.” Byliśmy od niego już dosłownie kilka kroków, kiedy Sharon wyskoczył kilka susów przede mnie. Złapał mnie z opuszczoną gardą i nie miałem możliwości, żeby zareagować i jeszcze go dogonić. Patrzyłem na jego plecy, kiedy przebiegał linię mety dosłownie tuż przede mną. Przysięgam, że słyszałem, jak się śmieje. Z jednej strony chciałem go walnąć w zęby, z drugiej pokłonić mu się nisko.

– Świetna robota, panowie – powiedział Donev w momencie, w którym przebiegaliśmy metę. – Naprawdę bardzo dobra robota.