Wieczny Ayrton Senna - Richard Williams - ebook + książka

Wieczny Ayrton Senna ebook

Williams Richard

4,3

Opis

Kierowca wszech czasów. Tragiczny wypadek. Śmierć, która wstrząsnęła światem Formuły 1.

"Nie zostałem stworzony, by być drugi lub trzeci. Zostałem stworzony do wygrywania".

Nie umiał jeszcze dobrze chodzić, a już kartem napędzanym silnikiem z kosiarki pokonywał pierwsze zakręty wokół domu. „To przyszły mistrz świata”, powiedział o nim kilkanaście lat później Emerson Fittipaldi, przedstawiając 22-latka najważniejszym ludziom w Formule 1.

A później… Nie tylko został trzykrotnym mistrzem świata, ale przez wielu jest do dziś uważany za najlepszego kierowcę, jaki kiedykolwiek zasiadł za kierownicą bolidu F1. Jego tragiczny wypadek i śmierć na torze Imola w 1994 roku wstrząsnęły całym światem.

I zbudowały legendę Ayrtona Senny – wielkiego na zawsze.

Ta książka jest wartka, wciągająca, pełna kontrastów. Zupełnie jak życie Brazylijczyka, który spychał rywali z toru, potrafił uderzyć sędziego czy przegrać rzut monetą wart półtora miliona dolarów. Ale przed każdym wyścigiem zaczytywał się w Biblii, a gdy sięgnął po swój pierwszy mistrzowski tytuł, powiedział: „Na niebie zobaczyłem Boga”.

Kiedy żył, zachwycał i wzbudzał kontrowersje, stając się gwiazdą światowego formatu. Kiedy zginął, jego ojczysty kraj ogłosił trzydniową żałobę narodową.

Jeździł tak, jak żył – zawsze na pełnej prędkości. Przeczytaj o tym, jaki był. Poznaj historię wielkiego mistrza Formuły 1, który zapadł w wieczny sen…


Ayrton Senna, jak każdy geniusz, wymyka się jednoznacznym ocenom. Opisując jego tragiczną historię, łatwo jest przemilczeć jedną z wielu kontrowersji wokół miejscami mrocznej osobowości jednej z największych legend Formuły 1. Richard Williams nie próbuje na siłę gloryfikować trzykrotnego mistrza świata i składa mu hołd prawdziwą, szczerą opowieścią o jego karierze. Nie unika najtrudniejszych kwestii i szuka odpowiedzi nawet na najbardziej bolesne pytania. Uniwersalna lektura zarówno dla fanów Senny, jak i dla tych, którzy nie zdążyli obejrzeć mistrza w akcji.
Mikołaj Sokół, dziennikarz i komentator F1 w ELEVEN SPORTS

Żaden kierowca nie miał takich oczu, żaden nie wzbudzał takich emocji i śmierć żadnego innego nie wstrząsnęła światem jak ta Senny. Ta książka pozwala jeszcze lepiej poznać człowieka, który tyle dał Formule 1.
Michał Gąsiorowski, z-ca redaktora naczelnego Redakcji Sportowej Polskiego Radia, komentator F1 w ELEVEN SPORTS

Śmierć mistrza, narodziny legendy. Dzień, który złamał serca milionom fanów. Pamiętam go jak dziś. Odejście kogoś tak wybitnego jak Senna? W wyścigu?! To wydawało się niemożliwe.
On był Formułą 1. Poznał jej wszystkie twarze. Od blasku fleszy, szemranej polityki i ognia walki aż po najokrutniejsze oblicze motorsportu. Dyscypliny, w której każdy wyjazd na tor czy oes kładzie na szali ludzkie życie. Nawet geniusza...
Początek i koniec. Życie i śmierć. Oto historia Ayrtona Senny.
Cezary Gutowski, dziennikarz motoryzacyjny

Nigdy nie miał idoli, a stał się nim dla milionów. Jordan, Ali i Maradona też zawładnęli swoimi dyscyplinami, ale to Senna miał bezsprzecznie najbardziej ujmującą osobowość. Sam redefiniował słowa takie jak „ambicja”, „zaangażowanie” czy „poświęcenie”. Po tej lekturze dla wielu stanie się sportowcem wszech czasów.
Filip Kapica, komentator F1 w ELEVEN SPORTS

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 284

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (39 ocen)
17
16
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mayoor

Dobrze spędzony czas

Szkoda, że tak mało o życiu Senny poza torem.
20
Julia_mistrz

Dobrze spędzony czas

Ciekawie opisane jasne i ciemne strony życia tego wielkiego kierowcy.
00

Popularność




Mojemu ojcu

Beyle uczy, że człowieka nie wolno oceniać ani po tym, co mówi, ani po tym, co pisze. Dodałbym, że nie należy oceniać go również po tym, co robi.

–    Albert Camus, Notebook VI

Wiara potrafi przenosić góry, ale nie pomoże w    pojedynku rewolwerowców.

–    El Dorado (1967)

Słowo od tłumacza

Ayrton Senna był kierowcą wybitnym, a dzisiaj jest również kierowcą legendarnym. Jego nazwisko kojarzą nawet osoby, które Formułą 1 zupełnie się nie interesują. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że na ten jego status złożyły się genialne występy w czasie (niestety zbyt krótkiej) kariery oraz dramatyczne okoliczności jego śmierci. Brazylijczyk zginął na torze, w trakcie wyścigu, w miejscu i w warunkach, w których raczej nie należało spodziewać się tak tragicznego zdarzenia. A jednak…

O legendzie Senny nie decyduje wyłącznie fakt, że zginął na torze. Brazylijczyk nie raz dowodził, że należy do najwybitniejszych kierowców wyścigowych w historii i choć w motorsporcie chyba jeszcze trudniej niż w innych dyscyplinach sporządza się tego typu klasyfikacje, współcześni mu kierowcy oraz ich znacznie starsi i bardziej doświadczeni koledzy byli zgodni w  ocenie jego talentu – był jednym z największych mistrzów.

Od najmłodszych lat odnosił sukcesy w kolejnych kategoriach, poczynając od kartingu. Owszem, urodził się w  zamożnej i uprzywilejowanej – zwłaszcza jak na brazylijskie standardy  – rodzinie, ale na swe sukcesy musiał sam ciężko zapracować. Najpierw rozwijał się w rodzinnej Brazylii, by później przenieść się do Europy, bo to tutaj wyścigi samochodowe cieszą się największym prestiżem i to tutaj swój dom ma królowa sportów motorowych – Formuła 1.

Wygrywał wiele wyścigów, ale znalazłoby się wielu innych kierowców, którzy też to potrafili. Jeździł agresywnie i widowiskowo, ale takich kierowców w F1 też się kilku znajdzie. Jego zachowanie na torze i poza nim bywało kontrowersyjne  – ale pod tym względem też trudno nazwać go wyjątkowym. Swój szczególny geniusz pokazywał natomiast w dwóch przypadkach, jednym szczególnym i jednym ogólnym. Po pierwsze, w Grand Prix Monako nie miał sobie równych. Na tym niezwykle trudnym i ciasnym torze ulicznym, na którym prawie nie da się wyprzedzać i na którym najdrobniejszy błąd grozi poważnymi konsekwencjami, on radził sobie znakomicie i wypracowywał bardzo dużą przewagę nad rywalami. Po drugie, swojego mistrzostwa dowodził zawsze wtedy, gdy spadł deszcz. Warunki deszczowe mają to do siebie, że moc silnika i docisk aerodynamiczny tracą na znaczeniu, więcej zależy zaś od faktycznych umiejętności kierowcy. Na mokrym torze Senna niejednokrotnie dowodził, że jak mało kto – a może nawet jak nikt inny – potrafił odpowiednio subtelnie operować pedałami gazu i hamulca, aby jechać najszybciej w całej stawce i dowieźć bolid do mety.

Jego śmierć była dla wielu czymś zupełnie niewiarygodnym. Zaskoczyła trzykrotnego mistrza świata, kierowcę słynącego z  wybitnych umiejętności technicznych, który w opinii wielu po prostu nie popełniał błędów. Wiele osób sądziło, że jeśli na torze wyścigowym ktokolwiek może czuć się bezpiecznie, to tym kimś jest Ayrton Senna. Zaskoczenie było tym większe, że Ayrton Senna wypadł z toru na suchej nawierzchni i w stosunkowo łatwym zakręcie (jeśli w F1 można w ogóle posługiwać się tego typu kategoriami).

Nie tylko pod tym względem tamten wiosenny weekend wyścigowy na Imoli był niecodzienny. Nie zapominajmy, że dwa dni wcześniej, w piątek, poważny wypadek miał inny Brazylijczyk, Rubens Barrichello. Nazajutrz, podczas sobotnich kwalifikacji, wydarzył się następny wypadek, tym razem niestety śmiertelny. Zginął w nim Austriak Roland Ratzenberger. Te dwa zdarzenia stały się przyczynkiem do dyskusji nad bezpieczeństwem w Formule 1, w której aktywnie udzielał się sam Senna. Następnego dnia, podczas niedzielnego wyścigu, miał podzielić tragiczny los swojego austriackiego rywala.

Grand Prix San Marino z 1994 roku wstrząsnęło całym światem Formuły 1. Ludzie z padoku, ale i szeregowi fani F1 zdążyli odwyknąć od tego, że ich ukochany sport może faktycznie kosztować kogoś życie. Poprzedni śmiertelny wypadek podczas weekendu wyścigowego miał miejsce w 1982 roku, śmierć poniósł wtedy Włoch Ricardo Paletti. Kierowcy i członkowie zespołów zdawali sobie sprawę z ryzyka, które wiąże się z wyścigami, ale też często obserwowali poważne wypadki, z  których kierowcy wychodzili z mniejszymi lub większymi obrażeniami – ale jednak wychodzili. Tym razem, po 12 latach przerwy, podczas jednego weekendu wyścigowego zginęło dwóch kierowców. To był olbrzymi szok, dodatkowo spotęgowany faktem, że kibice zasiadający przed telewizorami oglądali oba zdarzenia na żywo.

Dwunastoletni okres bez śmiertelnych wypadków wzmocnił w ludziach przekonanie, że Formuła 1 poczyniła olbrzymi postęp w kwestiach bezpieczeństwa. Było to niewątpliwie słuszne przekonanie. Wydarzenia z wiosny 1994 roku udowodniły jednak, że wiele jeszcze trzeba zrobić. Wnioski zostały wyciągnięte, o czym najlepiej świadczy to, że kolejny śmiertelny wypadek w trakcie weekendu Grand Prix miał miejsce dopiero 20  lat później, podczas Grand Prix Japonii w październiku 2014 roku. Rozpędzony Jules Bianchi uderzył wtedy w dźwig usuwający z toru inny rozbity bolid. Zmarł w lipcu 2015 roku, przez cały ten czas nie odzyskawszy przytomności.

Od wypadku Senny w F1 wiele się zmieniło. Zmieniły się przepisy, zmieniła się technologia budowania bolidów, zmieniły się same tory wyścigowe, zmieniło się wreszcie podejście do spraw bezpieczeństwa. Raz po raz kibice utyskują, że na współczesnych torach za dużo jest wyasfaltowanych miejsc wyjazdowych, na których kierowca może ratować się po błędzie, że szybkie zakręty takie jak legendarna Parabolica na Monzy już nigdy nie będą takie same. Inni się skarżą, że opady deszczu zbyt często skutkują przerwaniem wyścigu i że należałoby pozwolić kierowcom ścigać się dalej, nawet mimo bardzo ograniczonej przyczepności i widoczności. Cóż, coś za coś. Formuła  1 straciła zapewne część swego dawnego romantyzmu, ale stała się też istotnie bezpieczniejsza. Czy to dobrze? Pewnie najwięcej do powiedzenia w tej kwestii mają główni zainteresowani, czyli kierowcy wyścigowi, bo w końcu to oni kładą na szali swoje życie. Co zatem powiedziałby na ten temat Ayrton Senna? Zabierał głos w tej sprawie niejednokrotnie, często jednak kierował się nie tylko własnymi poglądami na tę kwestię… ale może nie uprzedzajmy faktów.

Bartosz Sałbut

Rozdział 1

Niebo rozbłyskało właśnie pierwszymi promieniami wschodzącego słońca, gdy kapitan lotu RG723 pożegnał eskortujący go myśliwiec i rozpoczął przygotowania do lądowania. Wiózł Ayrtona Sennę do domu, po raz ostatni. Wzdłuż drogi prowadzącej z lotniska przez przedmieścia już gromadzili się ludzie. Było ich milion albo i więcej. Przynieśli ze sobą flagi i transparenty, za chwilę mieli ronić łzy powitania i rozpaczy. Na tle słońca wschodzącego nad São Paulo dojrzeli sylwetkę wielkiego odrzutowca.

Po 11 godzinach lotu z Paryża kapitan Gomes Pinto prowadził maszynę McDonnell-Douglas MD-11 wraz z jej niecodziennym ładunkiem nad niekończącymi się szeregami bloków, poprzetykanych zwykłymi slumsami. São Paulo to jedno z największych i najbrzydszych miast na świecie, rozległa metropolia, w której skrajne bogactwo przeplata się ze skrajnym ubóstwem, ale tego poranka wszyscy jego mieszkańcy tworzyli wspólnotę pogrążoną w żałobie po swym złotym chłopcu, ulubionym synu, ich mistrzu.

O 6:12 samolot usiadł na głównym pasie lotniska Guarulhos. Pokład opuścili pasażerowie, którzy tym razem zajmowali wyłącznie klasę ekonomiczną. W ciągu kolejnych 30 minut z klasy biznesowej wyniesiono mahoniową trumnę z ciałem Ayrtona Senny. Opuszczono ją na ziemię na elektrycznym podnośniku, skąd podnieśli ją żołnierze Polícia da Aeronáutica i przetransportowali do czekającego już w pogotowiu wozu strażackiego. Tam została owinięta bandeirą, żółto-zieloną brazylijską flagą. O 6:45, już w pełnym świetle dnia, wóz strażacki ruszył z miejsca. Konduktowi przewodziło 17 policjantów na motocyklach. Ubrani w białe skórzane kombinezony poprowadzili kawalkadę w 30-kilometrową podróż przez miasto.

Nieopodal lotniska taksówkarz znalazł kawałek miejsca na i tak zatłoczonym już trawniku. Zaparkował taksówkę. Natychmiast wyskoczyliśmy z samochodu i popędziliśmy w górę nasypu, aby dołączyć do ludzi ustawiających się wzdłuż sześciopasmowej autostrady. Zdążyliśmy w samą porę, aby zobaczyć kondukt. Na tylnej platformie wozu strażackiego siedziało czterech kadetów ze szkoły żandarmerii wojskowej. Mieli na głowach białe czapki i zajmowali miejsca po obu stronach trumny. Za nimi, przy tylnej krawędzi pojazdu, znajdowało się pięciu kolejnych. Za wozem strażackim pośród okrzyków tłumu jechały samochody oficjeli i furgonetki policyjne. Gdy tylko kondukt nas minął, wraz z kierowcą taksówki zsunęliśmy się ze stromego trawiastego nasypu, wsiedliśmy do samochodu i momentalnie zostaliśmy wchłonięci przez sznur samochodów tworzących niejako nieoficjalny kondukt żałobny.

Olbrzymia masa pojazdów wzbijała w powietrze tumany kurzu. Setki samochodów wszelkiej maści i w najróżniejszym stanie technicznym: poobijane garbusy i błyszczące subaru, nowiutkie XR3 i nadgryzione zębem czasu jeepy, taksówki i pick-upy. Pojawiła się również ciężarówka Mack ciągnąca brazylijską flagę wielkości domu. Co chwila ktoś przecinał linię rozdzielającą jezdnię, aby po chwili wrócić na właściwą stronę drogi, ale byli też i tacy, którzy pędzili po prostu pod prąd, byle tylko dotrzymać kroku kolumnie wiozącej Ayrtona Sennę w jego ostatnią podróż. Większość samochodów miała jego zdjęcie przyklejone po wewnętrznej stronie przedniej szyby albo chociaż czarne tasiemki przywiązane do anteny. Na jednym z samochodów dostrzegłem ręcznie wypisany transparent z napisem „Adeus Ayrton – Tricampeão” (Żegnaj, Ayrton, trzykrotny mistrzu). Z wielu bocznych okien wystawały ręce z powiewającą brazylijską flagą – niejako kopia gestu Senny wykonywanego po tak licznych triumfach na torach całego świata.

Świadkami tego widowiska, swego rodzaju kopii wyścigu Grand Prix w stylu Mad Maxa, byli mieszkańcy rodzinnego miasta Ayrtona Senny, którzy szczelnie wypełnili chodniki, kładki zawieszone nad drogą oraz okna i parapety walących się betonowych kanionów. Bili brawo przejeżdżającemu mistrzowi i ronili nie pierwszą i nie ostatnią tego dnia łzę. Do kawalkady dołączyły motocykle i rowery. Rozpoczynały się godziny szczytu, więc dodatkowy ruch związany z pogrzebem doprowadził do zakorkowania miasta. Samochody stały na zablokowanych ulicach, a my – podobnie jak pasażerowie innych pojazdów – co jakiś czas musieliśmy wyłączyć silnik, wysiąść z samochodu i spojrzeć w niebo, po którym latały dziesiątki policyjnych i telewizyjnych śmigłowców. Krążyły nad przemieszczającą się kawalkadą niczym wiosenna chmara meszek.

Gdy jechaliśmy tunelem Anhangabaú, grupa motocyklistów zaczęła skandować: „Olé, olé, olé, olé, Senna”. Wszędzie wokół widzieliśmy transparenty i świeżutkie graffiti, zajmujące każdy kawałek pustego miejsca: Obrigado Senna (Dziękujemy, Senna), Senna não morreu, porque os deuses não morrem (Senna nie umarł, przecież bogowie nie umierają), Obrigado, Senna por fazer nossos domingos felizes (Senna, dziękujemy za wszystkie niedziele przepełnione szczęściem).

Gdy procesja zbliżyła się do celu, tempo przejazdu spadło. Policjanci eskortujący kolumnę na motocyklach ustąpili miejsca konnej warcie honorowej lansjerów. Na przedzie znajdowało się pięciu jeźdźców na białych wierzchowcach, a po obu stronach wozu strażackiego paradowały kolejne dwa tuziny koni. Wszyscy mieli na głowach czarne stalowe hełmy z czerwonymi kokardami. Lansjerzy otaczali wóz strażacki grzęznący w tłumie liczącym po 20 rzędów ludzi po każdej ze stron. Wszyscy unosili ręce nad głowy i oklaskiwali Sennę w jego ostatniej drodze.

Szedłem w cieniu kwitnących na różowo drzew paneira, obchodząc wokół Pałac 9 Lipca, budynek brazylijskiego parlamentu, klasyczny betonowy kolos z lat 50., który nijak nie komponował się z miejskim parkiem w południowej dzielnicy São Paulo. Wszędzie wokół mnie w kolejkach czekało już spokojnie kilkadziesiąt tysięcy osób. Wewnątrz, zanim otwarto drzwi dla ludzi, odprawiono zamkniętą 20-minutową ceremonię pogrzebową. Poprowadził ją pastor Sabatini Lali, a wokół trumny kierowcy zebrali się wyłącznie członkowie jego rodziny. Gdy wreszcie otwarto drzwi dla osób pragnących złożyć mistrzowi ostatni pokłon, kolejka oczekujących miała co najmniej pięć kilometrów. Ludzie stali na podjeździe, w bramie wjazdowej i wokół całego budynku. Kolejka wielokrotnie się zawijała, sięgała aż do parku. Nikt nikogo nie pilnował, a mimo to panował w niej idealny porządek. Ludzie znajdujący się z tyłu mieli przed sobą mniej więcej siedem godzin stania. Kiedy słońce wzeszło na dobre, temperatura powietrza sięgnęła 27 stopni Celsjusza. Trumna, do której podchodzili żałobnicy, przykryta była nową bandeirą, a na jej wieku ustawiono jeden ze starych kasków wyścigowych Senny. Ciała pilnowało dwóch lansjerów i czterech żołnierzy uzbrojonych w karabiny, z bronią na ramieniu.

Dowiedziawszy się o tragedii, która rozegrała się w niedzielę na torze Imola, prezydent Itamar Franco bezzwłocznie ogłosił trzydniową żałobę narodową, w tym na jeden dzień zamknął wszystkie państwowe szkoły. W rezultacie do parku Ibirapuera na ostatnie pożegnanie z mistrzem przybyły wszystkie pokolenia Brazylijczyków. Jedną z pierwszych w kolejce była Adelia Scott, 84-letnia kobieta, która pokonała długą drogę ze swego domu na południu kraju. „Uwielbiałam go” – stwierdziła. Niedaleko niej stał Marco Putnoki, 13-letni uczeń, który w kolejce ustawił się już po południu poprzedniego dnia. Zdecydowana większość ludzi pragnących pożegnać się tego dnia z Senną miała mniej niż 25 lat, co mówiło wiele zarówno o Ayrtonie Sennie, jak i o całej Brazylii.

Senna był młody i piękny w kraju, w którym atrybuty te stanowiły jedyną stabilną walutę. Jawny niepokój i przygnębienie młodych żałobników – tak studentów wyższych uczelni, jak i pracowników McDonalda – dobitnie świadczyły o tym, jak wiele Senna dla nich znaczył. „Był naszym bohaterem – stwierdziła 18-letnia Silvia Barros. — Jedynym bohaterem”.

Tylnym wejściem wprowadzono rodzinę, przyjaciół, wspólników w interesach i innych kierowców wyścigowych. Wszyscy mieli wpięte w klapy marynarek znaczki z jedną literą: F jak familia, rodzina, albo A jak amigos, przyjaciele. Wśród gości oznaczonych literą A znalazł się Christian Fittipaldi, członek najbardziej znanego brazylijskiego rodu wyścigowego, który zaliczał właśnie swój drugi sezon za kierownicą samochodu Formuły 1. Poprosiłem go, aby wyjaśnił mi, co takiego symbolizował zmarły dla młodych pokoleń Brazylijczyków. „Stanowił dla wszystkich wzór do naśladowania – powiedział Fittipaldi. – Był dla innych autorytetem, nie tylko na torze. Wiesz, gdy kraj boryka się z wieloma problemami gospodarczymi i politycznymi, a mimo to ktoś z tego państwa odnosi tak duży sukces, wyjeżdża stąd i godnie reprezentuje kraj Trzeciego Świata w starciach z ludźmi, którzy mają zdecydowanie lepsze warunki… Cóż, to był dla nas olbrzymi plus, to wszystko”. Fittipaldi odwrócił się, aby pocieszyć swego rodaka i kolegę z toru, Rubensa Barrichello, któremu podczas wywiadu telewizyjnego puściły nerwy i który szlochał teraz na ramieniu przyjaciela.

Na zewnątrz, za główną bramą, porządek zaczynał ustępować miejsca naporowi tłumu, co miało związek z faktem, że policja zawężała procesję i kierowała ludzi do wąskiego wejścia. Gdy specjalizujące się w tłumieniu zamieszek oddziały policji próbowały przywrócić spokój, odnotowano aż 150 omdleń. Nad głowami ludzi powiewał transparent Assassinos Mercenários Queremos Justiça, który wyraźnymi czarnymi i czerwonymi literami głosił: „Najemni zabójcy, ludzie żądają sprawiedliwości”. Transparent ten najlepiej oddawał nastroje, jakie po śmierci Senny zapanowały wśród jego rodaków.

Mijała godzina za godziną, przed trumną przewijały się kolejne tysiące młodszych i starszych osób. Żałobnicy mieli tylko krótką chwilę, aby rzucić okiem na drugą stronę niewielkiego podniesienia, na którym kłębili się dziennikarze i operatorzy kamer, celujący swymi obiektywami w znajdującą się nieopodal strefę dla VIP-ów. Nikt nie chciał przegapić żadnego z krewnych ani znajomych zmarłego, żadnego kierowcy ani innego celebryty. Przy trumnie pojawili się: ojciec kierowcy Milton da Silva, jego matka Neyde, brat Leonardo oraz siostra Viviane. Cześć mistrzowi oddał także prezydent Itamar Franco oraz wszyscy znani aktorzy brazylijskiej sceny politycznej, a także kapitan Owen O’Mahony, osobisty pilot Senny. Pojawił się też piłkarz Viola; poprzedniego wieczora zadedykował Sennie gola strzelonego reprezentacji Islandii, a na pogrzeb przyszedł ubrany w barwy swego klubu, Corinthians, któremu Ayrton kibicował (dzień później Viola zdobył dwie bramki w starciu ligowym z drużyną Guarani i dwukrotnie uczcił gole rundą honorową wokół boiska z uniesioną bandeirą – na trybunach powiewały transparenty „Senna – na zawsze w naszych sercach” oraz „Ayrton, dziękujemy”).

Adriane Galisteu, dziewczyna Senny, 21-letnia blond piękność, była modelka i wokalistka, co chwilę pojawiała się i znikała. Spędziła z Ayrtonem ostatnie 13 miesięcy jego życia, głównie w jego domu w Faro na południowym krańcu Portugalii albo w jego domku przy plaży nieopodal São Paulo. Gdy podeszła do trumny kochanka, obok niej pojawili się również Alain Prost, największy i najbardziej zagorzały przeciwnik Brazylijczyka na torze, oraz Gerhard Berger, jego najlepszy przyjaciel w padoku. Objęli ją i próbowali ukoić jej smutek własnym. Na wózku inwalidzkim wtoczył się Frank Williams, szef zespołu, w którego samochodzie zginął Senna. Jego posępna mina dobitnie mówiła o tym, w jakim jest nastroju. Czterdzieści minut w kompletnej ciszy na ławce dla VIP-ów spędził Ron Dennis, właściciel zespołu McLaren, w barwach którego Senna wywalczył swoje trzy tytuły mistrza świata. Nuno Cobra, przez 10 lat fizjoterapeuta i doradca Senny, w całej swojej postawnej okazałości podszedł niepewnie do srebrnego katafalku, a potem delikatnie pogłaskał wieko trumny i przemówił do niej łagodnym głosem, jak gdyby próbował pocieszyć nieszczęśliwe dziecko. W chwilach tak wielkiego smutku my, zewnętrzni obserwatorzy, automatycznie odwracaliśmy wzrok.

W mniej niecodziennych okolicznościach wieko trumny byłoby uniesione, aby żałobnicy mogli po raz ostatni spojrzeć na twarz zmarłego. Niestety, w wypadku sprzed trzech dni na torze Imola Senna doznał tak poważnych obrażeń czaszki, że porzucono wszelkie próby kosmetycznego preparowania zwłok – na prośbę rodziny trumna pozostała zamknięta. Mimo to wiele przechodzących osób wysyłało w jej stronę pocałunki, machało ręką, żegnało się lub poruszało ustami w niemej modlitwie. Inni umieli zdobyć się jedynie na to, aby kurczowo się nawzajem podtrzymywać. Niektórym i to się nie udawało – i przewracali się wprost na ręce czekających w gotowości ratowników medycznych. Nad liną otaczającą trumnę przerzucali pamiątki: pojedyncze kwiaty, bransoletki, spisane wiersze. Niektórzy przechodnie przyszli ze zdjęciem wybitnego kierowcy. Pewna starsza kobieta miała przypięty do koszulki kawałek papieru z napisem „Senna obrigado”. Senna, dziękujemy. Powtarzano te słowa raz za razem. Dziękujemy za wszystko, co nam dałeś. Pewien staruszek stanął, rozłożył ramiona i rozpoczął oficjalną przemowę pożegnalną, ale ktoś z obsługi delikatnie skierował go dalej. Późnym popołudniem przy trumnie pojawił się niewidomy w garniturze, prowadzony przez przyjaciela. On też odczekał w kolejce swoje siedem godzin.

Duża część młodzieży – głównie dziewczęta – miała nazwisko Senny wypisane na czole. Jeszcze większa część miała na policzkach trzy paski: żółty, zielony i czarny. Moja znajoma z Brazylii, która wyprowadziła mnie z budynku i poprowadziła alejkami parku, wyjaśniła, że zwyczaj ten zapoczątkowano dwa lata wcześniej, gdy młodzież po raz pierwszy od 20 lat wyszła na ulicę, aby domagać się odwołania skorumpowanego prezydenta Collora de Mello. „Wtedy malowali się na żółto i zielono, w barwy narodowe Brazylii – stwierdziła Ana Cecília. – Teraz dodali do tego czarny pasek na znak żałoby”.

Gdy po wyjściu z budynku znów znaleźliśmy się w promieniach słońca, mijaliśmy całe stosy wiązek kwiatów piętrzące się wzdłuż alejek. Wielkie konstrukcje zbudowane z egzotycznych kwiatów, kwieciste krzyże, flagi i koła, niektóre opatrzone satynowymi wstęgami z nazwami organizacji i firm, z którymi Senna miał jakiś kontakt, inne z bilecikami podpisanymi przez osoby prywatne. Wieńce od firm Goodyear i Audi, klubów piłkarskich São Paulo i Corinthians, od rodu Fittipaldich, od rodziny Andrettich – Maria i Dee oraz Michaela i Sandry – a także od Berniego Ecclestone’a oraz Formula One Constructors’ Association. Do tego wypatrzyłem dwa wielkie krzyże, od Mansoura i Kathy Ojjeh z firmy TAG, która była jego sponsorem w mistrzowskich sezonach, a także od McLaren International. To ludzie, którzy z wielką radością płacili mu milion dolarów za każdy kolejny wyścig. Wypatrzyłem również niewielki i prosty wieniec z białych chryzantem od „dwojga spośród Twoich licznych fanów w Irlandii Północnej”.

W jednym z pomieszczeń budynku parlamentu ten żałobny nastrój mącił nieco brat Ayrtona, Leonardo Senna da Silva, który na konferencji prasowej w gniewnych słowach mówił o innym aspekcie tej tragedii, w nadchodzących miesiącach mającym powracać z coraz większą siłą. „Władze sportów motorowych myślą wyłącznie o pieniądzach” – mówił, powtarzając treść zionącego gniewem transparentu zawieszonego w pobliżu głównej bramy. Decydenci doskonale wiedzieli, czym ryzykują kierowcy na Imoli. Doskonale wiedzieli, że w zakręcie Tamburello tor dzieli od betonowej ściany tylko wąski pasek trawy i 20 metrów asfaltu. Ze skupieniem, które miało maskować kłębiące się w nim emocje, Leonardo powiedział reporterom, że gdyby włodarze podjęli odpowiednie kroki, „mój brat by dzisiaj żył”.

Na zewnątrz, w popołudniowym upale, na okalającym parlament płocie pojawiały się kolejne transparenty: Senna obrigado, Adeus Senna, Senna tricampeão, Senna o melhor. Na kilku z nich nie było jego nazwiska, lecz po prostu jedno słowo: saudade. „To najpiękniejsze słowo w języku portugalskim – powiedziała mi Ana Cecília, gdy kupowaliśmy wodę w butelkach od sprzedawcy ulokowanego w pobliżu ogrodzenia. – To jedno z tych słów, których nie da się przełożyć wprost. Oznacza poczucie straty i smutek, który odczuwa się, gdy zabraknie ukochanej osoby. Tego słowa nie ma w żadnym innym języku”.

Ludzie przez całą noc przewijali się przez budynek parlamentu. Godzinę po świcie w Kurytybie, położonym na wybrzeżu Atlantyku mieście odległym o 300 kilometrów na południe od stolicy, 16-letnia uczennica wyłączyła telewizor, w którym oglądała poranną relację z uroczystości żałobnych, a następnie zastrzeliła się z rewolweru kaliber 0.22. „Postanowiłam się zabić, bo nie chcę już dłużej cierpieć – napisała Zuleika da Costa Rosa w liście pożegnalnym do rodziców i byłego chłopaka. – Dołączę do Ayrtona Senny. Z wyrazami miłości dla Was i dla Fabrício. Żegnajcie, mamo i tato”.

O dziesiątej, gdy 2 Brygada Artylerii oddała salwę honorową z 21 haubic, naliczono ponad 200 tysięcy osób, które przyszły osobiście pożegnać kierowcę. Trumnę wraz z leżącą na niej flagą obsypano płatkami róż, a następnie kadeci z akademii wojskowej Barro Branco podnieśli ją z katafalku, aby na własnych ramionach przenieść usłaną kwiatami alejką do czekającego już wozu strażackiego.

Drugiemu i ostatniemu konduktowi żałobnemu, który miał do pokonania około 15 kilometrów drogi przez miasto i tereny podmiejskie na cmentarz Morumbi, towarzyszyło około ćwierć miliona ludzi. Pojawiły się nowe transparenty, zawierające znane już wszystkim treści: Ayrton Senna para sempre, Adeus, Valeu, Obrigado. Wśród nich znalazł się także jeden, który – w tłumaczeniu – głosił: „Byłeś wart więcej niż 90% naszych polityków”. Przed budynkiem Akademii Muzycznej imienia Beethovena przy Avenida Rebouças pewien pianista wykonywał motyw muzyczny wykorzystywany przez brazylijską stację TV Globo do obwieszczania kolejnych triumfów Senny. Ana Cecília, która nie była wielką fanką sportów motorowych, rozpłakała się na dźwięk tych wspomnień jego lat chwały – na wspomnienie tego, ile jego sukcesy znaczyły dla całego kraju.

Miliony ludzi w całej Brazylii oglądały na ekranach telewizorów, jak siedem samolotów Esquadrilha de Fumaça, grupy akrobatycznej brazylijskich sił powietrznych, maluje na niebie smugi. W tym czasie kondukt pogrzebowy pokonywał wzniesienie prowadzące do Morumbi, górującej nad miastem enklawy dobrobytu. Ostatni kilometr krętej, stromej drogi przypominał znany z Tour de France podjazd do L’Alpe d’Huez. Po obu stronach drogi stali ludzie, którzy klaskali i podnosili transparenty. Różnica polegała na tym, że wielu z nich płakało, nawet jeśli jednocześnie oklaskiwali przejeżdżającą kolumnę. „Ta manifestacja mówi sama za siebie – stwierdził gubernator, zatrzymując się na chwilę. – Mówi o tym, jak wiele ciepłych uczuć i szacunku mieli ludzie dla swego bohatera”. Czegoś podobnego nie widziałem od 1981 roku, od pogrzebu Boba Marleya. Wtedy podobna kolumna samochodów w otoczeniu śmigłowców przemierzyła całą Jamajkę, a wzdłuż ulic stały tysiące zwykłych ludzi, chcących pożegnać swego idola. Idola, który był jednym z nich, człowiekiem z krwi i kości, pokonującym teraz ostatnią drogę przez miasta i wioski.

Miejsce ostatniego spoczynku Senny istotnie różniło się jednak od zbudowanego z cegieł mauzoleum Marleya na wzgórzu w odległej wiosce, w której muzyk się urodził. Czekaliśmy na Sennę za strzeżonym murem, a z góry patrzyły na nas wysokie i luksusowe apartamentowce. Znajdowaliśmy się na Cemitério do Morumbi, okrągłym parku wielkości kilkunastu boisk piłkarskich. Tutaj nie było nagrobków. W równo przystrzyżonej trawie można było dostrzec jedynie grawerowane tabliczki, rozmieszczone na tyle daleko od siebie, aby dawać jasno do zrozumienia, że spoczywają tu najbogatsi. To taki niecodzienny sposób wyrażania uprzywilejowanej pozycji społecznej w mieście, w którym setki tysięcy ludzi gniotą się na niewielkiej powierzchni i mieszkają w skleconych naprędce ruderach.

Przyglądaliśmy się nadjeżdżającym oficjalnym gościom ceremonii, odznaczonym odpowiednio literami F lub A. Wszyscy mieli na sobie ciemne garnitury albo czarne jedwabne suknie żałobne. Nadjeżdżali limuzynami lub małymi autokarami, byli i tacy, co wysiadali ze śmigłowców, które latały tam i z powrotem. O ich bezpieczeństwo dbali funkcjonariusze Grupo de Ações Táticas Especiais, brazylijskich oddziałów sił specjalnych, ubrani w matowoszare mundury taktyczne i czarne czapki z daszkiem, z kaburami na biodrze. Staliśmy tam i robiliśmy notatki, podczas gdy rodzina i przyjaciele szli w grupkach pod górę trasą wytyczoną linami, które kierowały ich na środek centralnego okrągłego trawnika. Tam czekał już otoczony jasnozielonym brezentem świeżo wykopany grób. Miejsce właściwej ceremonii zostało ocienione niewielkim białym namiotem.

Miało w niej uczestniczyć około 500 osób. W centrum uwagi znalazła się najbliższa rodzina: ojciec, matka, brat i siostra kierowcy. W tej samej grupie znalazły się kochanki Ayrtona: Adriane Galisteu, która pojawiła się z przyjaciółką Birgit Sauer, żoną byłego szefa brazylijskiego oddziału Volkswagena, a także poprzedniczka Adriane, Xuxa Meneghel, popularna wokalistka i prezenterka telewizyjna. Dalej stali przyjaciele: pięściarz Adílson Maguila Rodrigues oraz artyści Francisco Cuoco i Alberto Riccelli. Gdzieś na uboczu dostrzegłem ambasadora Włoch i prezesa włoskiej federacji samochodowej, którzy cierpliwie odpowiadali na pytanie dziennikarzy dociekających, czy Senna zginął dlatego, że tor Imola jest niebezpieczny. Potem pojawili się szefowie z Formuły 1: Ken Tyrrell, najbardziej doświadczony człowiek w tym światku, Peter Collins z Lotusa, zespołu, w którym Senna wygrał swoje pierwsze Grand Prix, Frank Williams, szef zespołu, w którego samochodzie kierowca zginął (wyczulony na emocje panujące w brazylijskim społeczeństwie, postanowił przyjechać na miejsce vanem z zasłoniętymi oknami); wreszcie Ron Dennis z McLarena, który pojawił się nad grobem w otoczeniu gości rodem z Wściekłych psów, cichych i solidnie zbudowanych mężczyzn w ciemnych garniturach i okularach przeciwsłonecznych Ray-Ban.

Odległy szum dochodzący z nieba oznaczał, że zbliża się kondukt. Po chwili na horyzoncie pojawiło się kilka śmigłowców należących do stacji telewizyjnych. Żołnierze 2 Batalionu Gwardii Okręgu Południowowschodniego wygładzili zielone mundury i zarzucili broń na ramię, tworząc szpaler tuż za bramą wjazdową na cmentarz.

W pobliżu, na tym samym zacienionym terenie, czekali ludzie wyznaczeni, by towarzyszyć trumnie: Gerhard Berger, niby spokojny, ale co jakiś czas odchodzący na bok, by wziąć się w garść; Alain Prost i Michele Alboreto – weterani wielu pojedynków ze zmarłym; Jackie Stewart, były trzykrotny mistrz świata, reprezentujący nie tylko własne pokolenie kierowców wyścigowych, ale i tych, którzy już odeszli; Damon Hill, ostatni partner Senny z zespołu, chowający twarz za ciemnymi okularami, podobnie jak cały klan Fittipaldich – Emerson, Wilson i Christian; Rubens Barrichello, Maurizio Sandro Sala, Roberto Moreno i Raul Boesel, rodacy Senny; Pedro Lamy, młody portugalski kierowca, z którym Senna się zaprzyjaźnił, gdy chłopak pojawił się jako debiutant w Lotusie; Derek Warwick, ten sam, z którym Senna nie chciał jeździć w jednym zespole, o czym swego czasu było bardzo głośno; Johnny Herbert, kierowca Lotusa; Thierry Boutsen, Belg, cichy facet i przyjaciel, który wspólnie z żoną spędzał często czas z Senną i Adriane w jego willi w Algarve; Hans-Joachim Stuck, wysoki Niemiec, którego ojciec ścigał się jeszcze przed wojną, w złotych czasach sportów motorowych.

Prost, urzędujący mistrz świata, przyciągał kamery i mikrofony niczym magnes. Przystawał na prośby dziennikarzy i opowiadał o wypadku Senny. „Byłem wstrząśnięty – powiedział. – O takich jak on myśli się, że takie rzeczy im nie grożą. Był mistrzem w swoim fachu. Jestem pewien, że coś niedobrego stało się z jego samochodem. Wyścigi są i będą niebezpieczne, naszym obowiązkiem jednak jest minimalizować ryzyko. Moim zdaniem nadeszła pora na istotne zmiany. To nie jest kwestia przepisów, ale kwestia filozofii, szacunku do kierowców”.

Opowiadał też o tym, jak po pięciu latach ciągłego konfliktu w ostatnich dniach życia Brazylijczyka udało im się pogodzić. Zbliżali się do siebie coraz bardziej, co zaowocowało nawet uściskiem na Imoli w przeddzień wypadku. Nikt nie chciał wątpić w szczerość słów Prosta, ale wydawały się one nieco zbyt piękne, aby miały być całkiem prawdziwe. Przecież ich rywalizacja wykraczała daleko poza zwykłą walkę o zwycięstwo w wyścigu czy nawet o zdobycie tytułu mistrza świata. Ich konflikt zszedł na skomplikowaną płaszczyznę uczciwości i męskości. Udało im się wciągnąć w to nas wszystkich, zmusić nas, byśmy opowiedzieli się po jednej ze stron i jeszcze uzasadnili ten wybór.

Dziennikarzy tak naprawdę interesowało jedno: czy w zimnym i bezkompromisowym świecie Formuły 1 możliwa jest sytuacja, że Prost zakończy ogłoszoną niedawno emeryturę i wsiądzie do kokpitu, z którego przed kilkoma miesiącami z przytupem wypchnął go Senna. Prost oświadczył: „Mam do niego wielki szacunek i nigdy, przenigdy nie zająłbym miejsca w jego samochodzie”.

Dla kogoś, kto patrzył z boku na to tableau vivant, grupka reporterów i operatorów kamer otaczających niewielkiego mężczyznę w kręconych włosach wyglądała dziwnie znajomo. Można było odnieść wrażenie, że to dowolny piątek lub sobota w padoku albo w alei serwisowej, gdzie ludzie z aparatami i notesami gromadzą się wokół Senny i Prosta na zakończenie sesji treningowej. Kierowcy stali jakieś 20 metrów od siebie i opowiadali o przebiegu sesji z własnego punktu widzenia, tak naprawdę jednak obaj mówili o tym drugim równie dużo, co o sobie. Jednocześnie warto pamiętać, że w przypadku Senny konflikt był na tyle zaogniony, że Brazylijczyk nie umiał zdobyć się nawet na to, by wypowiedzieć nazwisko swego adwersarza.

Teraz jednak, na tym trawiastym padoku, stała tylko jedna grupka. „Kiedyś traktowaliśmy się jak wrogowie – mówił Prost – ale jednocześnie byliśmy ze sobą bardzo blisko. Walczyliśmy i im dłużej to trwało, tym bliżsi się sobie stawaliśmy. Przez dziesięć lat byli Prost i Senna, teraz został tylko Prost. Dzisiaj żegnamy połowę mojej kariery sportowej”.

Spośród kierowców, którzy odegrali istotną rolę w karierze Senny, a którzy nie pojawili się na pogrzebie, wymienić należy trzy osoby: dwóch byłych mistrzów świata i jednego, który mistrzem miał dopiero zostać. Pierwszy z nich to Nigel Mansell, który w 1992 roku odebrał tytuł Sennie. Mansell przygotowywał się właśnie do rozpoczęcia nowego etapu kariery w Ameryce, gdzie pod koniec maja miał po raz drugi spróbować swoich sił w Indianapolis 500. Dwa tygodnie po pogrzebie Brytyjczyk udzielił wywiadu w pomieszczeniach gościnnych swojego zespołu na torze Indianapolis Motor Speedway. O śmierci Senny mówił cichym i przepełnionym emocjami głosem. Mansell stara się wypowiadać w sposób jak najmniej kontrowersyjny, rzadko jednak mówi w ten sposób o innych. Stwierdzenie, że jego wypowiedzi nie należały do najtaktowniejszych, byłoby sporym niedopowiedzeniem. Być może właśnie dlatego jego smutek wydał się tak przekonujący.

Drugim nieobecnym mistrzem był Nelson Piquet, który sięgał po tytuł trzykrotnie, podobnie jak Senna. Kilka lat temu w sercach Brazylijczyków jego miejsce zajął młodszy kierowca i stary mistrz bardzo źle to zniósł. Być może należy mu zapisać na plus, że postanowił się publicznie nie poniżać i nie zaprzeczać, że nazywał kiedyś Sennę „taksówkarzem z São Paulo”, a także określał go wieloma innymi, znacznie bardziej obraźliwymi epitetami. Oczywiście wszystkie te słowa okazywały się pozbawione znaczenia i świadczyły raczej o niedojrzałości Piqueta niż o osobie samego Senny. „Nigdy nie lubiłem pogrzebów – stwierdził Piquet. – Poza tym nie chciałem zachować się jak Prost, który udawał przyjaciela Senny, gdy tak naprawdę przez całe życie darł z nim koty”.

Z podobnego założenia wyszedł Chico Serra, mniej znany brazylijski kierowca Grand Prix. „Nie poszedłem na pogrzeb, bo nie chciałem się denerwować – stwierdził Serra. – Było tam zdecydowanie za dużo udawania, a ja tego nie znoszę. Niektórzy poszli tam tylko po to, żeby wykorzystać tę sytuację we własnym interesie. Nigdy mu nie pomagali, a teraz chcą, byśmy uwierzyli, że byli najlepszymi przyjaciółmi i strasznie cierpią. Obecność na tym pogrzebie była dla nich korzystniejsza niż zwycięstwo w Indianapolis”. Gorzkie słowa Serry nie mogły pozostać bez echa, bo to właśnie on 12 lat wcześniej zapoczątkował karierę sportową Ayrtona Senny, zabierając go do Anglii i organizując mu pierwsze testy. W latach 80. Serra sam przez dwa czy trzy sezony jeździł w słabszych zespołach Formuły 1, mógł więc obserwować, jak jego protegowany go dogania, a następnie staje się od niego lepszy.

Trzecim wielkim nieobecnym był Michael Schumacher, o którym mówiło się, że zastąpi Sennę na fotelu największego geniusza F1, a także że jest największym talentem swego pokolenia oraz że to on będzie w przyszłości wyznaczał standardy w tej dyscyplinie. Większość spodziewała się, że Niemiec będzie potrzebował na to jeszcze jednego lub dwóch sezonów, a może nawet będzie musiał poczekać, aż Senna zakończy karierę, tyle że Schumacher nieoczekiwanie pokonał Brazylijczyka w dwóch pierwszych wyścigach sezonu 1994 i jechał zaledwie kilka metrów za nim, gdy ten wypadł z toru i zginął. Schumacher wolał skupić się na przygotowaniach do następnego Grand Prix, tym razem w Monako.

Na pogrzebie nie zjawili się również inni ludzie, którzy nie rywalizowali z Senną na torze. Do najważniejszych nieobecnych zaliczali się dwaj Anglicy zarządzający Formułą 1: Max Mosley, prezydent Fédération Internationale de l’Automobile, a więc człowiek bezpośrednio odpowiedzialny za standardy bezpieczeństwa obowiązujące na torach, oraz Bernie Ecclestone, ówczesny szef Formula One Constructors’ Association. Powszechnie uważało się, że to oni odpowiadali za zwłokę w przekazaniu informacji o śmierci Senny, ponieważ zależało im na wznowieniu wyścigu o Grand Prix San Marino. Zwykli Brazylijczycy intensywnie dyskutowali na temat roli Ecclestone’a w całym zajściu, ponieważ w znakomitej większości uważali, że gdyby Senna faktycznie zginął na miejscu, wyścig powinien zostać przerwany przez wzgląd na zwykłą ludzką przyzwoitość. Rano w dniu pogrzebu Ecclestone’a widziano w hotelu w São Paulo, Brytyjczyk nie udał się jednak na pogrzeb, bo zadzwonił do niego Leonardo Senna da Silva i powiedział, że jego obecność na uroczystości byłaby „niewygodna”. Sam Ecclestone wydał natomiast oświadczenie, że jeszcze tego samego popołudnia spotka się z gubernatorem stanu São Paulo, aby omówić z nim wypadek Senny.

Wróćmy jednak do samego pogrzebu. Kierowcy, bladzi jak ściana, popchnęli trumnę spoczywającą na metalowym wózku. Po jakichś 50 metrach zatrzymali się dokładnie naprzeciwko gwardzistów, którzy wycelowali karabiny w ziemię, a potem na rozkaz dowódcy oddali trzy salwy honorowe. Po każdej salwie zapadała głęboka cisza, mącona jedynie odgłosem spadających na asfalt miedzianych łusek oraz hałasem wirników śmigłowców krążących nad głowami żałobników. Następnie kierowcy popchnęli wózek z trumną trawiastą ścieżką, przemieszczając się w otoczeniu uwijających się wokół fotografów. Dalej trumnę przejęli kadeci ze szkoły policyjnej, którzy zanieśli ją do grobu, a kierowcy dołączyli do stojących tam najbliższych. Jakieś 100 metrów dalej między szeregami gwardzistów dwóch chłopców zbierało na kolanach puste łuski z salwy honorowej.

W pierwszym rzędzie nad otwartym grobem stała najbliższa rodzina kierowcy: matka, ojciec, siostra, brat, siostrzeniec i siostrzenice. Za nimi znajdowały się miejsca zarezerwowane dla Adriane Galisteu i jej najbardziej znanej poprzedniczki, Xuxy Meneghel. Nawet tego dnia można było jednak dostrzec oznaki napięcia między obiema paniami. Gdy Adriane zajęła swoje miejsce, Xuxa natychmiast wstała i przeniosła się gdzie indziej.

Ceremonia trwała pół godziny i odbyła się w blasku południowego słońca. Słychać było głosy jedynie dwóch osób: pastora Laliego oraz ukochanej siostry Senny – Viviane, która przemawiając nad grobem, trzymała w rękach kask kierowcy. Mówiła o swym bracie oraz o swym kraju.

„Brazylia przechodzi niezwykle trudny okres – powiedziała do zebranego tłumu. – Dzisiaj nikt nikomu nie pomaga. Każdy żyje sam dla siebie. Mój brat miał misję. Nasza rodzina jest dziś niezwykle poruszona, ponieważ nie wiedzieliśmy, że był tak powszechnie kochany. Widziałam, jakie emocje pokazują zwykli ludzie. Jedni byli na boso, inni odziani w jedwabie. Ayrton połączył ich wszystkich, nawet poprzez swoją śmierć”. Jej słowa zagłuszały stalowe płaty wirników śmigłowców, ale Viviane mówiła dalej, gestykulując przy tym tak, że zrozumieć mogły ją nawet osoby niewładające portugalskim. „Uważam, że mój brat nie znajduje się tam, na dole – stwierdziła, pokazując na ziemię – lecz tam, wysoko w górze, w niebie”. Gdy wypowiadała te słowa, dwa samoloty z grupy akrobatycznej narysowały białym dymem na niebie olbrzymie serce oraz zamkniętą w nim literę S.

Na koniec Viviane wyrzuciła w górę prawą rękę, naśladując triumfalny gest wykonywany przez jej brata. „Valeu Senna! – krzyknęła, a zebrany tłum odpowiedział jej – Valeu Senna!”Żegnaj.

Żałobnicy pozostali nad grobem jeszcze przez wiele minut. Rozmawiali w małych grupach, które ciągle się łączyły lub zmieniały skład. Stopniowo zaczęli się rozchodzić, żegnali się i udawali w kierunku śmigłowców i limuzyn. Adriane Galisteu chciała wsiąść do jednego z samochodów zarezerwowanych dla rodziny, ale usłyszała, że nie ma tam dla niej miejsca, postanowiła więc oddalić się w nieznanym kierunku w towarzystwie przyjaciółki Birgit. (Później sama relacjonowała, że w trakcie swej ostatniej wizyty w mieszkaniu Senny w São Paulo poprosiła jego matkę o jego szczoteczkę do zębów oraz pidżamę, którą miał na sobie podczas ich ostatniej wspólnie spędzonej nocy). Xuxa opuściła cmentarz u boku Viviane i odjechała limuzyną dla rodziny, więc w ten sposób została namaszczona na oficjalną wdowę po kierowcy.

Gdy helikoptery poderwały się z ziemi, a limuzyny odjechały, do grobu zbliżył się van. Wysiadło z niego dwóch mężczyzn w kombinezonach roboczych i zaczęło wyładowywać kwiaty złożone przez ludzi w parku Ibirapuera. Gdy oni układali je wokół grobu, Ana Cecília i ja podeszliśmy bliżej. Wśród najnowszych wieńców dojrzeliśmy jeden opatrzony ręcznie wypisanym bilecikiem: „Drogi Ayrtonie, spoczywaj w pokoju. Zasługujesz na to. Dla wielu z nas jesteś prawdziwym bohaterem i zostaniesz nim na zawsze. Nigdy Cię nie zapomnimy. Z wyrazami miłości, Tina Turner”.

O wpół do pierwszej Cemitério do Morumbi opustoszał. Pracownicy cmentarza ostrożnie układali kolejne wiązanki, dbając o to, by kwiaty nie zasłoniły niewielkiej tabliczki z brązu, wciśniętej w świeżo zasypaną ziemię. Widniał na niej napis: „Ayrton Senna da Silva 21.3.1960–1.5.94. Nada pode me separar do amor de Deus”. Nic nie zagrodzi mi drogi do Bożej miłości.

Niemal 24 godziny wcześniej przed trumną kierowcy wystawioną w budynku parlamentu pojawił się mały chłopiec, który ledwo dotrzymywał kroku przesuwającej się kolumnie żałobników. Miał w dłoni pojedynczą kartkę papieru z wykonanym kredkami rysunkiem samochodu wyścigowego. Wielu z nas było kiedyś dokładnie takimi jak on. Wielu z nas, przynajmniej na kilka godzin, znów stało się jak ten chłopiec. To chyba największe zaskoczenie i najgłębsza prawda, jaką przyniosła nam śmierć Ayrtona Senny. Proste marzenia, czyste emocje – może to właśnie one są najważniejsze.