DIEGO. Bóg futbolu - Julio Ferrer - ebook

DIEGO. Bóg futbolu ebook

Ferrer Julio

0,0

Opis

Niezwykła książka przygotowana z okazji 60 urodzin Diega Maradony i oddana w Argentynie do druku tuż przed przedwczesną śmiercią.

Książka w hołdzie dla Diega Armando Maradony. Podróż przez wspomnienia ponad 70 osób, które spotkały go na różnych etapach jego kariery, od występów w drużynie Cebollitas po lata spędzone w kolejnych klubach i w reprezentacji, najpierw jako piłkarz, a następnie trener. O Maradonie opowiadają między innymi: César Luis Menotti, Claudio Caniggia, Javier Mascherano, Carlos Valderrama, Nery Pumpido, Ubaldo Fillol, Careca, Alemäo, Gianfranco Zola, Bernd Schuster, Davor Šuker i wielu innych. Wstęp napisał Fernando Signorini, słynny trener przygotowania fizycznego Maradony w latach jego gry w Barcelonie, Napoli i w reprezentacji Argentyny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 354

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dedy­ka­cja

Mojej córce Mica­eli

Moim rodzi­com Néstorowi Luisowi Fer­re­rowi (Bochy) i Stelli Maris Mal­nati

Cla­rze Maida­nie, mojej part­nerce

Pamięci mojego wujo­stwa Héctora Hugona Mal­na­tiego (Sama) i Mirty Noelii Couto­une (La Flaki), akty­wi­stom porwa­nym/znik­nię­tym w listo­pa­dzie 1976 roku przez ostat­nią ludo­bój­czą dyk­ta­turę woj­skową

Podzię­ko­wa­nia

Dla dro­giego Fer­nanda Signo­ri­niego za życz­li­wość i wiarę w tę pracę.

Dla Guil­lerma Blanco, zna­ko­mi­tego dzien­ni­ka­rza, który przej­rzał książkę i dora­dził mi w wielu kwe­stiach.

Dla Ricarda Alfie­riego (syna), słyn­nego foto­re­por­tera, który udo­stęp­nił mi zdję­cia (o bez­cen­nej war­to­ści) i pomógł w pracy nad wizu­alną stroną książki.

Dla neapo­li­tań­skiego dzien­ni­ka­rza Anto­nia Moschelli, który pomógł mi w spi­sa­niu nagrań wło­skich boha­te­rów.

Dla wszyst­kich roz­mów­ców, któ­rzy podzie­lili się ze mną swo­imi cen­nymi wspo­mnie­niami.

Dla ludzi z Edi­to­rial Octu­bre za speł­nie­nie tego marze­nia.

Diego oczami innych

Diego Armando Mara­dona jest posta­cią fascy­nu­jącą pod wzglę­dem pił­kar­skim, ludz­kim i poli­tycz­nym. Z tych powo­dów wciąż jest por­tre­to­wany w róż­nych dzie­dzi­nach, takich jak lite­ra­tura, nauki spo­łeczne, kino, teatr, malar­stwo, muzyka i wielu innych. A także z powodu entu­zja­zmu i uwiel­bie­nia, jakie wzbu­dza nie tylko w ojczy­stym kraju, Argen­ty­nie, lecz także u milio­nów ludzi na całym świe­cie. To wszystko uczy­niło z niego legendę już za życia.

Mam czter­dzie­ści trzy lata i kocha­łem Diega, kiedy dora­sta­łem. Jego spor­towa kariera przy­wo­łuje naj­lep­sze wspo­mnie­nia mojego życia: jako dzie­się­cio­la­tek razem z ojcem i przy­ja­ciółmi ska­ka­łem z rado­ści po zdo­by­ciu mistrzo­stwa świata w Mek­syku w 1986 roku; rów­nież z ojcem w nie­dzielne poranki z przy­jem­no­ścią oglą­da­łem Diega w Napoli, gdzie wycza­ro­wał spor­tową rewo­lu­cję wraz ze zdo­by­ciem dwóch tytu­łów mistrzow­skich i innych tro­feów dla bied­nego wło­skiego połu­dnia; pła­ka­łem z przy­ja­ciółmi, kiedy widzie­li­śmy łzy Diega po prze­gra­nym finale z Niem­cami na mun­dialu we Wło­szech 1990 roku; klą­łem na nie­spra­wie­dli­wość, kiedy Die­gowi „ucięli nogi” na mistrzo­stwach świata w Sta­nach Zjed­no­czo­nych w 1994 roku. Rado­wa­łem się jego nie­po­wta­rzalną grą w Sevilli, Newell’s Old Boys oraz Boca Juniors pod wodzą kolejno Silvia Marzo­li­niego, Car­losa Bilardo i Bam­bino Veiry i wzru­sza­łem się, kiedy na Bom­bo­ne­rze poże­gnał się jed­nym ze swo­ich pamięt­nych zdań: „Piłka się nie bru­dzi”.

Do mojego spor­to­wego zaśle­pie­nia Die­giem dołą­czył jesz­cze podziw dla jego doj­rza­ło­ści poli­tycz­nej w obro­nie wiel­kich laty­no­ame­ry­kań­skich przy­wód­ców, któ­rzy przy­wró­cili ludziom god­ność i nadzieję na lep­sze jutro, jak Che Guevara, Fidel Castro, Hugo Chávez, Néstor Kirch­ner, Cri­stina Fernández, Evo Mora­les, Lula da Silva czy Nicolás Maduro. A także podziw dla jego bata­lii z magna­tami i biu­ro­kra­tami świa­to­wego fut­bolu, któ­rym nie podo­bało się, że ten chło­piec pocho­dzący z naj­bied­niej­szej czę­ści Buenos Aires, teraz jako spor­towy D10S, Bóg, sprze­ci­wia się sko­rum­po­wa­nej wła­dzy w obro­nie inte­re­sów pił­ka­rzy.

Zawsze pra­gną­łem napi­sać książkę o Mara­do­nie i udało mi się to dzięki wspa­nia­łemu czło­wie­kowi, który wniósł istotny wkład w fizyczny i duchowy roz­wój Diega: Fer­nan­dowi Signo­ri­niemu, tre­ne­rowi przy­go­to­wa­nia fizycz­nego, który towa­rzy­szył mu w Bar­ce­lo­nie, Napoli i w repre­zen­ta­cji Argen­tyny.

We wrze­śniu 2019 roku Fer­nando dał mi jeden z naj­bar­dziej wzru­sza­ją­cych momen­tów mojego życia, ponie­waż dzięki niemu mogłem oso­bi­ście poznać Diega w moim rodzin­nym mie­ście La Pla­cie, kiedy pro­wa­dził tre­ning swo­jej nowej dru­żyny, Gim­na­sia y Esgrima. Po tym wyjąt­ko­wym spo­tka­niu z Die­giem roz­ma­wia­łem z Fer­nan­dem i zapro­po­no­wa­łem mu, byśmy przy­go­to­wali książkę, w któ­rej różni ludzie opo­wie­dzie­liby o swo­ich związ­kach z El Diez. I tak zabra­li­śmy się do pracy. Naj­pierw Fer­nando skon­tak­to­wał się z róż­nymi oso­bami, opo­wia­da­jąc im o pro­jek­cie, a następ­nie ja do nich dzwo­ni­łem albo spo­ty­ka­łem się z nimi oso­bi­ście. Dzięki temu mogłem poroz­ma­wiać z pił­ka­rzami, dzien­ni­ka­rzami, akty­wi­stami i innymi ludźmi z róż­nych czę­ści świata, któ­rzy w jakimś momen­cie swo­jego życia zetknęli się z Die­giem.

Ta książka jest nie­wiel­kim, lecz szcze­rym hoł­dem zło­żo­nym z oka­zji sześć­dzie­sią­tych uro­dzin Diega Armanda Mara­dony. Pił­kar­skiego arty­sty par excel­lence. Wojow­nika, który odra­dzał się po tysią­cach bitew. Nie­po­skro­mio­nego marzy­ciela, który doko­nał nie­sa­mo­wi­tych spor­to­wych wyczy­nów, przy­no­sząc ludziom nie­skoń­czoną radość dzięki swo­jej magicz­nej i nie­po­wta­rzal­nej lewej nodze.

JULIO FER­RER

wrze­sień 2020

Co za kawał zwie­rzę­cia!

Według hisz­pań­skiego filo­zofa Juliána Maríasa my, Argen­tyń­czycy, w oso­bliwy spo­sób wyra­żamy podziw dla tych, któ­rzy potra­fią wzru­szyć nas swoją wir­tu­oze­rią i osią­gnąć per­fek­cję w jakiej­kol­wiek dzie­dzi­nie. Wobec ich impo­nu­ją­cych doko­nań nie potrze­bu­jemy wię­cej niż czte­rech słów, by pod­su­mo­wać godne podziwu umie­jęt­no­ści. Dobitne „Co za kawał zwie­rzę­cia!” wyrywa nam się rów­nie spon­ta­nicz­nie jak dono­śnie.

Takie baro­kowe okre­śle­nie służy zde­fi­nio­wa­niu nie­osią­gal­nego geniu­szu muzyka, poety, mala­rza albo… wyjąt­ko­wego pił­ka­rza. Tak, ponie­waż wszy­scy oni w rów­nym stop­niu osią­gają wyżyny per­fek­cji zare­zer­wo­wane tylko dla naj­zna­ko­mit­szych arty­stów uro­dzo­nych nie po to, żeby ich wytłu­ma­czyć, ponie­waż nie da się tego zro­bić, lecz po to, żeby ich podzi­wiano za nie­sa­mo­witą wraż­li­wość zdolną pobu­dzić nasze naj­czul­sze struny swoją cudowną sztuką.

To dzięki zdu­mie­wa­ją­cemu geniu­szowi syn doñi Toty i don Diega nie­zli­czoną ilość razy zyski­wał ten nie­zwy­kły pod wzglę­dem języ­ko­wym kom­ple­ment. Zachwyt wywo­łany jego nie­wy­czer­pa­nym talen­tem był niczym wyborny kęs, rary­tas, który naj­bar­dziej wyma­ga­jący sma­ko­sze tej dys­cy­pliny sportu kon­su­mo­wali z nie­na­sy­co­nym ape­ty­tem w naj­od­le­glej­szych zakąt­kach świata.

Tyle już powie­dziano, nakrę­cono i napi­sano o tej legen­dar­nej glo­bal­nej iko­nie, z którą mia­łem wielki przy­wi­lej dzie­lić nie­za­po­mniane dzie­sięć lat mojego życia, że nie ma sensu powta­rzać tutaj zda­rzeń zna­nych już w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach.

Sądzę jed­nak, że warto poka­zać pew­nego rodzaju wątek prze­wodni, który łączy ten gatu­nek „super­lu­dzi” poprzez histo­rię powszechną. W swoim wyjąt­kowo inte­re­su­ją­cym Traité de l’efficacité (Trak­ta­cie o sku­tecz­no­ści) fran­cu­ski filo­zof François Jul­lien poka­zuje nie­zwy­kły talent, jaki miał grecki boha­ter Ody­se­usz do pro­wa­dze­nia wojny: „Czy­ta­jąc Iliadę albo Ody­seję, odkry­wamy, że ten nie­sa­mo­wity wojow­nik nie przej­mo­wał się pla­no­wa­niem następ­nej bitwy, być może dla­tego, że zda­wał sobie sprawę, iż przy­szłe zda­rze­nia mają nie­wiele wspól­nego z uprzed­nimi dro­bia­zgo­wymi ana­li­zami. Tym samym po przy­by­ciu na pole walki wystar­czała mu zale­d­wie kil­ku­mi­nu­towa obser­wa­cja, żeby dostrzec naj­słab­sze punkty wro­giego woj­ska i pod­jąć wła­ściwe dzia­ła­nia. Tak nie­wia­ry­godne podej­ście było moż­liwe dzięki talen­towi, który hel­le­ni­ści okre­ślają jako metis, grec­kim sło­wem ozna­cza­ją­cym węch”.

Dotarł­szy do tego miej­sca fascy­nu­ją­cej opo­wie­ści, przy­po­mnia­łem sobie zda­rze­nie, do któ­rego doszło w 1983 roku pod­czas tre­ningu na Camp Nou i które szcze­gól­nie zwró­ciło moją uwagę. Na początku sesji César Luis Menotti zebrał całą dru­żynę na środku boiska. Ze swo­jego miej­sca z boku murawy zauwa­ży­łem, że Diego po roz­mo­wie z tre­ne­rem odsu­nął się od grupy i ruszył w stronę jed­nej z bra­mek. Kiedy dotarł do linii pola kar­nego, popro­sił asy­stenta o piłkę i pró­bo­wał tra­fić nią w poprzeczkę. Robił tak przez dłuż­szą chwilę, mal­tre­tu­jąc bez­bronną poziomą belkę moc­nymi, dokład­nymi strza­łami, aż po zakoń­cze­niu sekret­nego spo­tka­nia naka­zano mu wró­cić do grupy, by roz­po­cząć ostatni tre­ning przed meczem, który miał się odbyć naza­jutrz. Tego dnia opu­ści­łem impo­nu­jący sta­dion Bar­ce­lony, pró­bu­jąc zna­leźć wyja­śnie­nie dla tego jakże oso­bli­wego zda­rze­nia.

Kilka dni póź­niej po tre­ningu poru­szy­łem tę kwe­stię z Césarem, a ten, zapa­liw­szy papie­rosa, wspa­nia­ło­myśl­nie wyja­wił mi nie­uchwytną tajem­nicę: „Dla mnie naj­lep­szym spo­so­bem na wyko­rzy­sta­nie poten­cjału Diega jest zwol­nie­nie go z moż­li­wie naj­więk­szej liczby obo­wiąz­ków zwią­za­nych z funk­cjo­no­wa­niem dru­żyny, żeby nie ogra­ni­czać jego nie­wy­czer­pa­nej kre­atyw­no­ści; to pozo­stali zawod­nicy odpo­wia­dają za utrzy­ma­nie porządku tak­tycz­nego gry”.

W książce Jul­lien na końcu aka­pitu stwier­dził, że według rela­cji Homera Ody­se­usz, ten kolejny „kawał zwie­rzę­cia”, miał fascy­nu­jący rodzaj inte­li­gen­cji, który Grecy defi­niują jako „prze­bie­głą inte­li­gen­cję”, znacz­nie bliż­szą zwie­rzę­cemu instynk­towi niż racjo­nal­nemu umy­słowi czło­wieka. Zdu­miony tym nie­sa­mo­wi­tym odkry­ciem, bez trudu zauwa­ży­łem znaczne podo­bień­stwo mię­dzy tymi dwiema legen­dar­nymi posta­ciami, pomimo 2800 lat, jakie upły­nęły od wojen­nych wyczy­nów jed­nego do wzru­sza­ją­cych spor­to­wych doko­nań dru­giego. Nie mniej ude­rza­jąca wydała mi się iden­tyczna decy­zja stra­te­giczna przy­jęta przez grec­kich gene­ra­łów, w porów­na­niu do tej obra­nej przez Menot­tiego, żeby pozwo­lić lide­rowi, by lśniące słońce jego dia­bel­skich umie­jęt­no­ści błysz­czało nad naj­wyż­szymi szczy­tami, nie­do­stęp­nymi dla zwy­kłych śmier­tel­ni­ków.

Chcę się podzie­lić jesz­cze jedną reflek­sją: to cał­kiem moż­liwe, że w sta­ro­żyt­nej Gre­cji (nawet jesz­cze przed filo­zo­fami) ktoś się zasta­na­wiał, jak będzie wyglą­dał świat w odle­głej przy­szło­ści roku 2000 n.e. I tak, pra­wie trzy tysiące lat póź­niej, tamta teraź­niej­szość stała się prze­szło­ścią, a mimo to doko­na­nia syna Syzyfa i Anty­klei, uro­dzo­nego w Itace męża Pene­lopy, prze­trwały aż do naszych cza­sów i oczy­wi­ście nikt nie pamięta imie­nia żad­nego z jego prze­ciw­ni­ków, a było ich wielu. Podej­rze­wam, że pierw­szego męskiego potomka Dalmy Franco i Diega Mara­dony, uro­dzo­nego w Fio­rito, czeka takie samo kosmiczne prze­zna­cze­nie. Tak więc kiedy nadej­dzie ta odle­gła przy­szłość, jaką dla nas jest rok 15000, jego nazwi­sko oraz fan­ta­styczne ekwi­li­bry­styczne zagra­nia będą wspo­mi­nane z iden­tycz­nym podzi­wem i szcze­rym zachwy­tem. Jako że wtedy nasza teraź­niej­szość będzie już bar­dzo odle­głą prze­szło­ścią, nikt, abso­lut­nie nikt z osób zamiesz­ku­ją­cych pla­netę, nie będzie znał nazwi­ska żad­nego z prze­ciw­ni­ków strzelca „naj­lep­szego gola w histo­rii mun­diali”. Z pro­stego powodu: wszy­scy i każdy z osobna z pew­no­ścią zostaną zapo­mniani na odcinku mię­dzy domem pogrze­bo­wym a cmen­ta­rzem, co jest zupeł­nie nor­malne w przy­padku każ­dego tchórz­li­wego i żało­snego pseu­do­mo­ra­li­sty.

PS: Mam nadzieję, że nikt nie poczuł się roz­cza­ro­wany tym typo­wym dla nowi­cju­sza wstę­pem. Od następ­nej strony wszy­scy będą się mogli cie­szyć wybor­nymi wspo­mnie­niami, które w pełni uza­sad­niają lek­turę tej zna­ko­mi­tej książki Julia Fer­rera. Zarę­czam!

FER­NANDO SIGNO­RINI

wrze­sień 2020

1

DZIEN­NI­KA­RZE

MARA­DONA I MEDIA

Bez wąt­pie­nia postać Diega Armanda Mara­dony jest nie­wy­czer­pa­nym źró­dłem dla wielu mediów, czy to gazet, sta­cji tele­wi­zyj­nych, radio­wych czy ser­wi­sów inter­ne­to­wych. Odsła­nia także dwa obli­cza tej pro­fe­sji: to, które pełni funk­cję infor­ma­cyjną i stara się poka­zać odbior­com wia­do­mość pozwa­la­jącą czer­pać radość albo skło­nić do reflek­sji nad posta­cią i kon­tek­stem, oraz to zaj­mu­jące się dez­in­for­ma­cją i sprze­da­wa­niem wia­do­mo­ści, któ­rych istotą są ciosy poni­żej pasa i kłam­stwa oparte o per­fek­cyjną mani­pu­la­cję wyda­rze­niami. Na szczę­ście dla dzien­ni­kar­stwa były zna­mie­nite wyjątki, auto­rzy, któ­rych tek­sty o Mara­do­nie mają dziś dużą war­tość histo­ryczną.

Nie­któ­rzy ze zna­ko­mi­tych argen­tyń­skich i wło­skich dzien­ni­ka­rzy, któ­rzy dzie­lili spor­towe i oso­bi­ste chwile z naj­lep­szym pił­ka­rzem wszech cza­sów, opo­wia­dają tu, jak poznali Mara­donę, nie szczę­dząc aneg­dot i cie­ka­wych szcze­gó­łów doty­czą­cych wielu z tych spo­tkań.

Wspo­mi­nają: Guil­lermo Blanco, Víctor Hugo Mora­les, Erne­sto Che­rquis Bialo, Hora­cio Pagani, Adrián Paenza, Andrés Can­tor, Ale­jan­dro Dolina, Ale­jan­dro Apo, Pablo Llonto, Gustavo Veiga, Eze­qu­iel Fernández Moores, Daniel Arcucci, Ricardo Alfieri (syn), Renzo Gostoli i Gianni Minà.

Wiel­kie momenty z Die­giem

GUIL­LERMO BLANCO1

Pozna­łem Diega, kiedy miał zale­d­wie dwa­na­ście lat. To było pod­czas tur­nieju Evita, gdy zespół Cebol­li­tas Argen­ti­nos Juniors awan­so­wał do kra­jo­wego finału w Embalse w pro­win­cji Cór­doba, gdzie w pół­fi­nale prze­grał z chło­pa­kami z Pinto, dru­żyny z San­tiago del Estero. Tam roz­po­częła się zna­jo­mość, wspólna histo­ria i więź, która się zacie­śniała, nie tylko z Die­giem, lecz także z całą jego rodziną oraz z rodziną Jor­gego Cytersz­pi­lera.

Mój dzien­ni­kar­ski debiut w tygo­dniku „El Gráfico” zbiegł się wła­ści­wie z jego debiu­tem w Pri­mera Divi­sión. Dwa lata póź­niej prze­pro­wa­dzi­łem z nim wywiad na plaży w mie­ście Atlántida w Uru­gwaju, pod­czas wol­nego dnia, jaki Menotti dał zawod­ni­kom przy­go­to­wu­ją­cym się do mło­dzie­żo­wych mistrzostw świata w Japo­nii w 1979 roku (który potem wygrają w Tokio). Wtedy Diego po raz pierw­szy poja­wił się na okładce „El Gráfico”, pozo­wał w koszulce repre­zen­ta­cji z opa­ską kapi­tana i unie­sio­nymi ramio­nami.

Tokij­ski finał tego mło­dzie­żo­wego mun­dialu oglą­da­łem jako dzien­ni­karz „El Gráfico” w rodzin­nym domu Diega przy ulicy Lascano w dziel­nicy Villa del Parque. Mecze trwały po osiem­dzie­siąt minut i w dru­giej poło­wie, kiedy Argen­tyna prze­gry­wała z ZSRR 0:1, doña Tota, jako kobieta prze­sądna, poło­żyła się do łóżka. Kiedy Hugo Alves wyrów­nał, przy­bie­gła, by to zoba­czyć. Potem ponow­nie się poło­żyła i znów przy­bie­gła, żeby obej­rzeć gol Pelada Díaza, a kiedy jej syn Diego zdo­był bramkę z rzutu wol­nego, doña Tota osza­lała z rado­ści.

Jed­nym z histo­rycz­nych dla świa­to­wego fut­bolu momen­tów, jakie prze­ży­łem, było zor­ga­ni­zo­wa­nie pierw­szego spo­tka­nia Mara­dony z Pelém. Tam­tego lata w Uru­gwaju na początku 1979 roku Diego powie­dział mi, że jed­nym z jego marzeń jest pozna­nie Pelégo. Mocno pra­co­wa­li­śmy nad tym w „El Gráfico” i w kwiet­niu 1979 roku – po meczu Huracánu z Argen­ti­nos Juniors w Parque Patri­cios – mogłem umie­ścić go w samo­lo­cie do Rio de Jane­iro, gdzie następ­nego dnia w połu­dnie doszło do spo­tka­nia. Pole­cie­li­śmy razem z jego ojcem, don Chi­toro, oraz przy­ja­cie­lem i przed­sta­wi­cie­lem Jor­gem Cytersz­pi­le­rem. To była nie­za­po­mniana godzinna roz­mowa, pod­czas któ­rej towa­rzy­szył mi legen­darny foto­graf Ricardo Alfieri, znany i sza­no­wany przez Pelégo.

Dobrze, że to spo­tka­nie nie było ofi­cjalne. Pelé miał takie oby­cie, że led­wie się poja­wił, pod­bił serca wszyst­kich, uści­snąw­szy naj­pierw don Chi­toro, a dopiero w dru­giej kolej­no­ści Diega. To wyglą­dało bar­dzo natu­ral­nie. W pew­nym momen­cie Pelé chwy­cił gitarę i zaczął śpie­wać. Naj­bar­dziej poru­sza­jąca była chwila, kiedy ujął dło­nie Diega i zaczął udzie­lać mu rad – nie­które z nich oka­zały się pro­ro­cze.

Diego wró­cił z Rio z piłką i koszulką repre­zen­ta­cji Bra­zy­lii pod­pi­sa­nymi przez Pelégo oraz z zegar­kiem, rów­nież poda­ro­wa­nym przez gospo­da­rza. Rela­cja z tego spo­tka­nia, opu­bli­ko­wana w „El Gráfico”, prze­szła do histo­rii.

Kolej­nym war­tym przy­po­mnie­nia momen­tem, pośród tylu innych, było tournée Boca Juniors po Wybrzeżu Kości Sło­nio­wej w 1981 roku. Wysłany przez „El Gráfico”, byłem tam jedy­nym argen­tyń­skim dzien­ni­ka­rzem. Kiedy skoń­czyła się ta przy­goda, Diego, który nie miał jesz­cze dwu­dzie­stu jeden lat, zamie­rzał rzu­cić zawo­dowy fut­bol. Marzył o tym, by znowu grać „za colę” i prze­żyć wspa­niały mecz z chło­pa­kami, bez pre­sji zawo­do­wego świata, którą czuł już na bar­kach. Powie­dział o tym swo­jemu ojcu, Migu­elowi Brin­di­siemu i mnie. Wysta­wie­nie na ostrzał mediów i nie­zli­czone zobo­wią­za­nia w wieku zale­d­wie dwu­dzie­stu lat spra­wiły, że czuł się wyczer­pany. W tej sytu­acji Pelé pró­bo­wał mu to wyper­swa­do­wać, wysy­ła­jąc z Rio de Jane­iro list z datą 18 listo­pada 1981 roku, w któ­rym pora­dził mu, żeby grał dalej, był silny i zniósł pre­sję zewnętrzną i wewnętrzną. Uwa­żam, że bata­lie Diega z Pelém miały zwią­zek z kwe­stiami medial­nymi, z ten­den­cyj­nym dzien­ni­kar­stwem, z szo­wi­ni­zmem, z tym, że wielu Argen­tyń­czy­ków żywi prze­ko­na­nie, że jeste­śmy pęp­kiem świata. Tak powstają sytu­acje, które osta­tecz­nie anta­go­ni­zują ludzi, a nikt nie wie dla­czego. Takie rze­czy zda­rzają się w świe­cie piłki noż­nej, ponie­waż zawod­nicy nie potra­fią sobie radzić, dają się więc pro­wa­dzić innym i w końcu wpa­dają w pułapki, jakie zwy­kle zasta­wia na nich tanie dzien­ni­kar­stwo.

Udało mi się także zor­ga­ni­zo­wać pierw­sze spo­tka­nia Diega z innymi wiel­kimi pił­ka­rzami, jak don Alfredo Di Stéfano oraz Nie­miec Karl-Heinz Rum­me­nigge.

A póź­niej prze­niósł się z Boca do Bar­ce­lony. Wtedy zosta­łem kimś w rodzaju jego rzecz­nika pra­so­wego: ukła­da­łem plan spo­tkań z mediami, robi­łem prze­gląd prasy świa­to­wej i udzie­la­łem potrzeb­nych infor­ma­cji. Diego był pod tym wzglę­dem o wiele bar­dziej upo­rząd­ko­wany. Argen­tyń­ski pił­karz zawsze tra­fiał do pierw­szej ligi wcze­śniej niż Euro­pej­czycy, więc Mara­dona miał już doświad­cze­nie. Wystą­pił na mło­dzie­żo­wym i doro­słym mun­dialu, więc chciał jak naj­le­piej sta­wić czoło mediom na Sta­rym Kon­ty­nen­cie. Stąd też jego pomysł, pod­grze­wany dodat­kowo przez Jor­gego, by zapew­nić mu orga­ni­za­cję odpo­wied­nią do oko­licz­no­ści. Diego miał już spore doświad­cze­nie, więc pod wzglę­dem pił­kar­skim zmiana nie była aż tak trudna, ale nale­żało się przy­sto­so­wać do nowego, zupeł­nie innego śro­do­wi­ska.

Pamię­tam tam­ten czarny wie­czór 24 wrze­śnia 1983 roku, kiedy Diego doznał naj­cięż­szej kon­tu­zji w karie­rze. Byli­śmy na Camp Nou, Bar­ce­lona pro­wa­dziła 2:0 z Ath­le­ti­kiem. Basko­wie grali ostro, na gra­nicy prze­pi­sów, zresztą zachę­cani do tego przez swo­jego tre­nera Javiera Cle­men­tego. Mimo wszystko budziło zdu­mie­nie, kiedy hisz­pań­ski szko­le­nio­wiec stwier­dził z non­sza­lan­cją, że wątpi, by kon­tu­zja Mara­dony była poważna: miał zła­maną lewą kostkę. To tak, jakby zła­mano zręcz­niej­szą rękę Pabla Picassa, rękę, w któ­rej Ata­hu­alpa Yupa­nqui trzy­mał gitarę, a René Fava­loro – skal­pel. Widok Diega z trzy­dzie­stoma szwami na kostce był straszny.

Zabrali go do szpi­tala Ase­peyo, gdzie dok­tor González Adrio od razu go zope­ro­wał. Diego nie grał przez sto sześć dni. Towa­rzy­szy­łem mu, gdy docho­dził do zdro­wia w swoim domu w Parque Leloir. Dok­tor Rubén Oliva zale­cił mu, by na czas rekon­wa­le­scen­cji wró­cił do Argen­tyny, bo tutaj mógł liczyć na wspar­cie doñi Toty. Diego musiał od nowa nauczyć się wyko­ny­wać rzuty wolne. Kiedy ponow­nie poja­wił się na boisku, w meczu z Sevillą, jesz­cze uty­kał. Lewą kostką poru­szał tylko w górę i w dół. Nie mógł jej obra­cać. Przez sześć mie­sięcy korzy­stał z kine­zjo­lo­gii, zosta­jąc godzinę po tre­ningu. Od tam­tej pory ważną osobą stał się Fer­nando Signo­rini, który zaczął z nim pra­co­wać, wspie­rany przez dok­tora Olivę. Efekt był taki, że jego magia pozo­stała nie­na­ru­szona. Nie­długo potem, w 1986 roku w Mek­syku, został mistrzem świata.

Póź­niej nad­szedł poważ­niej­szy spor­towy etap w Napoli. Wciąż ogromne wra­że­nie robią na mnie zdję­cia sie­dem­dzie­się­ciu pię­ciu tysięcy kibi­ców na sta­dio­nie San Paolo, kiedy Diego miał ofi­cjalną pre­zen­ta­cję w klu­bie 5 lipca 1984 roku. Tam na­dal jest legendą, czczony tak samo jak Święty Janu­ary. Kiedy jego agen­tem został Guil­lermo Cop­pola, nastą­piły zmiany i w 1986 roku zakoń­czy­łem współ­pracę z Die­giem, a nasze drogi się roze­szły.

Prze­cho­wuję wspa­niałe wspo­mnie­nia, jak zdję­cie, które zro­bi­łem mu pola­ro­idem, kiedy miał dwa­na­ście lat, wizytę u niego w domu w Villa Fio­rito w Dniu Dziecka, kiedy wszyst­kim poda­ro­wał zabawki, spo­tka­nia przy grillu, a nawet udział w spon­ta­nicz­nych meczach, także z nim i z Sívorim, w ośrodku spor­to­wym Gian­niego Improty w Mare­chiaro. Prze­ży­wa­li­śmy bar­dzo ważny etap naszego życia, ja pod wzglę­dem dzien­ni­kar­skim, a on – pił­kar­skim.

Wyjąt­kowy moment? Kiedy trzy­ma­łem jego kule, gdy zaczy­nał sta­wiać lewą nogę po zła­ma­niu. A także ten, kiedy pomo­głem w speł­nie­niu jego ówcze­snego marze­nia pozna­nia Pelégo. Nasze ostat­nie spo­tka­nie nastą­piło pod­czas czu­wa­nia, kiedy zmarł jego tata: posze­dłem razem z Fer­nan­dem Signo­ri­nim i sie­dzie­li­śmy długo w nocy z Die­giem i z Negro Enri­que.

GUIL­LERMO BLANCO. Dzien­ni­karz, pra­co­wał w gaze­tach „El Mundo”, „La Calle”, „Cró­nica” i „La Tarde”, a także w tygo­dni­kach „Goles” i „El Gráfico”. Póź­niej nastą­pił etap euro­pej­ski, w któ­rym oprócz pracy w dzien­niku „Sport” i tygo­dniku „Don Balón” w Bar­ce­lo­nie przez cztery lata był też rzecz­ni­kiem pra­so­wym Diega. We Wło­szech napi­sał książkę Mara­dona, l’uomo, il mito, il cam­pione (Mara­dona, czło­wiek, legenda, mistrz). Po powro­cie do Argen­tyny był sekre­ta­rzem działu spor­to­wego agen­cji Télam i przez dwa­dzie­ścia lat od jej utwo­rze­nia współ­pro­wa­dził szkołę dzien­ni­kar­stwa spor­to­wego Depor­tea. Jest też auto­rem ksią­żek Tri­buto a los her­ma­nos Gálvez (Hołd dla braci Gálvez), Deporte nacio­nal, dos siglos de histo­ria (Kra­jowy sport, dwa wieki histo­rii) razem z Arie­lem Sche­rem i Jor­gem Búsico; Los Juegos Evita (Tur­niej Evita) oraz El fútbol del sol naciente. Cam­peón mun­dial Juve­nil 1979, una luz en la oscu­ri­dad (Fut­bol wscho­dzą­cego słońca. Mło­dzie­żowe mistrzo­stwo świata 1979, świa­tełko w ciem­no­ści). Był kore­spon­den­tem na ośmiu mun­dia­lach: Argen­tyna 1978, Hisz­pa­nia 1982, Wło­chy 1990, USA 1994, Fran­cja 1998, Niemcy 2006, RPA 2010 i Rosja 2018. [wróć]

Kosmiczny Lata­wiec

VÍCTOR HUGO MORA­LES1

Przy­je­cha­łem do Argen­tyny w 1981 roku. Zaczą­łem od pro­gramu radio­wego Sport 80 i w redak­cji wiele osób miało dobre rela­cje z Die­giem Mara­doną: Adrián Paenza, Fer­nando Nie­mbro i Mar­celo Araujo. Tak więc pew­nego dnia poje­cha­li­śmy do Diega, żeby pograć w piłkę i posie­dzieć przy grillu. Ale w rze­czy­wi­sto­ści go nie pozna­łem. Mam taką naturę, że zwy­kle trzy­mam się na ubo­czu. Tak więc wtedy tylko go zoba­czy­łem i usły­sza­łem jakąś pochwałę za swoje poda­nie, niczego wię­cej nie pamię­tam.

Cza­sem zda­rzały się spo­tka­nia w róż­nych hote­lach na świe­cie, poda­wa­łem mu rękę, prze­pro­wa­dza­łem z nim wywiady dla radia, było parę wystę­pów w tele­wi­zji w pro­wa­dzo­nych przeze mnie pro­gra­mach…

Można powie­dzieć, że tak naprawdę pozna­łem go dopiero pod­czas mun­dialu w Bra­zy­lii w 2014 roku i w Rosji w 2018 roku, kiedy pro­wa­dzi­li­śmy wspól­nie pro­gram De zurda emi­to­wany na ante­nie Tele­sur.

Jeśli miał­bym zde­fi­nio­wać Diega jako pił­ka­rza, to powie­dział­bym, że jest naj­wy­bit­niej­szy. Sztuka i sku­tecz­ność. Supre­ma­cja i skrom­ność.

Jeśli miał­bym zde­fi­nio­wać Diega jako czło­wieka, to mogę opie­rać się na tym, co zaob­ser­wo­wa­łem, gdy pro­wa­dzi­li­śmy razem De zurda w Rio i Moskwie. Poka­zał się jako życz­liwy, uprzejmy, cier­pliwy czło­wiek, który cier­piał nieco z powodu stale otrzy­my­wa­nych róż­nego rodzaju próśb. Ostat­niego wie­czoru w Bra­zy­lii wyrazy wdzięcz­no­ści i sym­pa­tii, jakie dostał od chło­pa­ków ze sta­cji po trzy­dzie­stu wspól­nych dniach, były czymś naj­bar­dziej poru­sza­ją­cym, co prze­ży­łem. W ciągu tych sześć­dzie­się­ciu dni, jakie spę­dzi­li­śmy razem pod­czas dwóch mun­diali, ni­gdy nie zacho­wał się tak, jakby był wielką gwiazdą, niecier­pliwym, nie­za­do­wo­lo­nym z cze­goś face­tem. Uwiel­bia­łem Mara­donę. Już wcze­śniej uwa­ża­łem go za dobrego czło­wieka, zawsze go kocha­łem, zapewne z wdzięcz­no­ści, ale teraz mia­łem na to „dowody”.

Dobry czło­wiek, któ­rego życie było nie­mal pie­kłem, ponie­waż wszy­scy stale cze­goś od niego ocze­ki­wali.

Dzięki Die­gowi mia­łem szczę­ście prze­żyć mnó­stwo wspa­nia­łych spor­to­wych momen­tów, a nie­które z nich wciąż mnie zadzi­wiają i wzru­szają. Jak choćby jego występ we Flo­ren­cji, mie­ście arty­stycz­nym i inspi­ru­ją­cym, któ­rego ni­gdy nie zapo­mnę. Był to mecz z lokalną dru­żyną, poże­gna­nie Daniela Ber­to­niego. Rów­nież mecz z Austra­lią w barażu do fina­łów mistrzostw świata w 1994 roku, kiedy doko­ny­wał naj­więk­szych poświę­ceń dla naro­do­wych barw. Albo bramka zdo­byta w pierw­szym meczu na mun­dialu w USA, z Gre­cją.

Wiele razy pytano mnie, czy kiedy oglą­dam tego dru­giego gola, któ­rego Diego strze­lił Angli­kom w Mek­syku w 1986 roku, znaj­duję coś nowego w tym pił­kar­skim dziele sztuki i czy dodał­bym coś do mojej eks­ta­tycz­nej opo­wie­ści o Kosmicz­nym Latawcu. Dziw­nie mi to mówić, ale widzę, że za każ­dym razem ta akcja prze­biega coraz szyb­ciej, słońce jest jaśniej­sze, jak gdyby poru­szał się pośród boskiego świa­tła.

Cie­szy­łem się z tego, że Diego znowu pra­cuje w argen­tyń­skim fut­bolu. Doce­nia­łem wszystko, co dawało mu choć tro­chę szczę­ścia, spo­koju, entu­zja­zmu, nadziei, co sta­no­wiło dla niego wyzwa­nie.

Oglą­da­łem mun­dia­lowe mecze, sie­dząc obok niego, i każda wypo­wie­dziana przez niego opi­nia zda­wała się pocho­dzić z pod­ręcz­nika wie­dzy o piłce noż­nej. Strze­lił gola Angli­kom, ponie­waż potra­fił wyprze­dzić to, co miało się stać. On zoba­czył tę akcję wła­śnie tak, jak ona prze­bie­gła, zanim jesz­cze ruszył z połowy boiska. Wie­dział to wcze­śniej, wie­dział, co się wyda­rzy, i dał się ponieść…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

VÍCTOR HUGO MORA­LES. Uro­dził się w 1947 roku w Uru­gwaju. Dzien­ni­karz, pisarz, pre­zen­ter, jest uzna­wany za „hisz­pań­sko­ję­zycz­nego komen­ta­tora spor­to­wego par excel­lence”. Pra­co­wał jako pre­zen­ter i komen­ta­tor w Radio Colo­nia, a od 1981 roku w Argen­ty­nie w róż­nych sta­cjach radio­wych, jak El Mundo, Mitre i póź­niej kolejno w Con­ti­nen­tal, Nacio­nal i AM750. Jako komen­ta­tor pił­kar­ski jest pamię­tany zwłasz­cza z reak­cji na gola strze­lo­nego przez Mara­donę Angli­kom 22 czerwca 1986 roku, zna­nego jako „gol stu­le­cia” [Mora­les tak komen­to­wał tamtą akcję: „Poda ją do Diega. Ma ją Mara­dona. Jest przy nim dwóch, pro­wa­dzi piłkę Mara­dona. Rusza prawą stroną geniusz świa­to­wego fut­bolu. Zosta­wia trze­ciego i zagra do Bur­ru­chagi… Dalej, Mara­dona! Geniusz! Geniusz! Geniusz! Ta-ta-ta-ta-ta-ta-ta i gooooool! Gooooool! Nie­praw­do­po­dobne! Boże święty, niech żyje fut­bol! Gola­aaaazo­oooo! Die­gol! Mara­dona! Jestem wzru­szony, wybacz­cie mi pań­stwo… Mara­dona w nie­za­po­mnia­nej akcji, w akcji wszech cza­sów… Kosmiczny Latawcu! Z jakiej pla­nety przy­by­łeś? Żeby zosta­wić po dro­dze tylu Angli­ków. Żeby kraj cały zamie­nił się w zaci­śniętą pięść, krzy­cząc za Argen­tyną! Argen­tyna dwa, Anglia zero. Die­gol! Die­gol! Diego Armando Mara­dona! Dzięki Ci, Boże, za fut­bol, za Mara­donę, za te łzy… Za to Argen­tyna dwa, Anglia zero” – przyp. tłum.]. Pod­czas mun­dialu w Bra­zy­lii w 2014 roku razem z Mara­doną pro­wa­dził pro­gram De zurda (Z lewej) na ante­nie sta­cji Tele­sur, w któ­rym pod­su­mo­wy­wali każdy dzień tur­nieju. Ten sam pro­gram pro­wa­dzili pod­czas mistrzostw świata w Rosji cztery lata póź­niej. Jest auto­rem ksią­żek: Un grito en el desierto (Krzyk na pustyni, 1998), Audien­cia con el dia­blo (Audien­cja u dia­bła, 2014), Papel Prensa, el grupo de tareas (Papel Prensa, grupa zada­niowa, 2017) oraz Demanda con­tra demanda (Pozew prze­ciwko pozwowi, 2018). [wróć]

Tytuł ory­gi­nału: D10S. Mira­das sobre el mito Mara­dona

Copy­ri­ght © Julio Fer­rer, 2020 and © Edi­to­rial Octu­bre, 2020

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2021

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Krzysz­tof Tro­piło

Redak­tor mery­to­ryczny: Remi­giusz Lewan­dow­ski

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Paweł Pan­cza­kie­wicz/PAN­CZA­KIE­WICZ ART.DESIGN®

Foto­gra­fia na okładce

© Imago spor­t­fo­to­dienst/Forum

Foto­gra­fie na wkładce, o ile nie zazna­czono ina­czej, udo­stęp­nione za zgodą Ricarda Alfie­riego (syna)

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: DIEGO. Bóg fut­bolu, wyd. I, Poznań 2021)

ISBN 978-83-8188-838-7

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer