Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nagrastory Stefan Kudelski jego cztery Oskary i inne opowieści rodzinne - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Nagrastory Stefan Kudelski jego cztery Oskary i inne opowieści rodzinne - ebook

Stefan Kudelski, genialny wynalazca, który zrewolucjonizował technikę nagrywania dźwięku na potrzeby radia, telewizji i kina, zdobywca czterech Oskarów oraz honorowy członek SMPTE, to postać wybitna, lecz mało znana.
Autorka książki, towarzyszka ostatniej dekady jego życia, przypomina o jego zasługach i sukcesach, opisując zarazem trudną drogę, która do nich prowadziła. Pokazuje Stefana Kudelskiego z różnych
perspektyw, na różnych etapach życia — jako rozpieszczonego chłopca z zamożnej rodziny, należącej do elit Drugiej Rzeczpospolitej; ubogiego, nastoletniego imigranta w Zachodniej Europie, robiącego psikusy nauczycielom i szmuglującego przez granicę zegarki; genialnego wynalazcę, metodą prób i błędów rozwijającego własną firmę; kochanka, męża, ojca, przyjaciela, zapalonego żeglarza i pilota; starszego człowieka, pełnego zarówno zalet, jak i wad, rozliczającego się ze swoim życiem.
Forma książki odróżnia ją od tradycyjnych biografii. Akcja toczy się podczas rejsu po Morzu Śródziemnym, na który wybiera się Stefan Kudelski wraz z autorką książki i innymi członkami rodziny. Pomiędzy żeglarskimi przygodami, podziwianiem cudów natury i kultury, rozkoszowaniem się wyborną kuchnią a przekomarzaniami i żarcikami, Stefan Kudelski snuje wspomnienia (nie zawsze w porządku chronologicznym), przywołuje ważne dla siebie zdarzenia i postacie, nie szczędząc zabawnych anegdot oraz ironicznych komentarzy, a czasami wpadając w sentymentalny ton. Jego opowieść przeplata się z fascynującą historią rodziny Kudelskich oraz jej krewnych na tle ważnych wydarzeń dziejowych, przytaczaną przez kuzynki Stefana oraz autorkę książki.

Autorka, Maria Anna Macura — urodzona w 1957 roku w Katowicach, obecnie dzieli życie między Katowice a Lozannę. Pochodzi z rodziny o tradycjach lekarskich i artystycznych. Absolwentka Akademii Medycznej w Warszawie, pracowała w zawodzie przez dwadzieścia kilka lat. Spokrewniona poprzez swoją babkę, Annę z Kudelskich Le Brun, ze Stefanem Kudelskim, w 2003 roku porzuciła zawód, aby przeprowadzić się do Szwajcarii, zostać jego partnerką, a potem żoną. Spędziła u boku Stefana Kudelskiego dziesięć lat, aż do jego śmierci. Do dziś pozostaje pod wielkim wpływem osobowości męża, wuja i mentora zarazem.
Ma dwóch synów z pierwszego małżeństwa — Michała, lekarza dermatologa, oraz Adama, studenta IT. Pasjonatka podróży, historii, literatury faktu, opery oraz dobrej kuchni. Próbuje swoich sił zarówno w literaturze, jak też w sztukach plastycznych.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-956996-1-0
Rozmiar pliku: 11 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Stefan Kudelski, genialny wynalazca, odszedł na zawsze 26 stycznia 2013 roku w Szwajcarii. W Polsce znany jest wyłącznie filmowcom i technikom dźwięku, ale bynajmniej nie szerokiej publice. Dziwne? Chyba jednak nie aż tak bardzo. Ten nietuzinkowy człowiek nie dbał o tani poklask, mimo że nie był pozbawiony odrobiny snobizmu. Pochłonięty swoimi pasjami, nie tracił cennego czasu na relacje, które nie przynosiłyby niczego poza popularnością.

Dla niego i przez niego opuściłam moje miejsce na ziemi, porzuciłam zawód lekarza, przyjaciół i bliskich w ojczyźnie. Przez dziesięć lat spędzonych u jego boku dane mi było karmić się jego intelektem, wiedzą i licznymi zaletami. Wprowadził mnie w całkowicie nowy, tak bardzo obcy mi świat. Bałam się tego świata, lecz ciekawość okazała się silniejsza.

Zostałam żoną Stefana Kudelskiego, jednego z najsłynniejszych wynalazców dwudziestego wieku, laureata czterech Oscarów, honorowego członka SMPTE.

###

(listopad 2018, Katowice)

Wieczór słotny, za oknem szaruga. Wicher miota drzewami, a czarny asfalt drogi lśni deszczem w świetle ulicznych latarni. Moja starowinka­-mama przysnęła w fotelu na kółkach, jej głowa w srebrnej aureoli włosów opadła na pierś, a książka wysunęła się z rąk na kolana. Otulam ją kocem, książkę odkładam na stół. Wygodny fotel i panujący w pokoju półmrok tworzą atmosferę przytulności i bezpieczeństwa. Patrzę, jak języki ognia tańczą na kominku, rozświetlając tę scenę jak z obrazu Caravaggia. Moje myśli biegną wstecz, ku innym światom, chwilom przeszłym i ludziom mi bliskim. To oni naznaczyli moje życie w sposób szczególny, ukształtowali moją osobowość, wzbogacili mnie. Czuję w sobie ich obecność, prawie że namacalną. Jak sprawić, aby nie popadli w zapomnienie? Wszak żyją już tylko w pamięci nielicznych…

Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą,

i ci co nie odchodzą, nie zawsze powrócą. (…)

Nie pisz o tym zbyt często, lecz pisz raz na zawsze,

a będziesz tak jak delfin łagodny i mocny.

Podążając za radą poety, piszę o moich bliskich ten jeden jedyny raz, po to, aby pozostali żywi odrobinę dłużej, nie tylko w moich myślach.

###

W burzliwą, sierpniową noc Matki Boskiej Zielnej 1957 roku, kiedy mój ojciec razem ze swym przyjacielem doktorem Stelmachem, ginekologiem, który właśnie odebrał ciężki poród mojej mamy, świętował narodziny upragnionej córeczki, mój przyszły mąż, Stefan Kudelski, miał już za sobą pierwsze sukcesy. Jego Nagra, pionierski zminiaturyzowany magnetofon, wraz ze szwajcarską ekipą alpinistów dotarł w 1952 roku prawie na sam szczyt Mont Everest, aby już osiem lat później osiągnąć dno Rowu Mariańskiego na pokładzie słynnego batyskafu Jaquesa Piccarda.

W tym czasie, gdy ja, otoczona miłością rodziny i przyjaciół, dorastałam w smutnym klimacie robotniczych dzielnic Katowic, miasta czarnego od pyłu węglowego, mój bohater żył innym życiem i w innym świecie. Otwierały się przed nim szerokie horyzonty, świat Hollywood, prace dla Secret Service prezydenta Kennedy’ego, środowiska ludzi znanych i cenionych, pisarzy, muzyków, artystów. Dziś, gdy oglądam filmy Felliniego, Viscontiego, Truffauta, a w nich urokliwe włoskie uliczki czy nadmorskie francuskie promenady, myślę o Stefanie, który żył i oddychał splendorem tamtych miejsc i lat.

A jednak nasza wspólnota i porozumienie dusz już wtedy zaczęły się kształtować. Oboje pochodziliśmy z tej samej rodziny, mieliśmy tych samych przodków. Stefan był najbliższym kuzynem mojej mamy Benity. Jego ojciec, Tadeusz Kudelski, i matka mojej mamy, Anna z domu Kudelska, byli rodzeństwem. Stefan i Benita, prawie rówieśnicy, wspólnie się wychowywali i bawili, uczęszczali do tej samej szkoły pani Chełmońskiej w Warszawie, razem spędzali wakacje w Konstancinie i w rodzimym Stanisławowie, ich rodziny się odwiedzały, wspierały, karmiły dekadencką atmosferą Warszawy lat dwudziestych i trzydziestych. Wyssałam z mlekiem matki tę specyficzną atmosferę, to poczucie humoru kształtowane na Słówkach Boya­-Żeleńskiego, te same wartości, tolerancję i otwartość. Mój ojciec, Marian Macura, światły lekarz, człowiek szlachetny i niepospolity, zaspokajał moją ciekawość świata i akceptował bezwzględnie, utwierdzając moje poczucie własnej wartości.

Geny oraz cechy nabyte w dzieciństwie często dominują nasze życie. Tak też było ze mną. Jakiż inny mogłam mieć wybór życiowy niż medycyna? Oboje rodzice byli lekarzami, przodkowie mojej matki również. Skażona bakcylem powołania medycznego zaraz po studiach podjęłam pracę w pobliskim szpitalu w Katowicach, by w niedługim czasie awansować do Kliniki Dermatologii Śląskiej Akademii Medycznej. Wkrótce przyszło jeszcze małżeństwo i dzieci, a połączenie pracy klinicznej, egzaminów specjalizacyjnych i doktoratu z życiem rodzinnym okazało się zbyt ciężkim wyzwaniem — jednym słowem, kosztem, jaki zapłaciliśmy wszyscy za mój sukces zawodowy, było rozstanie z mężem. Decyzja ta, wbrew oczekiwaniom otoczenia, zamiast załamać, umocniła mnie. Właściwie zawsze szłam trochę wspak utartym stereotypom, nienawidziłam standardów, tak więc rozwód wniósł w moje życie całkiem nowy, nieoczekiwany wymiar, poczucie odpowiedzialności, własnej wartości i wolności. Bywało, że pełnienie jednocześnie roli matki, ojca i żywiciela rodziny ciążyło mi, lecz za to nareszcie poczułam się, jak mawiają Francuzi, „dobrze we własnej skórze”.

Taką „femme culloté”, czyli kobietę, która nosi portki, spotkał Stefan w 2003 roku i może właśnie za to mnie pokochał? Oczywiście, znaliśmy się już wcześniej. Stefan odwiedził nas w Polsce dwa razy w latach siedemdziesiątych, lecz te odwiedziny pamiętam jak przez mgłę. Później, w piękne słoneczne lato 1981 roku, zanim nastał grudzień mrożący krew w żyłach niskimi temperaturami i stanem wojennym, ze smutnego i szarego dworca w Katowicach pojechałam na wakacje prosto do Salzburga, w odwiedziny do mojej przyjaciółki Moniki Auer. Spacerując wieczorem rozświetlonymi uliczkami starego miasta, podziwiając kolorowe wystawy sklepowe oraz ukwiecone balkony, poczułam, że znalazłam się w jakimś bajkowym śnie! Był to dla mnie, żądnej wrażeń studentki medycyny zza żelaznej kurtyny, prawdziwy wstrząs, który pozostawił w mojej pamięci niezatarty ślad.

Nazajutrz wybrałyśmy się z Moniką w podróż do Lozanny, gdzie ona miała odwiedzić znajomą, a ja słynnego wuja Stefana. W drodze na południe po raz pierwszy w życiu zobaczyłam ośnieżone szczyty lodowców, wyłaniające się z wszechobecnej zieleni, a nad nimi nieskazitelny błękit nieba, widok zapierający dech w piersiach! W dodatku nie był to koniec mocnych wrażeń.

W Lozannie Monika zatrzymała się u znajomej, a ja u Michała Hawriłowa, w starym domu Kudelskich w Prilly. Hawriłow, którego dobrze znałam z licznych wizyt w Katowicach, był oddanym przyjacielem rodziny Kudelskich oraz wielbicielem matki Stefana, Ireny. Po śmierci ukochanej pozostał w jej domu, pielęgnując wspomnienia. W pokoju ciotki Ireny wciąż dało się wyczuć jej obecność i charakterystyczny, ciężki zapach perfum. Szczotki i grzebienie leżały starannie ułożone na toalecie, jakby wciąż czekały na swoją piękną jasnowłosą panią. To właśnie w tym domu, który stoi do dziś przy rue De Cossonay 43, powstała słynna Nagra, która zrewolucjonizowała przemysł audio. Stefan z rodziną od dawna mieszkali już gdzie indziej, w przytulnej willi z ogrodem w Le Mont sur Lausanne.

Dzień, w którym Hawriłow zawiózł mnie do ich domu, zapadł mi mocno w pamięć. Pojawiliśmy się tam trochę nie w porę, gdyż wpadliśmy akurat na przyjęcie. Czekałam onieśmielona na „audiencję”, nasłuchując głosów dochodzących zza witrażowych drzwi prowadzących do salonu i obserwując kolorowe smugi światła padające na ścianę. Nagle drzwi się rozsunęły i stanął w nich On, człowiek­-legenda! Nasze oczy spotkały się na jednym poziomie, a biorąc pod uwagę, że nie jestem zbyt wysoka, oznaczało to, że był mężczyzną po prostu niskim. Włosy jasne, wręcz siwe i krótko ostrzyżone, szeroki uśmiech i bławatkowe oczy. Te oczy dziecka rozświetlały całą jego postać, wypełniając pozytywną energią. Ubrany był niezbyt starannie. Jasnoniebieska koszula była rozpięta pod szyją, a spodnie, ściągnięte paskiem na biodrach, podkreślały figurę już z lekka zaokrągloną. Najwyraźniej wuj Stefan nie gardził uciechami gastronomii.

Powitał mnie życzliwie, uścisnął dłoń i zaraz pociągnął za sobą do salonu. Przy stole siedziało kilkanaście osób wpatrujących się z zaciekawieniem w nowego gościa. Gospodarz przedstawił mnie towarzystwu po francusku, więc nie zrozumiałam jego słów, zaraz jednak zwrócił się po polsku do swojej żony Ewy:

— Oto nasza daleka kuzynka, pochodząca, podobnie jak ty, droga małżonko, z dzikiego kraju na wschodzie Europy. Z pewnością znajdziesz z nią wspólny język.

Czułam się zażenowana i zarazem oburzona. Moje polskie poczucie wartości zostało dotkliwie zranione. „Cóż za arogancja!” — pomyślałam. Z odsieczą przyszła mi moja piękna jasnowłosa ciotka Ewa. Spojrzała na męża z politowaniem, po czym, niby dobra wróżka, ogarnęła mnie ramieniem i posadziła obok siebie. Ciepłym głosem zaczęła mnie wypytywać o rodzinę w Polsce i o moje studia. Była lekarzem praktykiem z dużą wiedzą fachową, zatem realia polskiej medycyny bardzo ją interesowały. U jej boku odzyskałam pewność siebie i po chwili zaczęłam dyskretnie obserwować zgromadzonych przy stole gości. Wuj Stefan znajdował się w centrum uwagi, bawiąc towarzystwo niekończącymi się anegdotami. Chociaż nie rozumiałam, o czym mówi, zaintrygował mnie niezwykłą aurą, którą wokół siebie roztaczał.

Pod koniec przyjęcia odprowadził mnie do drzwi, pogładził po plecach i dyskretnie wsunął do kieszeni kopertę z drobnym prezentem. Chyba próbował w ten sposób zatuszować pierwsze, nienajlepsze wrażenie. Prezent okazał się nie aż tak znowu drobny, był to jeden banknot, lecz o dużym nominale. Dla mnie, studentki z komunistycznego kraju, fura pieniędzy!

Podczas naszego kolejnego spotkania, po ponad dwudziestu latach, w 2003 roku, oboje byliśmy już całkiem innymi ludźmi. Żona Stefana nie żyła od trzech lat, on zaś już od ponad dziesięciu nie pracował, odkąd zarząd nad firmą przekazał najstarszemu synowi André. Rozstanie z ukochaną fabryką, a potem także z wierną towarzyszką życia uczyniło ze Stefana sfrustrowanego, znudzonego i samotnego człowieka. Nie umiejąc odnaleźć się w nowej sytuacji, przeprowadził się do letniej rezydencji, a właściwie do skromnego, prowansalskiego domku w Agay na południu Francji. Stamtąd wydzwaniał do rodziny i znajomych w Polsce, prowadził niekończące się rozmowy ze swymi kuzynkami, moją mamą Benitą i jej siostrą Julią, namawiając je, aby w końcu go odwiedziły. One jednak, obawiając się trudów podróży, wciąż uparcie odmawiały.

W końcu jednak, za namową moją i mojego syna Michała, starsze panie uległy. W lipcu 2003 roku nasz uwielbiany i podziwiany Stef przyleciał po nas do Katowic swoim własnym samolotem. Splendor i chwała słynnego wuja mile połechtały nasze ego, a szczęście rozpierało serca! Wszyscy razem poszybowaliśmy prosto do Cannes, a potem pojechaliśmy samochodem do malowniczego Agay. Od samego początku podróży zauważyłam, że mój drogi wuj wodzi za mną wzrokiem, nie przypuszczałam jednak, że podobam mu się aż do tego stopnia, aby złożył mi propozycję małżeństwa, a tak właśnie się stało. Zrobił to w sobie tylko właściwy sposób:

— Haniu, kochana moja, pytam cię przy świadkach, czy zechcesz być moją wdową?

Po krótkiej chwili ogólnej konsternacji ciocia Jula zapytała z uśmiechem:

— Ach, Stefan, żarty się ciebie, jak zawsze, trzymają! Czy ty prosisz Hanię o rękę? Czy niby co to ma być?

Wszyscy obecni wybuchnęli śmiechem, przekonani, że wuj Stefan znów robi przedstawienie, aby zabawić towarzystwo. Jego zarumieniona twarz i błękitne oczy wpatrzone we mnie mówiły jednak coś zupełnie innego.

Miłość czy zwyczajne zauroczenie? Jak odróżnić uczucia wielkie i trwałe od przelotnych uniesień? A może trzeba po prostu zaryzykować, spróbować być z drugim człowiekiem, aby się o tym przekonać? Wszak miłość może pojawić się w każdym wieku i warta jest ryzyka, a różnica całej generacji może okazać się przeszkodą nie tak znowu trudną do pokonania. Dla mnie ten starszy o dwadzieścia osiem lat mężczyzna wydawał się atrakcyjny przede wszystkim ze względu na nadzwyczajny intelekt i błyskotliwe poczucie humoru. Rozmowy z nim były fascynujące, światopogląd pociągał, a uroczy uśmiech i wielkie serce dopełniły reszty.

Zgodziłam się na małżeństwo. Decyzja nie była jednak łatwa. Nasze dobre chęci mogły nie wystarczyć, a związek okazać się niewypałem. Mimo wielkich obaw postanowiłam podjąć ryzyko, zostawić za sobą dotychczasowe życie, dom rodzinny, dobrze prosperujący gabinet lekarski. Największą troską pozostawał mój młodszy syn Adam. Starszy, Michał, studiował już wtedy medycynę. Adam miał zaledwie jedenaście lat, był dzieckiem wrażliwym, zamkniętym w sobie, zakochanym w muzyce. Moja decyzja o zamążpójściu i przeprowadzce do obcego kraju z pewnością była dla niego bardzo trudna. Stefan postarał się jednak przekonać do siebie chłopca i uatrakcyjnić mu zmianę miejsca zamieszkania. Wkrótce zakupił specjalnie dla Adama piękny fortepian ze skrzydłem marki Bechstein i zaangażował nauczycielkę muzyki wysokiej klasy, panią Schlup, uczennicę samej Marthy Argherich. Okazało się to strzałem w dziesiątkę. To dzięki muzyce mojemu synowi udało się zaaklimatyzować w nowym miejscu.

W październiku 2003 roku Stefan ponownie przyleciał po nas do Katowic, tym razem, aby zabrać nas do siebie do Szwajcarii na zawsze — mnie, Adama i naszego kota Benia.

Wszyscy byliśmy podekscytowani, oczy Stefana błyszczały szczęściem. Adam siedział cichutko, zamknięty we własnym świecie obserwował przez okno samolotu ośnieżone szczyty Alp. Ja z Beniem na kolanach, pełna niepokoju, myślałam o tym, co mnie spotka na miejscu, jaki jest dom, w którym zamieszkam i co najważniejsze, jak mnie przyjmie pięcioro dzieci Stefana i Ewy.

Pierwsze spotkanie z wielką rodziną Kudelskich było dla mnie ciężkim doświadczeniem. Na kolację w domu w Le Mont sur Lausanne przyszli prawie wszyscy oprócz najstarszego syna André. Były obecne trzy córki Stefana: Izabelle, Marguerite oraz Irene z mężami i dziećmi, a także młodszy syn Henryk. Izabelle przyniosła mi na powitanie kwiatek w doniczce. Jakże byłam jej wdzięczna za ten miły gest! Reszta dzieci Stefana patrzyła na mnie z ciekawością i rezerwą, zdawało mi się, że nieprzychylnie. Nic nie rozumiałam z rozmów prowadzonych w języku francuskim, najwyraźniej na mój temat. Krępowały mnie częste wybuchy śmiechu.

Dziś, po latach, patrzę na tę sytuację z innej perspektywy. Myślę, że ze strony młodych Kudelskich nie było złej woli, to raczej moje poczucie niepewności wpłynęło na negatywny odbiór ich zachowania. Byłam przesiąknięta naszą narodową ambiwalencją Polaka, od wieków zarazem dumnego i zakompleksionego, tak dobitnie opisywaną przez Witolda Gombrowicza. Żeby się tej ambiwalencji pozbyć, trzeba nauczyć się świata, poczuć się jego częścią i spojrzeć na własny naród z dystansu. Lata spędzone u boku Stefana, w jego otwartym domu, wśród jego cudownych przyjaciół, nauczyły mnie patrzeć na siebie i na rodaków z nowej perspektywy. Poznałam swoją wartość, zrozumiałam, że to nie pochodzenie ani narodowość stanowią o wartości człowieka, a jego własne dokonania i otwarcie na różnorodność.

Moi kuzyni, dzieci Stefana, z pewnością podobnie jak ja byli pełni niepokoju i nie czuli się komfortowo w nowej sytuacji, co dziś jestem w stanie zrozumieć. Oto pojawia się u boku ich leciwego i bogatego ojca dużo młodsza kobieta. Czy aby na pewno jej zamiary są szlachetne?

Stefan znalazł się pomiędzy nimi a mną niczym pomiędzy młotem a kowadłem. Kochał mnie i chciał, abym dzieliła z nim życie, chciał też, aby jego dzieci mnie pokochały, a to przecież nie było możliwe. Młodzi Kudelscy kategorycznie sprzeciwili się naszemu małżeństwu, co szybko doprowadziło do konfliktu między nimi a ojcem. Ta niezdrowa sytuacja zaważyła mocno na naszym związku, była zarzewiem wielu kłótni, frustracji i błędnych decyzji. Ostatecznie jednak w listopadzie 2011 roku wzięliśmy ślub, a świadkami byli najbliżsi przyjaciele Stefana, Dominique i André Terrier. Niestety, nasze szczęście zmierzało już wówczas ku nieuchronnemu końcowi. Wkrótce Stefan zapadł na zdrowiu i w styczniu 2013 roku zmarł.(7 lipca 2005 roku, Katowice — Cannes — Agay)

Od rana wszyscy jesteśmy podekscytowani. Moja mama Benita i jej siostra Jula szykują na podróż kanapki i inne frykasy. Obie są całkowicie pochłonięte tym wielce odpowiedzialnym zadaniem. Benita, korpulentna kobieta o krótkich, szpakowatych włosach, ułożonych w misterne loczki, siedzi przy stole przepasana fartuchem i kroi szynkę w cieniutkie plasterki długim nożem. Jula, która jest antytezą swojej rodzonej siostry, smukła, niebieskooka, z głową białą niczym gołębie skrzydła, układa szynkę na kromkach chleba, po czym starannie zawija kanapki w folię aluminiową.

— Cioteczko, babcinko! Dawajcie torby z wałówką! Wszystkie walizki są już w bagażniku, brakuje tylko żarełka na podróż! — Michał wpada do kuchni jak po ogień i porywa przygotowane wiktuały.

Michał, mój pierworodny, niezaprzeczalny przystojniak w typie Toma Cruise, zarządza załadunkiem samochodu i blisko dziesięć lat młodszym bratem.

Adam, jeszcze nieopierzony nastolatek, z lekkim oporem poddaje się tej władzy. Niedbale upycha walizki i torby w bagażniku naszego starego Hyundaya. Zaraz ruszamy w drogę na lotnisko w Pyrzowicach, aby razem z moim partnerem życiowym, a zarazem wujem w drugiej linii, Stefanem Kudelskim, polecieć jego samolotem na wakacje na Lazurowym Wybrzeżu. W planie mamy zwiedzanie Prowansji, plażowanie, a potem… Ahoj, przygodo! Ruszamy jachtem na dwutygodniowy rejs po Morzu Śródziemnym!

Punkt dwunasta na płycie lotniska w Pyrzowicach wylądował zgrabny, nieduży samolot Beechcraft. Jego drzwi się otwierają i staje w nich On! Stefan! Nasze dobro rodzinne! Niewysoki i mocno krągły mężczyzna, niedbale ubrany w szorty koloru kaki i bawełnianą koszulę. Ostrożnie, krok po kroku, pokonuje schodki, przytrzymując się liny. Jego białe włosy rozwiewa wiatr. Tuż za nim sprężystym krokiem podąża smukły rudowłosy mężczyzna około czterdziestki, zapewne drugi pilot.

Po chwili wszyscy spotykamy się w hali lotniska. Jula i Benita ze łzami w oczach rzucają się kuzynowi na szyję. Od ich ostatniego spotkania minęły przecież już całe dwa lata!

— Kochani, dość tych czułości, przejdźmy do konkretów. Przyleciałem do Polski na moje ukochane polskie „ruskie” pierogi, a was zabieram tylko przy okazji — Stefan śmieje się, wskazując palcem strzałkę wiodącą do restauracji. — Marzyłem o nich całą drogę! Nie wylecimy stąd, póki moje marzenie się nie ziści!

— Nie mamy nic przeciwko temu, nieprawdaż? — Jula wodzi po nas wzrokiem, szukając aprobaty.

— Czemu nie, może to dobry pomysł, wszyscy chętnie zjemy coś przed podróżą — wtrącam się do rozmowy. — Nie gwarantuję wysokiej jakości tutejszej gastronomii, ale może się uda, czasami w takich restauracjach bywa świetna kuchnia… Chociaż rzadko — dorzucam pod nosem. — Chodźcie za mną, knajpa jest na pierwszym piętrze, a wy, starszyzna plemienna, możecie wjechać windą.

— Windą na szafot? — ! Mam skończyć marnie jak bohater filmu Luisa Malle ? — Stefan ma, oczywiście, filmowe skojarzenia. — Dla pierogów zaryzykuję tę waszą windę, a pierogi zaryzykuję dla dobrostanu mego ciała i duszy. Kto nie zna ryzyka, ten nie zna życia!

— Jaką naszą?! Waszą! Przecież to winda Schindler, sławetny szwajcarski produkt — dorzucam złośliwie.

— Aaaa, jeśli tak, to przepraszam. Pozostaje mi zatem obawiać się już tylko „ruskich”…

Trójka naszych seniorów upycha się w windzie, my zaś, tak zwana „młodzież”, biegniemy schodami, aby znaleźć dobry stolik. Świetnie nam się to udaje, dostajemy stolik przy samym oknie, z widokiem na pasy startowe. Rozsiadamy się więc wygodnie, gadając jeden przez drugiego, oczywiście po polsku. Rudowłosy pilot uśmiecha się niepewnie, jest jakby onieśmielony niezrozumiałą i szeleszczącą paplaniną. Nieufnie przygląda się porcji pierogów podanej na stół, chyba są to pierwsze w jego życiu „ruskie”. Na zakończenie jeszcze po małej czarnej i zaraz potem podążamy za Stefanem, posłusznie jak owieczki, wprost do samolotu.

W środku miejsca jest niewiele, lecz dla każdego z pięciorga pasażerów znalazło się wygodne siedzisko. Stefan i pilot, ma się rozumieć, zajęli fotele z przodu, za sterami. Ryk silników. Samolot lekko unosi się w górę. Stefan, w słuchawkach na uszach, z poważną miną rzuca komendę do wieży kontrolnej:

— Pista jest do waszej dyspozycji!

Chwila ciszy wydłuża się, po czym z wieży pada niepewne pytanie:

— Co pan chciał przez to powiedzieć?

A my dusimy się ze śmiechu!

— Jak to: co?! Przecież mówię chyba wyraźnie?! Po polsku! — irytuje się Stef.

Dla pewności nasz rudowłosy pilot powtarza komendę po angielsku:

— The runway is at your disposal (Pas startowy jest do waszej dyspozycji).

Sprawa staje się jasna. Stefan, lekko skonfundowany, spogląda na mnie pytającym wzrokiem.

— Stefciu, kochanie ty moje! — Ocieram łzy śmiechu. — Twój polski jest perfekcyjny. Nooo, prawie perfekcyjny. Pas startowy po polsku to nie jest „pista”. Nie można dorzucać polskich końcówek do francuskich wyrazów. Dziwolągi, które w ten sposób tworzysz, mogą okazać się ryzykowne. Michałku, synu mój drogi, wytłumacz, proszę, naszemu guru, co znaczy słowo przez niego stworzone i dlaczego kontroler był nieco zmieszany.

Oględnie, lecz w sposób klarowny, Michał próbuje objaśnić niuanse języka ojczystego.

— Niee… Naprawdę?! — Stefan niby nie dowierza, lecz roześmiane oczy zdradzają, że to tylko pozór.

Teraz już wszyscy razem pękamy ze śmiechu.

— Wybaczcie, ale nie jestem na bieżąco z polskim słownictwem, w każdym razie z łaciną kuchenną. Wiecie, z moją Ewą rozmawialiśmy na zmianę po polsku i po francusku, tworząc pewien rodzaj kodu zrozumiałego tylko dla nas dwojga. Jak widzicie, teraz ponoszę mało chwalebne konsekwencje tej nowomowy.

Podróż zaczęła się na wesoło. To dobrze, zanosi się na udane wakacje.

— Stefan, czy mogę trochę popilotować? — z nutą nadziei w głosie pyta Michał.

— Naturalnie, ucz się, młodzieńcze, ucz się! Siadaj na moim fotelu. Pilot pokaże ci, co trzeba i wytłumaczy, a ja tymczasem chętnie pogadam z babami i twoim bratem gołowąsem.

Zamiana miejsc poszła sprawnie. Michał z wypiekami na twarzy zasiada w fotelu pierwszego pilota. Analizuje wszystkie zegary, przyciski, przeróżne pokrętła, rozmawiając równocześnie po angielsku z drugim pilotem. Adam chyba chciałby do nich dołączyć, lecz udaje obojętność. Założył słuchawki iPoda na uszy i wygląda przez okno, rzucając od czasu do czasu spojrzenie w kierunku brata.

— Michał, a masz choć trochę pojęcia o meteorologii? — pyta Stef. — Jest to wiedza nieocenionej wagi. To od niej powinieneś zacząć, jeżeli chcesz uczyć się pilotażu. Awiacja to fascynujące hobby, gorąco cię do tego namawiam. W dobie globalizacji, gdy coraz trudniej przemieszczać się po zatłoczonych drogach, umiejętność ta ułatwia życie. Kursy pilotażu wcale nie są trudne ani drogie.

— Szczerze? Nie za bardzo się na tym znam. — Michał odrywa wzrok od instrumentów w kokpicie. — Chciałbym nauczyć się pilotażu, ale nie teraz. Mam w końcu do zrobienia studia medyczne. Może znajdę czas na takie hobby po dyplomie, jak przyjadę do was, do Lozanny, na studia doktoranckie. A ty, Stef, długo już pilotujesz? I skąd w ogóle przyszedł ci do głowy taki pomysł?

— Ach, kochani, to długa historia… Nie wiem, czy was zainteresuje…

— Co to za pytanie?! Jak śmiesz wątpić?! Opowiadaj! — Wszyscy jak jeden mąż nalegamy, żeby ten zręczny gawędziarz umilił nam kilkugodzinną podróż, a on nie każe się długo prosić. Widać po nim, że sam ma wielką ochotę podzielić się wspomnieniami.

— Wszystko zaczęło się jeszcze w Warszawie, w latach trzydziestych, kiedy miałem nie więcej niż dziewięć lat. Nieopodal naszego domu w Alejach Niepodległości na Mokotowie znajdowało się małe lotnisko o bardzo nasilonym ruchu. Nooo, w każdym razie nasilonym jak na owe czasy. Z okien mojego pokoju mogłem obserwować startujące i lądujące samoloty. Pewnego dnia mąż jednej z kuzynek mojej matki, pan Michałowski, zabrał mnie na lotnisko w Warszawie. O ile mnie pamięć nie myli, wylądował wtedy właśnie nowiutki, dwusilnikowy Douglas, srebrno­-metaliczny „szerszeń”. Dzięki znajomościom wuja miałem okazję wejść do kokpitu. Było to dla mnie fascynujące przeżycie! Chciałem dotknąć wszystkiego, lecz zabroniono mi ruszania czegokolwiek, a w szczególności lewarka znajdującego się pośrodku kokpitu, który podobno odpowiadał za podnoszenie kół samolotu.

Potem, już w powojennej Genewie, dzięki powiązaniom mojego ojca z polskimi cichociemnymi, mieliśmy kontakty z pilotami RAF­-u. Próbowali oni powołać do życia przedsiębiorstwo powietrznych taksówek i mieli w swojej bazie dwusilnikowe samoloty, angielskie Consula i Proctora oraz amerykańskiego Beechcrafta Bonanza. To właśnie tam odbył się mój pierwszy w życiu lot pasażerski.

Jednak tym, który naprawdę zaraził mnie awiacją, był Hubert Guenat, otolaryngolog z Genewy. Działo się to w latach sześćdziesiątych, moja Nagra zdobyła już pierwszą chwałę, była jednak bardzo droga jak na kieszeń amatora, a Guenat koniecznie chciał wejść w jej posiadanie. Próbował mnie namówić na wymianę. W zamian za mój magnetofon proponował mi przeróżne radioodbiorniki zamontowane w jego samolocie. O swojej pasji opowiadał z takim wielkim zaangażowaniem, że jego entuzjazm mi się udzielił. Potem moja żona Ewa, kobieta pełna energii i żądna przygód, poparła moje plany zdobycia umiejętności pilotażu. Lekcje rozpocząłem w lutym 1961 roku, a już po trzech miesiącach nauki zdałem egzamin. Zaraz po egzaminie, w czerwcu tego samego roku, nabyłem moją pierwszą Cessnę 180 HB­-COZ. Jak się później okazało, zdanie egzaminu niekoniecznie świadczy o prawdziwych umiejętnościach. Samo pilotowanie jest rzeczą bardzo prostą, dużo trudniejsza okazuje się nawigacja. Dziś czasy są już inne. GPS, elektroniczne czujniki, oprzyrządowane lotniska — to wszystko ułatwia życie. Jednak w tamtych czasach polegać można było wyłącznie na własnej wiedzy i wzroku.

Już tydzień po praktycznym egzaminie na mojej prywatnej Cessnie, 30 czerwca 1961 roku poleciałem z Ewą do Albenga we Włoszech. Lot ten okazał się prawdziwym egzaminem życiowym, a jak pokazał los, nie jedynym. Wyobraźcie sobie, że tuż po starcie popsuł się nam wskaźnik prędkości! Niby nic wielkiego dla doświadczonego pilota, ale dla żółtodzioba, jakim wówczas byłem, może to być wielkim zagrożeniem, szczególnie podczas lądowania. Ocena przybliżonej prędkości samolotu jest o tyle ważna, że przy prędkości zbyt małej samolot traci lotność i spada w dół jak kamień, zaś przy prędkości zbyt dużej gwałtowny kontakt z ziemią grozi rozbiciem maszyny. Przeżyliśmy straszne chwile! Ewa była blada jak płótno, a ja czułem, jak pot ciurkiem ścieka mi po grzbiecie! Na szczęście, po kilku próbach udało mi się posadzić bezpiecznie maszynę na płycie lotniska. Jak już wspomniałem, było to moje pierwsze trudne doświadczenie związane z lotnictwem, ale nie ostatnie. Jeśli prawdą jest, że dobry Bóg chroni pijaków, to pewnie prawdą musi też być, że ma w swej opiece początkujących pilotów.

W sierpniu tego samego roku wybraliśmy się z Ewą do Rzymu, do naszego przyjaciela Alain’a Danielou. Nie wiem, czy znacie to nazwisko, ale myślę, że powinniście. Był to człowiek, który w pewnym stopniu naznaczył moje życie. Poznałem go przy okazji sprzedaży Nagry, tuż po jego powrocie do Europy po ponad trzydziestoletnim pobycie w Indiach. Danielou był historykiem, znawcą kultury i muzyki Indii, a także filozofem zaprzyjaźnionym blisko z Rabindranathem Tagore. Jego nadzwyczajna umysłowość fascynowała mnie, a nasza przyjaźń przetrwała wiele lat. Wróćmy jednak do mojej przygody z awiacją. Wystartowaliśmy z Lozanny około dziesiątej rano, kierując się na przełęcz Saint Bernard. Po przekroczeniu przełęczy zaczęliśmy schodzić w dolinę Aosty i wtedy wpadliśmy w gęstą jak mleko mgłę. Postanowiłem znów wspiąć się w górę ponad chmury, ale okazało się, że nie potrafię wznosić samolotu spiralą w górę. Jest to manewr, który doświadczeni piloci stosują podczas lotów w wąskich dolinach. Zaczęliśmy opadać. Myślałem, że to już koniec… Postanowiłem jednak ratować się i lądować awaryjnie gdziekolwiek. W miarę jak schodziliśmy w dół, widoczność zaczynała się poprawiać. W końcu spostrzegłem zupełnie puste lotnisko Novi Liguri. Tam udało mi się posadzić maszynę. Było to naprawdę ciężkie przeżycie, ale zaraz potem wyjęliśmy z torby kanapki, posililiśmy się, popiliśmy odrobiną wina i, jakby nigdy nic, wystartowaliśmy do Rzymu. Do Wiecznego Miasta dotarliśmy szczęśliwie około siedemnastej.

Stef zamilkł. Jego błękitne oczy niemowlęcia zapatrzyły się w dal, żeby po krótkiej chwili zaiskrzyć ożywieniem.

— A może by tak po lampce Dom Perignon? — zaproponował po chwili. — W końcu trzeba to uczcić, przecież udało mi się szczęśliwie wylądować! Może i dziś nam się uda?

— Jeśli szampan jest dobrze schłodzony, to ja bardzo proszę! — Ciocia Jula, jak uczennica w szkole, ochoczo podnosi dwa palce w górę.

— Wiesz dobrze, drogi kuzynie, że nigdy nie odmawiam tak zacnych propozycji! — Benita również okazuje entuzjazm. — Poza tym, jeśli mówisz „może i dziś nam się uda”, to musimy wypić za szczęśliwy aterrisssage w Cannes.

Za okienkami naszego Beechcrafta rozpościera się błękit nieba, pod nami szczyty ośnieżonych Alp, a zimny szampan dodaje nam wszystkim, jak ptakom, skrzydeł. Michał przy sterach samolotu, zapatrzony w bezkres, czuje się awiatorem z krwi i kości.

— Prawdziwą przygodą mojego życia była podróż samolotem po Ameryce. Musicie wysłuchać również tej historii! — nalega Stef. — W podróży tej, po części, towarzyszyła mi Ewa. Okazała się wspaniałą towarzyszką, żądną przygód i ciekawą wszystkiego, co nowe. Dodam z dumą, że po kilku latach ona także zdobyła licencję pilota i niejednokrotnie wyręczała mnie przy sterach. Ale, wracając do podróży po Ameryce… — Nasz guru wodzi rozmarzonym wzrokiem po naszych twarzach. — Jak wiecie, już pod koniec lat pięćdziesiątych zaistniałem na rynku dźwiękowców w Europie, przede wszystkim jako wynalazca. Był to jednak dopiero początek mojej kariery przedsiębiorcy. Stary kontynent to jedno, jednakże moim celem było zdobycie rynków po drugiej stronie oceanu, o wiele bardziej chłonnych od europejskich. W marcu 1962 roku udałem się do Chicago, gdzie odbywała się konwencja radiowych stacji nadawczych. Tam podjąłem decyzję o budowie własnej sieci dystrybucji moich produktów w Ameryce. Byłem młody, dynamiczny. Nie bałem się ruszyć na podbój świata. Dowiedziałem się, że u handlarza samolotów w Valparaiso można nabyć za niewygórowaną cenę około czterdziestu tysięcy dolarów niewielki używany samolot. Jak postanowiłem, tak zrobiłem. Zakupiłem Cessnę 310 i zaangażowałem znakomitego pilota, Matanya Ophee, rdzennego Izraelczyka urodzonego w Jeruzalem, a więc „Sabrę”. Ophee był strzałem w dziesiątkę, okazał się niezwykle pomocny w zorganizowaniu sieci sprzedawców w Stanach Zjednoczonych. Nasza podróż z miejsca na miejsce trwała prawie dwa miesiące, od Indiany poprzez Milwaukee, Kansas, Phenix, Dallas, Nowy Orlean, Petersburg, Washington, New York, Boston, Montreal, Toronto, aż do Lizbony. Pod koniec maja wylądowaliśmy w Lozannie. Nasz wysiłek zaowocował wielkim sukcesem. Udało nam się zaangażować siedmiu niezależnych sprzedawców. Ta sieć moich przedstawicieli działała sprawnie przez wiele lat. Ostatecznie Ophee osiedlił się w Szwajcarii i został szefem sprzedaży w mojej fabryce w Paudex. Okazał się nie tylko świetnym pilotem, towarzyszem moich licznych podróży, ale też bardzo sprawnym menedżerem. Wprowadził nowatorskie techniki sprzedaży i nauczył moją ekipę skutecznego marketingu. Bardzo go ceniłem za profesjonalizm i lubiłem jego swoiste poczucie humoru, ten specyficzny żydowski żart znany mi jeszcze z Polski. Kiedyś zapytałem go, dlaczego opuścił Izrael, a on na to przekornym uśmiechem: „W Izraelu trudno jest zarobić na życie, jest tam za mało gojów, których można by naciąć”.

Oprócz Ameryki wyzwaniem była dla mnie także Azja. Jest to rynek niezwykle szeroki, lecz trudny i wymagający. Zdominowanie go przez Sony, firmę o światowej renomie, nie ułatwiało zadania. Moje przedsiębiorstwo było przecież zbyt małe i słabe, żeby zaistnieć na tak wielkim rynku samodzielnie. W trakcie pobytu w Chicago udało mi się nawiązać kontakt z przedstawicielem Sony i już wkrótce moje aparaty weszły na rynek azjatycki pod ich logo. Na to rozwiązanie wpływ miał również fakt, że nazwa „Nagra” brzmiała z lekka japońsko. Z punktu widzenia marketingu takie posunięcie było błędne, jednak nie miałem wyjścia, musiałem sprzedawać moje produkty i zarabiać pieniądze, a firma Sony robiła to bardzo dobrze. Współpraca ta trwała wiele lat i układała się na tyle dobrze, że miałem okazję zaprzyjaźnić się z założycielem Sony, panem Ibuka.

Stef urywa wątek i wygląda przez okienko.

— Kochani, chyba zdążyłem was znudzić moimi wspomnieniami. Zresztą muszę kończyć, za jakieś czterdzieści pięć minut lądujemy w Cannes.

Michał niechętnie ustępuje Stefanowi miejsca w kokpicie i siada obok brata. Zauważyłam, że w toku opowieści wuja Adam odłożył nieodłącznego iPoda. Ten delikatny i troszkę wyalienowany czternastolatek niełatwo daje się wciągnąć w życie rodzinne, lecz tym razem jest inaczej, widzę w jego oczach autentyczne zainteresowanie. Właściwie nie dziwi mnie to, wszak Stefan jest nie tylko słynnym przedstawicielem naszego rodu, lecz także wspaniałym gawędziarzem. Jego historie są realistyczne, żywe i bliskie w czasie, a ich autor jest z nami tu i teraz. O ileż ciekawiej jest słuchać jego opowieści, niż wkuwać suche daty i biogramy nieznanych postaci z podręczników!

— Chłopaki, nie martwcie się! To nie koniec ciekawych opowieści. Zapewniam was, że te wakacje przyniosą nam jeszcze wiele okazji do rodzinnych wspomnień — próbuję uspokoić synów. — Zresztą usłyszycie je nie tylko od Stefana. Jest przecież z nami także seniorka rodu, ciocia Jula, jest nasza babcia Benitka. One też mają swoje historie.

— E tam, te nasze historie nikogo nie interesują! — Jula machnęła lekceważąco ręką. — O czym mamy gadać my, skromne mróweczki? Gdzie nam do sukcesów Stefana? Poza tym za chwilę lądujemy, lepiej patrzcie, co jest pod nami!

A pod nami widać lotnisko, które prawie graniczy z taflą morza. Granat nieprzebranych mas wody zmienia barwę, żeby niepostrzeżenie przejść cienką linią w błękit nieba. Samolot lekkim łukiem obniża pułap, zbliża się do lądowiska, delikatnie siada. Silniki milkną. Rudowłosy pilot zwinnie przeciska się pomiędzy naszymi fotelami i silnym gestem, choć nie bez trudu, otwiera oporne drzwi. Do wnętrza samolotu wdziera się powietrze gorące niczym z piekarnika. Wkraczamy w skwar pełni lata, słońce parzy, aż trudno oddychać. Truchcikiem pędzimy do hali lotniska, żeby schłodzić się w klimatyzowanym pomieszczeniu. Lodowata woda z dystrybutora smakuje wyśmienicie, mam wrażenie, że uratowała mi życie! Chłopcy pakują nasze tobołki do srebrnego audi Stefana.

Ruszamy do celu naszej podróży, Agay. Droga wije się serpentyną wzdłuż wybrzeża, a widoki zapierają dech w piersiach. Po prawej stronie nad naszymi głowami piętrzą się czerwone, skaliste wzgórza masywu Esterrel, a po lewej, w dole, widać bezkresny błękit, gdzieniegdzie poprzerywany białą grzywą piany morskiej. Wzdłuż drogi, gdzieniegdzie, napotykamy wille przylepione do skał niczym jaskółcze gniazda i oplecione dla ozdoby amarantową bugenwillą. Stef prowadzi auto szybko, pewnie biorąc wiraże. Mimo że mam do niego zaufanie, czasami aż w dołku mnie ściska.

Po blisko godzinie docieramy do Rejean, ukochanego domu Stefana, nazwanego tak chyba na pamiątkę pierwszych właścicieli tej posesji. Jest to typowa prowansalska willa. Surowy tynk w różowym kolorze, dach pokryty czerwoną dachówką, kładzioną na modłę rzymską, olbrzymi taras i przestronna, oszklona weranda. Wjazdu na posesję strzeże wiekowe drzewo oliwne, a na placyku przed domem wita nas maleńka fontanna z figurką kąpiącej się Wenus. Wokół rozpościera się ogród palmowy, stare rododendrony rozkładają kręte konary, w głębi prześwituje niebiesko­-zielonkawa woda w niedużym basenie. Upał na szczęście zaczyna już opadać.

A w środku, w domu, o mój Boże! Absolutna prowizorka i bałagan nie do opisania, porozrzucane torby, puste kartony, kabelki rozpięte na ścianach i przylepione plastrami do szyb. Dla mnie ten widok to nie nowość. Po przyjeździe do Szwajcarii, wkraczając w progi domu Stefana w Le Mont sur Lausanne, zastałam dokładnie ten sam obraz. Myślałam wtedy, że się rozpłaczę! Stefan, mężczyzna osamotniony po śmierci żony, nie znoszący obecności służby pod swoim dachem, nie radził sobie z trudami codzienności, zatem zaniechał walki z nimi. Zresztą zawsze żył wyłącznie sprawami dla niego ważnymi. Wszystko, co znajdowało się poza zakresem jego zainteresowań, zostawiał gdzieś z boku. Nigdy nie miał zamiłowania do porządku. Być może bałaganiarstwo jest nierozerwalnie związane z geniuszem? Podobno wszyscy nieprzeciętni ludzie mają wstręt do ładu i symetrii.

Przytoczę tutaj anegdotę, znaną mi z ust naszego bohatera. Kiedyś w jego fabryce w Cheseaux doszło do włamania, prawdopodobnie związanego ze szpiegostwem przemysłowym. Złoczyńca został wkrótce ujęty i poddany wnikliwemu przesłuchaniu. Potwierdził, że jego celem było zdobycie dokumentacji i know­-how prototypów nowatorskich urządzeń przygotowanych do fazy wdrażania. Nieszczęśnikowi nie udało się jednak niczego ukraść, bo, jak się naiwnie tłumaczył, „biuro pana Kudelskiego było już wcześniej splądrowane i niczego nie można było tam znaleźć”. Stefan zaśmiewał się, że bałaganiarstwo uratowało go przed utratą cennych danych.

Willa Rejean pod względem nieładu nie odbiega więc od innych włości rodziny Kudelskich. Wyjątek stanowi jednak maleńki hall pomiędzy salonem a sypialnią. Od podłogi aż po sufit wypełniają go półki ściśle załadowane płytami gramofonowymi, ułożonymi starannie, według kompozytorów. Dominuje klasyka — Beethoven, Mozart, Bartok, Mahler, Strauss, są też zbiory muzyki lżejszej — Barbara, Cora Voquer, Jaques Brel, Leo Ferré. W kącie, na kaloryferze, złocą się… O, zgrozo! Dwie statuetki Oskara! Bez żadnych honorów, wsparte o ścianę dla równowagi, dzielą miejsce na kaloryferze z pudełkiem na narzędzia. Cenny widok, wiele mówiący o hierarchii wartości zdobywcy tych znamienitych nagród. Niewątpliwie to właśnie muzyka gra mu w duszy najgłośniej. Pośród licznych książek, czasopism, przewodników po Prowansji i okolicach, odkrywam też oprawny w złote ramki „Dyplom of Honory Membership SMPTE”! Jakże on zapomniany pomiędzy tymi szpargałami!

Wszyscy rozpakowują się w swoich pokojach, a ja w międzyczasie przygotowuję lekką kolację na werandzie, której szerokie okna, przyozdobione żółtymi storami, otwierają się wprost na ogród. Pośrodku tego prowizorycznego saloniku stoi tekowy stół z krzesłami. Rozkładam na nim talerze, sztućce i kieliszki do wina — wszak bez słynnego beaujeleau pana Pivot wieczorny posiłek byłby dla naszego wodza stracony. Zapada już wieczór. Zachodzące słońce czerwieni w dali horyzont morza, cykady natarczywie muzykują. Zmęczenie, wrażenia i wino to mieszanka usypiająca. Dziś wszyscy będziemy spali jak susły.Autorka, Maria Anna Macura — urodzona w 1957 roku w Katowicach, obecnie dzieli życie między Katowice a Lozannę. Pochodzi z rodziny o tradycjach lekarskich i artystycznych. Absolwentka Akademii Medycznej w Warszawie, pracowała w zawodzie przez dwadzieścia kilka lat. Spokrewniona poprzez swoją babkę, Annę z Kudelskich Le Brun, ze Stefanem Kudelskim, w 2003 roku porzuciła zawód, aby przeprowadzić się do Szwajcarii, zostać jego partnerką, a potem żoną. Spędziła u boku Stefana Kudelskiego dziesięć lat, aż do jego śmierci. Do dziś pozostaje pod wielkim wpływem osobowości męża, wuja i mentora zarazem. Ma dwóch synów z pierwszego małżeństwa — Michała, lekarza dermatologa, oraz Adama, studenta IT. Pasjonatka podróży, historii, literatury faktu, opery oraz dobrej kuchni. Próbuje swoich sił zarówno w literaturze, jak też w sztukach plastycznych.NAGRASTORY

Stefan Kudelski, jego cztery Oskary i… inne opowieści rodzinne

Stefan Kudelski, genialny wynalazca, który zrewolucjonizował technikę nagrywania dźwięku na potrzeby radia, telewizji i kina, zdobywca czterech Oskarów oraz honorowy członek SMPTE, to postać wybitna, lecz mało znana. Autorka książki, towarzyszka ostatniej dekady jego życia, przypomina o jego zasługach i sukcesach, opisując zarazem trudną drogę, która do nich prowadziła. Pokazuje Stefana Kudelskiego z różnych perspektyw, na różnych etapach życia — jako rozpieszczonego chłopca z zamożnej rodziny, należącej do elit Drugiej Rzeczpospolitej; ubogiego, nastoletniego imigranta w Zachodniej Europie, robiącego psikusy nauczycielom i szmuglującego przez granicę zegarki; genialnego wynalazcę, metodą prób i błędów rozwijającego własną firmę; kochanka, męża, ojca, przyjaciela, zapalonego żeglarza i pilota; starszego człowieka, pełnego zarówno zalet, jak i wad, rozliczającego się ze swoim życiem. Forma książki odróżnia ją od tradycyjnych biografii. Akcja toczy się podczas rejsu po Morzu Śródziemnym, na który wybiera się Stefan Kudelski wraz z autorką książki i innymi członkami rodziny. Pomiędzy żeglarskimi przygodami, podziwianiem cudów natury i kultury, rozkoszowaniem się wyborną kuchnią a przekomarzaniami i żarcikami, Stefan Kudelski snuje wspomnienia (nie zawsze w porządku chronologicznym), przywołuje ważne dla siebie zdarzenia i postacie, nie szczędząc zabawnych anegdot oraz ironicznych komentarzy, a czasami wpadając w sentymentalny ton. Jego opowieść przeplata się z fascynującą historią rodziny Kudelskich oraz jej krewnych na tle ważnych wydarzeń dziejowych, przytaczaną przez kuzynki Stefana oraz autorkę książki.

Weronika Górska
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: