KLEOPATRA - Alberto Angela - ebook + książka

KLEOPATRA ebook

Alberto Angela

5,0
53,55 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

 

W 46 r. p.n.e. KLEOPATRA, królowa Egiptu, z miłości do Juliusza Cezara przybywa do Rzymu, ale także by  wzmocnić pozycję swojego państwa w obliczu nadchodzącej wojny z Patrami. Rozkwitający romans przerywa okrutne zabójstwo Cezara z rąk spiskowców w gmachu Senatu. Zagrożona KLEOPATRA zdobywa serce wodza i polityka Marka Antoniusza, lecz i ta miłość ma tragiczny koniec. Obydwoje, sprzymierzeni przeciwko Oktawianowi Augustowi, giną samobójczą śmiercią rok po przegranej bitwie pod Akcjum.

 

Kim naprawdę była ta wykształcona kobieta o uwodzicielskiej sile, nieprzeciętnej inteligencji i wielkich politycznych ambicjach? Alberto Angela, najbardziej znany włoski paleontolog, dziennikarz i popularyzator historii, odkrywa wyjątkową osobowość egipskiej władczyni u szczytu jej potęgi. Ożywia świat, w którym żyła: ludzi, obyczaje, tradycje. Przenosi czytelników na gwarne ulice Rzymu u schyłku republiki, do egzotycznej i pięknej Aleksandrii i na krwawe pola bitew.

 

KLEOPATRA to więcej niż książka. Jest jak wciągający film dokumentalny, którego ekspertem jest pewien Włoch, mistrz narracji. […] Książka jest napisana dobrze i ze szczegółami. Mimo poruszanych tematów angażuje i czyta się ją lekko. 

 

Silvia Capelletto, „Leggere a Colori”

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 560

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



WPRO­WA­DZE­NIE

Dźwięk jej imie­nia w każ­dym z nas wywo­łuje kon­kretne obrazy i sko­ja­rze­nia. Oczami wyobraźni widzimy piękną, inte­li­gentną i wytworną kobietę o prze­ni­kli­wym spoj­rze­niu, pełną żywio­ło­wej zmy­sło­wo­ści. Pod­da­jemy się cza­rowi sta­ro­żyt­nego Egiptu i Rzymu. Odru­chowo łączymy jej imię z Juliu­szem Ceza­rem i Mar­kiem Anto­niu­szem, z dwoma roman­sami nale­żą­cymi do naj­gło­śniej­szych histo­rii miło­snych wszech cza­sów. Mało jest postaci histo­rycz­nych zdol­nych wzbu­dzić w nas tak potężne uczu­cia jak ona, choć żyła w zamierz­chłej prze­szło­ści, ponad dwa tysiące lat temu.

Jak to moż­liwe, że drobna kobieta, samotna w świe­cie zdo­mi­no­wa­nym przez męż­czyzn, potra­fiła roz­cią­gnąć gra­nice kró­le­stwa Egiptu tak daleko, jak się udało tylko nie­licz­nym jego wład­com, a sama stać się jedną z naj­ja­śniej­szych gwiazd ludz­kiej histo­rii? W swo­jej książce spró­bo­wa­łem odpo­wie­dzieć na to pyta­nie.

Sta­ra­łem się odkryć, kim naprawdę była Kle­opa­tra, jak udało się jej zdo­być serca dwóch wybit­nych Rzy­mian, Juliu­sza Cezara i Marka Anto­niu­sza, i co sta­no­wiło źró­dło jej nie­zwy­kłych zdol­no­ści poli­tycz­nych.

Ukaże się nam, sami to zoba­czy­cie, wize­ru­nek kobiety nie­zwy­kle nowo­cze­snej. Bar­dzo odmienny od tego, co o niej na ogół myślimy. I wła­śnie owa nowo­cze­sność pozwo­liła Kle­opa­trze tak się wyróż­nić w histo­rii sta­ro­żyt­nej. Ta kobieta zde­cy­do­wa­nie wpły­nęła na swój świat. Wszystko wska­zuje na to, że gdyby żyła w naszych cza­sach, rów­nież odci­snę­łaby wyraźny ślad w poli­tyce albo wiel­kim biz­ne­sie.

Przy pisa­niu tej książki kie­ro­wała mną także chęć zro­zu­mie­nia, jak bar­dzo jej postać zawa­żyła na jed­nym z klu­czo­wych momen­tów sta­ro­żyt­no­ści. Powszech­nie wia­domo, że lata życia kró­lo­wej przy­pa­dły na prze­ło­mowy okres ist­nie­nia dwóch wiel­kich cywi­li­za­cji: sta­ro­żyt­nego Egiptu i Rzymu. Wtedy to wła­śnie na zawsze koń­czyła się długa histo­ria egip­skich monar­chii roz­po­częta epoką fara­onów i wraz z pryn­cy­pa­tem Okta­wiana roz­po­czy­nała się doba impe­rium rzym­skiego. Czasy i życie Kle­opa­try mógł­bym stre­ścić w kilku sło­wach: zmierzch kró­le­stwa i świt impe­rium.

Ta książka kon­cen­truje się wła­śnie na tym prze­ło­mo­wym momen­cie histo­rii, w szcze­gól­no­ści na czter­na­stu latach mię­dzy mar­cem 44 a sierp­niem 30 roku p.n.e. To zaska­ku­jące, jak ważny był ten krótki czas dla sta­ro­żyt­no­ści i histo­rii Zachodu. Nasza opo­wieść zaczyna się od sze­ściu wiel­kich postaci zwią­za­nych ze świa­tem wła­dzy – to Cezar, Kasjusz, Bru­tus, Marek Anto­niusz, Kle­opa­tra i Okta­wian, lecz na jej końcu pozo­sta­nie już tylko ostatni z nich. Wła­śnie Okta­wian, pozbyw­szy się rywali, będzie miał dosyć czasu i mądro­ści, by poło­żyć fun­da­menty pod jedną z naj­więk­szych potęg w ludz­kiej histo­rii – impe­rium rzym­skie.

Pyta­nie brzmi: jaki wpływ miała Kle­opa­tra na ten pro­ces i – pośred­nio – na umoż­li­wie­nie Okta­wia­nowi zdo­by­cia jedy­no­władz­twa? Jak zoba­czy­cie, ogromny, ponie­waż kró­lowa Egiptu była nie tylko fascy­nu­jącą kobietą i sprawną wład­czy­nią, ale rów­nież nie­wia­ry­god­nym kata­li­za­to­rem wiel­kiej histo­rii.

Podróż, którą odbę­dzie­cie w tej książce, zawiera się w nad­zwy­czaj­nej ramie kla­sycz­nej sta­ro­żyt­no­ści, w sce­ne­rii trzech kon­ty­nen­tów: Europy, Azji i Afryki. Droga wieść będzie od Nilu po góry Arme­nii, od pała­ców Kle­opa­try po sie­dzibę Cezara, od latarni na Faros po rzym­ski senat, od brze­gów Gre­cji po jałowe poła­cie Bli­skiego Wschodu, przez tysiące kilo­me­trów, wie­lo­krot­nie prze­mie­rza­jąc Morze Śród­ziemne. Będzie­cie świad­kami wiel­kich bitew mor­skich, okrut­nych walk na lądzie, zwie­dzi­cie wystawną rezy­den­cję Kle­opa­try w Alek­san­drii i pałace moż­no­wład­ców w Rzy­mie, a wszystko to zosta­nie opo­wie­dziane w taki spo­sób, byście mogli poczuć atmos­ferę tam­tych cza­sów i miejsc.

Takie podej­ście wyma­gało czę­stego się­ga­nia do prac nauko­wych, tek­stów auto­rów sta­ro­żyt­nych i wyni­ków badań arche­olo­gicz­nych. Nie było łatwo doko­nać peł­nej rekon­struk­cji wyda­rzeń i miejsc, o któ­rych prze­czy­ta­cie. Dystans ponad dwóch tysięcy lat spra­wia, że cza­sem można oprzeć się tylko na świa­dec­twach sta­ro­żyt­nych pisa­rzy. To zaś nie­sie ze sobą sze­reg ogra­ni­czeń, bo trzeba wie­dzieć, że nie­któ­rzy z nich byli wrogo nasta­wieni do Kle­opa­try i Marka Anto­niu­sza albo podatni na pro­pa­gandę przy­chylną Okta­wia­nowi i wrogą kró­lo­wej. Ponadto świa­dec­two sta­ro­żyt­nych tek­stów bywa nie­kom­pletne, a wiele wyda­rzeń zwy­czaj­nie w nich pomi­nięto.

Ale to nie wszystko: brak nam nie­pod­wa­żal­nej wie­dzy o tym, jak wyglą­dały prze­strze­nie, w któ­rych żyli nasi boha­te­ro­wie: Kle­opa­tra, Cezar i Marek Anto­niusz. Zde­cy­do­wana więk­szość tych miejsc już nie ist­nieje. Roz­pa­dły się stoły, zbu­twiały tka­niny, znisz­czały mar­mury i pałace, runęła legen­darna latar­nia na Faros, z powierzchni ziemi zni­kły całe mia­sta. Alek­san­dria Kle­opa­try z upły­wem wie­ków obró­ciła się w ruinę, dziś na jej miej­scu stoją nowo­cze­sne kamie­nice. Tak samo nie ist­nieje już Antio­chia, wów­czas trze­cie pod wzglę­dem wiel­ko­ści mia­sto rejonu Morza Śród­ziem­nego. By dać porów­na­nie: to tak, jakby za dwa tysiące lat znikł Paryż, Frank­furt, Lon­dyn, Nowy Jork czy Waszyng­ton, a ludzie zasta­na­wiali się, jak one wyglą­dały, mając do dys­po­zy­cji tylko ich opisy w lite­ra­tu­rze.

Nie wiemy nawet, jak naprawdę wyglą­dała Kle­opa­tra…

Cóż w takim razie możemy zro­bić? Pozo­staje tylko jeden spo­sób. Skoro tej rze­czy­wi­sto­ści już nie ma, trzeba odtwo­rzyć ją w przy­bli­że­niu na pod­sta­wie tego, co wiemy o tam­tych cza­sach, odkryć arche­olo­gicz­nych i kon­sul­ta­cji ze współ­cze­snymi histo­ry­kami. Każda zbe­le­try­zo­wana część tej książki czer­pie z wier­nej rekon­struk­cji histo­rycz­nej miejsc i zwy­cza­jów epoki.

Fabu­larny styl pomaga oży­wić histo­rię, któ­rej ślady, choć czę­sto szcząt­kowe, można zna­leźć w cen­nych sta­ro­żyt­nych tek­stach; pod warun­kiem wszakże, że wszystko zostaje przed­sta­wione z zacho­wa­niem nauko­wych rygo­rów, a przy braku infor­ma­cji – w spo­sób naj­bar­dziej praw­do­po­dobny z moż­li­wych.

Jesz­cze trud­niej­sze oka­zały się próby opi­sa­nia stanu ducha naszych boha­te­rów: Kle­opa­try, Cezara, Anto­niu­sza czy Okta­wiana. Sta­ro­żytne źró­dła cza­sem wspo­mi­nają o emo­cjach, ale zwy­kle o nich mil­czą i nie pozo­staje nic innego, jak tylko snuć dalej naszą opo­wieść, pod­kre­śla­jąc przy tym, że mamy do czy­nie­nia z rekon­struk­cją, praw­do­po­do­bień­stwem, hipo­tezą. Nie ma moim zda­niem innego spo­sobu, by sta­nąć tuż obok naszych boha­te­rów w momen­cie, kiedy się rodzi wielka histo­ria. Powstało wiele ksiąg poświę­co­nych histo­rii sta­ro­żyt­nej i są one bez­cen­nymi źró­dłami infor­ma­cji, dat i cyta­tów. Czę­sto książki te są jed­nak suche, brak im życia. Histo­ria to także opo­wia­da­nie. Czy można powią­zać wie­dzę histo­ryczną ze sty­lem nar­ra­cyj­nym? Połą­czyć przy­jem­ność lek­tury powie­ści z rygo­rami tek­stu aka­de­mic­kiego? Wie­rzę, że tak, i dla­tego w tej książce chcia­łem spró­bo­wać cze­goś nowego: dać życie histo­rii i stwo­rzyć tekst, który dostar­czy infor­ma­cji w odmien­nym stylu, tak aby mógł sta­nąć na półce obok – choć oczy­wi­ście ich nie zastąpi – kla­sycz­nych tomów dzie­jów sta­ro­żyt­nych. Jeśli popeł­ni­łem jakieś błędy, biorę za nie pełną odpo­wie­dzial­ność. Nie mogłem jed­nak prze­pu­ścić oka­zji towa­rzy­sze­nia Kle­opa­trze w klu­czo­wych momen­tach sta­ro­żyt­nej histo­rii.

Miłej lek­tury

Alberto Angela

1

ZMIERZCH REPU­BLIKI

15 marca 44 roku p.n.e.

Spo­gląda w stronę odle­głego hory­zontu, jakby chciała, by ogar­nęły ją słod­kie, nio­sące otu­chę wspo­mnie­nia.

Jej twarz okala jedwabny szal, a podmuch wia­tru wydyma go niczym żagiel. Jesz­cze chwila, a zsu­nąłby się jej z głowy i ule­ciał, gdyby nie zatrzy­mała go zde­cy­do­wa­nym ruchem dłoni. To jedyny prze­jaw siły w nagim ciele tej kobiety, spo­czy­wa­ją­cej w zagłę­bie­niu gigan­tycz­nej muszli. Wątłe świa­tło brza­sku nie wystar­cza, by zazna­czyć kon­tur postaci, któ­rej piękno opo­wia­dają tysiące małych kamien­nych pły­tek, zaklę­tych w pełne kobiece kształty na środku dużej sali. Mozaika przed­sta­wia Wenus. Coś prze­suwa się po niej z cichym, ale coraz bliż­szym sze­le­stem. To cie­niutka suk­nia, która deli­kat­nie muska posadzkę. Nagle sze­lest zamiera i boku Wenus dotyka z lek­ko­ścią piórka mała, zadbana stopa. Zatrzy­muje się przez chwilę na moza­ice, a następ­nie rusza dalej, nie­mal bez­gło­śnie prze­mie­rza­jąc salę, towa­rzy­szy jej tylko szept sukni na posadzce. Przy każ­dym kroku biała suk­nia faluje, podą­ża­jąc za ruchami kobiety niczym tan­cerz opla­ta­jący swym cia­łem part­nerkę. Tym ryt­micz­nym ruchem kie­rują bio­dra, zazna­cza­jące się przez chwilę na śnież­nej bieli tuniki jak del­finy na powierzchni wody, by następ­nie zanu­rzyć się ponow­nie i znik­nąć, pozo­sta­wia­jąc dłu­gim pli­som tylko kilka chwil na powrót do ich wytwor­nego porządku. W pół­mroku kory­ta­rza tunika zdaje się uno­sić i opa­dać, zale­d­wie kilka wią­zek świa­tła prze­szywa ciem­ność, ryt­micz­nie rzu­ca­jąc blask sukni na ścienne fre­ski: to świe­tli­sta piesz­czota gła­dząca powierzch­nię malo­wi­deł, lekka niczym obłok. Postać kie­ruje się w stronę odle­głego okna i dopiero w jego świe­tle odcina się od oto­cze­nia. Tunika zdaje się roz­pły­wać w powie­trzu, prze­kształ­ca­jąc się w świe­tli­stą aure­olę wokół ciała dwu­dzie­sto­pię­cio­let­niej kobiety, drob­nej i szczu­płej, ale o wyraź­nie zary­so­wa­nych krą­gło­ściach. Każdy jej ruch składa się na nie­wy­po­wie­dzianą har­mo­nię kształ­tów i wdzięku, pozo­sta­wia­jąc wra­że­nie nie­zwy­kłej zmy­sło­wo­ści. Nie­spieszny krok i rysu­nek kre­ślony w powie­trzu przez bio­dra dopeł­niają reszty. Urok tej kobiety jest tak samo nie­uchwytny jak zapach, który zosta­wia za sobą. I jest z nią tak samo jak z per­fu­mami: jej praw­dziwa tajem­nica, bar­dziej niż w pięk­nie, tkwi w odczu­ciach, które wywo­łuje w ota­cza­ją­cych ją oso­bach. Tę tajem­nicę nauczyła się umie­jęt­nie dozo­wać i wyko­rzy­sty­wać, podob­nie jak lecz­ni­cze mik­stury i tru­ci­zny – sztukę ich sto­so­wa­nia opa­no­wała do mistrzo­stwa.

To Kle­opa­tra.

Wbrew powszech­nej opi­nii jej imię nie jest egip­skie, lecz grec­kie.

Dosłow­nie zna­czy ono „chwała ojca”, w rozu­mie­niu: „pocho­dząca z chwa­leb­nego rodu” (od grec­kiego κλέος, kleos – „chwała”, i πατρóς, patros – „ojciec”). Kle­opa­tra nie jest bowiem Egip­cjanką, ale Gre­czynką, Mace­donką. Należy do dyna­stii najeźdź­ców, któ­rzy od nie­mal 300 lat zasia­dają na tro­nie Egiptu, mają odmienne zwy­czaje i posłu­gują się innym niż miej­scowa lud­ność języ­kiem – greką. Są to Pto­le­me­usze (nazywa się ich rów­nież Lagi­dami, ale w tej książce wybra­li­śmy bar­dziej znaną nazwę). Jej pełne imię to Kle­opa­tra Tea Filo­pa­tora, czyli „Bogini Kle­opa­tra miłu­jąca ojca” (z grec­kiego θeά, thea – „bogini”, i Φιλοπάτωρα, phi­lo­pa­tora – „ta, która kocha swo­jego ojca”). Choć brzmi w naszych uszach jak wyjąt­kowe imię godne rów­nie wyjąt­kowej kró­lo­wej, nie tylko ona je nosiła. Wia­domo jesz­cze o sze­ściu kobie­tach o tym samym imie­niu przed nią, dla­tego histo­rycy, aby unik­nąć zamie­sza­nia, nazy­wają ją Kle­opa­trą VII. Skąd aż tak wiele Kle­opatr? Otóż tra­dy­cją Pto­le­me­uszy było nada­wa­nie potom­kom powta­rza­ją­cych się imion dyna­stycz­nych (podob­nie jak kró­lo­wie Fran­cji uży­wali imie­nia Ludwik). Księż­niczki zatem noszą zawsze jedno z tych trzech imion: Arsi­noe, Bere­nika lub wła­śnie Kle­opatra.

Pań­stwo tej wład­czyni bar­dzo różni się od Egiptu fara­onów. Od innych sław­nych Egip­cja­nek, jak choćby Nefer­tari (żona fara­ona Ram­zesa II), Nefer­titi (żona fara­ona Ech­na­tona) czy Hat­szep­sut, dzieli ją odpo­wied­nio 1200, 1300 i ponad 1400 lat. To tak, jakby porów­ny­wać kobietę z epoki nowo­żyt­nej z taką, która żyła w cza­sach Karola Wiel­kiego lub Kró­le­stwa Lon­go­bar­dów. Kle­opa­tra zna zupeł­nie inny Egipt: kró­le­stwo pod­bite naj­pierw przez Per­sów i pozo­sta­jące pod ich wła­da­niem przez kilka wie­ków, a następ­nie zdo­byte przez Alek­san­dra Wiel­kiego, bez któ­rego nie byłoby grecko-mace­doń­skiej dyna­stii Pto­le­me­uszy, zasia­da­ją­cej na tro­nie przez pra­wie trzy kolejne stu­le­cia.

Kiedy Kle­opa­tra przy­cho­dzi na świat, Egipt wydaje się prze­zna­czony na pożar­cie przez Rzym, nowe świa­towe mocar­stwo. Ale to wła­śnie ona, wielka poli­tyczna oso­bo­wość zdolna do dale­ko­sięż­nego pla­no­wa­nia, prze­dłuży życie swego kró­le­stwa, a nawet zdo­bę­dzie dlań nowe zie­mie i nowe bogac­twa: dzięki umie­jęt­nej poli­tyce Kle­opa­try, zdol­nej usi­dlić naj­pierw Cezara, a następ­nie Anto­niu­sza, Egipt roz­cią­gnie swe pano­wa­nie na nie­mal całe wschod­nie wybrzeże Morza Śród­ziem­nego – od dzi­siej­szej Tur­cji po Libię. Nie­zwy­kłe osią­gnię­cie, zawdzię­czane wyłącz­nie talen­towi tej wład­czyni. Będzie to ostat­nie wiel­kie pano­wa­nie egip­skiego kró­le­stwa, nim znik­nie ono na zawsze w mro­kach histo­rii. Kle­opa­tra pozo­sta­nie na tro­nie tylko 21 lat, ale losy sta­ro­żyt­nego świata sku­pią się w niej jak w soczewce, czy­niąc z tej wład­czyni jedną z naj­po­tęż­niej­szych, naj­bar­dziej wpły­wo­wych i zna­czą­cych kobiet w całej histo­rii ludz­ko­ści. Żadna inna przed­sta­wi­cielka płci pięk­nej, może z wyjąt­kiem kró­lo­wej Anglii Elż­biety I, jej w tym nie dorówna. Jed­nak życie Kle­opa­try dobie­gnie końca, zanim skoń­czy ona 40 lat.

W świe­cie zdo­mi­no­wa­nym przez męż­czyzn losy Zachodu znajdą się w rękach kobiety. Na doda­tek w klu­czo­wym momen­cie, kiedy Rzym będzie prze­kształ­cał się z repu­bliki w cesar­stwo. Bez Kle­opa­try nie byłoby to moż­liwe, a przy­naj­mniej nie przy­nio­słoby takich rezul­ta­tów, o jakich czy­tamy na kar­tach naszych pod­ręcz­ni­ków histo­rii: ponie­waż po czę­ści z jej powodu wybuch­nie walka o wła­dzę mię­dzy Anto­niu­szem a Okta­wia­nem. Zwy­cięzcą tej rywa­li­za­cji zosta­nie Okta­wian i rzą­dzić będzie wystar­cza­jąco długo, by poło­żyć solidne fun­da­menty pod impe­rium, które prze­trwa całe stu­le­cia.

Prze­cha­dza­ją­cej się cicho pośród murów pokry­tych fre­skami dziew­czy­nie przy­słu­guje długa lista tytu­łów: kró­lowa kró­lów i kró­lo­wych, kró­lowa Gór­nego i Dol­nego Egiptu, kró­lowa Cypru… Ale dziś, ponad dwa tysiące lat póź­niej, na dźwięk jej imie­nia staje przed oczami naszej wyobraźni kobieta pełna nie­od­par­tego i egzo­tycz­nego uroku, wykształ­cona, nie­za­leżna, umie­jąca pod­po­rząd­ko­wać sobie męż­czyzn i obu­dzić w nich sza­loną namięt­ność. Czy to moż­liwe, by wszyst­kie te tytuły i cechy cha­rak­te­ry­zo­wały zale­d­wie dwu­dzie­sto­pię­cio­let­nią dziew­czynę?

Kle­opa­tra wyszła na per­gula, rodzaj bal­konu osło­nię­tego ele­gancką drew­nianą kratą, która oddziela go od świata zewnętrz­nego. Jej palce gła­dzą misterną sny­cerkę kraty i czują, jak prze­pływa przez nią rześ­kie powie­trze nowego poranka, jego zapach jest prze­ni­kliwy i świeży. Dziew­czyna zamyka na chwilę oczy i bie­rze głę­boki oddech. Potem jej powieki powoli się otwie­rają i cie­płe, inten­sywne, świe­tli­ste spoj­rze­nie ogar­nia wszystko wokół, podobne do słońca jej ojczy­stej ziemi, kiedy wstaje nad bez­kre­sem pustyń Egiptu.

Teraz jed­nak, pomię­dzy jed­nym a dru­gim poru­sze­niem dłu­gich rzęs, w jej oczach odbija się inna zie­mia i cał­kiem inny świat. Patrzymy jej spoj­rze­niem na wiel­kie mia­sto po dru­giej stro­nie rzeki. To Rzym widziany z Zaty­brza, gdzie znaj­dują się Horti Caesa­ris (Ogrody Cezara). Wła­śnie w tej roz­le­głej posia­dło­ści Juliusz Cezar gości kró­lową Egiptu, która przy­była do Rzymu.

Dosko­nale stąd widać ogrom naj­więk­szego mia­sta w rejo­nie Morza Śród­ziem­nego, z każ­dym rokiem wyra­sta­ją­cego na głów­nego gra­cza w ówcze­snym świe­cie. Przez wiele wie­ków taką potęgą był Egipt. Teraz jed­nak wszystko się zmie­niło.

Mia­sto odbija się w oczach Kle­opa­try coraz wyraź­niej, tak ostro i przej­rzy­ście, że możemy już zagłę­bić się w jego ulice i zacząć pozna­wać je z bli­ska.

Rzym o świ­cie

Jeste­śmy tu w 44 roku p.n.e., u schyłku repu­bliki. Całe poko­le­nie musi jesz­cze upły­nąć do naro­dzin potęgi cesar­stwa rzym­skiego. Już od dawna jed­nak Rzym jest tym peł­nym zamętu wie­lo­et­nicz­nym mia­stem, które będzie wpra­wiać w zadzi­wie­nie sta­ro­żyt­nych pisa­rzy i współ­cze­snych arche­olo­gów. A przede wszyst­kim już jest nie­zwy­kle piękny.

Silny wiatr prze­gnał chmury i deszcz pada­jący przez kilka ostat­nich godzin. Słońce dopiero co wychy­liło się na wscho­dzie, a jego pierw­sze nie­śmiałe pro­mie­nie padły na Wzgó­rze Kapi­to­liń­skie, oświe­tla­jąc wielką świą­ty­nię Jowi­sza i jej potężne kolumny. Wewnątrz budowli, obok posą­gów Junony i Minerwy, pomię­dzy któ­rymi prze­cho­dzą w mil­cze­niu kapłani przy­go­to­wu­jący się do poran­nych obrzę­dów, stoi ogromny posąg naj­wyż­szego boga – Jowi­sza, praw­do­po­dob­nie wyko­nany z kości sło­nio­wej i złota, praw­dziwe arcy­dzieło. Zresztą widok całej świą­tyni, zbu­do­wa­nej na pla­nie pro­sto­kąta o bokach dłu­go­ści 55 i 65 metrów, zapiera dech w pier­siach. Według nie­któ­rych źró­deł wspa­niałe kolumny z korync­kimi kapi­te­lami pocho­dzą z odle­głej Gre­cji; Lucjusz Kor­ne­liusz Sulla miał je spro­wa­dzić aż ze świą­tyni Zeusa Olim­pij­skiego w Ate­nach w 86 (lub 84) roku p.n.e. Grecka dusza w sercu Rzymu: nie tylko dowód siły rodzą­cej się poli­tycz­nej potęgi, lecz także świa­tło prze­szło­ści roz­ja­śnia­jące jej przy­szłość. Tego wła­śnie chciał Sulla. Wraz ze wzno­sze­niem się tar­czy słońca posągi z pozła­ca­nego brązu i pła­sko­rzeźby na fron­to­nie świą­tyni stop­niowo się roz­ja­śniają, a potem nagle zdają się zapa­lać niczym pochod­nie. Wspa­niały i sym­bo­liczny spek­takl, widoczny z nie­mal każ­dego punktu Rzymu.

Świt zalewa świa­tłem pałace Wiecz­nego Mia­sta i oży­wia jego barwy: nie­bie­ska­wo­szara zasłona, która otu­lała je o świ­cie, stop­niowo znika, pozwa­la­jąc, by roz­iskrzyło się czer­wie­nią dachów.

W tym pierw­szym odde­chu dnia Rzym przy­po­mina nie­spo­kojne morze: jak okiem się­gnąć widać fale budyn­ków róż­nej wyso­ko­ści, mno­gość tara­sów, lukarn i dachów pię­trzą­cych się na zbo­czach miej­skich wzgórz. Tu i ówdzie, niczym kwiaty na łące, strze­lają w górę zie­lo­no­złote dachy świą­tyń wyko­nane z pozła­ca­nego brązu, z upły­wem czasu pokry­wa­ją­cego się szla­chetną śnie­dzią.

Wygląda to jak zapro­jek­to­wana przez wybit­nego rze­mieśl­nika kla­wia­tura, na któ­rej życie, niczym uta­len­to­wany pia­ni­sta, wygrywa sym­fo­nię prze­bu­dze­nia: wszę­dzie w rześ­kim powie­trzu wzno­szą się małe kolumny bia­łego dymu, znak, że ktoś roz­pa­lił ogień w pale­ni­sku: by przy­go­to­wać jedze­nie, by cele­bro­wać rytu­ały w świą­ty­niach, by roz­pa­lić ogromne piece w łaź­niach lub roz­po­cząć codzienną pracę w warsz­ta­cie rze­mieśl­ni­czym.

Następ­nie – mury. Rzym jest wciąż jesz­cze mia­stem zbu­do­wa­nym z cegły. Dopiero Okta­wian, gdy zosta­nie jedy­no­władcą uho­no­ro­wa­nym przez senat tytu­łem Augu­sta, prze­mieni sto­licę w mia­sto z mar­muru, jak sam ją będzie z przy­jem­no­ścią nazy­wać. Przy­pusz­cza się jed­nak, że owe ceglane mury są pokryte bia­łym tyn­kiem, który jaśnieje w sło­neczne dni i przy­mnaża mia­stu świa­tła. Stop­niowo wypeł­nia ono zanu­rzone w pół­mroku zaułki, jakby było świe­tli­stą parą. W jed­nym z takich zauł­ków widzimy idą­cego męż­czy­znę, który stara się omi­nąć stru­my­czek wijący się po ubi­tej ziemi. Nad jego głową sły­chać skrzy­pie­nie drew­nia­nych okien­nic – otwie­rają się one, trza­ska­jąc gwał­tow­nie o mur (szklane okna to praw­dziwa rzad­kość, z pew­no­ścią nie­do­stępna pro­stemu rzym­skiemu ludowi). Męż­czy­zna przy­spie­sza. Wie, że poran­nemu otwie­ra­niu okien­nic zazwy­czaj towa­rzy­szy opróż­nia­nie noc­ni­ków. W kra­jach Zachodu przez całe wieki domowa łazienka będzie luk­su­sem dostęp­nym wyłącz­nie dla boga­tych – w Rzy­mie zaj­mują oni naj­niż­sze pię­tra, gdzie dociera rów­nież bie­żąca woda, cenne dobro, któ­rym mogą się cie­szyć w swo­ich domach tylko nie­liczni szczę­śliwcy (zazwy­czaj ary­sto­kraci, osoby zamożne lub posia­da­jące dobre kon­takty w admi­ni­stra­cji publicz­nej).

Tym­cza­sem pro­sty lud gnieź­dzi się na wyż­szych pię­trach, pozba­wio­nych toa­let i bie­żą­cej wody, w małych miesz­ka­niach na wyna­jem, a nawet – rzecz nie­rzadka w zamiesz­ka­łej przez bie­dotę dziel­nicy Sub­ura – w pod­naj­mo­wa­nych poko­jach (czę­sto dzieli się je dalej za pomocą roz­wie­szo­nych prze­ście­ra­deł i wewnętrz­nych prze­gród, aby umoż­li­wić obcym ludziom zamiesz­ki­wa­nie w tej samej prze­strzeni).

Woda w Rzy­mie nie jest wła­sno­ścią pry­watną, lecz łatwo dostęp­nym dobrem publicz­nym i ni­gdy jej nie brak­nie. Trzeba jed­nak wyjść po nią z domu, na poziom ulic, przy któ­rych znaj­duje się mno­gość fon­tann publicz­nych, roz­miesz­czo­nych w prze­my­ślany spo­sób. Odle­głość mię­dzy nimi ni­gdy nie jest zbyt duża, aby nie trzeba było cho­dzić daleko z peł­nymi wia­drami i dzba­nami: to kapi­larna sieć dys­try­bu­cyjna, zbu­do­wana, by zaspo­koić pra­gnie­nie naj­więk­szego mia­sta zachod­niego świata.

Tak, być może praw­dzi­wym sekre­tem Rzymu jest wła­śnie moż­li­wość napo­je­nia pra­wie miliona jego miesz­kań­ców. Histo­ria nazwie to mia­sto na różne spo­soby: Caput Mundi (Sto­lica Świata), Wieczne Mia­sto, powta­rzać będzie, że „wszyst­kie drogi pro­wa­dzą do Rzymu”. Nie­wielu jed­nak pamięta, że mia­sto było rów­nież okre­ślane jako Regina Aqu­arum, czyli Kró­lowa Wód, tak bowiem w nie obfi­to­wało w sta­ro­żyt­no­ści.

Nadej­dzie taki czas – w sto­sunku do naszej opo­wie­ści póź­niej­szy – że dzięki 11 akwe­duk­tom mia­sto będzie otrzy­my­wać milion litrów bie­żą­cej wody dzien­nie! Dopiero w cza­sach nowo­żyt­nych, a dokład­nie w roku 1964, uda się pobić ten wynik. Bio­rąc jed­nak pod uwagę fakt, że Rzym ceza­rów, szcze­gól­nie pod pano­wa­niem Anto­ni­nów, liczył sobie ponad milion miesz­kań­ców, pod­czas gdy w dzi­siej­szym Rzy­mie jest ich nie­mal trzy­krot­nie wię­cej, możemy powie­dzieć, że w cza­sach impe­rium rzym­skiego na głowę każ­dego miesz­kańca przy­pa­dało dwa razy wię­cej wody niż dzi­siaj.

Nasz wędro­wiec dotarł do końca zaułka, staje przy fon­tan­nie i pije. Potem, ocie­ra­jąc usta wierz­chem dłoni, rusza dalej, a za jego ple­cami roz­lega się krzyk, po któ­rym nastę­pują prze­kleń­stwa wykrzy­ki­wane po łaci­nie. Ktoś został tra­fiony zawar­to­ścią noc­nika. Dziś taka scena może wywo­łać uśmiech, ale w tam­tych cza­sach – abso­lut­nie nie. Wręcz prze­ciw­nie: wśród wielu para­gra­fów rzym­skiego sys­temu praw­nego wyli­cza się rów­nież spe­cy­ficzny rodzaj „ubru­dze­nia z powie­trza”, które jest trak­to­wane jako praw­dziwe prze­stęp­stwo, z wyraź­nie okre­ślo­nymi sank­cjami zależ­nymi od stop­nia uszko­dze­nia tuniki czy togi i oczy­wi­ście od osoby tra­fio­nej zawar­to­ścią noc­nika.

Cho­ciaż słońce wze­szło zale­d­wie parę minut wcze­śniej, ulice są już pełne ludzi. To głów­nie nie­wol­nicy i słu­dzy, któ­rzy muszą wyko­nać swe pierw­sze obo­wiązki: opa­tu­lone i drżące jesz­cze z zimna posta­cie prze­my­kają zauł­kami. Wszę­dzie są kałuże. W nocy dużo padało, prze­szła nawet praw­dziwa burza z pio­ru­nami, grzmo­tami i sil­nym wia­trem. Na ziemi i w zauł­kach leżą poroz­rzu­cane liczne przed­mioty, które spa­dły z dachów i bal­ko­nów: ubra­nia roz­wie­szone do wyschnię­cia, a teraz prze­mo­czone i pomięte, kosze, doniczki z kwia­tami (choć może to być zaska­ku­jące, już w cza­sach rzym­skich są one sze­roko sto­so­wane). Jesz­cze nie nade­szła praw­dziwa wio­sna, ale to kwe­stia kilku dni.

Jedno nie ulega wąt­pli­wo­ści: Rzym w tej epoce nie jest jesz­cze peł­nym prze­py­chu monu­men­tal­nym mia­stem, jakie można zoba­czyć w fil­mach lub o jakim czy­tamy w powie­ściach. Jest uboż­szy i prost­szy, zarówno pod wzglę­dem pomni­ków, jak i archi­tek­tury, i może wyda­wać się nieco pro­win­cjo­nalny w porów­na­niu z maje­sta­tem, jaki osią­gnie już kil­ka­dzie­siąt lat póź­niej. To mia­sto cha­otyczne i zatło­czone, dość skromne, a także w pew­nym sen­sie „śre­dnio­wieczne”, ponie­waż składa się z labi­ryntu wąskich zauł­ków i wyso­kich, czę­sto nie­sta­bil­nych budyn­ków, mie­nią­cych się kolo­rami roz­wie­szo­nego pra­nia. Pośród tych budyn­ków, wzdłuż ulic z ubi­tej ziemi, pomię­dzy stru­my­kami ście­ków tętni życie i bie­gają roze­śmiane, hała­śliwe dzieci. Wielu kry­ty­kuje nawierzch­nię ulic Wiecz­nego Mia­sta, zwłasz­cza opła­kany stan clivi (dróg pro­wa­dzą­cych pod górę). Był to pro­blem tak dole­gliwy, że Juliusz Cezar naka­zał owe drogi wybru­ko­wać, ponie­waż uwa­żano je za zbyt zaku­rzone w lecie i zbyt błot­ni­ste w zimie. To się jed­nak nie sta­nie. Dzi­siaj dowiemy się dla­czego.

Kolo­seum jesz­cze nie ist­niało

Być może zdziwi was, że w cza­sach Kle­opa­try w Rzy­mie nie było jesz­cze wielu budowli, które znamy i które, jak nam się zdaje, ist­nieją od zawsze. Co roku do Wiecz­nego Mia­sta przy­jeż­dżają miliony tury­stów, aby je podzi­wiać, ale w opi­sy­wa­nych przez nas cza­sach musie­liby zna­leźć sobie inny powód przy­jazdu, ponie­waż te budowle nie zostały jesz­cze wznie­sione. Ich lista was zasko­czy.

Oto czego Kle­opa­tra, Marek Anto­niusz, a także Juliusz Cezar, Cyce­ron i Okta­wian ni­gdy nie widzieli:

– Budowa Kolo­seum zosta­nie roz­po­częta ponad wiek póź­niej, dokład­nie za 124 lata. Gdzie więc Rzy­mia­nie oglą­dali wido­wi­ska? Na potrzeby munera gla­dia­to­ria, czyli walk gla­dia­to­rów, wzno­szono tym­cza­sowe drew­niane amfi­te­atry, tak jak dzi­siaj sta­wia się meta­lowe kon­struk­cje dla poka­zów i kon­cer­tów na pla­cach.

– Pan­teon zosta­nie zbu­do­wany przez Marka Agryppę, zię­cia Augu­sta i wier­nego mu dowódcę woj­sko­wego, 17 lat póź­niej. Jed­nak obecny wygląd tej budowli sięga cza­sów znacz­nie póź­niejszych niż epoka, w któ­rej żyła Kle­opa­tra. Pan­teon, znisz­czony przez dwa pożary, zosta­nie odbu­do­wany pod rzą­dami Hadriana, a więc około 160 lat od opi­sy­wa­nego teraz dnia, być może przez samego Apol­lo­do­rosa z Damaszku, przez nie­któ­rych uwa­ża­nego za kogoś w rodzaju Leonarda da Vinci impe­rium rzym­skiego, przy­pusz­czal­nie zamor­do­wa­nego póź­niej z roz­kazu tego samego Hadriana.

– Łaź­nie Kara­kalli powstaną ponad 250 lat póź­niej.

– Łaź­nie Tra­jana ujrzą świa­tło dzienne około 150 lat póź­niej.

– Łaź­nie Dio­kle­cjana zostaną otwarte 350 lat póź­niej.

– Wszyst­kie fora cesar­skie powstaną w okre­sie od 42 (Forum Augu­sta) do 166 lat (Forum Tra­jana) póź­niej.

– Znaj­du­jące się na Forum Roma­num (Forum Rzym­skim) Łuk Tytusa i Łuk Sep­ty­miu­sza Sewera, tak chęt­nie foto­gra­fo­wane dziś przez tury­stów, poja­wią się odpo­wied­nio za 130 i 246 lat.

– Kata­kumb w cza­sach Kle­opa­try i Cezara oczy­wi­ście jesz­cze nie ma. Zaczną nie­śmiało powsta­wać wiele lat póź­niej, by stop­niowo stać się ogrom­nym labi­ryn­tem, już za pano­wa­nia Kon­stan­tyna w IV wieku.

– Pałace cesar­skie na Pala­ty­nie na razie nie ist­nieją. Na wzgó­rzu stoi tylko kilka pięk­nych, zdo­bio­nych fre­skami domus naj­waż­niej­szych rodów ary­sto­kra­tycz­nych mia­sta. Trzeba będzie pocze­kać całe 108 lat, na słynny pożar Rzymu, aby zoba­czyć, jak stop­niowo są tam wzno­szone wiel­kie pałace rzą­dzą­cych, gdzie będą żyć i spra­wo­wać wła­dzę rzym­scy cesa­rze.

– Domus Aurea (Złoty Dom) pojawi się za ponad stu­le­cie, by znik­nąć w ciągu lat kil­ku­dzie­się­ciu.

– W cyr­kach i na pla­cach nie ma jesz­cze obe­li­sków. Na­dal znaj­dują się w Egip­cie i dopiero August spro­wa­dzi do Rzymu pierw­sze dwa z nich na pokła­dzie stat­ków zbu­do­wa­nych spe­cjal­nie w tym celu.

I vice versa: 15 marca 44 roku p.n.e., w dniu śmierci Juliu­sza Cezara, w Rzy­mie znaj­dują się pomniki i budowle publiczne, które być może widziała Kle­opa­tra (choć nie jest pewne, czy jako wład­czyni obcego pań­stwa mogła poru­szać się wewnątrz pome­rium, czyli linii wyzna­cza­ją­cej święte i nie­prze­kra­czalne dla obcych gra­nice tego mia­sta), ale w dzi­siej­szych cza­sach już ich nie ma:

– Kilka lat wcze­śniej na Polu Mar­so­wym z roz­kazu Cezara została wybu­do­wana nauma­chia, czyli insta­la­cja słu­żąca do insce­ni­za­cji bitew mor­skich.

– W pobliżu Forum znaj­do­wała się świą­ty­nia Wenus Gene­trix (Wenus Rodzi­cielki) i przy­le­ga­jąca do niej prze­strzeń sakralna (z posą­giem Kle­opa­try znaj­du­ją­cym się wewnątrz, naprze­ciwko posągu bogini).

– Wzno­szona była Basi­lica Iulia, któ­rej budowa nie została jed­nak cał­ko­wi­cie ukoń­czona.

– Można było podzi­wiać impo­nu­jącą liczbę zra­bo­wa­nych w Gre­cji posą­gów z brązu o wspa­nia­ło­ści porów­ny­wal­nej do słyn­nych brą­zów z Riace. Do dziś prze­trwały w muze­ach jedy­nie ich nie­liczne mar­mu­rowe kopie z póź­niej­szego okresu rzym­skiego, czę­sto uszko­dzone. Na szcze­gólną uwagę zasłu­gi­wała znaj­du­jąca się w por­tyku Metel­lusa (póź­niej nazwa­nym na cześć sio­stry Augu­sta por­ty­kiem Okta­wii) wspa­niała grupa przed­sta­wia­jąca Alek­san­dra Wiel­kiego galo­pu­ją­cego razem z 25 towa­rzy­szami, któ­rzy pole­gli w 334 roku p.n.e. w bitwie nad Gra­ni­kiem. Została znisz­czona i prze­to­piona we wcze­snym śre­dnio­wie­czu.

– Pom­pe­jusz i Cezar przy­wieźli do Rzymu ogromne kolek­cje gra­we­ro­wa­nych kamieni szla­chet­nych i pucha­rów wycię­tych w twar­dym kamie­niu, takich jak Tazza Far­nese (zwana też Gemmą Pto­le­me­uszy).

Jed­nak Rzym, który znali Cezar, Marek Anto­niusz i Kle­opa­tra, na­dal ist­nieje i wciąż można w nim podzi­wiać sto­jące tu przez wieki budowle, świą­ty­nie i pomniki (choć zostały nieco zmo­dy­fi­ko­wane w ciągu poko­leń przez samych Rzy­mian):

– Cir­cus Maxi­mus (choć w 44 roku p.n.e. był obiek­tem mniej prze­stron­nym i nie tak impo­nu­ją­cym).

– Forum Rzym­skie z licz­nymi świą­ty­niami, w tym świą­ty­nią Westy, gdzie prze­cho­wy­wany jest święty ogień Rzymu.

– Forum Cezara, nie­dawno uro­czy­ście otwarte przez dyk­ta­tora.

– Wzgó­rze Kapi­to­liń­skie ze świą­ty­nią Jowi­sza.

Tak więc Wieczne Mia­sto z naszej opo­wie­ści różni się od tego, które mamy na myśli, kiedy powra­camy w roz­wa­ża­niach do epoki kla­sycz­nej. Trzeba to wyraź­nie pod­kre­ślić, ponie­waż będziemy świad­kami wyda­rzeń roz­gry­wa­ją­cych się, by tak rzec, w momen­cie kształ­to­wa­nia się Rzymu: jesz­cze nie roz­kwitł, nie sta­nowi na razie impe­rium, ale już pod­po­rząd­ko­wał sobie znaczne obszary geo­gra­ficzne, prze­kształ­ca­jąc je w pro­win­cje. Cho­ciaż stał się teraz poli­tycz­nym cen­trum regionu Morza Śród­ziem­nego, nie odgrywa jesz­cze roli kul­tu­ral­nej, gospo­dar­czej i poli­tycz­nej siły napę­do­wej, którą wszy­scy mu przy­znają. Sta­nie się taką siłą na końcu naszej histo­rii: od tego momentu roz­pocz­nie się pro­ces, w któ­rego wyniku – prze­cho­dząc przez pryn­cy­pat Augu­sta – zro­dzi się impe­rium rzym­skie. Ale bez tego, o czym opo­wiemy na kolej­nych stro­nach, histo­ria byłaby zupeł­nie inna. Jest to moment kry­tyczny dla całego Zachodu. Kto wie, jaki byłby dzi­siej­szy świat bez boha­te­rów tego tomu: Juliu­sza Cezara, Okta­wiana, Marka Anto­niu­sza i oczy­wi­ście Kle­opa­try, kobiety, która połą­czyła ich losy i okre­śliła los Rzymu. Oraz los świata.

Mia­sto się budzi

Wróćmy do wędrówki po uli­cach Rzymu śla­dami czło­wieka, któ­rego zoba­czy­li­śmy, gdy prze­ska­ki­wał przez strużki desz­czówki pły­nące w zaułku. Na skrzy­żo­wa­niu ulic natra­fił wła­śnie na grupę ludzi roz­pra­wia­ją­cych pod­nie­sio­nym gło­sem: dwa wozy pró­bują prze­je­chać, ale prze­szka­dzają sobie nawza­jem. Serca woź­ni­ców są zapal­czywe i try­wialny pro­blem pierw­szeń­stwa prze­jazdu spra­wia, że w powie­trzu roz­le­gają się krzyki i obe­lgi. Wokół zebrał się nie­wielki tłum roz­ba­wio­nych gapiów. Jak widać, jeden z wido­ków dosko­nale zna­nych także z współ­cze­snych rzym­skich ulic czę­sty był już w cza­sach Kle­opa­try. Jest ku temu powód: ze względu na gęstość zalud­nie­nia Cezar zabro­nił prze­jazdu wozów w ciągu godzin dzien­nych, zamie­nia­jąc Wieczne Mia­sto w ogromny obszar ruchu pie­szego. Wszyst­kim pojaz­dom zaopa­tru­ją­cym warsz­taty, sklepy i pałace wolno poru­szać się po uli­cach wyłącz­nie nocą; pisk kół i prze­kleń­stwa woź­ni­ców spę­dzają sen z powiek miesz­kań­ców niż­szych pię­ter. To wła­śnie dzieje się w przed­sta­wio­nej chwili: żaden z woź­ni­ców nie chce ustą­pić, ponie­waż pra­gnie jak naj­szyb­ciej wydo­stać się z mia­sta przed nadej­ściem dnia, aby unik­nąć grzywny.

Nasz męż­czy­zna prze­myka się chył­kiem obok tłumu wzdłuż ściany budynku i rusza dalej. Jest wysoki i chudy, ma zapad­nięte policzki i głę­boko osa­dzone oczy o prze­ni­kli­wym spoj­rze­niu. Gęsta czarna broda się­ga­jąca piersi wska­zuje, że jest filo­zo­fem. A dokład­nie grec­kim filo­zo­fem: nazywa się Arte­mi­dor z Kni­dos. Od wielu lat uczy w Rzy­mie języka, a także mądro­ści i lite­ra­tury kraju swego pocho­dze­nia. Wiemy od histo­ryka Appiana z Alek­san­drii, rów­nież Greka, że ten pozor­nie ano­ni­mowy czło­wiek jest bli­skim przy­ja­cie­lem Juliu­sza Cezara. Znamy go rów­nież dzięki innemu sta­ro­żyt­nemu pisa­rzowi i filo­zo­fowi grec­kiemu, Plu­tar­chowi. Ten czło­wiek prze­mie­rza­jący ulice mia­sta, które wkrótce z lotu ptaka zacznie przy­po­mi­nać mro­wi­sko, nie jest jego zwy­kłym miesz­kań­cem. Nawet jeśli bra­kuje źró­deł na potwier­dze­nie tej tezy, bar­dzo praw­do­po­dobne, że trzy­many przez niego teraz w ręku zwój papi­rusu, na któ­rym napi­sano kilka lini­jek, mógłby zmie­nić histo­rię sta­ro­żyt­nego świata i całego Zachodu.

Trudno oprzeć się sko­ja­rze­niu z powie­ścią o mię­dzy­na­ro­do­wej intry­dze: czy ten mały zwój, drobny, pozor­nie nic nie­zna­czący przed­miot, naprawdę będzie zdolny zmie­nić bieg przy­szłych wyda­rzeń i histo­rię całej cywi­li­za­cji? Idźmy dalej za Arte­mi­do­rem.

Mia­sto się budzi. Jest tak, jakby miało się roz­po­cząć przed­sta­wie­nie, a pra­cow­nicy przy­go­to­wy­wali scenę. Tutaj sklep otwiera swoje podwoje. Nie ma jesz­cze okien ani opusz­cza­nych rolet wysta­wo­wych: każdy sklep (albo taberna) jest zamy­kany od wewnątrz drew­nia­nymi pane­lami usta­wia­nymi pio­nowo i utrzy­my­wa­nymi razem przez długą poprzeczną sztabę. Skrzy­pie­nie pordze­wia­łej zasuwy jest dźwię­kiem zna­nym każ­demu, kto mieszka w pobliżu, podob­nie jak stu­kot desek, pod­no­szo­nych, a następ­nie opie­ra­nych o mur przed skle­pem. Stu­ko­towi towa­rzy­szy nie­wielki obłok pyłu.

Prze­cho­dząc obok, Arte­mi­dor rzuca szyb­kie spoj­rze­nie do środka i w ciem­no­ści dostrzega ojca i dwójkę dzieci, któ­rzy zaczy­nają wysta­wiać przed taberna swój towar, w tym przy­padku barwne tka­niny. Naj­młod­sze z dzieci wspina się z nie­sa­mo­witą zwin­no­ścią po dłu­giej tyce z brązu, aby pod­wie­sić kilka podu­szek pod powałą. To taberna han­dla­rza tka­ni­nami, można tu dostać wszel­kiego rodzaju mate­riały, koce i poduszki oraz „nawet naj­rzad­sze i naj­bar­dziej wyra­fi­no­wane jedwa­bie ze Wschodu”, jak lubi powta­rzać wła­ści­ciel z głębi swego sklepu. W świe­tle lampy widać tylko jego twarz. Męż­czy­zna recy­tuje swoje poranne modli­twy, ofia­ro­wu­jąc wino i pokarm małym brą­zo­wym sta­tu­et­kom umiesz­czo­nym w niszy. Owa nisza ozdo­biona drew­nia­nymi kolu­mien­kami to lara­rium, rodzaj małej domo­wej świą­tyni, miej­sce nie­zwy­kle ważne w życiu codzien­nym Rzy­mian. Skła­dane tam ofiary gwa­ran­tują pomoc larów, domo­wych bóstw opie­kuń­czych chro­nią­cych przed kra­dzieżą, poża­rem, cho­robą i wszel­kim złem.

Nie przy­pad­kiem także czę­sto można w mie­ście zoba­czyć przed­sta­wie­nia fal­lusa w erek­cji powie­szone lub nama­lo­wane na ścia­nie, a nie­kiedy nawet wyrzeź­bione na chod­niku przed skle­pem. Nie są one by­naj­mniej ozna­cze­niem lupa­naru, czyli domu publicz­nego. To zwy­czajne amu­lety na szczę­ście, mające chro­nić przed cho­robą, dawać ener­gię życiową, przy­cią­gać pie­nią­dze, a przede wszyst­kim dzia­łać jako swego rodzaju pio­ru­no­chrony, odda­lać zło­rze­cze­nia prze­chod­niów lub innych zazdro­snych skle­pi­ka­rzy. Zda­rza się, i tak jest w tym przy­padku, że jedna ze sta­tu­etek lara­rium przed­sta­wia Mer­ku­rego, boga chro­nią­cego nie tylko kup­ców, ale także zło­dziei. Na tych uli­cach róż­nica mię­dzy jed­nymi a dru­gimi czę­sto bywa naprawdę nie­wielka.

Arte­mi­dor idzie dalej. Kolejny sklep to garn­car­nia, pełna amfor, malo­wa­nych tale­rzy i dzba­nów, z ostroż­no­ścią wyeks­po­no­wa­nych na ławach i drew­nia­nych tabo­re­tach przy wej­ściu. W mno­go­ści przed­mio­tów wyróż­nia się wspa­niały typ cera­miki nazy­wany terra sigil­lata, zdo­bio­nej poły­skliwą polewą w cha­rak­te­ry­stycz­nym jaskra­wo­czer­wo­nym kolo­rze. Te ele­ganc­kie naczy­nia, wytwa­rzane seryj­nie w matry­cach, zdo­bione są wyra­fi­no­wa­nymi deko­ra­cjami relie­fo­wymi wyko­ny­wa­nymi tech­niką zwaną obec­nie bar­bo­ti­nową – polega ona na nakła­da­niu pędzel­kiem lub szpa­tułką gru­dek zdo­bie­nia na powierzchni naczy­nia – i są sta­ro­rzym­skim odpo­wied­ni­kiem cera­miki z Capo­di­monte lub z Sèvres. Każda zamożna rodzina je posiada: to odpo­wiedni ser­wis do przyj­mo­wa­nia gości. Czy Kle­opa­tra kie­dy­kol­wiek uży­wała takich naczyń? Praw­do­po­dob­nie tak, ale przy­zwy­cza­jona do srebr­nych tale­rzy, pucha­rów i kub­ków z ala­ba­stru lub szkła oraz jesz­cze więk­szego luk­susu w codzien­nym życiu zapewne uwa­żała je za tuzin­kowe.

Nagły hałas spra­wia, że Arte­mi­dor odwraca głowę. Oto jakiś nie­wol­nik nie­chcący upu­ścił dzban. Reak­cja jego wła­ści­ciela jest bru­talna: stek nie­prze­tłu­ma­czal­nych obelg poprze­dza zale­d­wie o kilka sekund lawinę kop­nia­ków i ude­rzeń, co nam przy­po­mina, jak pełne prze­mocy jest to spo­łe­czeń­stwo, gdy porów­nać je z naszym. Nazy­wamy je „cywi­li­za­cją” (jak­kol­wiek sta­ro­żytną) i tak jest w isto­cie, ponie­waż ni­gdy w histo­rii ludz­ko­ści nie osią­gnięto tak wyso­kiego poziomu orga­ni­za­cji spo­łecz­nej oraz wyra­fi­no­wa­nia arty­stycz­nego i kul­tu­ro­wego. Jed­nak w porów­na­niu z dzi­siej­szymi cza­sami w wielu kwe­stiach, szcze­gól­nie zwią­za­nych z wol­no­ścią i pra­wami czło­wieka, owa cywi­li­za­cja potrafi być bar­dzo surowa i okrutna – zwłasz­cza wobec swej naj­niż­szej war­stwy, nie­wol­ników. Zresztą nie tylko wobec nich. W tej epoce pedo­fi­lia, nie­wol­nic­two, kara śmierci, masa­kry na rubie­żach są uwa­żane za coś nor­mal­nego i nie wywo­łują obu­rze­nia ani poru­sze­nia.

Arte­mi­dor przy­spie­sza kroku, by prze­mie­rzać kolejne ulice Rzymu Cezara i Kle­opa­try, który budzi się do nowego dnia. Nieco dalej sły­szy głu­chy stuk, a potem jesz­cze jeden, i jesz­cze jeden, i kolejny. Na usta­wio­nym na trój­nogu pniaku rzeź­nik wła­śnie tasa­kiem oddziela od sie­bie żebra wołu. Każ­demu ude­rze­niu błysz­czą­cego narzę­dzia towa­rzy­szy trze­pot prze­ra­żo­nych kur uwią­za­nych nie­da­leko nóg męż­czy­zny. Może prze­czu­wają swoje prze­zna­cze­nie… W głębi sklepu, za świń­skimi gło­wami, rojem much i wiszą­cymi tuszami jagnię­cymi, sie­dzi kobieta. To żona rzeź­nika, która w ocze­ki­wa­niu na pierw­szego klienta czy­ści wiel­kie liczy­dło. W sta­ro­żyt­nym Rzy­mie to wła­śnie kobiety zazwy­czaj pro­wa­dzą skle­powe rachunki i opie­kują się kasą, z pew­no­ścią dla­tego, że są bar­dzo dokładne w licze­niu, a zwłasz­cza bar­dziej godne zaufa­nia od swych mężów w zarzą­dza­niu zaro­bio­nymi sester­cami.

Arte­mi­dor krzywi się i odpę­dza dło­nią muchy kłę­biące się wokół masarni, a następ­nie prze­cho­dzi na drugą stronę ulicy. Teraz ota­cza go inten­sywna woń przy­praw wysta­wio­nych w taberna, którą wła­śnie mija. Ten zapach jest piesz­czotą dla jego zmy­słów. Ale to nic w porów­na­niu z aro­ma­tem świeżo upie­czo­nego chleba, wita­ją­cym go w kolej­nym skle­pie. Mie­ści się tam popina, czyli typowy bar epoki rzym­skiej. Pozo­sta­ło­ści podob­nych miejsc do dziś można oglą­dać na sta­no­wi­skach arche­olo­gicz­nych, takich jak Ostia i Pom­peje: mają cha­rak­te­ry­styczny muro­wany kon­tuar w kształ­cie litery L z dużymi otwo­rami na powierzchni. Nie­je­den będzie wam mówił, że w tych otwo­rach stały dzbany zawie­ra­jące wino, ale to nie­prawda: wino, co Arte­mi­dor mógłby nam od razu potwier­dzić, znaj­do­wało się w amfo­rach usta­wio­nych wzdłuż kon­tuaru. Z otwo­rów skle­pi­karz wycią­gał suszone rośliny strącz­kowe, psze­nicę, orkisz i inne pro­dukty spo­żyw­cze, które sprze­da­wał klien­tom. W tym cza­sie bary były rów­nież skle­pami spo­żyw­czymi, gdzie można było i napić się, i kupić coś do jedze­nia.

Nie­któ­rzy klienci piją grzane wino, jedzą jajka na twardo i placki z mio­dem. To w ówcze­snym Rzy­mie rodzaj „śnia­da­nia kon­ty­nen­tal­nego”. Należy pamię­tać, że sta­ro­żytne rzym­skie śnia­da­nie jest zawsze bar­dzo obfite i – w zależ­no­ści od zasob­no­ści kie­szeni – składa się z mleka, mięsa lub sera, wina i owo­ców, skład­ni­ków dostar­cza­ją­cych ener­gii potrzeb­nej do roz­po­czę­cia dnia. Dnia, który zaczyna się wcze­śnie, o świ­cie, aby jak naj­le­piej wyko­rzy­stać świa­tło sło­neczne.

Ten czło­wiek może zmie­nić bieg histo­rii

Arte­mi­dor nie zatrzy­muje się w popina, idzie naprzód. Nie odczuwa głodu, jest bar­dzo spięty i skon­cen­tro­wany na tym, co ma zro­bić. Jego ręce się pocą, zasy­cha mu w gar­dle, wszyst­kie zmy­sły ma wyostrzone do gra­nic moż­li­wo­ści. Wybiera zaułki i skróty, unika zbyt zatło­czo­nych miejsc. Czę­sto odwraca się gwał­tow­nie, by spraw­dzić, czy nie jest śle­dzony, zanim zagłębi się szyb­kim kro­kiem w wąskie pasaże. Ma tylko jeden cel: musi jak naj­szyb­ciej prze­ka­zać wia­do­mość adre­sa­towi i nie dać się wcze­śniej schwy­tać. To kwe­stia życia i śmierci. Ale kto jest adre­sa­tem? I co tak waż­nego zapi­sano w owym zapie­czę­to­wa­nym zwoju? Jeśli dostar­cze­nie go jest rze­czą tak pilną, dla­czego nie powie­rzono tego zada­nia god­nemu zaufa­nia i szyb­kiemu nie­wol­ni­kowi? Otóż ist­nieje ryzyko, że nie­wol­nik może zostać schwy­tany, a prze­sła­nie prze­czy­tane, co dla samego Arte­mi­dora, a zwłasz­cza dla adre­sata listu, ozna­cza­łoby tylko jedno: śmierć.

Powie­dzie­li­śmy, że tych kilka lini­jek mogłoby zmie­nić bieg histo­rii. O co więc cho­dzi?

List, który według Appiana naprawdę został napi­sany i nad ranem 15 marca 44 roku p.n.e. znaj­do­wał się w ręku Arte­mi­dora, ma tylko jeden cel: oca­lić Gaju­sza Juliu­sza Cezara.

Nasz filo­zof ostrzega w nim swo­jego przy­ja­ciela, że ktoś spi­skuje prze­ciwko niemu i będzie pró­bo­wał go zabić pod­czas posie­dze­nia senatu. Być może wymie­nia też nazwi­ska nie­któ­rych spi­skow­ców, mając nadzieję, że Cezar nie pozwoli im się zbli­żyć, a może po pro­stu błaga go, by nie przy­cho­dził na posie­dze­nie. Ni­gdy się tego nie dowiemy. Wiemy nato­miast, że gdyby to prze­sła­nie dotarło do celu i gdyby Cezar je prze­czy­tał, zamach pod­czas id mar­co­wych mógłby zostać uda­rem­niony, co mia­łoby trudne do okre­śle­nia, lecz z pew­no­ścią nie­zwy­kle poważne kon­se­kwen­cje w kolej­nych stu­le­ciach.

Wyjąt­kowo rzadko się zda­rza, by jeden czło­wiek ści­skał w dłoni przed­miot zdolny tak dalece wpły­nąć na histo­rię i zmie­nić los tak wielu ludzi na prze­strzeni wie­ków. Ten zwój jest niczym klucz pozwa­la­jący otwo­rzyć dwa różne sce­na­riu­sze: histo­rię bez Cezara, tę, którą znamy, lub histo­rię z Ceza­rem, a więc tę, w któ­rej nie ma star­cia mię­dzy Okta­wia­nem i Anto­niu­szem ani romansu Anto­niu­sza i Kle­opa­try. Kró­lowa pozo­sta­łaby towa­rzyszką Cezara i z pew­no­ścią uda­łoby się jej uzy­skać nie­za­leż­ność dla Egiptu, nie stałby się on więc rzym­ską pro­win­cją. Nie byłoby, przy­naj­mniej w naj­bliż­szej przy­szło­ści, wynie­sie­nia Okta­wiana do naj­wyż­szej god­no­ści, nie byłoby imie­nia-atry­butu August, nie byłoby naro­dzin impe­rium zbu­do­wa­nego cier­pli­wie i mądrze, nie byłoby cur­sus publi­cus (nie­zwy­kle sku­tecz­nej poczty stwo­rzo­nej w epoce impe­rial­nej), nie byłoby liczą­cej sobie 80 tysięcy kilo­me­trów sieci dróg, z któ­rych korzy­stamy do dziś, nie byłoby wpro­wa­dzo­nych przez Augu­sta praw i reform. Czy kto­kol­wiek inny mógłby tego wszyst­kiego doko­nać zamiast niego? Być może, ale nie zro­biłby tego tak jak Okta­wian, który dzięki swo­jej nie­zwy­kłej dłu­go­wiecz­no­ści (zmarł w wieku 77 lat, co było wów­czas rzad­ko­ścią, choć nie wyjąt­kiem) miał mnó­stwo czasu, aby solid­nie zbu­do­wać swoje pań­stwo.

Cezar, będący już w pode­szłym wieku, nie miałby tyle czasu do dys­po­zy­cji. Jed­nak nawet jeśli się pomi­nie ten szcze­gół, gdyby żył dłu­żej, jego świat byłby inny, ukształ­to­wa­łyby go jego reformy i jego siła.

Kto wie, jacy byli­by­śmy dzi­siaj…

Z pew­no­ścią w naj­bliż­szych godzi­nach zosta­nie wpra­wiony w ruch potężny motor histo­rii i wywoła efekt domina, wpły­wa­jący na przy­szłe wieki, przy­szłe poko­le­nia, a osta­tecz­nie nawet życie każ­dego z nas współ­cze­snych.

To naprawdę osza­ła­mia­jące, gdy się pomy­śli, że grecki filo­zof trzyma w swo­ich spo­co­nych dło­niach losy miliar­dów ludzi, któ­rzy jesz­cze się nie uro­dzili. Nie­wia­ry­godne.

Z pod­ręcz­ni­ków histo­rii dobrze wiemy, jak poto­czyły się wyda­rze­nia, a gdy pamięta się o 23 cio­sach szty­le­tem, które już kilka godzin póź­niej otrzy­mał dyk­ta­tor, natu­ral­nym byłoby uznać, że do Cezara nie dotarła prze­zna­czona dlań wia­do­mość. A jed­nak było ina­czej. Arte­mi­dor wypeł­nił swoją misję i dostar­czył zwój Ceza­rowi. Trudno uwie­rzyć w to, co wyda­rzyło się póź­niej.

Toa­leta Kle­opa­try

Kle­opa­tra ma zamknięte powieki. Naprę­żają się tylko odro­binę, gdy jej maki­ja­żystka Eiras deli­kat­nie opiera złotą pałeczkę, aby nary­so­wać koh­lem długą czarną linię, która bie­gnie od oczu aż do skroni. To być może naj­słyn­niej­sza i naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­styczna cecha egip­skiego maki­jażu. Ruch jest powolny, ale zde­cy­do­wany i płynny. Pałeczka prze­suwa się po dol­nej powiece, a następ­nie rysuje ścieżkę na skó­rze. Słu­żąca powta­rza ten gest kil­ka­krot­nie, aż do chwili, gdy utwo­rzy dosko­nale ciemny pasek pozba­wiony smug. Eiras jest z pew­no­ścią tajną bro­nią Kle­opa­try: dzięki koh­lowi, który wyeli­mi­no­wał lub ukrył wszel­kie nie­do­sko­na­ło­ści, oczy wład­czyni wydają się teraz oprawne w czerń niczym księ­życ w pełni na noc­nym nie­bie. Kiedy kró­lowa znów je otwiera, jej i tak fascy­nu­jące spoj­rze­nie zyskuje zaska­ku­jącą moc.

Mówiono, że gdyby Kle­opa­tra miała krót­szy nos, inne byłoby obli­cze ziemi (to zna­czy ludzka histo­ria). Sprawą nosa kró­lo­wej zaj­miemy się w naszej opo­wie­ści nieco póź­niej. Pewne jest jed­nak, że egip­ski maki­jaż, tak mocny i intry­gu­jący, sta­nowi (prze­mil­czany lub rzadko wspo­mi­nany) ele­ment legen­dar­nego uroku i sek­sa­pilu Kle­opa­try, być może istot­niej­szy, niż się przy­pusz­cza.

Eiras jest naj­lep­szą maki­ja­żystką na egip­skim dwo­rze, a jeśli się weź­mie pod uwagę jej codzienny kon­takt z Kle­opa­trą, być może także kimś wię­cej: to praw­do­po­dob­nie kobieta, która umie słu­chać, a zwie­rze­nia wład­czyni zacho­wuje w tajem­nicy. Wiemy, że kró­lowa chciała zawsze mieć ją przy sobie. Kilka lat póź­niej Eiras będzie obecna pod­czas słyn­nej bitwy pod Akcjum i pozo­sta­nie u boku Kle­opa­try, cicha jak zawsze, aż do samego końca: to w jej ramio­nach umrze wład­czyni. Jest zatem bar­dzo praw­do­po­dobne, że ulu­biona maki­ja­żystka towa­rzy­szy swej pani rów­nież tutaj, w Rzy­mie.

Ale jak wygląda toa­leta Kle­opa­try? Jaki maki­jaż nosi kró­lowa?

Nie różni się on zasad­ni­czo od maki­jażu innych egip­skich kobiet (pomi­ja­jąc jakość kosme­ty­ków, per­fum i instru­men­tów, naj­lep­szych i naj­droż­szych w tam­tej epoce). W Egip­cie kobiety uży­wają kre­mów do twa­rzy wyko­na­nych z natu­ral­nych tłusz­czów, do któ­rych doda­wany jest orga­niczny pig­ment, nada­jący skó­rze odro­binę koloru. Ina­czej niż dziś ide­ałem jest skóra pozba­wiona śla­dów opa­le­ni­zny: cera ma być jak naj­ja­śniej­sza. W tym celu sto­suje się biały pod­kład wyko­nany na bazie róż­nych rodza­jów kredy. Trzeba powie­dzieć, że pod­sta­wo­wym skład­ni­kiem ówcze­snych kosme­ty­ków są tłusz­cze. Mogą być pocho­dze­nia roślin­nego (wytwa­rza się je z oleju rycy­no­wego, lnia­nego lub oliwy z oli­wek), ale te są bar­dzo dro­gie, lub pocho­dze­nia zwie­rzę­cego, bar­dziej przy­stępne cenowo. Do bar­wie­nia używa się natu­ral­nych pig­mentów, pra­wie zawsze pocho­dze­nia mine­ral­nego: nie­bie­ski uzy­skuje się z azu­rytu, zie­lony z mala­chitu, czarny zwy­kle z popiołu, żółty i czer­wony z ochry i tak dalej. Zostają one roz­drob­nione, sprosz­ko­wane i zmie­szane z tłusz­czem w nie­wiel­kich naczyn­kach z drewna lub kości sło­nio­wej. Tym wła­śnie każ­dego ranka zaj­muje się Eiras. Następ­nie kosme­tyk deli­kat­nie roz­pro­wa­dza się na skó­rze za pomocą szpa­tu­łek. Ochra jest zwy­kle nakła­dana na policzki, co nadaje twa­rzy cie­pło i wital­ność, a także na usta. Ano wła­śnie, a z czego robiono szminkę Kle­opa­try i innych egip­skich kobiet? Zapo­mnij­cie o małym cylin­drycz­nym pojem­niku ze szty­ftem, który widzimy dzi­siaj. Tak zwany papi­rus ero­tyczny, prze­cho­wy­wany w Muzeum Egip­skim w Tury­nie, przed­sta­wia malu­jącą się kobietę: do bar­wie­nia ust używa ona dłu­giego rysika, a może pędzelka.

Tak, egip­skie przed­mioty do maki­jażu zde­cy­do­wa­nie nie nadają się do nosze­nia w torebce (która zresztą jesz­cze nie ist­nieje). Są one mniej prak­tyczne niż ich współ­cze­sne odpo­wied­niki, ponie­waż używa się ich tylko w domu, o poranku. Kosme­tyczką jest drew­niana skrzynka, z zewnątrz poma­lo­wana i ozdo­biona, co nadaje jej jakiś rys oso­bi­sty, a wewnątrz pełna prze­gró­dek na szklane butelki z maściami, olej­kami i pach­ni­dłami.

Kle­opa­tra sie­dzi bez ruchu, pod­czas gdy Eiras, wspo­ma­gana przez kilka słu­żą­cych, przy­go­to­wuje ją na kolejny dzień, pozor­nie nie­róż­niący się od innych. Nikt nie wie, że dzi­siaj histo­ria sta­ro­żyt­nego świata zmieni się raz na zawsze. Słu­żące kon­ty­nu­ują pra­co­chłonne przy­go­to­wa­nia. Kle­opa­tra wyciąga rękę na sto­liku: słu­żąca deli­kat­nie maluje jej paznok­cie. Egip­cjanka, tak jak dzi­siej­sze kobiety, ma je pola­kie­ro­wane. Jakiej sub­stan­cji się do tego używa? To może was zasko­czyć: henny.

Egip­ska kosme­tyka kryje w sobie wiele cie­ka­wo­stek. Ma cel nie tylko este­tyczny, lecz także ochronny. Kremy służą rów­nież, a może przede wszyst­kim, do zabez­pie­cze­nia skóry przed inten­syw­nym słoń­cem Egiptu i jego nie­zwy­kle suchym kli­ma­tem.

Emble­ma­tycz­nym przy­kła­dem jest kohl: naj­praw­do­po­dob­niej uzy­skuje się go ze spa­lo­nego drewna, tłusz­czu i anty­monu, który jest środ­kiem dezyn­fe­ku­ją­cym, natu­ral­nym anty­sep­ty­kiem chro­nią­cym oko przed agre­syw­nymi bak­te­riami, infek­cjami grzy­bi­czymi i paso­ży­tami, a także przed kon­se­kwen­cjami podraż­nie­nia wywo­ła­nego przez słońce i wiatr nio­sący tumany pustyn­nego pyłu.

Kosme­tyka dla Egip­cjan to zatem przede wszyst­kim ochrona ciała.

W ten spo­sób odkry­wamy jesz­cze inny aspekt higieny intym­nej. Jeśli zada­je­cie sobie pyta­nie, jak Kle­opa­tra zapre­zen­to­wała się Ceza­rowi pod­czas ich pierw­szej wspól­nej nocy, możemy na nie odpo­wie­dzieć z abso­lutną pew­no­ścią, nawet jeśli nie wspo­mniał o tym żaden sta­ro­żytny tekst czy autor: jej ciało było cał­ko­wi­cie wyde­pi­lo­wane. Nawyk usu­wa­nia z powierzchni skóry wszel­kich wło­sów (z wyjąt­kiem rosną­cych na gło­wie oraz rzęs i brwi, ma się rozu­mieć) wyni­kał z zasad higieny oso­bi­stej, wyma­ga­ją­cych pozby­wa­nia się wszyst­kiego, na czym mogłyby się roz­wi­nąć paso­żyty. Małe grze­bie­nie z drob­niut­kimi zębami, zna­le­zione w gro­bow­cach egip­skich, jak rów­nież w Pom­pe­jach, świad­czą o tym, że w sta­ro­żyt­no­ści (i aż do cza­sów dzi­siej­szych) toczono zażartą walkę z wszami. Mniej­sze i więk­sze ostrza czy nie­wiel­kie pęsety o wyszu­ka­nym kształ­cie, odna­le­zione w nie­tknię­tym sta­nie w gro­bowcu Kha, któ­rego nie­zwy­kłą zawar­tość można oglą­dać w Muzeum Egip­skim w Tury­nie, dowo­dzą jed­no­znacz­nie, że zwy­czaj depi­la­cji był sze­roko roz­po­wszech­niony we wszyst­kich kla­sach spo­łecz­nych. Obec­ność sło­iczka zawie­ra­ją­cego resztkę wosku suge­ruje sto­so­wa­nie sub­stan­cji zmięk­cza­ją­cych, któ­rymi można było nama­ścić ciało po depi­la­cji.

Trzeba powie­dzieć, że także rzym­skie kobiety miały w zwy­czaju pełną depi­la­cję ciała, pod­czas gdy męż­czyźni zazwy­czaj jej nie sto­so­wali (cho­ciaż codzien­nie golili brody). Wyjąt­kiem był Okta­wian: Swe­to­niusz wspo­mina, że August regu­lar­nie przy­pa­lał włosy na ciele roz­grza­nymi do czer­wo­no­ści łupi­nami orze­chów, aby skóra była gładka, a odra­sta­jące włosy mięk­kie. Dość dziwny zwy­czaj jak na czło­wieka przyzwy­czajonego przy­naj­mniej przez pewien czas do suro­wego woj­sko­wego życia.

Cie­ka­wostką jest, że maki­jaż i kosme­tyki są w Egip­cie uni­seks: zarówno kobiety, jak i męż­czyźni noszą maki­jaż i usu­wają włosy, a także uży­wają peruk.

Wła­śnie zabie­gom fry­zjer­skim oddaje się teraz Kle­opa­tra. Na zakoń­cze­nie dłu­giej i skom­pli­ko­wa­nej sesji maki­jażu (zwłasz­cza w wypadku tak wiel­kiej wład­czyni jak ona) nad­szedł czas, aby zało­żyć perukę. Kró­lowa, z racji swego grecko-mace­doń­skiego pocho­dze­nia, zazwy­czaj nie nosi kla­sycz­nej egip­skiej peruki, ale w tym przy­padku, z sza­cunku dla tra­dy­cji, reli­gii, a także potęż­nej kasty kapła­nów, założy wła­śnie taką, ponie­waż ma spra­wo­wać święty obrzęd. Spo­śród wszyst­kich wład­ców z dyna­stii Pto­le­me­uszy wła­śnie Kle­opa­trze naj­bliż­sze są naród i kul­tura Egiptu, nawet jeśli oka­zuje to bar­dziej z poli­tycz­nej kal­ku­la­cji niż z prze­ko­na­nia.

Jedna ze słu­żeb­nic przy­nosi sporą drew­nianą skrzynkę. Po jej otwar­ciu widać masywną czarną perukę, która zostaje ostroż­nie wyjęta ze środka. W całym pomiesz­cze­niu roz­cho­dzi się silny zapach per­fu­mo­wa­nych olej­ków. Peruka jest wyko­nana z praw­dzi­wych wło­sów, bar­dzo czar­nych i błysz­czą­cych, sta­ran­nie zebra­nych w cien­kie, fali­ste pasma, opa­da­jące z każ­dej strony niczym stru­mie­nie wody z fon­tanny. Pasma te koń­czą się małym, bar­dzo ści­śle sple­cio­nym i nie­mal zupeł­nie sztyw­nym war­ko­czem, mają­cym nadać peruce wagę i nie pozwo­lić, by ucze­sa­nie roz­wie­wało się na wie­trze.

Włosy peruki są podzie­lone na trzy równe czę­ści: jedna bie­gnie wzdłuż karku i zatrzy­muje się na wyso­ko­ści łopa­tek, pozo­stałe dwie spły­wają w dół po bokach, odsła­nia­jąc uszy i zatrzy­mu­jąc się nad pier­siami. To wła­śnie owa trój­dziel­ność nadaje ucze­sa­niu więk­szą sta­bil­ność. Od wie­ków wszy­scy męż­czyźni i kobiety w Egip­cie noszą podobne peruki, oczy­wi­ście róż­niące się od sie­bie kosz­tow­no­ścią. Pod nimi skry­wają praw­dziwe włosy, które można sobie tylko wyobra­zić: gład­kie lub krę­cone, dłu­gie albo bar­dzo krót­kie (to powszechny zwy­czaj), a nie­kiedy cał­ko­wi­cie wygo­loną skórę. Oczy­wi­ście w życiu codzien­nym nie zawsze zakrywa się głowę peruką – włosy rów­nież się odsła­nia, a wtedy są one ucze­sane na różne spo­soby i zawsze namasz­czone olej­kiem.

Peruka została już ostroż­nie nało­żona na głowę kró­lo­wej i ozdo­biona grze­bie­niami z kości sło­nio­wej i zło­tymi szpi­lami.

Jesz­cze tylko chwila na uży­cie per­fum, któ­rymi skra­pia się głowę i ubra­nie, nie zapo­mi­na­jąc o kilku kro­plach na szyi. W ten spo­sób koń­czy się długa ope­ra­cja roz­po­częta przez zaufane służki od wyboru odpo­wied­niego ubra­nia, ope­ra­cja powta­rza­jąca się codzien­nie przez lata.

Kle­opa­tra przy­gląda się sobie w lustrze z pole­ro­wa­nego brązu, które trzyma przed nią Eiras. Psotny uśmie­szek bez­wied­nie wykwita na jej twa­rzy. Jest gotowa. Może sta­wić czoła temu, co przy­nie­sie nad­cho­dzący dzień.

Uro­czy drań

Kle­opa­tra wstaje i rusza prze­stron­nym por­ty­kiem, już jed­nak innym kro­kiem niż wcze­śnie rano: wygląda bar­dziej wład­czo, a każdy, kto ją spo­tyka, zgina się w mil­czą­cym ukło­nie. Kró­lowa znika za drzwiami, zosta­wia­jąc nam wspa­niały widok na maje­sta­tyczne Wzgó­rze Kapi­to­liń­skie, roz­ta­cza­jący się w oddali za arka­dami por­tyku, przez który prze­szła. U stóp wzgó­rza wznosi się Forum, a tuż obok stoi wielki domus, gdzie w tej wła­śnie chwili nie­wol­nik czeka, aż jego pan opu­ści sypial­nię. Ma dla niego srebrną tacę z kie­li­chem wina i lecz­ni­czą mik­sturą do zaży­wa­nia codzien­nie rano. Przez całą noc jego pan gło­śno chra­pał po wie­czo­rze spę­dzo­nym wśród salw śmie­chu i stru­mieni wina pły­ną­cych na uczcie. Uwiel­bia ota­czać się ludźmi o wąt­pli­wej repu­ta­cji, kone­se­rami uro­ków życia, z któ­rymi spę­dza nie­kiedy całe noce. Na pewno też upra­wiał seks z jakąś kobietą. Nie­ważne jaką. I choć jest żonaty, takie życie pro­wa­dzi już od dawna.

W nie­daw­nej prze­szło­ści skan­dal wywo­łał jego romans z popu­larną aktorką mimiczną Lyko­ris, znaną rów­nież pod imie­niem Cyte­ris, sek­sowną bywal­czy­nią salo­nów, a przede wszyst­kim ama­torką liczą­cych się męż­czyzn. Zupeł­nie stra­cił dla niej głowę (wró­cimy jesz­cze do tego przy innej oka­zji): nawet poka­zy­wał się z tą kobietą na mie­ście w lek­tyce poprze­dza­nej przez lik­to­rów1. W końcu sam Juliusz Cezar musiał zażą­dać od niego, by zmie­nił postę­po­wa­nie i wziął pod uwagę swą wysoką rangę kon­sula. Nasz boha­ter posłusz­nie to uczy­nił.

Cyce­ron nazywa go „gla­dia­to­rem”, ponie­waż uważa, że w przy­padku tego męż­czy­zny roz­wój mię­śni pochło­nął znaczną część ener­gii prze­zna­czo­nej teo­re­tycz­nie na roz­wój umy­słu. On sam jed­nak lubi wyko­rzy­sty­wać swoją spraw­ność fizyczną i chęt­nie eks­po­nuje sze­roki, umię­śniony tors. Ma sło­neczny, roz­bra­ja­jący uśmiech z przy­da­ją­cymi mu uroku zmarszcz­kami – dzięki niemu kobiety i przy­ja­ciele wyba­czają mu wszystko. Możemy go nazwać „uro­czym dra­niem”.

Nazywa się Mar­cus Anto­nius. Będziemy o nim mówić Marek Anto­niusz albo po pro­stu Anto­niusz.

Nie­wol­nik przed drzwiami opusz­cza głowę, kręci nią nie­po­cie­szony i odcho­dzi.

Dom kon­sula jest naprawdę duży. Znaj­duje się obok domus Cezara, na wzgó­rzu Welia, nie­ist­nie­ją­cym już dziś nie­wiel­kim wznie­sie­niu mię­dzy Pala­ty­nem a Oppiu­sem (zni­we­lo­wano je w latach dwu­dzie­stych XX stu­le­cia, aby umoż­li­wić wybu­do­wa­nie via dei Fori Impe­riali). Według Andrei Caran­di­niego2 „była to pokaźna sie­dziba, jeśli ją porów­nać ze współ­cze­snymi domami śred­niej wiel­ko­ści na Pala­ty­nie, o powierzchni waha­ją­cej się pomię­dzy 915 a 1340 metrów kwa­dra­to­wych”. Gdy jed­nak Anto­niusz ją nabył, zaczął narze­kać na cia­snotę, uzna­jąc, że rezy­den­cja „nie jest dla niego wystar­cza­jąca”, i powięk­szył jej roz­miary do ponad 2200 metrów kwa­dra­to­wych.

Domus posiada duży wewnętrzny ogród oto­czony ele­ganc­kim por­ty­kiem z kolum­nami (tak zwany pery­styl) o dłu­go­ści aż 86 metrów. To praw­dziwy pałac w samym sercu Rzymu. Cen­tralna część tego wewnętrz­nego ogrodu zdra­dza pewien aspekt oso­bo­wo­ści Anto­niu­sza: została prze­kształ­cona w miej­sce do ćwi­czeń fizycz­nych. A to jesz­cze nie koniec – czwo­ro­boczny por­tyk pro­wa­dzi do czę­ści domus prze­zna­czo­nej na zabiegi pie­lę­gna­cji ciała, z obszerną łaź­nią (bal­neum) wypo­sa­żoną w pry­watną saunę (laco­ni­cum).

Ta piękna rezy­den­cja nale­żała kie­dyś do wiel­kiego prze­ciw­nika Juliu­sza Cezara, Pom­pe­ju­sza Wiel­kiego, a wcze­śniej do jego ojca, Gne­ju­sza Pom­pe­ju­sza Stra­bona. Jak Anto­niusz wszedł w jej posia­da­nie? W spo­sób nie­zbyt ele­gancki, ale będący owo­cem zwy­cię­stwa Cezara. Po śmierci Pom­pe­ju­sza w 48 roku p.n.e. jego skon­fi­sko­wane mie­nie zostało wysta­wione na aukcję. Mówimy o ogrom­nym majątku: według Cyce­rona sprze­daż posia­dło­ści Pom­pe­ju­sza Wiel­kiego przy­nio­sła aż 700 milio­nów sester­ców! Cezar zle­cił Anto­niuszowi prze­pro­wa­dze­nie aukcji, a ten oczy­wi­ście wyko­rzy­stał oka­zję, by nabyć tę rezy­den­cję (wraz z kil­koma nie­ru­cho­mo­ściami poło­żo­nymi na Polu Mar­so­wym) po bar­dzo niskiej cenie. Ten dom będzie miał teraz swój udział w wiel­kiej histo­rii.

Rzym­skie święto

W ciągu kolej­nych minut Rzym stop­niowo zapeł­nia się ludźmi wycho­dzą­cymi z insu­lae, ogrom­nych budyn­ków miesz­kal­nych gęsto wzno­szą­cych się w mie­ście. Męż­czyźni dźwi­gają torby z jedze­niem, inni trzy­mają na ramio­nach małe amfory pełne wina i żar­tują z przy­ja­ciółmi. Kobiety niosą płótna, koce i poduszki. Jesz­cze zanim na dobre wmie­szamy się w tłum, odczu­wamy jego nie­ma­te­rialną obec­ność: zapach kobie­cych per­fum, jedze­nia i przy­praw, dźwięk gło­sów, żar­tów i śmie­chów. Dokąd zmie­rzają ci wszy­scy ludzie? Odpo­wiedź jest pro­sta. Dziś są idy mar­cowe (nazwą idus Rzy­mia­nie ozna­czali śro­dek mie­siąca, nato­miast ter­mi­nem calen­dae okre­ślali jego pierw­szy dzień), a dla miesz­kań­ców Rzymu ozna­cza to jedno: święto Anny Perenny. Aby god­nie je uczcić, ludzie scho­dzą się do nie­wiel­kiej tra­wia­stej doliny pośród wzgórz poro­śnię­tych świę­tymi lasami, gdzie zabro­nione jest wyci­na­nie drzew, zbie­ra­nie drewna i polo­wa­nie na zwie­rzęta. Znaj­duje się ona kilka kilo­me­trów od mia­sta i łatwo dojść tam pie­szo wzdłuż via Fla­mi­nia. Pośrodku tej doliny bije święte źró­dło Anny Perenny. To nie­wiele mówiące nam dziś imię (jego brzmie­nie koja­rzy się z jakąś aktorką z lat sie­dem­dzie­sią­tych) odnosi się do bar­dzo waż­nego dla Rzy­mian bóstwa opie­ku­ją­cego się nie­ustanną odnową roku. Wła­śnie 15 marca ta dolina wypeł­nia się ludźmi, sta­jąc się miej­scem cze­goś w rodzaju sta­ro­rzym­skiego festi­walu. Tego dnia cele­bruje się obrzędy reli­gijne, pije się wodę ze świę­tego źró­dła, a potem płyną rzeki wina, a ludzie ucztują aż do świtu, pole­gu­jąc na ziemi. Nie koniec na tym: tra­dy­cja każe, by wła­śnie w tym miej­scu kobieta po raz pierw­szy upra­wiała miłość, bo to sta­nowi dobrą wróżbę na przy­szłość. Nie da się usta­lić z całą pew­no­ścią, czy tak się dzieje, ale nie­wąt­pli­wie wielu korzy­sta z przy­chyl­no­ści nocy i sta­wia naprędce małe zasłony z kawał­ków płótna, by zapew­nić sobie nieco pry­wat­no­ści, w czym poma­gają dodat­kowo ciem­no­ści i nie­wielka liczba kagan­ków. Następ­nego ranka, stą­pa­jąc lekko nie­pew­nym kro­kiem, wete­rani peł­nej namięt­no­ści nocy wra­cają do mia­sta.

Święte źró­dło ist­nieje do dziś i można to miej­sce zwie­dzać. Pra­wie nie­roz­po­zna­walne pozo­sta­ło­ści jego obra­mo­wa­nia, skła­da­jące się z wciąż solid­nie zespo­jo­nych cegieł i mar­mu­ro­wych płyt z dosko­nale czy­tel­nymi napi­sami, znaj­dują się na głę­bo­ko­ści kilku metrów obok współ­cze­snej restau­ra­cji. Zostały odkryte przy­pad­kowo, jak to się czę­sto dzieje w Rzy­mie, przy oka­zji budowy pod­ziem­nego par­kingu. Nie ma już w tym miej­scu zale­sio­nych wzgórz, zastą­pił je las nowo­cze­snych budyn­ków, a zamiast łąk mamy asfalt dróg, po któ­rych codzien­nie prze­jeż­dżają tysiące samo­cho­dów. Dolina, dla Rzy­mian sprzed dwóch tysięcy lat sta­no­wiąca brze­mienne we wspo­mnie­nia święte miej­sce, dla dzi­siej­szych rzy­mian jest po pro­stu pla­cem w cha­osie ulicz­nego ruchu – stoi tam wielki kościół i można umó­wić się na spo­tka­nie; to miej­sce nazywa się piazza Euc­lide. Kto dziś wie, że tam, gdzie teraz wznosi się chrze­ści­jań­ska budowla, odby­wał się „Wood­stock” cza­sów sta­ro­rzym­skich i działy się rze­czy ważne dla ludzi zapo­mnia­nych już przez czas?

Wróćmy jed­nak do naszego pie­chura dziel­nie prze­mie­rza­ją­cego Rzym.

Arte­mi­dor nie wziął pod uwagę, że dziś wszy­scy wyjdą z domów tak wcze­śnie, i kiedy tra­fia z zaułka na szer­szą ulicę, ogar­nia go nie­prze­li­czony tłum. Nasz filo­zof nie może już dłu­żej uni­kać ota­cza­ją­cych go zewsząd ludzi, gubi się w tłoku, ści­ska­jąc jesz­cze moc­niej w dłoni zwój papi­rusu. Łatwo roz­po­znać Arte­mi­dora po jego nie­zdar­nym, ale zde­cy­do­wa­nym kroku. Czy zdąży dotrzeć na czas do Juliu­sza Cezara?

Odro­bina Egiptu nad Tybrem

Już wie­cie, że w tych wła­śnie godzi­nach w Rzy­mie dzieje się wielka histo­ria. Arte­mi­dor to jedy­nie pio­nek w grze, która zade­cy­duje o losach nie tylko Rzymu, lecz także całych naro­dów (wiele z nich jesz­cze się nawet nie naro­dziło). I nie jest on jedyną figurą na sza­chow­nicy histo­rii: gdzieś nie­da­leko znaj­duje się Juliusz Cezar. Tro­chę dalej Marek Anto­niusz. Są jesz­cze Bru­tus, Kasjusz, a nawet Cyce­ron. Jakby przy­cią­gał ich gigan­tyczny magnes, wszy­scy oni nie­świa­do­mie zbli­żają się do tego samego miej­sca w jed­nym klu­czo­wym momen­cie histo­rii. Zostało już tylko kilka godzin.

A Kle­opa­tra?

Choć prze­bywa w mie­ście, kró­lowa Egiptu nie będzie zaan­ga­żo­wana w nad­cho­dzące wyda­rze­nia, jed­nak to, co się dziś dokona, uczyni ją pierw­szo­pla­nową boha­terką histo­rii w kolej­nych latach. Na razie jed­nak wład­czyni jest daleko – rów­nież fizycz­nie – od tego, co ma się wyda­rzyć, ponie­waż mieszka po dru­giej stro­nie Tybru (trans Tibe­rim; dzi­siej­sza dziel­nica Tra­ste­vere, czyli Zaty­brze), w luk­su­so­wej rezy­den­cji Cezara poza gra­ni­cami mia­sta. Tra­dy­cyj­nie wła­śnie tutaj zatrzy­mują się liczni pere­grini, czyli goście nie­bę­dący oby­wa­te­lami rzym­skimi – jak ona. To nie przy­pa­dek. Zgod­nie z pra­wem rzym­skim żaden obcy władca, jeśli nie zosta­nie ofi­cjal­nie zapro­szony jako „przy­ja­ciel i sojusz­nik” Rzymu, nie może prze­kro­czyć świę­tej linii, która ota­cza mia­sto i zakre­śla jego gra­nice, czyli pome­rium (być może nazwa pocho­dzi od post moerium, czyli „za murem”). Wszystko, co jest w środku, to praw­dziwe mia­sto ze świą­ty­niami, sena­tem, Forum oraz – a jakże! – zgieł­kiem typo­wym dla każ­dej metro­po­lii. Bar­dziej na zewnątrz znaj­dują się oczy­wi­ście inne dziel­nice, ale nie jest to już praw­dziwa urbs. Nawet jeśli są czę­ścią Mia­sta, ich poło­że­nie jest, że tak powiem, mniej sakralne.

Współ­cze­śnie Zaty­brze jest jedną z naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­stycz­nych dziel­nic Rzymu i sta­nowi serce noc­nego życia, jed­nak w 44 roku p.n.e. ma opi­nię dość obskur­nego frag­mentu mia­sta. Leży nisko, na czę­ściowo bagni­stym tere­nie, bo wody Tybru regu­lar­nie go zale­wają. Zarówno latem, jak i zimą powie­trze jest tam wil­gotne i cięż­kie, pełne koma­rów. Ale gdy minie się zabu­do­wa­nia w pobliżu rzeki i zacznie się wspi­nać na wzgó­rze Jani­ku­lum, wszystko nagle się zmie­nia. Żad­nych powo­dzi, żad­nego dusz­nego upału, wieje lekki, świeży wiatr. Na doda­tek roz­ta­cza­jący się ze wzgó­rza widok na Rzym jest olśnie­wa­jący. To dla­tego Juliusz Cezar zbu­do­wał tutaj Horti Caesa­ris, jedną ze swych wspa­nia­łych rezy­den­cji, znaj­du­jącą się przy via Por­tu­en­sis, o milę od bramy mia­sta. Nie­stety, nie dotrwały do naszych cza­sów choćby opisy budowli, ale na pod­sta­wie tego, co wiemy o rzym­skich ogro­dach, możemy spró­bo­wać wyobra­zić sobie posia­dłość, w któ­rej gosz­czono Kle­opa­trę, znaj­du­jące się tam ele­ganc­kie aleje, fon­tanny, posągi, nie­wiel­kie świą­ty­nie.

Śpiew sło­wika roz­brzmie­wa­jący o brza­sku ustą­pił teraz miej­sca świer­go­towi wielu innych pta­ków, prze­obra­ża­jąc Ogrody Cezara w salę kon­cer­tową natury. Tu jeste­śmy daleko od gwaru miej­skich ulic, od gło­śnych roz­mów w skle­pach i krzyku woź­ni­ców. Sto­imy pośrodku lasu, ota­cza nas nie­ska­żona przy­roda, wdy­chamy inten­sywny zapach żywicy pul­su­ją­cej pod korą wyso­kich sosen zmie­szany z wonią ziół wil­got­nych od rosy.

Przed nami strzela w niebo równy sze­reg cypry­sów, a po jego dru­giej stro­nie wszystko się zmie­nia: roślin­ność nie rośnie już tak jak chce, została przez czło­wieka poskro­miona, udo­mo­wiona. Koro­nom drzew i krze­wów nadano ele­ganc­kie kształty, dłu­gie żywo­płoty sta­no­wią obra­mo­wa­nie pach­ną­cych kwiet­ni­ków. Widzimy krzewy mirtu i buksz­panu, a potem, tuż za nimi, ide­al­nie przy­cięte poła­cie trawy i ogromne rzym­skie sosny z koro­nami w cha­rak­te­ry­stycz­nym kształ­cie para­sola, praw­dziwe olbrzymy, które jako jedyne wydają się nie ugi­nać przed wolą czło­wieka. Zagłę­biamy się w mały labi­rynt wypie­lę­gno­wa­nych ście­żek bie­gną­cych wśród niskich żywo­pło­tów. W regu­lar­nych odstę­pach poja­wiają się posągi z pozła­ca­nego brązu, świą­tynki, wie­lo­barwne ołta­rze przy­ozdo­bione gir­lan­dami kwia­tów. Nie bra­kuje też por­ty­ków, w któ­rych cie­niu można zatrzy­mać się na poga­wędkę. To praw­dziwy Eden w minia­tu­rze.

Swe­to­niusz twier­dzi, że Juliusz Cezar kupił owe ogrody w 49 roku p.n.e., aby dać prze­strzeń do życia na swo­bo­dzie koniom, z któ­rymi prze­kro­czył Rubi­kon i które uwa­żano za święte. Już wtedy w cen­trum posia­dło­ści znaj­do­wał się wspa­niały domus, ale nie miał on nic wspól­nego z tym, co Kle­opa­tra podzi­wia dzi­siaj. Budy­nek został prze­bu­do­wany: powięk­szono go o nowe kolum­nady i por­tyki, ozdo­biono fre­skami i mozai­kami. Stał się w ten spo­sób praw­dzi­wie kró­lew­ską rezy­den­cją, zanu­rzoną w nie­wiel­kim sosno­wym lesie. Znaj­duje się tu rów­nież ist­nie­jące już wcze­śniej sank­tu­arium poświę­cone bogini For­tu­nie. Tro­chę dalej, za ścianą wypie­lę­gno­wa­nych żywo­pło­tów widzimy inną świą­ty­nię: koń­czy się tam wła­śnie obrzęd ku czci egip­skiej bogini Izydy. Prze­wod­ni­czy mu kobieta. Wokół niej stoją kapłani o gło­wach ogo­lo­nych do samej skóry i nagich tor­sach, przy­odziani w szaty się­ga­jące do ziemi. Jedni śpie­wają modli­twy, inni grają na sistrum, instru­men­cie wyda­ją­cym ryt­miczny, natrętny dźwięk przy­po­mi­na­jący meta­liczne grze­cho­ta­nie. Cere­mo­nii, powta­rza­nej każ­dego ranka, towa­rzy­szy także brzmie­nie innych instru­men­tów. Kobieta wła­śnie pochy­liła się przed posą­giem bogini, wypo­wia­da­jąc rytu­alne for­muły. Twarz zakry­wają jej pukle czar­nych wło­sów z peruki opa­sa­nej dia­de­mem. Ale pozna­jemy tę białą pli­so­waną suk­nię. W nie­któ­rych miej­scach, na piersi, łonie czy bio­drach, przy­lega ona do ciała tak ści­śle jak ręka­wiczka. Teraz orantka pod­nosi twarz, mając oczy wciąż zamknięte. Wyciąga ręce ku górze, gło­śno i ryt­micz­nie wypo­wiada modli­twę w języku egip­skim. To uro­czy­sta chwila i ostat­nie słowa cere­mo­nii. Na chwilę zapada głę­bo­kie mil­cze­nie. W końcu kobieta wstaje i odwraca się: to Kle­opa­tra.

Kró­lowa odcho­dzi szyb­kim kro­kiem przez szpa­ler kapła­nów; gdy zgi­nają się przed nią i pro­stują po jej przej­ściu, two­rzą falę pokło­nów. Idzie znów takim samym kro­kiem, jaki widzie­li­śmy dziś rano, lek­kim, spo­koj­nym, zmy­sło­wym. Nie­omal unosi się nad zie­mią. Kilka metrów za nią podą­żają dwaj naj­wier­niejsi słu­dzy i trzej uzbro­jeni straż­nicy. Kle­opa­tra jest obcą kró­lową na tery­to­rium rzym­skiego pań­stwa, a wiele osób w Wiecz­nym Mie­ście nie patrzy na nią przy­chyl­nym wzro­kiem, zwłasz­cza ze względu na jej zwią­zek z Juliu­szem Ceza­rem. Nic dziw­nego, że Cezar wysta­wił dla jej ochrony cały oddział straży, który ma za zada­nie nie tylko pil­no­wać willi, lecz także infor­mo­wać go dys­kret­nie o tym, z kim spo­tyka się kró­lowa. Oczy­wi­ście naj­bli­żej Kle­opa­try znaj­duje się jej oso­bi­sta ochrona, która wraz z nią przy­była z Alek­san­drii.

Rzym­skie waka­cje

Podą­ża­jąc par­ko­wymi alej­kami za falu­jącą ryt­micz­nie suk­nią Kle­opa­try, uświa­da­miamy sobie, że znaj­du­jemy się nie tylko w willi oto­czo­nej par­kiem, lecz także we frag­men­cie Egiptu prze­wie­zio­nym do Rzymu.

Kró­lowa zamiesz­kała w tej luk­su­so­wej rezy­den­cji dwa lata temu, w 46 roku p.n.e., wezwana przez Cezara, kiedy powró­cił do Rzymu po zwy­cię­skiej kam­pa­nii w Afryce.

Nie wiemy, czy Kle­opa­tra prze­by­wała nad Tybrem przez całe dwa lata bez prze­rwy, aż do dzi­siaj, do id mar­co­wych. Jest praw­do­po­dobne, że udała się do Egiptu, kiedy Cezar wyru­szał do Hisz­pa­nii, a następ­nie wró­ciła jesie­nią 45 roku p.n.e., kilka mie­sięcy przed zama­chem na doży­wot­niego dyk­ta­tora.

Wró­ciła nie tylko z miło­ści do Cezara, lecz także z poli­tycz­nej kal­ku­la­cji. W nad­cho­dzą­cej wypra­wie Rzymu prze­ciwko Par­tom na Wscho­dzie Egipt będzie odgry­wał stra­te­giczną rolę, dostar­cza­jąc okrę­tów i ludzi. To szcze­gół, ale ujaw­nia inte­li­gen­cję Kle­opa­try. Jest ona kobietą i kró­lową – ow­szem, ale przede wszyst­kim przy­wód­czy­nią obda­rzoną silną wolą odgry­wa­nia istot­nej roli poli­tycz­nej dla dobra swego kraju.

Po tym, jak przy­wró­ciła sta­bil­ność gospo­dar­czą i admi­ni­stra­cyjną pań­stwa, sta­ran­nie przy­go­to­wała swoją podróż do Rzymu, oznaj­mia­jąc pod­da­nym, że wyjeż­dża, aby zadbać o inte­resy kró­le­stwa. Przed­się­wzię­cie nale­żało do skom­pli­ko­wa­nych: nie­ła­two było opu­ścić Egipt, jesz­cze do nie­dawna roz­darty licz­nymi kon­flik­tami wewnętrz­nymi, i sta­wić czoła tru­dom żeglugi liczą­cej sobie dwa tysiące kilo­me­trów (jak na owe czasy odle­głość ogromną). Ale Kle­opa­tra dobrze to roze­grała: zwią­zała ze sobą Cezara, rodząc mu „ofi­cjal­nego” syna (choć co do fak­tycz­nego ojco­stwa było sporo wąt­pli­wo­ści, o czym jesz­cze opo­wiemy), rzym­ski wódz zaś zagwa­ran­to­wał spo­kój w kró­le­stwie, wysy­ła­jąc tam swoje oddziały, dzięki czemu ona mogła udać się do Rzymu. Może i Cezar ma wąt­pli­wo­ści co do swego ojco­stwa, ale nie robi z tego pro­blemu: po pierw­sze dla­tego, że dziecko będące synem cudzo­ziemki nie posiada w rzym­skim świe­cie tytu­łów praw­nych ani praw spad­ko­wych, a po dru­gie ze względu na to, że Egipt jest nie­zwy­kle boga­tym kró­le­stwem, praw­dzi­wym skarb­cem dla Rzymu i dla samego Cezara, zaple­czem potrzeb­nym do reali­za­cji jego ambi­cji. Nic mu po Egip­cie wro­gim albo nie­pew­nym, a Kle­opa­tra jako jego wład­czyni sta­nowi dla Rzymu naj­lep­szą gwa­ran­cję sta­bil­no­ści. Krótko mówiąc, oboj­giem powo­dują nie tylko uczu­cia, ale i znacz­nie kon­kret­niej­sze inte­resy.

A prze­cież Kle­opa­tra to rów­nież kobieta, na doda­tek młoda, dwu­dzie­sto­pa­ro­let­nia. Choć jest obda­rzona ponad­prze­ciętną inte­li­gen­cją i kie­ruje się głów­nie kal­ku­la­cjami poli­tycz­nymi, wyjazd do Rzymu nie­zwy­kle sil­nie poru­sza jej emo­cje. Pociąga ją to naj­więk­sze i naj­po­tęż­niej­sze mia­sto na świe­cie i per­spek­tywa zamiesz­ka­nia w sercu potęgi, która kon­tro­luje cały region Morza Śród­ziem­nego. Zwłasz­cza że będąc w tym miej­scu, jak już wspo­mnie­li­śmy, jest w sta­nie bar­dzo dobrze dbać o inte­resy Egiptu.

Być może to nie pierw­szy raz, kiedy Kle­opa­tra odwie­dza Rzym. Moż­liwe, że przy­była tu już wcze­śniej, kiedy miała 12 lat, razem ze swym ojcem. Pto­le­me­usz XII (noszący nie­ofi­cjalny przy­do­mek Aule­tes, czyli Fle­ci­sta) szu­kał wów­czas u Rzy­mian schro­nie­nia i pomocy po bun­cie w Alek­san­drii wsz­czę­tym przez jego wła­sną córkę Bere­nikę i jej męża Arche­la­osa z Komany. Rzym­skie oddziały opa­no­wały Alek­san­drię i bru­tal­nie stłu­miły opór, a ojciec naszej Kle­opa­try ponow­nie wró­cił na tron, korzy­sta­jąc ze wspar­cia rzym­skiego gar­ni­zonu pozo­sta­wio­nego tam dla jego obrony. Było to w roku 55 p.n.e.

Wielu uważa, że w cza­sie obec­nej rzym­skiej podróży Kle­opa­tra zacho­wuje się tak samo, jak wcze­śniej jej ojciec, począw­szy od epa­to­wa­nia bogac­twem i egzo­tyką, a skoń­czyw­szy na poru­sza­niu się po mie­ście w lek­tyce. Z pew­no­ścią zdo­była sobie spore uzna­nie w oczach Rzymu, który for­mal­nie uznaje ją za sprzy­mie­rzoną kró­lową. Cezar zle­cił nawet wyko­na­nie jej posągu z pozła­ca­nego brązu i kazał usta­wić go w świą­tyni Wenus Gene­trix, bogini chro­nią­cej jego ród (łac. gens). Kle­opa­tra i jej syn Pto­le­me­usz Cezar, czyli Pto­le­me­usz XV, któ­rego wszy­scy znają jako Ceza­riona, „małego Cezara”, nie przy­by­wają do Wiecz­nego Mia­sta jako nie­wol­nicy, ale jako przy­ja­ciele i sprzy­mie­rzeńcy. Jest to jej wielki suk­ces poli­tyczny.

Wkrótce po dotar­ciu do Rzymu Kle­opa­tra uczest­ni­czy w trium­fie Cezara, sta­no­wią­cym naj­wyż­sze wyróż­nie­nie dla zwy­cię­skiego wodza. W uro­czy­stym pocho­dzie pro­wa­dzona jest w łań­cu­chach jej młod­sza sio­stra Arsi­noe (która pró­bo­wała ją zde­tro­ni­zo­wać i zabić, a wraz z nią pozba­wić życia rów­nież Juliu­sza Cezara). Cóż za sytu­acja: w tej samej uro­czy­sto­ści Kle­opa­tra wystę­puje jako zaprzy­jaź­niona i sprzy­mie­rzona z Rzy­mem wład­czyni, a jej sio­stra idzie przed nią jako poko­nany i upo­ko­rzony wróg. Cezar roz­wiąże ten pro­blem, przy­wra­ca­jąc sio­strze Kle­opa­try wol­ność, a Arsi­noe schroni się w świą­tyni Arte­midy w Efe­zie, sta­no­wią­cej miej­sce neu­tralne, tro­chę tak, jak Szwaj­ca­ria pod­czas II wojny świa­to­wej.

Oczy­wi­ście kró­lowa przy­wio­zła ze sobą jakąś cząstkę swego kraju. Dzięki pomocy Cezara Horti Caesa­ris na Zaty­brzu krok po kroku prze­obra­ziły się w dwór egip­ski. Kle­opa­tra prze­bywa tutaj z dorad­cami, zaufa­nymi ludźmi, służ­kami, nie­wol­ni­kami, nawet z eunu­chami. Do tego trzeba dodać leka­rzy, filo­zo­fów, kraw­cowe, kucha­rzy, a także per­so­nel opie­ku­jący się jej synem Ceza­rio­nem.

Wiemy, że w Rzy­mie jest z nią z pew­no­ścią Ammo­niusz, jej główny doradca, czło­wiek mądry, sprytny – i wkrótce znie­na­wi­dzony przez Cyce­rona, ponie­waż nie da mu cen­nych ksiąg (pra­wie na pewno pocho­dzą­cych z Biblio­teki Alek­san­dryj­skiej) obie­ca­nych przez kró­lową, być może w zamian za jakąś przy­sługę. Obie­cany dar nie zosta­nie prze­ka­zany w związku z nagłą śmier­cią Cezara.

Jest przy Kle­opa­trze rów­nież stary doradca jej ojca, Sera­pion, który już raz był w Rzy­mie pod­czas wygna­nia Pto­le­me­usza XII: z całego dworu on naj­le­piej zna Wieczne Mia­sto i jego poli­tyczną dyna­mikę.

Być może jest też Apol­lo­dor z Sycy­lii, zaufany sługa o her­ku­le­so­wym wyglą­dzie – wła­śnie on pota­jem­nie zapro­wa­dził wład­czy­nię na jej pierw­sze spo­tka­nie z Ceza­rem.

Jest wresz­cie Olim­piusz, stary oso­bi­sty lekarz Kle­opa­try, który praw­do­po­dob­nie pomoże jej popeł­nić samo­bój­stwo.

Kró­lowa uzy­skała zgodę, by towa­rzy­szyło jej kil­ku­dzie­się­ciu urzęd­ni­ków i funk­cjo­na­riu­szy wyso­kiej rangi, jak na przy­kład ten tłu­sty łysy pisarz, który wła­śnie z głę­bo­kim ukło­nem podaje papi­rus. Ale poza aspek­tami admi­ni­stra­cyj­nymi człon­ko­wie dworu są tu przede wszyst­kim po to, by dotrzy­my­wać swej pani towa­rzy­stwa i pomóc jej zacho­wać alek­san­dryj­ski styl życia, swo­istą mie­szankę świa­to­wo­ści i inte­lek­tu­ali­zmu, za któ­rym tak bar­dzo tęskni.

Kle­opa­tra nie jest wyłącz­nie wład­czy­nią ani też nie jest jedy­nie kobietą potrze­bu­jącą bez­tro­ski i prze­py­chu życia typo­wego dla ary­sto­kra­cji. Kocha kul­turę, jest spra­gniona wie­dzy, uwiel­bia odkry­cia naukowe. W póź­niej­szych wie­kach podobne do niej będą Hypa­tia z Alek­san­drii, cesa­rzowa bizan­tyj­ska Teo­dora, Ele­onora z Akwi­ta­nii, Kata­rzyna Sfo­rza, Iza­bela d’Este, Kata­rzyna Medy­cej­ska, kró­lowa Anglii Elż­bieta I i caryca Rosji Kata­rzyna II. W ciągu tych dwóch lat posia­dłość Cezara na Zaty­brzu stała się jed­nym z miejsc, w któ­rych oddy­cha się kul­turą. W ogro­dach roz­pra­wia się głów­nie o filo­zo­fii i cho­ciaż jeste­śmy w Rzy­mie i w rezy­den­cji egip­skiej wład­czyni, dys­ku­sję pro­wa­dzi się nie po łaci­nie ani nie w języku sta­ro­żyt­nego Egiptu, lecz po grecku, w języku mądro­ści.

Pod­czas uczt można przy­jaź­nie gawę­dzić o naj­waż­niej­szych teo­riach kosmo­lo­gicz­nych z Filo­stra­to­sem, jed­nym z naj­słyn­niej­szych alek­san­dryj­skich ora­to­rów i nauczy­cie­lem Kle­opa­try, wpro­wa­dza­ją­cym ją w zagad­nie­nia filo­zo­fii i reto­ryki.

Przy innej oka­zji można poroz­ma­wiać z Sosi­ge­ne­sem z Alek­san­drii, zapewne naj­waż­niej­szym astro­no­mem tam­tych cza­sów. Kle­opa­tra przed­sta­wiła go Ceza­rowi pod­czas jego pobytu w Egip­cie, a wielu twier­dzi, że ów uczony brał udział w przy­go­to­wa­niu nowego kalen­da­rza zwa­nego juliań­skim (i uży­wa­nego aż do rene­sansu, kiedy to zastąpi go tak zwany kalen­darz gre­go­riań­ski).

W cza­sie spa­ceru po ogro­dach można spo­tkać sie­dzą­cego pod per­golą i oto­czo­nego wia­nusz­kiem uważ­nych słu­cha­czy Didy­mosa, słyn­nego alek­san­dryj­skiego gra­ma­tyka i jed­nego z naj­bar­dziej powa­ża­nych na dwo­rze Kle­opa­try inte­lek­tu­ali­stów. Należy on do szkoły zało­żo­nej w Alek­san­drii przez Ary­star­cha i sam przez długi czas w niej nauczał. Według Seneki Didy­mos jest auto­rem co naj­mniej 3,5 tysiąca ksią­żek i trak­ta­tów. Z powodu swej lite­rac­kiej „buli­mii” bywa nazy­wany Chalkènteros („O spi­żo­wych wnętrz­no­ściach”), lecz ma też inny, bar­dziej ser­deczny pseu­do­nim – Biblio­la­thas („Zapo­mi­na­jący o książ­kach”), ponie­waż cza­sami prze­czy sam sobie, nie pamię­ta­jąc o tym, co twier­dził we wcze­śniej napi­sa­nych dzie­łach.

Ary­sto­kraci odwie­dza­jący salon Kle­opa­try są pod wra­że­niem jej gustu i umie­jęt­no­ści two­rze­nia odpo­wied­niej atmos­fery, podzi­wiają este­tyczne wyra­fi­no­wa­nie i typowo orien­talny prze­pych.

Kró­lowa Egiptu wpro­wa­dza modę na nowe fry­zury, które kopiują Rzy­mianki, i zaska­kuje męż­czyzn swo­imi bia­łymi, dopa­so­wa­nymi suk­niami, podob­nymi do tych noszo­nych przez kapłanki.

Wszy­scy są pod wra­że­niem tej dziew­czyny, tak odmien­nej od typo­wych rzym­skich matron, słabo wykształ­co­nych i rzadko obda­rzo­nych podobną cha­ry­zmą. Ona zaś mówi jak męż­czy­zna, ale z uro­kiem naj­bar­dziej pożą­da­nej kobiety. Otula cię brzmie­nie jej zmy­sło­wego głosu, ale jed­no­cze­śnie jej inte­li­gen­cja chwyta cię w pułapkę.

Willa, w któ­rej mieszka Kle­opa­tra, jest czymś wię­cej niż tylko salo­nem i miej­scem spo­tkań ludzi wykształ­co­nych. Jest oazą. Jedze­nie, muzyka, roz­mowy i atmos­fera prze­no­szą gości wprost do Alek­san­drii. Do delty Nilu. Do Egiptu. Przy pry­wat­nym molo cumuje nawet kró­lew­ska łódź. Po tym nie­zwy­kłym świe­cie na Zaty­brzu nie pozo­stał żaden ślad w wyko­pa­li­skach, choć prze­cież udało się odkryć willę Hadriana w Tivoli i wiele innych oka­za­łych rezy­den­cji. Tu jed­nak mija­jące wieki zatarły wszelki ślad, unie­moż­li­wia­jąc dokładne opi­sa­nie codzien­nego życia i archi­tek­tury. Pozo­stały nam tylko mniej lub bar­dziej praw­do­po­dobne rekon­struk­cje.

Cezar i Kle­opa­tra, kochan­ko­wie, choć zwią­zani mał­żeń­stwem z innymi

A Juliusz Cezar? Jest tu u sie­bie. Przy­wiózł Kle­opa­trę do Rzymu jako kochankę, jako kró­lową i jako zdo­bycz wojenną, ale dosko­nale wie, że naraża się na duże ryzyko. W Rzy­mie nie jest łatwo, Cezar ma tu wielu wro­gów i krąży już po mie­ście zło­śliwa plotka, jakoby zdo­bywca sam został pod­bity przez obcą wład­czy­nię, którą teraz podej­muje z naj­wyż­szymi hono­rami i tole­ruje nawet jej żąda­nie, by widzieć w niej rein­kar­na­cję Izydy.

Jed­nak Cezar nie jest naiwny i myliłby się ten, kto chciałby widzieć w jego rela­cji z Kle­opa­trą jedy­nie aspekt roman­tyczny. Rzym­ski wódz pozo­staje z nią w związku głów­nie dla­tego, że jest ona kró­lową, a więc posiada wła­dzę poli­tyczną. Posta­na­wia się z tym zanadto nie afi­szo­wać. Trzyma kochankę z dala od Rzymu, senatu i zwy­kłego ludu, w luk­su­so­wym pałacu po dru­giej stro­nie rzeki, gdzie może spo­ty­kać się z nią w cał­ko­wi­tej dys­kre­cji. Nie zapo­mi­najmy, że jest żonaty. Każ­dego wie­czoru w domu poło­żo­nym w sercu Wiecz­nego Mia­sta czeka na niego żona, Kal­pur­nia.

Tak więc Cezar ma w tym samym mie­ście i żonę, i kochankę. Spę­dza czas zarówno z jedną, jak i z drugą – na oczach wszyst­kich. Zgod­nie ze współ­cze­sną moral­no­ścią tak ofi­cjalna natura podwój­nego życia byłaby koń­cem kariery dla każ­dego poli­tyka. Jed­nak nie w repu­bli­kań­skim Rzy­mie i nie tylko dla­tego, że cho­dzi o Juliu­sza Cezara. Rzy­mia­nin bowiem może ofi­cjal­nie mieć rów­no­cze­śnie jedną żonę i wiele kon­ku­bin. Prawo tego nie zabra­nia. Nie­do­zwo­lone jest nato­miast posia­da­nie dwóch żon. Uczci­wie rzecz bio­rąc, sytu­acja Kle­opa­try nie wydaje się wcale mniej zło­żona, ponie­waż rów­nież ona jest ofi­cjal­nie zamężna. Jej mąż mieszka nawet razem z nią w willi. To jed­nak rodzony brat wład­czyni, Pto­le­me­usz XIV, któ­rego poślu­biła zgod­nie z dziwną dyna­styczną tra­dy­cją Pto­le­me­uszy, naka­zu­jącą bra­ciom i sio­strom z kró­lew­skiego rodu zawie­ra­nie mał­żeństw mię­dzy sobą, aby nie mie­szać krwi o boskiej czy też pół­bo­skiej natu­rze z krwią zwy­kłych śmier­tel­ni­ków. Jest on dla Kle­opa­try mężem bar­dziej sym­bo­licz­nym niż rze­czy­wi­stym, na pewno też nie sypiają ze sobą. Rów­nież jego wiek nie czyni go prze­ra­ża­ją­cym kon­ku­ren­tem Cezara: Pto­le­me­usz ma zale­d­wie 13 lat.

Kle­opa­tra jest jed­nak sprytna, a fakt, że przy­wio­zła ze sobą brata-męża do Rzymu, świad­czy o poli­tycz­nej dale­ko­wzrocz­no­ści. Nie­za­leż­nie od gwa­ran­cji Cezara i obec­no­ści rzym­skich gar­ni­zo­nów w jej ojczyź­nie pozo­sta­wie­nie w domu współ­re­genta oraz pustego tronu jest zbyt ryzy­kowne.

W willi znaj­duje się jesz­cze jedna bar­dzo bli­ska sercu Kle­opa­try osoba. To naj­młod­szy miesz­ka­niec tego miej­sca, zale­d­wie dwu­let­nie dziecko: Ceza­rion jest synem Juliu­sza Cezara, a przy­naj­mniej tak zawsze utrzy­my­wała Kle­opa­tra.

Kwe­stia praw­dzi­wo­ści tego ojco­stwa nie została jed­no­znacz­nie roz­strzy­gnięta. Prze­ma­wia za nim to, że kró­lowe z rodu Pto­le­me­uszy nie były zazwy­czaj roz­wią­złe. Cezar mógł być w isto­cie pierw­szym męż­czy­zną Kle­opa­try. Jest rów­nież prawdą, że rzym­ski dyk­ta­tor, choć wda­wał się w wiele miło­stek, miał ofi­cjal­nie tylko jedną córkę, Julię.

Sta­ro­żytne źró­dła nie są zgodne. Plu­tarch i Swe­to­niusz twier­dzą, że Ceza­rion był synem Cezara. Swe­to­niusz dodaje: „Nie­któ­rzy pisa­rze greccy podali, że był podobny także do Cezara z powierz­chow­no­ści i chodu”3. Inni, jak Gajusz Oppiusz i Kasjusz Dion, są prze­ciw­nego zda­nia, ten ostatni w szcze­gól­no­ści: „[…] syn ten, któ­remu dała imię Pto­le­me­usz, miał być – jak to utrzy­my­wała – owo­cem jej związku z Ceza­rem, toteż wołała na niego Ceza­rion”4.

Dodat­kowo sprawę kom­pli­kują wąt­pli­wo­ści co do daty naro­dzin chłopca. Część uczo­nych podaje rok 47 p.n.e., inni datują je nawet o kilka lat póź­niej.

Nie możemy jed­nak pod­pi­sać się pod tą ostat­nią tezą, a to z nastę­pu­ją­cych powo­dów. Ze względu na nie­kom­plet­ność naszej wie­dzy o okre­sie sprzed ponad dwóch tysięcy lat próba zwe­ry­fi­ko­wa­nia ojco­stwa za pomocą dokład­nego osa­dze­nia uro­dzin w kalen­da­rzu byłaby spo­rym zuchwal­stwem. Ale prze­cież Cezar i jego współ­cze­śni nie są naiwni. Tak samo dobrze jak my wie­dzą, jak się liczy mie­siące ciąży, wie­dzą to rów­nież i kry­tycy Cezara, i wro­go­wie Kle­opa­try. Jeśli nikt ze współ­cze­snych, oprócz Cyce­rona (który jed­nak żywił do kró­lo­wej Egiptu oso­bi­stą nie­na­wiść), nie kwe­stio­no­wał ojco­stwa Cezara, to wolno zakła­dać, że Ceza­rion był w isto­cie jego synem.

Skoro Okta­wian w przy­szło­ści każe zabić chłopca, to zna­czy, że wie­rzono w praw­dzi­wość ojco­stwa Cezara albo co naj­mniej brano je poważ­nie pod uwagę. Rów­nież dla­tego, że nie ma innych wia­ry­god­nych hipo­tez doty­czą­cych toż­sa­mo­ści ojca Ceza­riona. Nie zapo­mi­najmy, że dla przy­ozdo­bie­nia budo­wa­nego przez sie­bie Forum Cezar kazał pod koniec 45 roku p.n.e. wyko­nać ze zło­co­nego brązu posąg przed­sta­wia­jący Kle­opa­trę. Wszystko to prze­ko­nuje nas, by nie zaj­mo­wać osta­tecz­nego sta­no­wi­ska w tej spra­wie. Uznamy, że Ceza­rion mógł naprawdę być synem Cezara, i nie będziemy drą­żyć dalej.

Nie możemy zro­bić nic wię­cej rów­nież dla­tego, że – jak to mawiali sta­ro­żytni – mater sem­per certa („tylko matka jest pewna”). Posta­no­wi­li­śmy więc trzy­mać się naj­bar­dziej roz­po­wszech­nio­nej tezy, według któ­rej Ceza­rion naprawdę jest synem Juliu­sza Cezara i uro­dził się 23 czerwca 47 roku p.n.e.

Wła­śnie ten chło­piec bie­gnie teraz przez por­tyk do swo­jej matki, a za nim podąża słu­żąca, zatro­skana, czy aby malec się nie prze­wróci. Uścisk dziecka i matki jest długi i pełen czu­ło­ści. Małe rączki Ceza­riona zagłę­biają się w fałdy tuniki swej matki, szu­ka­jąc jej opie­kuń­czego przy­tu­le­nia. A naj­po­tęż­niej­sza kró­lowa Afryki staje się na chwilę naj­czul­szą i naj­tro­skliw­szą z matek.

Męż­czy­zna bawiący się szty­le­tem

Po dru­giej stro­nie Tybru, daleko od ogro­dów ota­cza­ją­cych rezy­den­cję Kle­opa­try, od pogody i spo­koju tego boga­tego świata, pewien męż­czy­zna wal­czy z tysią­cem demo­nów roz­dzie­ra­ją­cych jego duszę. W zamknię­ciu swego domu sie­dzi przy wytwor­nym sto­liku z nogami w kształ­cie lwich łap. Sto­jąca na bla­cie lampka rzuca świa­tło na jego zmę­czoną, zapad­niętą twarz. Powierzch­nia stołu to dosko­nale okrą­gły dysk z bia­łego mar­muru. Na samym środku znaj­duje się mały, led­wie zauwa­żalny odprysk, w któ­rym męż­czy­zna umie­ścił czu­bek ostrza szty­letu. Jego palce spo­czy­wają na ręko­je­ści, a zde­cy­do­wane ruchy kciuka spra­wiają, że broń wyko­nuje gwał­towne obroty niczym osza­lała tan­cerka wiru­jąca na czub­kach pal­ców. Oczy męż­czy­zny wpa­trują się w świa­tło migo­czące na ostrzu przy każ­dym obro­cie. Ta obse­syj­nie powta­rzana czyn­ność trwa już od dłuż­szego czasu, towa­rzy­szyła sie­dzą­cemu przy stole przez sporą część nie­prze­spa­nej nocy. Ktoś puka do drzwi. To zaufany nie­wol­nik. Chce wie­dzieć, czy ma przy­nieść śnia­da­nie. Męż­czy­zna pod­nosi wzrok, spo­gląda na drzwi, ale nie odpo­wiada. Tym męż­czy­zną jest Marek Juniusz Bru­tus.

W powie­trzu wisi coś, czego nie da się ogar­nąć rozu­mem. Coś nie­na­ma­cal­nego, umy­ka­ją­cego zmy­słom, nie­wi­docz­nego. Jakaś tru­ci­zna, która prze­nika przez mury mia­sta, roz­prze­strze­nia się po uli­cach, wpełza w zaułki, bie­gnie wraz ze sło­wami szep­ta­nymi do ucha w opa­rach łaźni, unosi się ponad tri­kli­niami na waż­nych ucztach, wkrada się do sena­tor­skich umy­słów pod­czas pouf­nych spo­tkań. I nie­sie ze sobą zło­wiesz­cze słowo: śmierć. Śmierć Juliu­szowi Ceza­rowi.

Jakiś czas temu w mie­ście zawią­zał się spi­sek, jeden z naj­bar­dziej zdra­dziec­kich w histo­rii, zwró­cony prze­ciwko czło­wie­kowi skąd­inąd nie­zwy­kle kocha­nemu przez rzym­ski lud, być może nawet kocha­nemu moc­niej niż kto­kol­wiek inny. Czło­wie­kowi, który w kolej­nych wie­kach sta­nie się jedną z naj­bar­dziej podzi­wia­nych postaci w histo­rii, na równi z Alek­san­drem Wiel­kim. Jak to moż­liwe?

Według sta­ro­żyt­nego rzym­skiego histo­ryka Kasju­sza Diona przy­czyna leży w tym, że różni ludzie na prze­strzeni lat przy­znali Ceza­rowi wiel­kie honory, które nie­zwy­kle szybko stały się przy­czyną zazdro­ści i nie­na­wi­ści, a te w krót­kim cza­sie spro­wa­dziły na niego śmierć.

Praw­dziwe motywy się­gają jed­nak znacz­nie głę­biej. Cezar stał się nowym władcą abso­lut­nym Rzymu, ode­braw­szy fak­tyczną wła­dzę sena­towi. Decy­duje on, a nie sena­to­ro­wie zgod­nie ze swo­imi inte­re­sami.

Od nie­pa­mięt­nych cza­sów wła­dzę w Rzy­mie spra­wują rody ary­sto­kra­tyczne, repre­zen­to­wane w sena­cie przez swo­ich przed­sta­wi­cieli. Jest oczy­wi­ste, że każda decy­zja wynika przede wszyst­kim z inte­re­sów i wygody tych rodzin. Według nie­któ­rych histo­ry­ków repu­blika w 44 roku p.n.e. nie opiera się już na tej solid­nej ary­sto­kra­cji, która powstała wraz z wygna­niem ostat­niego króla Rzymu. Grupa ta stra­ciła swoją dawną ener­gię i pier­wotne ide­ały, brak jej już oświe­co­nych i powścią­gli­wych umy­słów z prze­szło­ści. Tacy są tylko nie­liczni i sta­no­wią wyraźną mniej­szość w sena­cie, który stał się miej­scem prze­żar­tym (znacz­nie bar­dziej niż dotych­czas) przez korup­cję, szem­rane inte­resy i nad­uży­cia wła­dzy. Wiel­kie drzewo gni­jące od środka, jak ktoś powie­dział. Chci­wość sena­to­rów (reali­zo­wana rękami ich wyzwo­leń­ców, czyli nie­wol­ni­ków obda­rzo­nych wol­no­ścią, jako że for­mal­nie człon­ko­wie senatu nie mogą wyko­rzy­sty­wać nie­go­dzi­wych spo­so­bów pomna­ża­nia majątku) spo­wo­do­wała kry­zys w repu­blice, otwie­ra­jąc drogę sil­nym jed­nost­kom, takim jak Juliusz Cezar, który został władcą abso­lut­nym.